Bruce Jay Friedman ZABÓJCA Z TELEWIZORA

The Killer In the TV Set


Z początku pan Ordz zauważył jedynie, że prezenter, czy też gwiazdor programu telewizyjnego, miał na głowie idiotyczną peruczkę, zakończoną ostrym szpicem i przypominającą czapkę Stowarzyszenia Łosi[1]. Była to jedna z tych wieczornych „pogadanek”, które rozpoczynała zwykle piosenkarka Connie starannie wykonująca rytmiczne gesty: pierwszy oznaczał namiętność, drugi nieskrępowaną frywolność, trzeci — naiwność i pierwszą miłość. Program należał do tych, których pan Ordz specjalnie nie cenił, co zresztą nie miało większego znaczenia, bo i tak cała jego uwaga skupiona była na tym, by uniknąć pójścia na górę do pani Ordz, pulchnej połowicy, która odkryła seks już po przekroczeniu czterdziestki. Co wieczór, z głową w lokówkach, czekała na pana Ordza, który miał ją wprowadzać w jego tajniki, by mogła, według jej własnych słów, „wolna od wszelkiej samokontroli być naprawdę sobą”. Ponieważ panu Ordzowi zdarzyło się już nieraz uczestniczyć w jej „byciu naprawdę sobą”, starannie unikał dalszych po temu okazji.

Na ekranie ukazało się czterech tancerzy, którzy otoczyli piosenkarkę i z wymierzonymi w nią palcami odśpiewali piosenkę „Czy ona nie jest laleczką?”, by następnie, w finale, unieść ją do góry na ramionach.

— Stracił pan dla niej głowę? — zapytał prezenter, przysuwając sobie krzesło. Dekoracje były skromne: po prostu ściana, a pod nią jedno czy dwa krzesła — dokładnie w stylu „intelektualnej rozmowy” telewizyjnej. — Sam bym pana chętnie pozbawił głowy — dodał prezenter — tylko że nie mogę, ale i tak mi się pan nie wywinie. — Pan Ordz zachichotał, ale przez nos. Był to rodzaj śmiechu, który oznaczał u niego albo rozbawienie, albo zdenerwowanie, a jego skutkiem ubocznym było z reguły przeczyszczenie przewodów nosowych. — No cóż — rzekł prezenter — Connie posłużyła mi tylko jako przynęta, ale teraz już pan patrzy, czyli że dał się pan złapać. Niech pan mnie posłucha, i to uważnie. Mam dokładnie tydzień czasu na to, żeby pana zabić, bo inaczej nie zdobędę sobie patrona. To śmieszne, jak mając przed nosem kamerę i te wszystkie telewizyjne akcesoria kupuje pan dowcipasy konferansjera. Ale zaraz spróbuję lepiej spointować moją ostatnią uwagę. Ani nie zamierzam spowodować, żeby pan skonał ze śmiechu, ani „zabawić” pana na śmierć. Chcę, żeby pan wyzionął ducha, panie Ordz, po prostu umarł. Już pana do tego przygotowałem i wiem, że dam sobie z tym radę.

Pan Ordz pomyślał, że się przesłyszał, ale prezenter powtórzył:

— Wyzionął ducha, panie Ordz, tak, wyzionął ducha. Tylko niech pan słucha, na miłość boską, bo mówiłem, że mam na to zaledwie tydzień czasu.

Pan Ordz przekręcił gałkę i ukazał mu się obraz kontrolny, jedyne, co mogło mu się ukazać o drugiej nad ranem. Zajrzał do programu telewizyjnego sprzed dwóch tygodni i stwierdził, że nie było w nim we wtorek o tej godzinie żadnej „dyskusji”, wobec czego zadzwonił na policję.

— Włączyłem się na jakiś dziwny kanał — powiedział. — Może byście przyjechali i zobaczyli, co to jest.

— Niech pan zaczeka do rana, na pewno wszystko będzie w porządku — odparł funkcjonariusz policji. — Nie możemy przyjeżdżać na każde zawołanie.

— Dobrze — powiedział pan Ordz — ale ja przecież nigdy nie wzywam policji, tu się naprawdę dzieje coś przedziwnego.

Idąc spać delikatnie poklepał żonę po ramieniu i szepnął:

— Złapałem w telewizji coś idiotycznego. — Ale kiedy westchnęła konwulsyjnie, pan Ordz zaszył się w najdalszy kąt łóżka udając, że go nie ma.

Nazajutrz wieczorem pogrążył się w lekturze książki o szkockich grotach, którą czytał do późna w nocy, ale kiedy nadeszła druga godzina, odłożył książkę i włączył telewizor.

— Byłoby lepiej, gdybyś włączał mnie wcześniej — powiedział prezenter, który wystąpił w krzykliwej marynarce w kratkę uśmiechając się nieszczerze. — Przecież i tak będziesz się snuł bez celu, aż w końcu mnie włączysz, dlaczego więc nie miałbyś zrobić tego wcześniej? No, a teraz przechodzimy do twego numeru, Ordz. Uważam, że to nie ma najmniejszego sensu, przypomina mi tuczenie rzeźnego cielęcia, ale z pewnych względów muszę dawać ci co wieczór jakiś numer.

Piosenkarka, ta sama co poprzedniego wieczoru, ukazała się w kostiumie jak z festynów Ameryki Łacińskiej. Z zaciekłością strzelała palcami odmierzając rytm lirycznej piosenki, której słowa brzmiały: „Waduu, waduu, waduu wej. Hej, hej, hej, hej, waduu wej”. Zakończyła słowem „Tak” i głębokim ukłonem, a prezenter powiedział:

— Byłoby źle, gdybyś mnie wyłączył. To nie znaczy, że mógłbym cię stąd dosięgnąć w sensie fizycznym. Nie, chciałbym, żeby sprawa była jasna. Nie mogę cię stąd ani zastrzelić, ani zadać ci szybkiego, zręcznego ciosu. To nie ten układ. Nasz układ polega na tym, że mam sześć dni czasu na to, żeby cię zabić, ale nie wolno mi tego zrobić bezpośrednio. Będę więc usiłował doprowadzić cię do stanu takiego rozstroju nerwowego, Ordz, że w pewnym momencie podniesiesz się, pójdziesz do swego pokoju i dostaniesz tam ataku serca. Nie wiem, czy jesteś chory na serce, a poza tym nie mam prawa cię o to pytać. Ale tak mimochodem zdążyłem cię wybadać. To, czy cię lubię, czy nie, nie ma właściwie żadnego znaczenia — najważniejsze, żebym zdobył sobie patrona. Choć właściwie nie będę owijał w bawełnę: mam cię w nosie. Jesteś człowieczkiem małego formatu, a twoje życie to coś beznadziejnego. Jeśli mam być szczery, mówię to po części dlatego, że tak myślę, a po części dlatego, żeby cię zdenerwować i zobaczyć, czy nie uda mi się spowodować tego ataku serca. A teraz wiadomości. Układ przewiduje, że mam ci dawać tylko migawki z katastrof samolotowych i jakichś większych kataklizmów. To jest kompromis i myślę, że idąc na niego dobrze zrobiłem. Początkowo miałem ci dawać i wydarzenia polityczne.

Pan Ordz obejrzał pierwszy kawałek — eksplozję DC–7 w Paragwaju — po czym zgasił telewizor i znów zadzwonił na policję. Odezwał się inny funkcjonariusz, więc wyjaśnił:

— Wczoraj w nocy dzwoniłem w sprawie programu telewizyjnego. Zwariowanego programu…

— Nie wiem, z kim pan rozmawiał — odparł policjant. — Ciągle mamy telefony w sprawie telewizji, nie możemy jeździć do wszystkich.

— Zgoda — rzekł pan Ordz — wprawdzie wczoraj dzwoniłem, ale to nie znaczy, że robię to ciągle.

Jedyną osobą, którą pan Ordz znał w telewizji, był jego kuzyn Rafael, zastępca dyrektora do spraw technicznych. Następnego dnia w przerwie obiadowej poszedł zobaczyć się z Rafaelem. Spotkanie było krótkie.

— Nie sądzę, żeby to był właściwy sposób na człowieka — powiedział pan Ordz. — Owszem, doceniam dowcip, ale nie uważam, żeby należało eksploatować go przez tydzień. A jeślibym rzeczywiście dostał ataku serca?

— Ale o co ci chodzi? — zapytał Rafael jedząc banana. Był na bananowej diecie i zawsze zabierał na lunch po kilka bananów.

— O telewizor — odpowiedział pan Ordz. — Coś się z nim stało.

— Naprawimy, naprawimy — rzekł Rafael. — Nie masz się czego krępować. Gdybyś ty był krawcem, przyszedłbym do ciebie z marynarką. Nie widzę powodu do wstydu. Wstyd owijać w bawełnę. Ale jeżeli nawalił ci telewizor, to go po prostu zreperuję. To nie ma znaczenia, że cały dzień przy tym pracuję. Grosza od ciebie nie wezmę. No, kupisz mi parę bananów i to wystarczy. To cholerna dieta, jeśli człowiek nie potrafi podejść do tego z humorem. Ale ja potrafię.

— Ty nic nie rozumiesz — powiedział pan Ordz bezradnie. — A ja nie mam siły ci tłumaczyć.

Wrócił do swojej pracy, a późno w nocy, zamiast trzymać się z dala od telewizora, zapalił go dokładnie o drugiej. Prezenter był tym razem przebrany jak na obchody wigilii Wszystkich Świętych.

— A więc mamy środę — powiedział — i stare… poczciwe…

Pan Ordz przerwał mu w pół zdania zmieniając kanał. Czekał ze cztery czy pięć minut, czując, jak mu wali serce, po czym zdenerwowany przycisnął pierś, jakby chciał je uspokoić. Następnie znów przekręcił gałkę i prezenter kończył zdanie:

— …serce jeszcze bije, ale musisz pamiętać… — pan Ordz znów przekręcił gałkę i tym razem odczekał około dziesięciu minut, przyciskając pierś, po czym znów złapał ten sam kanał i znów to samo zdanie: …że to się kumuluje. Dla mnie sprawa przedstawia się lepiej, zwłaszcza z dramatycznego punktu widzenia, jeżeli uwieńczę swoje dzieło finałem na samym końcu tygodnia. Będę mógł w ten sposób stopniować napięcie, zanim wykończę sprawę, to znaczy wykończę ciebie, elegancko i dokładnie, w ostatniej chwili. Co to? — Prezenter osłonił ręką ucho, zajrzał za kulisy, po czym powiedział: — Mówią, Ordz, że próbowałeś zmieniać kanały i jesteś zdenerwowany, ale że nawet jak mnie na chwilę wyłączałeś, to i tak nie mogłeś uronić z tego, co mówię, ani słowa. Wszystko mi zresztą jedno, czy jesteś zdenerwowany, czy nie, w każdym razie im więcej wstrząsów, tym lepiej, chociaż wolałbym, żebyś nie wykorkował przed upływem tygodnia.

Pan Ordz wstał i patrząc w telewizor powiedział:

— Jeszcze nie próbowałem z tobą rozmawiać, ale zaczynasz mnie złościć. To, że się denerwuję, nie ma zresztą większego znaczenia, dopóki nie osiągnę pewnego stadium, kiedy przestaję cokolwiek czuć. Wtedy nie boję się ani ataków serca, ani lekarzy, ani tego, że dostanę po pysku, mogę nawet powiedzieć, że drwię sobie ze śmierci. Mój wzrost, słabe ręce czy przyrodzenie nic do tego nie mają. A ja jestem teraz wściekły, a kiedy jestem wściekły, zaczynam nagle wyrażać się jasno, nie boję się nikogo i mogę być nawet groźny. Obojętne, gdzie w tej chwili jesteś. Wystarczy, że tu przyszedłeś i t o zrobiłeś — przysięgam, że ci to nie ujdzie na sucho, i możesz mi wierzyć, bo jak jestem w takim nastroju, nie istnieją dla mnie żadne przeszkody.

— Uspokój się — powiedział prezenter zapalając papierosa. — Usiądź. Przyznaję, że czuję się trochę zdenerwowany, ale to i tak niczego nie zmieni. Jestem w tej chwili w studio, owszem, ale jesteśmy tak inteligentnie zamaskowani, że absolutnie nikt by nas nie znalazł. Więc nawet największa wściekłość na świecie na nic się nie zda. Uspokój się na chwilkę, to się przekonasz. Zaśpiewaj, Connie.

Wyszła piosenkarka, z kamienną twarzą, ubrana jak studentka w sweter i spódnicę. Naiwnie przebierała w miejscu nogami, czekając na akompaniament, kiedy pan Ordz wykrzyknął:

— Jej też nie mam zamiaru słuchać!

— Kto ci powiedział? — zapytał prezenter zaniepokojony, podnosząc się. — To mi oczywiście utrudni pracę. W tej cholernej telewizji nic nie można utrzymać w tajemnicy. Wobec tego wiesz pewnie, że masz do wyboru trzy zespoły na zmianę: grupę taneczną flamenco Elbaya, Żonglujących Olbrzymów Orsona i Akrobatoramę Alonza.

— Niech już będzie Akrobatorama — odrzekł pan Ordz potrząsając pięścią w stronę telewizora. — Ale to wcale nie znaczy, że mam zamiar się z tym pogodzić albo zostawić cię w spokoju. Po prostu lubię akrobatów i nigdy nie pomijam okazji, żeby sobie na nich popatrzeć. Potem obejrzę te twoje zakichane wiadomości i idę spać. — Pan Ordz usiadł wygodnie i podziwiał akrobatów, którzy kilkakrotnie bisowali.

Następnie znów ukazał się prezenter. Tym razem w wieczorowym żakiecie, i z papierosem.

— No, dziś przejdę od razu do wiadomości. Owszem, jestem troszeczkę zdenerwowany i nie mam powodu się tego wypierać. Nie wyobrażasz sobie chyba, że zajmowanie się tym przez cały tydzień należało do przyjemności. Chodzi mi tylko o to, żeby sobie wreszcie zdobyć cholernego patrona, i pryskam stąd. Toby było tyle na dzisiaj, a teraz masz swoją kronikę wypadków. Zresztą polubiłem cię bardziej, niż sobie wyobrażałem, więc załatwiłem z nimi, że będę ci dawał i trochę sportu. Dziś jest o wykolejeniu się w Nowym Meksyku wagonu wiozącego zawodników futbolowych; mimo wszystko to wiadomość sportowa.

Następnego dnia pan Ordz poszedł do lekarza skarżąc się na ból brzucha.

— To może być albo ból rzeczywisty, albo urojony — wyjaśnił.

— Czy mógłby go pan opisać? — poprosił doktor.

— Jest czerwony z szarymi brzegami i nie ustaje.

— Prawdopodobnie ustąpi — orzekł doktor. — Kiedy zrobi się niebieski, proszę mi dać znać, to go usuniemy.

— Czy pan sobie ze mnie żartuje? — zapytał pan Ordz.

— Jestem lekarzem — odparł doktor.

Pan Ordz został w mieście i poszedł wieczorem do kina na zagraniczny film o niespokojnej koziej fermie. Po filmie wyszedł do foyer. Znalazł się sam przed zapalonym telewizorem. Prezenter był ubrany jak uczestnik festynu z filmu „La Strada”.

— Spodziewałem się tego — powiedział. — Wywiad doniósł, że i tak będziesz patrzył. Gdyby doktor ci powiedział, że twoje życie od tego zależy, to nawet wtedy byś musiał chociaż zerknąć. Wiedziałem, że dziś będziesz się trzymał z daleka od swego telewizora, ale nie miałem jednocześnie wątpliwości, że w jakiś telewizor sobie popatrzysz. Ci, co nie doceniają instytucji wywiadu, są głupi. Proszę cię, zapomnij o tym, co ci wczoraj mówiłem — że jestem zdenerwowany. Wiem jedno: albo zdobędę patrona, albo nic nie wskóram. Gdybym mógł stąd sięgnąć i rozpłatać ci brzuch, uczyniłbym to bez mrugnięcia okiem. Sytuacja jednak wymaga tego, żebym cię dręczył, aż sam się wykończysz. Nawiasem mówiąc, mogę ci zdradzić więcej: wywiad doniósł, że będziesz tu dziś wieczorem, więc się zakręciłem zręcznie i wpuścili mnie na wizję znacznie wcześniej, niemal w pierwszej kolejności. Możesz sobie złapać kronikę wypadków, jak wrócisz do domu, o drugiej. A oto twoja Akrobatorama! Aha, jeżeli ktoś wejdzie, jak my będziemy na wizji, to umawiamy się, że robimy nasz zwykły program z nagrodami.

Po trzecim bisie zespołu Alonza pan Ordz wsiadł w pociąg i pojechał do domu. Stojąc między wagonami wysunął w pewnym momencie nogę na zewnątrz, ale cofnął ją po chwili, tak że jednak był w domu na kronice wypadków o drugiej.

Nazajutrz, w piątek wieczorem, pani Ordz przysiadła się do niego na kanapce przed telewizorem i obsypała jego nos pieszczotliwymi ukąszeniami.

— Oj, bo nie wytrzymam — powiedziała, a jej obfite łono falowało w podnieceniu. — Ostrzegam cię, że nie wytrzymam, a pamiętaj, że nie mamy tu żaluzji.

— Opanuj się — powiedział pan Ordz. — Wielu rzeczy ci nie mówię, ale to jedno muszę. — I opowiedział jej historię o tajemniczym kanale i o groźbach prezentera. Ale jej oczy były zamknięte i pani Ordz wyszeptała:

— Mówisz do mnie jakieś słowa, ale ja słyszę tylko chrapliwe zwierzęce dźwięki. Pieść mnie, pieseczku, pieść mnie, bo nie wytrzymam.

— Nikt mnie nie może zrozumieć, bo jestem zbyt zdenerwowany tym, co chcę powiedzieć — rzekł pan Ordz. — Gdybym tylko osiągnął ten stopień wściekłości, gdybym go tylko osiągnął, każdy by mnie zrozumiał jasno i wyraźnie.

— Szalony — powiedziała pani Ordz przez zaciśnięte zęby. — Jesteś szalony jak wiatr.

— Opanuj się, bardzo cię proszę — błagał pan Ordz, ale jego żona nie dała się zbyć, aż w końcu zaniósł jej zwaliste cielsko na górę, skąd wrócił dopiero o 2.30. Piosenkarka o zaciętej twarzy powiedziała:

— Kazał cię zawiadomić, że jest zaziębiony, ale że przyjdzie jutro wieczorem, choćby nawet skonał. Ja też nie wiem, jak on się nazywa. Powiedział, że nie miał czasu załatwić zastępstwa i że masz iść spać, chyba że chciałbyś posłuchać, jak ja śpiewam.

— Nie — odparł pan Ordz. — Nic mnie nie obchodzą twoje produkcje. Nie mam zamiaru się z tym pogodzić. Chcę tylko zobaczyć, jak daleko cała ta sprawa zajdzie.

— W porządku. To ty życzyłeś sobie akrobatów, tak? A czy ty myślisz, że ja bym występowała w tym nędznym programie, gdybym miała coś lepszego? Ale uważam, że lepiej się pokazać na wizji niż nie, bo można przy tym ponawiązywać kontakty. Ja jestem właściwie modelką, więc skoro nie chcesz, żebym ci coś zaśpiewała, to pójdę, bo jestem dziś umówiona na pozowanie. Pracuję tylko dla legalnych fotografów.

Rano pan Ordz wezwał swoją sekretarkę i powiedział:

— Wszystkiego razem w obligacjach, bonach oszczędnościowych i gotówce będzie jakieś sześć tysięcy dolarów. Chciałbym, żeby to dostała moja żona.

— To niech pan jej to da — odparła dziewczyna. — Nie wiem, o co panu chodzi.

— Chodzi mi o to, żebyś o tym wiedziała na wypadek, gdyby mi się coś stało.

— Czy pan się źle czuje? — zapytała. — Musi pan wobec tego napisać testament. Fakt, że pan to komuś powie, nie ma najmniejszego znaczenia.

— Nie będę sobie zawracał głowy żadnymi testamentami. Powiedziałem tobie, a więc o tym wiesz, i to wystarczy.

— Ale ja nie mam żadnych pełnomocnictw — broniła się sekretarka.

— Nie sprzeczaj się ze mną. Po prostu o tym wiedz.

Program zaczął się znacznie później i prezenter, który miał na sobie tym razem uniform lekarza stażysty, wycierał nos.

— Miałem grypkę. Przynajmniej raz w ciągu zimy mi się to zdarza, zresztą jeszcze mi nie przeszło. No, ale czasu zostało właściwie niewiele, nie chcę się z tobą droczyć i przyznam: przyszło mi do głowy, że twoje serce mogłoby nie nawalić i że zostałbym bez patrona. Wywiad doniósł mi o bólu brzucha i to mnie oczywiście znacznie uspokoiło. Już się wykańczasz. Dziś w nocy będę cię miał, Ordz. Posłuchaj: to będzie dla ciebie mniej więcej tyle, co wypalenie ostatniego papierosa. Ty masz dosyć mnie, ja mam dosyć ciebie. Jeżeli, powiedzmy, w tej chwili pójdziesz na górę i wypijesz butelkę jodyny, nie będziesz musiał oglądać całego cholernego programu. Warunki są chyba uczciwe, nie uważasz?

Pan Ordz upuścił serowe ciasteczko, które właśnie jadł, i powiedział:

— Na miłość boską, ja chyba oszaleję.

— A możesz mi wierzyć — rzekł prezenter — że dzisiejszy program nie będzie przyjemny. Ja mam całą serię ponurych parodii piosenek, i to naprawdę ponurych, w rodzaju „To ja, wampir”, a poza tym jest w planie godzinny reportaż filmowy z miejsca wypadku: eksplozja i pożar autobusu dowożącego dzieci do szkoły. Idź lepiej na górę, weź swój pułkowy krawat czy nawet dwa…

— Zaczynam osiągać to stadium wściekłości, kiedy kpię sobie ze śmierci — powiedział pan Ordz wstając z kanapki.

— …zrób z nich pętlę, przywiąż powiedzmy do prysznica, wsadź tam zgrabnie głowę i — wszyscy pójdziemy sobie wcześniej do domu.

— Ja ci pokażę! — wrzasnął pan Ordz i z tymi słowy wyrżnął ręką w ekran telewizora niszcząc obraz. Poczuł coś lepkiego na przegubie ręki i krew buchnęła na wszystkie sześć tomów pamiętników wojennych Churchilla ochlapując „Nadchodzącą burzę” i zalewając kompletnie „Ich najpiękniejszą godzinę”. Pan Ordz przyglądał się swojej ranie i dopóki nie zrobiło mu się słabo, grzebał w niej palcem, patrząc, jak za każdym razem krew tryska z nową siłą. W końcu podczołgał się na czworakach do swojej śpiącej żony i szarpnął ją za brzeg koszuli.

— Nie wytrzymam, nie wytrzymam — wymamrotała sennie, po czym otworzyła oczy. — Jezus Maria, czy szpital będzie teraz otwarty? — Włożyła szlafrok, ale pan Ordz zdążył już stracić przytomność. Krew przesiąkła przez koszulę pani Ordz, kiedy dźwigała męża w swoich pulchnych ramionach mówiąc: — Przebacz mi, Panie Boże, ale nawet to jest podniecające. — Wsadziła go do samochodu, z ulgą dostrzegając lekkie pulsowanie na szyi.

W szpitalu młody lekarz powiedział:

— Proszę go dać tutaj. Ja już miałem do czynienia z ukąszeniami przez pszczoły. Och, to on nie został ukąszony przez pszczołę?

— Ale wy, młodzi lekarze, jesteście bystrzy! — powiedziała pani Ordz.

W końcu doktor skrępował opaską elastyczną i bandażem rękę panu Ordzowi, który jakimś cudem odzyskał na moment przytomność.

— Są jeszcze tacy, z którymi muszę się policzyć — powiedział. Ale właśnie w tej chwili ostatnia fontanna krwi bluznęła na szpitalne linoleum. Pan Ordz zamknął oczy i nie odezwał się więcej.

Kiedy znów zaczął widzieć, jacyś ludzie smarowali mu twarz różnymi płynami.

— Widzę, że szykujecie mnie do drewnianej skrzynki — rzekł, ale nikt mu nie odpowiedział. Wklepano mu w twarz jeszcze więcej rozmaitych specyfików. Ubrano go w smoking i gdzieś wywleczono.

Kątem oka zobaczył, jak prezenter i dwóch trzymających go za łokieć eleganckich panów wyglądających na menedżerów wzbija się w górę z dachu budynku czy też pomieszczenia, w którym się znajdował. Wszystkim trzem wyrosły nagle skrzydła. Wtedy wyniesiono pana Ordza. Przysunięto mu do twarzy silne lampy i kamery zaczęły warczeć. Podsunięto mu przed oczy ogromną tablicę z wielkimi napisami i jeden z tych, co go nacierali, powiedział:

— Uśmiechaj się cały czas. Dobra, możesz czytać.

— Nie chcę — odparł pan Ordz — jestem już dostatecznie wściekły, żeby kpić sobie z was wszystkich w żywe oczy, nawet jeśli nie żyję. — Ale z jego ust nie dobył się żaden dźwięk. Lampy zrobiły się jeszcze gorętsze. A potem pan Ordz spojrzał na tablicę, poczuł, jak jego usta układają się w nieszczery uśmiech, i usłyszał swoje własne słowa skierowane do człowieka, który siedząc naprzeciwko niego w pokoju, przypominającym salon, zajadał pajdki proteinowego chleba:

— No cóż, Simons, mam dokładnie tydzień czasu na to, żeby cię zabić. I nie będę owijał w bawełnę: rzeczywiście chcę pozbawić cię życia, chcę, żebyś wyzionął ducha. To nie żadna sprawa osobista. Po prostu muszę załatwić sobie patrona. Ale zanim coś w tej sprawie zrobimy, rozerwij się trochę: Bliźnięta Tatzo na trapezie.


Przełożyła Zofia Uhrynowska

Загрузка...