Jane z uśmiechem jechała w stronę Heartache Mountain starym fordem escortem. Poprzedniej nocy niemal cztery godziny wybierała z niego owocowe płatki, ale warto było. Już niedługo Cal zrozumie, że nie może nią pomiatać. Oby historia z płatkami otworzyła mu oczy.
Dlaczego tak bardzo ją intryguje? Wyobrażała sobie wiele pułapek, czyhających na nią w tym małżeństwie, ale nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłaby się w nim zakochać. Denerwuje ją, to fakt, ale i zachwyca, choćby tym, że jej inteligencja nie onieśmiela go, jak wielu innych. Przy nim czuła, że żyje: jej serce biło mocniej, krew krążyła szybciej, mózg pracował intensywniej, wszystkie zmysły budziły się do życia. Do tej pory doświadczała tych uczuć jedynie podczas pracy.
Byłoby łatwiej, gdyby okazał się samolubnym draniem, rzeczywistość jednak okazała się znacznie bardziej skomplikowana. Pod maską znudzonego gbura kryła się nie tylko wyjątkowa inteligencja, ale i poczucie humoru. Po incydencie z płatkami, no i mając świadomość, że Cal już wkrótce dowie się o samochodzie, liczyła przede wszystkim na to drugie.
Zatrzymała się przed domkiem Annie, zgasiła silnik. Escort powarczał jeszcze chwilę i umilkł. Rozejrzała się uważnie: samochodu Lynn nigdzie nie było widać. Miała nadzieję, że lunch matki z Calem jeszcze się nie skończył i uda jej się porozmawiać z Annie w cztery oczy.
Wysiadła z samochodu, pokonała cztery stopnie i weszła bez pukania. Annie obruszyła się, kiedy ostatnim razem postąpiła inaczej.
– Należysz do rodziny, paniusiu, chybaś nie zapomniała? – mknęła na nią.
– Annie? – weszła do pustego saloniku.
Ku jej niezadowoleniu, z kuchni wyjrzała Lynn Bonner. Na widok synowej wyprostowała się powoli.
Jane dostrzegła jej bladość pod makijażem, ciemne cienie pod oczami. W dżinsach i różowej koszulce w niczym nie przypominała eleganckiej pani domu, którą widziała w sobotę. Już miała wyrazić troskę, gdy uświadomiła sobie, że nawet drobny gest przyniesie więcej szkody niż pożytku. Nie przysporzy Lynn nowych kłopotów; musi dalej udawać sukę.
– Nie wiedziałam, że tu jesteś. Myślałam, że jesz lunch z Calem.
– Ranne spotkanie się przeciągnęło i odwołał nasz lunch. – Lynn odłożyła ścierkę na fotel bujany. – Przyszłaś tu w jakimś szczególnym celu?
– Do Annie.
– Śpi.
– Więc jej powiedz, że byłam.
– Dlaczego chcesz się z nią zobaczyć?
Jane chciała powiedzieć, że się o nią martwi, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.
– Cal mnie prosił, żebym dzisiaj do niej zajrzała. – Czy kłamstwa w dobrej wierze to grzech?
– Rozumiem. – Błękitne oczy Lynn były lodowate. – W takim razie cieszę się, że poczucie obowiązku kazało ci się oderwać od pracy, bo musimy porozmawiać. Napijesz się kawy albo herbaty?
Ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, była pogawędka w cztery oczy z matką Cala.
– Nie mam czasu.
– Nie zajmę ci dużo czasu. Siadaj.
– Może innym razem. Mam tyle do zrobienia…
– Siadaj!
W innej sytuacji Jane doceniłaby humorystyczny aspekt tej sceny. Najwyraźniej Cal odziedziczył apodyktyczność nie tylko po ojcu. Z drugiej strony, każda kobieta, której przyszło wychować trzech upartych mężczyzn, musiałaby się nauczyć stanowczości.
– No dobrze, ale naprawdę na chwilę. – Przysiadła na kanapie. Lynn wybrała fotel na biegunach.
– Musimy porozmawiać o Calu.
– Nie chcę o nim rozmawiać za jego plecami.
– Jestem jego matką, a ty żoną. Skoro to nas nie upoważnia do rozmowy o nim, to co? Przecież obie go kochamy?
Uwadze Jane nie uszedł leciutki znak zapytania na końcu ostatniego zdania. Lynn chciała się upewnić co do jej uczuć wobec Cala. Na wszelki wypadek przybrała obojętną minę. Cal ma rację. Lynn i Jim wycierpieli tyle, że nie ma sensu skazywać ich na opłakiwanie jego małżeństwa. Raczej niech świętują jego wolność. Przynajmniej będą mieli wspólny powód do radości.
Lynn wyprostowała się jeszcze bardziej. Jane pękało serce, gdy na nią patrzyła, wiedziała jednak, że na dłuższą metę tak jest lepiej. Najwyraźniej nieszczęścia upatrzyły sobie jej teściów, ona jednak zrobi co w jej mocy, by przynajmniej to trwało jak najkrócej.
– Cal pod wieloma względami przypomina ojca – powiedziała Lynn. – Obaj udają twardzieli, ale są bardziej wrażliwi niż się wydaje. – Przez jej twarz przemknął cień.
Może minimalne ustępstwo z jej strony uspokoi Lynn na tyle, że będzie mogła się stąd wyrwać.
– Cal jest wyjątkowy, wiedziałam o tym od początku.
Natychmiast pożałowała tych słów, widząc iskierkę matczynej nadziei w oczach teściowej. Lynn już się łudziła, że wyniosła, oziębła suka, którą poślubił jej syn, nie jest taka straszna jak się wydaje.
Jane zacisnęła dłonie. Nie chce sprawiać jej bólu. Było w Lynn coś smutnego, jakaś kruchość, kryjąca się pod wyrafinowaną powłoką. Jane musi zrobić wszystko, by matka Cala nie żywiła bezpodstawnych nadziei. To byłoby najokrutniejsze.
Uśmiechnęła się sztucznie.
– Gdyby ktoś w to wątpił, wystarczy zapytać samego Cala. Ma bardzo wygórowane mniemanie o sobie.
Lynn gwałtownie uniosła głowę. Zacisnęła ręce na poręczy fotela.
– Chyba za nim nie przepadasz.
– Owszem, ale nikt nie jest doskonały. – Jane myślała, że się udusi. Nigdy w życiu nie sprawiała przykrości naumyślnie, i teraz robiło jej się niedobrze, gdy słuchała własnych słów.
– Nie pojmuję, czemu za niego wyszłaś.
Musi stąd uciec, zanim się rozsypie na kawałki. Zerwała się na równe nogi.
– Jest bogaty, inteligentny i nie przeszkadza mi w pracy. Coś jeszcze cię interesuje?
– Tak. – Lynn również wstała. – Dlaczego, do cholery, się z tobą ożenił?
Jane postanowiła wbić ostami gwóźdź do trumny.
– To proste. Jestem inteligentna, dobra w łóżku i tolerancyjna, jeśli chodzi o jego pracę. Słuchaj, Lynn, nie zawracaj sobie tym głowy. Ani Cal, ani ja nie zaangażowaliśmy się w ten związek. Mamy nadzieję, że nam się uda, a jeśli nie… trudno, świat się nie zawali. A teraz wybacz, ale muszę wracać do pracy. Powiedz Annie, żeby zadzwoniła do Cala, gdyby czegoś potrzebowała.
– Chcę, żeby skończył malowanie.
Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła Annie w drzwiach sypialni. Nie wiedziała, jak długo tam stała i ile słyszała. Annie jest nieobliczalna. Nie powiedziała Lynn, że Jane jest w ciąży, to pewne, ale co zdradziła? Stara kobieta patrzyła na nią ze współczuciem.
– Powiem mu – oznajmiła Jane.
– Koniecznie – burknęła Annie i weszła do kuchni.
Jane pobiegła do samochodu, oślepiona przez łzy. Niech piekło pochłonie Cala za to, że przywiózł ją do Salvation! Niech go piekło pochłonie za to, że zmusił ją do małżeństwa i wmówił, że bez trudu uda się trzymać jego rodziców na dystans!
Wiedziała jednak, że nie on ponosi winę, tylko ona. To ona wszystko zaczęła. Nie przypuszczała tylko, że zło dotknie tyle osób.
Otarła oczy wierzchem dłoni, ale i tak niewiele widziała. Jadąc krętą szosą rozmyślała o efekcie motylim. Teoria ta zaprzątała umysły fizyków zajmujących się teorią chaosu. Według niej coś tak drobnego i nieistotnego jak motyl trzepocący skrzydłami w Singapurze wpływał, koniec końców, na zmianę pogody w Denver. Efekt motyli to także lekcja moralności. Pamiętała, jak sama to powiedziała swoim trzecioklasistom: każdy dobry uczynek, choćby najmniejszy, będzie się mnożył i rozrastał, aż cały świat stanie się lepszy.
Jej czyn też pociągnął takie skutki, tyle że w odwrotną stronę. Jej egoizm powodował cierpienie niewinnych ludzi. A końca nawet nie widać. Szkoda jest coraz większa, efekt motyli się potęguje. Skrzywdziła Cala, jego rodziców i, co najgorsze, własne dziecko.
Była zbyt wzburzona, by pracować, więc pojechała do miasteczka, do drogerii. Po wyjściu ze sklepu usłyszała znajomy głos:
– Cześć, ślicznotko. Modliłaś się za mnie?
Odwróciła się na pięcie i napotkała kpiące spojrzenie zielonych oczu. Z całkowicie niezrozumiałych powodów jej humor poprawił się odrobinę. -Witam, panie Tucker. Nie spodziewałam się pana.
– Mów mi Kevin, dobrze? A jeszcze lepiej mów „skarbie", a staruszka ze złości krew zaleje.
Uśmiechnęła się. Przywodził jej na myśl golden retrievera: ładny, nadgorliwy, pełen energii i pewności siebie.
– Niech zgadnę: przybyłeś do Salvation, żeby grać Calowi na nerwach.
– Ja? Niby dlaczego? Kocham staruszka.
– Jeśli ktoś nie utrze ci nosa w najbliższej przyszłości, nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Musisz wiedzieć, gdzie twoje miejsce.
– Moje miejsce jest na ławce rezerwowej, i wcale mi się to nie podoba.
– Wyobrażam sobie.
– Słuchaj Jane… mogę tak do ciebie mówić, prawda? Dlaczego właściwie jeździsz takim gruchotem? Myślałem, że takie wraki mają zakaz wjazdu na szosę. Czyj to wóz?
Otworzyła drzwiczki escorta, wstawiła siatkę z zakupami.
– Mój. I nie waż się tak o nim mówić, ranisz jego uczucia.
– To nie twój samochód. Bomber za skarby świata nie pozwoliłby ci jeździć takim trupem. Chodź, zapraszam cię na lunch do „Mountaineer". To najlepsza knajpa w mieście.
Złapał ją za ramię. Ledwie się obejrzała, zaprowadził ją za róg, do niewielkiego, schludnego budynku. Skromny drewniany szyld informował, iż jest to klub, o którym tyle słyszała. Kevinowi usta się nie zamykały przez cały czas.
– Wiesz, że tu panuje prohibicja? Nie ma barów. „Mountaineer" to klub butelkowy, tak zdaje się go nazywają. Musiałem wykupić kartę członkowską, żeby móc wejść do środka. Nie wydaje ci się, że to pic na wodę? Żeby pić, musisz mieć kartę członkowską.
Weszli po schodkach, minęli drewniany ganek i zatrzymali się przy młodej kobiecie, która z poważną miną przeglądała kartę dań.
– Witaj, skarbie, prosimy stolik na dwie osoby. W jakimś przytulnym kąciku. – Kevin machnął kartą członkowską.
Hostessa uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Ruszyli za nią. Jane rozglądała się uważnie. Weszli do niedużego pomieszczenia, kiedyś zapewne saloniku, dzisiaj sali restauracyjnej. Znajdowało się tam sześć stolików -wszystkie wolne. Po pokonaniu dwóch stopni znaleźli się na dawnej werandzie. Na bocznej ścianie królował kominek, naprzeciw niego bar. W tle rozbrzmiewały dźwięki muzyki country. Przy małych stoliczkach i na wysokich barowych stołkach siedzieli miejscowi i z apetytem zajadali obiad. Hostessa posadziła ich niedaleko kominka.
Jane nigdy nie przepadała za barami, musiała jednak przyznać, że ten jest bardzo przytulny. Na ścianach wisiały stare plakaty reklamowe, wzbudzające nostalgię, pożółkłe wycinki z gazet i rozmaite pamiątki związane z futbolem, między innymi złoto-granatowa koszulka Gwiazd z numerem osiemnaście. Obok koszulki zaś widniała kolekcja oprawionych zdjęć z magazynów sportowych – na wszystkich dostrzegła swojego męża.
Kevin ledwie rzucił na nie okiem. Odsunął jej krzesło.
– Jedzenie co prawda jest znakomite, ale widok może każdemu odebrać apetyt.
– Gdybyś nie chciał takich widoków, nie przyjechałbyś do Salvation. Prychnął pogardliwie.
– Cała populacja miasteczka przeszła pranie mózgu.
– Daj spokój, Kevin.
– Powinienem był się spodziewać, że będziesz trzymała jego stronę. Rozbawiła ją jego zmartwiona mina.
– Jestem jego żoną! Czego się spodziewałeś?
– No i co z tego? Podobno jesteś genialna. Liczyłem, że również sprawiedliwa.
Przybycie kelnerki uratowało ją od odpowiedzi. Kelnerka wręcz pochłaniała Kevina wzrokiem, on jednak niczego nie zauważył, do tego stopnia zaabsorbowała go karta dań.
– Weźmiemy hamburgery, frytki i piwo.
– Doskonale.
– I sałatkę z białej kapusty.
Jane z trudem powstrzymała się, by nie przewrócić oczami, słysząc jego despotyczne zamówienie.
– Dla mnie proszę sałatkę, bez bekonu, z serem i sosem, i odtłuszczone mleko.
Kevin skrzywił się zabawnie.
– Żartujesz chyba!
– To jedzenie na umysł.
– Jak chcesz.
Kelnerka odeszła. Jane słuchała monologu na jeden temat: Kevin Tucker. Poczekała, aż podano im jedzenie, po czym przeszła do rzeczy.
– O co ci chodzi?
– Jak to?
– Czemu przyjechałeś do Salvation?
– Ładnie tu.
– Ładnie jest w wielu miejscach. – Świdrowała go najsurowszym belferskim wzrokiem. – Kevin, zostaw te frytki i wytłumacz mi, co cię tu sprowadza. – Nagle do niej dotarło, że chce chronić Cala. Dziwne, zwłaszcza że ciągle jest na niego zła.
– Nic. – Wzruszył ramionami i odłożył frytki do niebieskiego plastikowego koszyczka. – Chcę się trochę zabawić, i tyle.
– Czego od niego chcesz, poza jego miejscem w drużynie?
– A czemu niby miałbym czegokolwiek od niego chcieć?
– W innym wypadku nie byłoby cię tutaj. – Machinalnie gładziła zimną szklankę. – Prędzej czy później Cal zrezygnuje i zajmiesz jego miejsce. Nie możesz po prostu jeszcze trochę poczekać?
– Powinienem już grać!
– Najwyraźniej trenerzy są innego zdania.
– To durnie!
– Zadajesz sobie wiele trudu, by uprzykrzyć mu życie. Dlaczego? Fakt, że ze sobą rywalizujecie, nie musi od razu czynić z was wrogów.
Naburmuszył się, przez co wyglądał jeszcze młodziej niż w rzeczywistości.
– Nienawidzę go.
– Gdybym nienawidziła kogoś tak bardzo jak ty Cala, starałabym się trzymać jak najdalej od niego.
– Nie rozumiesz.
– Więc mi wytłumacz.
– Ja… jest wredny i tyle.
– I?
– On… sam nie wiem. – Opuścił wzrok. Poruszył się niespokojnie. – Jest niezłym trenerem.
– Aha!
– Co to miało znaczyć?
– Nic. Tylko „aha".
– Powiedziałaś, jakby to coś znaczyło.
– Naprawdę?
– Naprawdę ci się wydaje, że chciałbym, żeby mnie szkolił, żeby w kółko wrzeszczał, że cała moja zręczność na nic, skoro nie używam przy tym mózgu? Uwierz mi, to ostatnia rzecz, na którą mam ochotę. Jestem świetny i bez jego pomocy.
Ale byłbyś lepszy, gdyby cię trenował, dodała Jane w myśli. Więc dlatego Kevin przyjechał do Salvation. Nie chodzi mu tylko o miejsce Cala w drużynie; chciałby także, by udzielał mu lekcji. Może się myli, ale jej zdaniem Kevin jest w kropce: nie ma pojęcia, jak poprosić o pomoc, nie narażając swojej dumy na szwank. Na wszelki wypadek zapisała tę informację w pamięci.
Kevin najwyraźniej palił się do zmiany tematu.
– Przepraszam za tamto w hotelu. Myślałem, że jesteś fanką, nie miałem pojęcia, że coś was łączy.
– Nie ma sprawy.
– Bardzo się ukrywaliście.
Nie po raz pierwszy pomyślała o Juniorze i innych, którzy organizowali urodzinowy prezent dla Cala. Ciekawe, co o tym wszystkim sądzą? I, co ważniejsze, czy dotrzymali tajemnicy?
Postanowiła delikatnie to wybadać.
– Kilka osób wiedziało, że się spotykamy.
– Chłopcy z drużyny? -Kilku.
– Nic nie powiedzieli.
Więc przyjaciele Cala trzymali języki za zębami.
– Nie jesteś w jego typie, to pewne.
– Nie znasz Cala tak dobrze jak ci się wydaje, to pewne.
– Może wcale nie chcę. – Wbił zęby w hamburgera, odrywając kawał tak duży, że urągał wszelkim zasadom dobrego wychowania. Jego apetyt był jednak zaraźliwy do tego stopnia, iż nagle uświadomiła sobie, że jest głodna.
Podczas posiłku zabawiał ją pikantnymi anegdotami, których bohaterem, w przeważającej większości, był on sam. Powinno jato drażnić, ale tak nie było. Odnosiła wrażenie, że przesadna pewność siebie Kevina miała ukryć przed całym światem jego kompleksy. Było tysiąc powodów, dla których nie powinna go lubić, jednak nie mogła nic poradzić na to, że darzyła Kevina Tuckera szczera sympatią.
Dopił piwo i uśmiechnął się szeroko.
– Masz ochotę zdradzić Bombera? Bo jeśli tak, moglibyśmy… no wiesz, nieźle zaszaleć.
– Jesteś nieznośny.
Uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały poważne.
– Wiem, że na pierwszy rzut oka wydaje się, że mamy niewiele wspólnego, poza tym jesteś trochę ode mnie starsza, ale odpowiada mi twoje towarzystwo. Dużo rozumiesz. I umiesz słuchać.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się wbrew sobie. – Mnie także odpowiada twoje towarzystwo.
– Ale pewnie nie masz ochoty na romans? No bo wzięliście ślub zaledwie parę tygodni temu…
– Coś takiego. – Choć nie powinno jej to sprawiać przyjemności, ostatniej nocy jej poczucie własnej wartości znacznie ucierpiało, a Kevin był uroczy. Uznała jednak, że mając tyle grzechów na sumieniu nie powinna poprawiać sobie humoru jego" kosztem. – Ile masz lat?
– Dwadzieścia pięć. -A ja trzydzieści cztery. Jestem od ciebie o dziewięć lat starsza.
– Nie do wiary. Jesteś prawie w wieku Bombera.
– Niestety.
– Nie przeszkadza mi to. – Zacisnął usta w wąską linię. – Może Bomber przejmuje się wiekiem, ja nie. Gorzej tylko… – zasmucił się lekko. – Co prawda nienawidzę Bombera, ale postanowiłem sobie, że nie będę romansował z mężatkami.
– To bardzo dobrze.
– Naprawdę?
– To dobrze o tobie świadczy.
– Cóż, chyba tak. – Zadowolony, wziął ją za rękę. – Obiecaj mi coś, Jane. Gdybyś rozstała się z Bomberem, zaraz do mnie zadzwoń.
– Och, Kevin, nie uważam…
– No, no, no, cóż za romantyczna scena.
Niski, ponury głos wpadł jej w słowo. Gwałtownie podniosła głowę i zobaczyła, że Calvin James Bonner zmierza ku nim jak tornado. Niemal oczekiwała, że sąsiednie stoliki uniosą się w powietrze. Chciała wyrwać dłoń z rąk Kevina, on jednak trzymał mocno. Powinna była się domyślić, że nie przepuści takiej wspaniałej okazji, by dokuczyć jej mężowi.
– Witaj, staruszku. Właśnie sobie uciąłem pogawędkę z twoją damą. Przystaw sobie krzesło i dosiądź się do nas.
Cal puścił jego słowa mimo uszu i posłał Jane spojrzenie mogące zatrząść połową Karoliny.
– Idziemy stąd.
– Jeszcze nie skończyłam. – Wskazała nie dojedzoną sałatkę.
– Owszem, skończyłaś. – Porwał talerz i wysypał jego zawartość na nakrycie Kevina.
Jane nie wierzyła własnym oczom. Czyżby była świadkiem autentycznego ataku zazdrości? Jej humor uległ znacznej poprawie. Jednocześnie zastanowiła się, co zrobić. Urządzić scenę w domu czy tutaj?
Kevin podjął decyzję za nią. Zerwał się na równe nogi.
– Ty sukinsynu!
Wielka pięść przecięła powietrze i ledwie się zorientowała, Kevin leżał na podłodze. Poderwała się z krzesła, podbiegła do niego.
– Nic ci nie jest? – Posłała mężowi mordercze spojrzenie. – Kretyn!
– To mięczak. Ledwie go dotknąłem.
Kevin zaklął siarczyście i wstał, a Jane przypomniała sobie, że ma do czynienia z dwójką dużych chłopców, do tego w gorącej wodzie kąpanych.
– Przestańcie natychmiast! – krzyknęła. – Koniec!
– Chcesz załatwić to na zewnątrz? – syknął Cal do Kevina.
– Nie! Skopię ci tyłek tutaj!
Kevin uderzył go w pierś; Cal zatoczył się, ale nie upadł.
Jane uniosła dłonie do twarzy. Urządzają publiczną awanturę i, jeśli się nie myli, ona jest jednym z powodów. Zdławiła szybko satysfakcję, przypomniawszy sobie, że jest przeciwna wszelkiej przemocy. Musi ich powstrzymać.
– Żadnego kopania tyłków! – powiedziała surowo, jak do swoich trzecioklasistów. Tylko że ci chłopcy nie zwrócili na nią uwagi. Cal pchnął Kevina na wysoki stołek barowy, Kevin cisnął jej mężem o ścianę. Zdjęcie Cala spadło z hukiem na ziemię.
Jane zdawała sobie sprawę, że nie da sobie z nimi rady fizycznie, więc postanowiła spróbować innej taktyki. Sięgnęła za bar, złapała szlauch i skierowała na walczących strumień wody. Niestety, byli zbyt daleko, by prysznic przyniósł pożądane efekty.
Zwróciła się do gapiów, którzy wstali z miejsc, żeby lepiej widzieć:
– Zróbcie coś! Słyszycie? Rozdzielcie ich!
Puścili jej słowa mimo uszu.
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie pozwolić, by się pozabijali, jednak nie miała tyle odwagi. Porwała z baru pełny dzban piwa, podbiegła do walczących i wylała im na głowy.
Wzdrygnęli się, wstrząsnęli i stanęli do dalszej walki, jak gdyby nigdy nic.
Kevin walnął Cala w żołądek, Cal wymierzył mu cios w szczękę. Żaden z gapiów nie przejawiał najmniejszej ochoty, by interweniować, wiedziała więc, że jest zdana na własne siły. Jedyny pomysł, który przychodził jej do głowy, był wbrew jej zasadom, jednak uznała, że nie ma innego wyjścia. Nabrała wielki haust powietrza, przysiadła na stołku barowym i wrzasnęła co sił w płucach.
Dźwięk był denerwujący, nawet dla niej, ale nie przestawała. Gapie natychmiast przenieśli uwagę z walczących na szaloną blondynkę, wrzeszczącą jakby ją obdzierano ze skóry. Cal się zagapił i Kevin walnął go w skroń. Kevin pozwolił sobie na chwilę nieuwagi i wylądował na podłodze.
Nabrała jeszcze więcej powietrza i wrzeszczała dalej.
– Przestań! – wrzasnął Cal.
Kręciło jej się w głowie, ale krzyczała dzielnie. Kevin gramolił się z podłogi, dysząc ciężko.
– Co jej jest?
– Atak histerii. – Cal otarł piwo z twarzy wierzchem dłoni, odetchnął głęboko i podszedł do niej. – Muszę dać jej w twarz.
– Nie waż się – burknęła.
– Muszę. – W jego oku pojawił się diabelski błysk.
– Jeśli mnie tkniesz, będę krzyczeć!
– Zostaw ją! – krzyknęło natychmiast troje gapiów.
Założyła ręce na piersi i posłała im wrogie spojrzenie.
– Gdybyście mi pomogli, to byłoby niepotrzebne.
– To tylko bójka – mruknął Kevin. – Po co tyle zamieszania? Cal złapał ją za ramię i ściągnął ze stołka.
– Jest troszkę spięta.
– Delikatnie mówiąc. – Kevin wytarł twarz połą koszuli. Miał podbite oko i spuchnięta wargę.
Mężczyzna w średnim wieku, w białej koszuli i czarnym krawacie przyglądał się Jane ciekawie. -Kim ona jest? Cal udał, że nie słyszy.
– Darlington – przedstawiła się wyciągając rękę. – Jane Darlington.
– Moja żona – burknął Cal.
– Twoja żona? – Mężczyzna nie wierzył własnym uszom.
– Tak jest – potwierdziła.
– To Harley Crisp, właściciel sklepu żelaznego – wyjaśnił Cal. Jane nigdy nie słyszała równie opryskliwego tonu.
Harley puścił rękę Jane i zwrócił się do Cala:
– Dlaczego, kiedy w końcu tu przyszła, zjawiła się z Tuckerem, a nie z tobą?
Cal zacisnął zęby.
– To starzy znajomi.
Jane poczuła na sobie wzrok wszystkich zebranych. Nie były to przyjazne spojrzenia.
– Miło, że w końcu zechciała pani poświęcić nam, wieśniakom, chwilę czasu, pani Bonner – mruknął Harley.
Wtedy zrozumiała, że wiadomość, iż Cal ożenił się z wyniosłą, dumną profesorką, obiegła już całe miasteczko.
Cal zwrócił na siebie uwagę, każąc dopisać szkody do rachunku Kevina. Młodszy mężczyzna naburmuszył się jak chłopiec, którego odsyła się do jego pokoju.
– Przecież ty mnie pierwszy uderzyłeś.
Cal nie słuchał. Złapał Jane za rękę i pociągnął do drzwi.
– Cieszę się, że was poznałam – krzyknęła przez ramię pod adresem wrogiej gromadki. – Chociaż szkoda, że mi nie pomogliście.
– Zamknij się wreszcie! – syknął.
Wyszli na dwór. Prowadził ją do dżipa, co jej przypomniało, że czeka ich jeszcze jedna walka. Małżeństwo z Calem Bonnerem okazywało się coraz bardziej skomplikowane.
– Mam własny samochód.
– Akurat. – Krwawił z rany na wardze, spuchła mu szczęka.
– Właśnie że tak. -Nie.
– Stoi przed drogerią. – Otworzyła torebkę, wyjęła chusteczkę i przytknęła do jego krwawiących ust.
Nie zwracał na to uwagi.
– Kupiłaś samochód?
– Mówiłam, że to zrobię.
Zatrzymał się gwałtownie. Delikatnie wycierała mu krew, ale odepchnął ją energicznie.
– Zabroniłem ci.
– Cóż, jestem trochę za stara na takie zakazy.
– Pokaż – parsknął gniewnie.
Przypomniała sobie niepochlebne uwagi Kevina na temat jej samochodu i nagle poczuła się nieswojo.
– Może spotkamy się w domu?
– Pokaż!
Zrezygnowana, szła w kierunku centrum. Towarzyszył jej w milczeniu. Wydawało się, że spod jego nóg lecą iskry.
Niestety, wygląd escorta nie uległ szczególnej poprawie podczas jej nieobecności. Cal wyglądał, jakby chciał przetrzeć oczy ze zdumienia:
– Powiedz, że to nie ten.
– Potrzebny mi tylko czasowy środek transportu. W domu czeka na mnie saturn w doskonałym stanie.
Mówił, jakby dławiły go wypowiadane słowa.
– Czy ktoś cię w tym widział?
– Prawie nikt.
– To znaczy?
– Kevin.
– Cholera!
– Doprawdy, Cal, uważaj na słowa i na ciśnienie krwi. W twoim wieku… – Zorientowała się, że weszła na grząski grunt i szybko zmieniła temat. – Wystarcza mi w zupełności.
– Oddaj kluczyki.
– Nie.
– Wygrałaś, pani profesor. Kupię ci samochód. A teraz oddawaj kluczyki.
– Mam samochód.
– Prawdziwy. Mercedesa, bmw, co tylko chcesz.
– Nie chcę mercedesa ani bmw.
– Tak ci się tylko wydaje.
– Nie strasz mnie.
Powoli gromadzili się wokół nich gapie, co zresztą nie było niczym dziwnym. Bo przecież jak często mieszkańcy Salvation w Północnej Karolinie mają okazję zobaczyć lokalnego gwiazdora ociekającego krwią i piwem w samym centrum miasteczka?
– Oddawaj kluczyki – syknął.
– Figę!
Na jej szczęście wobec tylu gapiów nie mógł ich zabrać siłą, jak tego pragnął. Wykorzystała okazję, by minąć go, wsiąść do samochodu i zatrzasnąć drzwiczki.
Wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć.
– Ostrzegam cię, pani profesor. Po raz ostatni jedziesz tym gruchotem, więc rozkoszuj się każdą chwilą.
Tym razem nie rozbawiła jej wyniosłość Cala. Najwyraźniej płatki owocowe niczego go nie nauczyły i czas na nową lekcję. Pan Calvin Bonner musi się nauczyć raz na zawsze, że małżeństwo to nie to samo co mecz i że nie będzie jej rozkazywał.
Zazgrzytała zębami.
– Wiesz, co możesz zrobić z twoimi pogróżkami, dupku? Możesz je sobie…
– Porozmawiamy o tym w domu. – Posłał jej lodowate spojrzenie jasnych oczu. – Jedź już!
Wściekła, nacisnęła pedał gazu. Samochód, na szczęście, nie sprzeciwił się. Zacisnęła usta i ruszyła w stronę domu.
Już ona mu pokaże.