Rozdział szósty

Nigdy ci tego nie daruję – syknęła Jane zapinając pas w samolocie. – Bądź łaskawa sobie przypomnieć, kto do kogo przyszedł z różową kokardą na szyi. – Cal wsadził bilety do kieszeni koszuli i usiadł koło niej. Wyczuwała jego wrogość każdym nerwem. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek doświadczyła takiej nienawiści.

Był poniedziałek, pięć dni po ich ślubie, ale wszystko się zmieniło. Stewardesa obsługująca pasażerów pierwszej klasy podeszła do nich, więc chwilowo przestali się kłócić, co robili bezustannie, odkąd „Tribune" przed trzema dniami opublikowała o nich artykuł. Podała im kieliszki z szampanem.

– Wszystkiego najlepszego! Cała załoga się cieszy, że lecą państwo z nami! Kibicujemy Gwiazdom, więc bardzo nas ucieszyła wiadomość, że pan się ożenił.

Jane uśmiechnęła się z trudem i wzięła kieliszek szampana.

– Dziękujemy.

Cal milczał.

Sam widok jego uparcie zaciśniętych ust wyprowadzał ją z równowagi. Jeśli ten człowiek kiedykolwiek splamił się logicznym myśleniem, starannie ten fakt ukrywał. Przy nim czuła się jak skarbnica wszelkiej wiedzy.

– Weź to. – Podała mu swój kieliszek szampana, ledwie stewardesa się oddaliła.

– Niby czemu?

Stewardesa obrzuciła Jane badawczym wzrokiem: była ciekawa, co za kobieta usidliła najbardziej pożądanego kawalera w Chicago. Jane powoli przyzwyczajała się do zaskoczenia na twarzach tych, którzy widzieli ją po raz pierwszy. Najwyraźniej spodziewali się, że żona Cala Bonnera będzie wyglądała jak modelka z katalogu z bielizną. Żakiet z wielbłądziej wełny, beżowe spodnie i brązowa jedwabna bluzka Jane zupełnie nie pasowały do tego wizerunku. Nosiła ubrania doskonałej jakości, ale konserwatywne. Odpowiadał jej styl klasyczny i nie miała zamiaru tego zmieniać.

Zaplotła włosy w luźny francuski warkocz; lubiła tę fryzurę. Co prawda jej przyjaciółka Caroline powtarzała, że jest zbyt staroświecka, ale przyznawała też, że podkreśla delikatne rysy Jane. Nosiła skromną biżuterię: malutkie złote kolczyki i prostą złotą obrączkę, którą prawnik Cala kupił tuż przed ślubem. Wyglądała bezsensownie na jej palcu, więc starała się jej nie zauważać.

Poprawiła okulary, rozmyślających o powszechnie znanej skłonności Cala do młodych dziewcząt. Pewnie byłby o wiele bardziej zadowolony, gdyby zjawiła się na lotnisku w spódniczce mini i obcisłej bluzeczce. Zastanawiała się, co by się stało, gdyby odkrył, ile naprawdę ma lat.

– Bo jestem w ciąży i nie mogę pić – odpowiedziała. – A może chcesz, żeby wszyscy dowiedzieli się także i o tym?

Łypnął na nią groźnie, wychylił szampana jednym haustem i oddał jej pusty kieliszek.

– Ani się obejrzę, a zrobisz że mnie alkoholika.

– Pewnie niewiele potrzeba, zważywszy, że ilekroć cię widziałam, miałeś drinka w dłoni.

– Gówno wiesz.

– Nie ma co, wspaniałe słownictwo. Wyrafinowane.

– Przynajmniej nie gadam, jakbym połknął słownik. Długo ci się będą odbijały te mądre słowa?

– Nie wiem, ale niewykluczone, że jeśli będę mówiła bardzo, bardzo powoli, uda ci się co nieco zrozumieć.

Zdawała sobie sprawę, że takie potyczki to dziecinada, ale uznała, że lepsze to niż wrogie milczenie. W takiej sytuacji wpadała w panikę i nerwowo szukała drogi ucieczki. Cal zdawał się za wszelką cenę unikać kontaktu fizycznego, jakby się obawiał, że wystarczy byle dotknięcie i straci panowanie nad sobą. Nie lubiła się bać. Zwłaszcza wtedy, gdy popełniła błąd. Postanowiła odpowiadać agresją na atak. Nie okaże strachu, niech się dzieje co chce.

Zszargane nerwy okazały się tylko początkiem serii katastrof, które nastąpiły po ich ślubie. W piątek, dwa dni po ceremonii, zjawiła się w Newberry, gdzie czekała na nią armia dziennikarzy. Zasypywali ją pytaniami, podsuwali mikrofony pod nos. Przepychała się gorączkowo przez tłum i dopadła do swojego gabinetu, gdzie Marie na powitanie posłała jej spojrzenie pełne podziwu i wręczyła plik karteczek z wiadomościami. Wśród nich była także informacja od Cala z prośbą o telefon.

Zastała go w domu, ale uciął jej pytania groźnym warknięciem i przeczytał oświadczenie prasowe, dzieło jego prawnika. Według niego Cal i Jane poznali się przed kilkoma miesiącami przez wspólnego znajomego, a decyzję o małżeństwie podjęli pod wpływem impulsu. Dalej wymieniono szczegółowo jej osiągnięcia naukowe i podkreślono, jak Cal szczyci się naukowym dorobkiem żony. Jane zbyła to ironicznym uśmiechem. Oświadczenie kończyła informacja, że młoda para uda się na długi miesiąc miodowy do rodzinnego miasteczka Cala, Salvation w Karolinie Północnej.

– To niemożliwe! Mam zajęcia, nigdzie nie jadę! – wybuchła Jane. Jego pogarda dosięgła ją nawet poprzez kabel telefoniczny.

– Dzisiaj weźmiesz ten, no, jak to się nazywa… urlop bezpłatny.

– O, nie.

– W college'u mówią co innego.

– O co ci chodzi?

– Zapytaj szefa. – Z łomotem odłożył słuchawkę.

Natychmiast udała się do gabinetu dyrektora, doktora Williama Davenporta, dziekana wydziału fizyki college'u Newberry. Tam dowiedziała się, że Cal przekazał znaczną darowiznę na rzecz college'u jako wyraz wdzięczności, że zgadzają się dać jego żonie bezpłatny urlop w trakcie roku szkolnego. Poczuła się bezradna i upokorzona. Wystarczył jeden czek i przejął kontrolę nad jej życiem.

Stewardesa zbierała kieliszki. Ledwie odeszła, Jane wyładowała złość na Calu.

– Nie miałeś prawa wsadzać nosa w moją karierę.

– Daruj sobie, pani profesor. Kupiłem ci kilka miesięcy wakacji. Powinnaś być mi wdzięczna. Gdyby nie ja, nie miałabyś tyle czasu na badania.

Zdecydowanie za dużo o niej wie. Bardzo jej się to nie podobało. Rzeczywiście, dzięki takiej ilości wolnego czasu będzie mogła skuteczniej zająć się badaniami dla Laboratorium Preeze, ale nie przyzna się do tego za żadne skarby. Jej komputer już jechał do Karoliny Północnej. Nawet nie zauważy, że pracuje gdzie indziej, nie w domu. W innych okolicznościach nie posiadałaby się z radości, mając tyle wolnego czasu. Niestety, w innych okolicznościach nie musiałaby go spędzać w towarzystwie Cala Bonnera.

– W laboratorium pracowałoby mi się o wiele lepiej niż w domu.

– Nie, gdyby czatowała na ciebie zgraja reporterów, ciekawych, dlaczego najsłynniejsi nowożeńcy miasta mieszkają w dwóch różnych stanach. -Spojrzał na nią pogardliwie. – Co roku o tej porze jadę do Salvation i siedzę tam aż do obozu szkoleniowego w lipcu. Może twój wielki mózg wyprodukuje jakiś sensowny powód, dla którego miałbym tam nie przywozić świeżo poślubionej żony.

– Nie rozumiem, czemu chcesz przedstawić taką oszustkę jak ja swojej rodzinie. Powiedz im prawdę.

– Widzisz, oni w przeciwieństwie do ciebie nie umieją kłamać, i prawda w krótkim czasie rozeszłaby się po miasteczku, a potem po całym kraju. Naprawdę chcesz, żeby dzieciak wiedział, jak się poznaliśmy?

Westchnęła.

– Nie. I nie mów o nim „dzieciak". – Po raz kolejny zastanawiała się, czy urodzi chłopca, czy dziewczynkę. Nie zdecydowała jeszcze, czy będzie chciała poznać wyniki USG.

– Zresztą moja rodzina wiele przeszła podczas ostatnich miesięcy i nie mam zamiaru narażać ich na dalsze przykrości.

Przypominała sobie, co mówiła Jodie: bratowa Cala i jej synek zginęli w wypadku samochodowym.

– Bardzo mi przykro. Ale ilekroć zobaczą nas razem, domyśla się, że coś jest nie tak.

– Tu akurat nie ma problemu, bo będziesz spędzała z nimi jak najmniej czasu. Przedstawię cię, powiem kim jesteś, i tyle. Nie licz na rodzinną zażyłość. I jeszcze jedno. Gdyby cię pytali, ile masz lat, nie mów, że dwadzieścia osiem. W najgorszym wypadku przyznaj się do dwudziestu pięciu.

Boże, co się będzie działo, gdy się dowie, że ma tych lat trzydzieści cztery?

– Nie mam zamiaru kłamać.

– Nie pojmuję, dlaczego. Dotychczas nie miałaś takich oporów.

Starała się nie myśleć o wyrzutach sumienia.

– Nikt nie uwierzy, że mam dwadzieścia pięć lat. Nie zrobię tego.

– Pani profesor, dobrze ci radzę, nie wkurzaj mnie jeszcze bardziej. I jeszcze jedno: nie masz przypadkiem szkieł kontaktowych, żebyś nie nosiła cały czas tych belferskich okularów?

– To szkła dwuogniskowe. – Nie wiadomo dlaczego, podzielenie się z nim tą informacją wprawiło ją w doskonały humor.

– Dwuogniskowe!

– Z niewidzialną linią podziału na środku. Górna część to zwykłe szkła, a dolna – to soczewki powiększające. Wiesz, nosi je wiele osób w średnim wieku.

Nie wiadomo, jaką niemiłą odpowiedź szykował Cal, bo w tej chwili potężny mężczyzna szturchnął go podręcznym bagażem. Jane obserwowała go zafascynowana. Na dworze jest zero stopni, a facet paraduje w nylonowej koszulce bez rękawów, pewnie po to, żeby pochwalić się muskułami.

Cal zauważył jej zainteresowanie.

– r Tam, skąd pochodzę, nazywamy takie koszulki ubraniem damskich bokserów.

Zapomniał, że nie rozmawia z jedną ze swoich głupiutkich przyjaciółek. Uśmiechnęła się słodko.

– No popatrz, a myślałam, że tam, skąd pochodzisz, wszyscy je nosicie.

Ściągnął brwi w pionową kreskę.

– Pani profesor, nie masz zielonego pojęcia, co się robi tam, skąd pochodzę, ale wkrótce się przekonasz.

– Hej, Cal, przepraszam, że wam przeszkadzam, ale mój dzieciak oszaleje z radości, jeśli dostanie twój autograf. – Biznesmen w średnim wieku podsunął notes i pióro. Cal podpisał się, ale po chwili zjawił się następny chętny, i kolejny… Kolejka fanów skończyła się dopiero, gdy stewardesy poleciły zapiąć pasy przed startem. Jane zaskoczyło, jak uprzejmie Cal odnosił się do wielbicieli.

Skorzystała z okazji i zagłębiła się w lekturze artykułu na temat produktów rozkładu sześciokwarkowego atomu wodoru. Niestety, wobec gruntownych zmian w swoim życiu nie była w stanie skupić się na fizyce kwantowej. Właściwie powinna była odmówić i nie jechać z nim do Salvation, ale prasa nie dałaby jej spokoju, a to mogłoby odbić się negatywnie na przyszłości dziecka. Nie mogła ryzykować.

Przede wszystkim nie wolno dopuścić, by ktokolwiek poznał trywialną prawdę o ich pierwszym spotkaniu. Nie przejmowała się tak bardzo własnym upokorzeniem, ale wolała nawet nie myśleć, jakie szkody mogłoby to wyrządzić w psychice dziecka. Obiecała sobie, że będzie się kierowała wyłącznie dobrem dziecka, i dlatego zgodziła się na ten wyjazd.

Poprawiła okulary i ponownie skupiła się na lekturze. Czuła, że Cal obserwuje ją kątem oka i doszła do wniosku, że czasami lepiej nie mieć zdolności telepatycznych – wolała nie wiedzieć, co mu chodzi po głowie.

Dwuogniskowe! Boże, jak on nie znosi tych okularów. W myślach wyliczał skrupulatnie wszystko, co mu się w niej nie podoba. Doszedł do wniosku, że nawet pomijając kwestię jej charakteru, lista jest doprawdy imponująca.

Wszystko w niej było zbyt poważne. Poważne miała nawet włosy. Dlaczego nie rozpuści tej cholernej miotły? Miały świetny kolor, to musiał przyznać. Znał kilka dziewczyn o takich włosach, tylko że ich odcienie wyczarował fryzjer, a włosy Jane Darlington to dzieło natury.

Z wyjątkiem małego niesfornego loczka, który wymykał się z fryzury i układał w literę S przy uchu, była to kobieta śmiertelnie poważna. Poważne ciuchy, poważne włosy. Za to fantastyczna skóra. Nikt go jednak nie przekona do tych wielkich, belferskich dwuogniskowych. Wyglądała w nich na swoje dwadzieścia osiem lat.

Nadal nie mieściło mu się w głowie, że się z nią ożenił. Co innego jednak miałby zrobić, nie tracąc szacunku do samego siebie? Pozwolić, by jego dzieciak dorastał bez ojca? Po tym, jak go wychowano, to w ogóle nie wchodziło w grę.

Usiłował poczuć dumę, że postąpił właściwie, ale czuł tylko gniew. Nie chciał się żenić, do cholery! Z nikim! A zwłaszcza z zarozumiałą suką o fałszywym sercu.

Powtarzał sobie w kółko, że to nic złego, nie gorsze niż przyjaciółka, która się wprowadza na jakiś czas, ale na sam widok obrączki ogarniało go złe przeczucie. Jakby patrzył na zegar odmierzający ostatnie sekundy jego kariery.

– Nie pojmuję, jak można kupić samochód nawet go nie obejrzawszy. -Jane rozglądała się po wnętrzu dżipa grand cherokee, który czekał na nich na parkingu przed lotniskiem w Asheville. Kluczyki ukryto w schowku koło kierownicy.

– Zatrudniam ludzi do takich rzeczy.

Taka nonszalancja wynikająca z bogactwa działała jej na nerwy.

– Jakież to pretensjonalne.

– Uważaj, co mówisz, pani profesor.

– To znaczy mądre – skłamała. – Przekonaj się sam. Użyj tego słowa w rozmowie z kimś, kogo szczerze podziwiasz. Powiedz, że twoim zdaniem ten ktoś jest bardzo pretensjonalny, a sprawisz mu wielką przyjemność.

– Dzięki za propozycję. Może następnym razem, kiedy będę w telewizji.

Łypnęła na niego podejrzliwie, ale nie dostrzegła nawet cienia nieufności. Ostatnie dni zmieniły ją we wredną sukę.

Odwróciła się do okna. Choć pogoda była ponura, jak to w marcu, musiała przyznać, że okolica jest przepiękna. Górzysty krajobraz zachodniego skrawka Karoliny był całkowitym przeciwieństwem płaskiej monotonii Illinois, gdzie się wychowała.

Przejechali most na French Broad River, Szerokiej Francuskiej Rzece. W innych okolicznościach ta nazwa wywołałaby uśmiech na jej twarzy, lecz nie teraz. Mknęli międzystanową autostradą numer czterdzieści, w kierunku Salvation. Ta nazwa z czymś jej się niejasno kojarzyła, nie mogła sobie jednak przypomnieć, kiedy ostatnio słyszała o rodzinnym miasteczku Cala.

– Czy istnieje jakiś powód, dla którego mogłabym słyszeć o Salvation?

– Jakiś czas temu było głośno o miasteczku, ale miejscowi woleliby o tym zapomnieć.

Czekała na dalsze informacje, ale nie zdziwiło jej jego milczenie. Wobec Bombera istna z niej gaduła.

– Mógłbyś mnie oświecić?

Tak długo zbierał się do odpowiedzi, że straciła już nadzieję. W końcu oznajmił:

– W Salvation osiedlił się G. Dwayne Snopes. Kaznodzieja telewizyjny.

– Czy przypadkiem nie zginął w katastrofie lotniczej kilka lat temu?

– Tak. Akurat uciekał ze Stanów, wywożąc przy tym kilka milionów nie swoich dolarów. Nawet u szczytu jego kariery miejscowi nie mieli o nim najlepszego zdania, i dlatego nie chcą, żeby nazwa Salvation kojarzyła się z nim teraz, kiedy nie żyje.

– Znałeś go?

– Poznaliśmy się, tak.

– Jaki był?

– Nieuczciwy! Każdy głupi by to zobaczył!

Najwyraźniej niuanse zwykłej uprzejmej rozmowy przerastały jego możliwości intelektualne. Odwróciła się i spróbowała skupić na krajobrazie. Niestety, wobec perspektywy nowego życia u boku niebezpiecznego nieznajomego, który jej nienawidzi, przychodziło jej to z trudem.

Zjechali z autostrady na krętą szosę. Dżip zazgrzytał niebezpiecznie podczas mozolnej jazdy pod górę. Zardzewiałe przyczepy kempingowe na zarośniętych podwórkach stanowiły rażące przeciwieństwo ogrodzonych ekskluzywnych osiedli dla dobrze sytuowanych emerytów. Kręciło jej się w głowie od ciągłych zakrętów, gdy nagle Cal wjechał w wąską uliczkę pnącą się pod górę.

– To Heartache Mountain, Góra Bolącego Serca. Zanim pojedziemy do domu, muszę zajrzeć do babci. Wszyscy inni wyjechali, ale babcia dostanie szału, jeśli natychmiast cię nie pozna. Nie staraj się być miła. Pamiętaj, nie przyjechałaś tu na długo.

– Mam być niesympatyczna?

– Ujmę to tak: nie staraj się zdobyć sympatii moich krewnych. I nie waż się informować kogokolwiek o ciąży.

– Nie miałam takiego zamiaru.

Skręcił w wąską dróżkę, prowadzącą do małego domku, który rozpaczliwie domagał się malowania. Okiennice wisiały krzywo, schodki zapadały się smętnie. Uderzyło ją widoczne ubóstwo. Skoro jest taki bogaty, czemu nie zapłaci za remont?

Wyłączył silnik, wysiadł, obszedł samochód dookoła i otworzył jej drzwiczki. Zaskoczyło jato. Jednocześnie przypomniała sobie, że tak samo postąpił na lotnisku.

– Nazywa się Annie Glide – poinformował. – Niedługo kończy osiemdziesiąt lat. Ma kłopoty z sercem i ogromną wolę życia. Uważaj na stopnie. Cholera, ta buda lada dzień zawali jej się na głowę.

– Chyba stać cię na remont.

Popatrzył na nią, jakby postradała rozum, podszedł do drzwi i walnął w nie pięścią.

– Otwieraj, starucho, i wytłumacz, czemu nie naprawiłaś schodów!

Jane gapiła się nic nie rozumiejącym wzrokiem. Czy tak się traktuje ukochaną stareńką babcię?

Drzwi otworzyły się piszcząc przeraźliwie i Jane stanęła oko w oko ze zgarbioną staruszką o rzadkich, ale utlenionych na blond włosach i krwiście czerwonych ustach, w kąciku których dyndał papieros.

– Uważaj, jak się do mnie zwracasz, Calvinie Jamesie Bonner. Jeszcze mogę ci spuścić lanie, nie zapominaj.

– Najpierw musiałabyś mnie dogonić. – Wyjął jej papierosa z ust, rzucił na ziemię, rozdeptał, i dopiero wtedy objął ją serdecznie.

Zaniosła się chrypliwym śmiechem i poklepała go po plecach.

– Wredny jak sam diabeł! – Nad jego ramieniem łypnęła na Jane, spokojnie stojącą przy schodach. – A to kto?

– Annie, poznaj Jane. – W jego głosie pojawiły się twarde nuty. – Moją żonę. Pamiętasz, dzwoniłem, żeby ci o niej powiedzieć. Pobraliśmy się w środę.

– Wygląda mi na mieszczuchę. Obdzierałaś kiedy królika ze skóry?

– Nie… nie przypominam sobie.

Prychnęła pogardliwie i ponownie zajęła się Calem.

– Czemu tak długo nie odwiedzałeś starej babci?

– Bałem się, że mnie ugryziesz, musiałem się najpierw zaszczepić na wściekliznę.

Na te słowa staruszka dostała ataku śmiechu, co skończyło się atakiem kaszlu. Cal objął ją mocno i zaprowadził do domku, wymyślając jej przy tym niemiłosiernie, że nadal pali.

Jane wsadziła ręce do kieszeni i z przerażeniem pomyślała, jak trudne miesiące ją czekają. Niełatwo będzie o sukces. Teraz na przykład oblała egzamin z obdzierania królików ze skóry.

Nie spieszyło jej się do środka, więc podeszła do skraju werandy. Las otaczał mały domek ze wszystkich stron, tylko z jednej otwierała się mała polanka, a na tyłach rozciągał ogródek. Patrząc na dalekie szczyty spowite pasmami mgły zrozumiała, czemu tę cześć Appalachów nazywa się Smoky Mountains, Górami Dymnymi.

W całkowitej ciszy słyszała, jak wiewiórka szeleści nagimi gałązkami dębu. Dotychczas nie zdawała sobie sprawy, jak głośne jest miasto czy nawet spokojniejsze przedmieścia. Słuchała trzasków gałązek, krakania wron, wdychała wilgotne, chłodne marcowe powietrze. Z westchnieniem podeszła do drzwi. Nie znała jeszcze Annie Glide, ale domyślała się, że dla staruszki wycofanie się byłoby oznaką słabości.

Znalazła się w malutkim saloniku, wypełnionym zadziwiającą mieszaniną rzeczy starych i tandetnych z nowymi i gustownymi. Na miękkim szaroniebieskim dywanie stały przeróżne meble, obite najdziwaczniejszymi tkaninami, od srebrnego brokatu po wytarty aksamit. Pozłacany stoliczek zreperowano prowizorycznie taśmą klejącą. W oknie wisiały koronkowe firanki, podtrzymywane czerwonym jedwabnym sznurem.

Na ścianie prostopadłej do starego kamiennego kominka ustawiono nowoczesny i chyba drogi zestaw stereo. Na gzymsie kominka, czyli na ledwie oheblowanej desce, dostrzegła między innymi wazonik w kształcie gitary, piłkę do rugby, wypchanego bażanta i zdjęcie mężczyzny, który wydawał się jej znajomy, choć nie pamiętała, gdzie go widziała.

Po lewej stronie zobaczyła zagraconą kuchenkę z odłażącym linoleum na podłodze i jedyną w swoim rodzaju kolekcją garnków. Mały korytarzyk prowadził zapewne do sypialni na tyłach domku.

Annie Glide z trudem usiadła w bujanym fotelu, a Cal przechadzał się nerwowo i krzyczał:

– …Roy powiedział, że groziłaś mu dubeltówką i oznajmił, że nie przyjdzie tu więcej, jeśli nie zapłacę mu kaucji w wysokości pięciuset dolarów! Bezzwrotnej!

– Roy Potts nie odróżnia młotka od swojego tyłka.

– Roy jest najlepszym stolarzem w tej okolicy.

– Przywiozłeś mi nową płytę Harry'ego Connicka Juniora? Oto co mi jest potrzebne, a nie jakiś tam stolarz.

Westchnął głośno.

– Przywiozłem, przywiozłem. Mam w samochodzie.

– No to przynieś! – Wskazała drzwi. – A kiedy wrócisz, przestaw głośniki. Są za blisko telewizora.

Ledwie wyszedł, utkwiła w Jane spojrzenie niebieskich oczu. Jane ogarnęło dziwne pragnienie, żeby uklęknąć i wyznać jej wszystkie grzechy, podejrzewała jednak, że humorzasta staruszka po prostu palnęłaby ją w głowę.

– Ile masz lat, dziewczyno?

– Trzydzieści cztery. Długo nad tym myślała.

– A on myśli, że ile?

– Dwadzieścia osiem. Aleja mu tego nie powiedziałam.

– Ale i nie zaprzeczyłaś, prawda?

– Tak. – Choć nikt jej tego nie proponował, przysiadła na skraju kanapy obitej aksamitem. – Mam mówić wszystkim, ze skończyłam dwadzieścia pięć.

Annie bujała się w milczeniu przed dłuższą chwilę.

– Zrobisz to?

Jane przecząco pokręciła głową.

– Cal powiedział, że jesteś profesorką z college'u. Czyli chyba jesteś bardzo mądra.

– Mądra w niektórych dziedzinach, głupia w innych.

– Cal nie lubi głupot.

– Wiem.

– Ale potrzeba mu trochę zabawy.

– Nie umiem się bawić. Kiedyś, jak byłam mała, umiałam, ale teraz już nie.

Annie popatrzyła na drzwi. Cal wszedł do środka.

– Kiedy się dowiedziałam, jak szybko żeście się pobrali, pomyślałam, że złapała cię tak samo, jak twoja mama tatę.

– To zupełnie co innego – odparł chłodno.

Annie ponownie skupiła się na Jane.

– Moja córka Amber całymi dniami nic innego nie robiła, tylko uganiała się za chłopakami. Zastawiła sidła na najbogatszego w całym miasteczku. – Zaniosła się śmiechem.

– I go złapała, tak, tak! A Cal był przynętą.

Jane zbierało się na mdłości. A zatem Cal to już drugi Bonner zmuszony do małżeństwa przez ciężarną kobietę.

– Moja Amber Lynn najchętniej zapomniałaby, że dorastała biedna jak mysz kościelna, dobrze mówię, Calvin?

– Nie rozumiem, czemu wiecznie jej dokuczasz. – Podszedł do wieży i po chwili pokój wypełnił głos Harry'ego Connicka Juniora.

Dopiero teraz Jane uświadomiła sobie, że na kominku stoi fotografia piosenkarza. Co za dziwna kobieta. Annie oparła się wygodniej.

– Ależ ten chłopak Connicków ma ładny głos. Zawsze chciałam, żeby Calvin śpiewał, ale nic z tego nie wyszło.

– Niestety. Umiem tylko rzucać piłkę. – Usiadł obok Jane, ale nie dotknął jej.

Annie zmrużyła oczy i siedzieli we trójkę w ciszy, wsłuchani w melodyjną piosenkę. Nie wiadomo, czy za sprawą pochmurnej pogody, czy leśnej ciszy, w każdym razie Jane poczuła nagle, jak spływają z niej zmartwienia. Nie wiadomo skąd zjawiła się pewność, że tu, w zapadającej się chałupce wśród gór, odnajdzie brakującą cząstkę samej siebie. Właśnie tu, w pokoju pachnącym sosną i dymem.

– Janie Bonner, masz mi coś obiecać.

Uczucie błogości zniknęło, gdy po raz pierwszy ktoś zwrócił się do niej używając nazwiska męża. Nie zdążyła nawet zwrócić Annie uwagi, że pozostała przy panieńskim nazwisku.

– Janie Bonner, masz mi w tej chwili przysiąc, że będziesz dbała o Calvina jak trzeba i że zawsze jego dobro będzie dla ciebie ważniejsze niż twoje.

Nie chciała składać takich obietnic, próbowała się wykręcić.

– Życie nie jest proste. Trudno obiecywać coś takiego.

– Pewnie, że nie jest! – burknęła staruszka. – Ale chyba nie myślałaś, że małżeństwo z nim będzie łatwe, hę?

– Nie, ale…

– Rób, co mówię. Przysięgaj, i to już, dziewczyno.

Jane przekonała się, że nie jest w stanie sprzeciwić się błękitnym oczom. Czuła, jak jej upór znika bez śladu.

– Przysięgam, że zrobię co w mojej mocy.

– Może być. – Annie zamknęła oczy. Skrzypiący fotel bujany i chrapliwy oddech stanowiły dysonans wobec słodkiego głosu z płyty. – Calvinie, przysięgnij, że będziesz dbał o Janie Bonner jak trzeba i że zawsze jej dobro będzie dla ciebie ważniejsze niż twoje.

– O Jezu, Annie, myślisz, że po tylu latach szukania właściwej kobiety nie dbałbym o nią, kiedy w końcu ją znalazłem?

Annie otworzyła oczy i skinęła głową. Nie zauważyła ani morderczego spojrzenia, jakie posłał Jane, ani faktu, że w końcu niczego nie obiecał.

– Gdybym kazała twoim rodzicom zrobić to samo, może byłoby im łatwiej, ale wtedy byłam jeszcze głupia.

– Nie o to chodzi, stara hipokrytko. Byłaś taka zadowolona; twoja córka złapała chłopaka Bonnerów. Wszystko inne miałaś w nosie.

Naburmuszyła się i Jane dostrzegła zmarszczki wokół szkarłatnych ust.

– Bonnerom zawsze się wydawało, że są za dobrzy dla Glide'ów, aleśmy im pokazali. Krew Glide'ów płynie w moich wnukach, dobra, silna krew. W każdym razie w tobie i w Gabrielu. Z Ethana zawsze był mięczak, bardziej Bonner niż Glide.

– Fakt, że Ethan jest księdzem, nie czyni z niego mięczaka. – Wstał. -Musimy już iść, ale nie myśl sobie, że zapomniałem o schodkach. Powiedz, gdzie schowałaś papierosy?

– Tam, gdzie ich nigdy nie znajdziesz.

– Nie znajdę? Tak ci się wydaje. – Podszedł do sekretarzyka przy drzwiach do kuchni i po chwili triumfalnie wyciągnął karton cameli. – Zabieram je.

– Pewnie sam chcesz je wypalić! – Z trudem dźwignęła się z fotela. -Janie Bonner, odwiedzisz mnie z Calvinem. Musisz się wiele nauczyć, bo nie wiesz, jak to jest być żoną chłopaka ze wsi.

– Pracuje nad ważnym projektem naukowym – wtrącił się Cal – nie będzie miała czasu na wizyty.

– Naprawdę? – Jane wydało się, że dostrzegła ból w błękitnych oczach.

– Przyjdę, kiedy tylko zechcesz.

– Dobrze.

Cal zacisnął zęby. Rozzłościła go.

– A teraz już idźcie. – Annie popchnęła ich do drzwi. – Posłucham mojego Harry'ego w spokoju.

Cal przytrzymał Jane drzwi. Dochodzili już do samochodu, gdy usłyszeli wołanie:

– Janie Bonner!

Odwróciła się. Staruszka wyglądała przez okno.

– Nigdy, nawet zimową porą, nie idź ubrana do łóżka, słyszysz, dziewczyno? Masz iść do męża nagusieńka jak cię Pan Bóg stworzył. Wtedy nie będzie się włóczył za babami.

Jane nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc tylko pomachała i wsiadła do samochodu.

– Już to widzę – mruknął Cal, gdy wrócili na szosę. – Idę o zakład, że nawet prysznic bierzesz w ubraniu.

– Wkurza cię, że się nie rozebrałam, tak?

– Pani profesor, lista tego, co mnie wkurza, jest tak długa, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Dlaczego powiedziałaś, że ją odwiedzisz? Przywiozłem cię tutaj bo musiałem, i tyle. Nie spotkasz się z nią nigdy więcej.

– Obiecałam. Jak niby mam się wycofać?

– Jesteś genialna. Na pewno coś wymyślisz.

Загрузка...