Michaił Puchow GALERIA OBRAZÓW

Galerieja


Niebo było puste. Lega nie przewędrowała jeszcze czwartej części swej dziennej marszruty i właściwe jej miejsce w zenicie zajmowało teraz nikłe pasemko Betona. Gdyby nie jego ostre kontury, wąski sierp naturalnego satelity Bety przypominałby raczej obłok. Ale prawdziwych obłoków na niebie nie było. Nad głowami zawisła pustka i cisza…

Pawłow przeniósł wzrok na szorstki granit Galerii Obrazów. Zrobił to w porę — reisfeder bowiem, przewisiawszy po wczorajszej kolacji prawie dobę pod skalnym nawisem, ocknął się wreszcie i zabrał do przygotowywania nowej pułapki.

Człowiek śledził przez chwilę, jak reisfeder, zgrabnie przestawiając włochate łapy, posuwa się ruchami tkackiego czółenka po skalnej płycie, zostawiając za sobą gdzieniegdzie plamy czarnej smoły, której zapach miał wabić na zgubę miejscowe ptactwo. Oczywiście, nieuzbrojonym okiem nie sposób było dojrzeć ani włochatych nóg, ani czarnych, błyszczących kropli. Ale wystarczała wyobraźnia. Oto za godzinę, kiedy czarne punkciki zleją się w linie, a linie w sylwetkę, można będzie uważnie obejrzeć nowe dzieło przez lornetkę, i — jeśli to będzie coś oryginalnego — zrobić zdjęcie. Teraz odgadywanie konturów przyszłego rysunku nie miało sensu.

Gładka, trójkątna ściana Galerii Obrazów strzelała w beztlenowe niebo Bety na dobrych sto metrów w górę. Była już prawie w całości pokryta starannie wykonanymi rysunkami. I tylko one odróżniały ją od innych, w bezładzie sterczących z cudacznego lasu skał. Reisfedery nie są szczególnie towarzyskie i nie zbliżają się do siebie zwykle na mniej niż kilometr. Ciekawe było tylko, jak samce odnajdują podczas godów swoje partnerki? Nikt nigdy nie zaobserwował, by jakiś reisfeder porzucił swoją skalą i udał się w niebezpieczną podróż przez mściwy las.

Ale teraz z lasu, przypominającego raczej skład drutu kolczastego, wyłonił się Sibirin. Zbliżył się w milczeniu i zatrzymał obok Pawiowa. W skafandrze podobny był do robota.

— No i jak? — zapytał Pawłow. Nie miał nic do zarzucenia swojemu towarzyszowi, ale drażnił go u tamtego zwyczaj milczenia wtedy, kiedy oczekiwało się odeń jakichś informacji.

— Nic nowego — odrzekł Sibirin. — Znów nie było łączności.

Pawłow nie odpowiedział. „Jastrząb” zaopatrywał planetarne oddziały ekspedycji we wszystko, co tu nieodzowne do życia. Gdyby się pojawił z opóźnieniem na jednej z planet centralnych, gdzie ludzie chodzą w szortach i pijają wodę ze źródeł, nie stałoby się nic strasznego. Ale grupa na Becie znajduje się w trudniejszym położeniu.

— Rozmawiałem z Bazą — powiedział Sibirin i znów zamilkł.

— I co?

— I nic — odparł tamten. — Wierszynin wystartował z Alfy zgodnie z rozkładem. Lot też upływał normalnie. A potem nagle nie zgłosił się do łączności.

— I to wszystko?

— Rakietobus zaginął gdzieś w naszym rejonie — powiedział Sibirin. — Radary z Bazy obmacały całą przyległą przestrzeń, ale bez rezultatu. Zresztą, co oni mogli na taką odległość dojrzeć?

— Więc oni tam myślą, że „Jastrząb”… — zaczął Pawłow.

— Nie — przerwał mu Sibirin. — Możliwe, że mieli awarię silnika.

— A dlaczego w takim razie nie ma łączności?

— To statek fotonowy — wyjaśnił Sibirin. — Antena i zwierciadło są połączone.

— To fakt… — zgodził się tamten. — Chociaż… Czekaj. Jeżeli „Jastrząb” znajduje się w naszym rejonie i jeśli mieli po prostu awarię silnika, to mogli się przecież do nas dostać na „czółnie”.

— Rozumie się — przytaknął Sibirin. — Tylko że Wierszynin zostawił „czółno” na Alfie. Ich orbilot jest teraz na profilaktyce.

— Dobre sobie… — mruknął Pawłow. Milczał chwilę. — Co jeszcze mówili?

— Poradzili nam żyć ekonomiczniej — odparł tamten. — Wysłali bezpilotową ciężarówkę, najszybszą, jaką mają. Będzie tu za dwa tygodnie.

— A nie moglibyśmy im wyjść na spotkanie? Każda grupa planetarna miała do swojej dyspozycji niewielki, czteromiejscowy orbilot, przeznaczony do badania górnych warstw atmosfery. Czasem orbilot był wykorzystywany do spotykania się z rakietobusem „Jastrząb” na jakiejś niskiej orbicie. Miało to zwykle miejsce przy zmianie składu grupy lub w wypadkach, kiedy „czółno” ładownicze „Jastrzębia” z jakichś tam powodów nie funkcjonowało. Na przykład kiedy Wierszynin sprytnie pozostawiał je na Alfie.

— Czym? Naszym „cichochodem”? — zapytał kwaśno Sibirin. — A cóż my nim zwojujemy? W najlepszym wypadku dolecimy do Betona…

— Złe jest… — odezwał się Pawłow. — Nie pociągniemy dwa tygodnie.

— Nie ma o czym gadać — powiedział Sibirin. — Co ma wisieć nie utonie. Przynajmniej wejdziemy w ten sposób do historii. Choć najgorszym wejściem.

Zamilkli. „Nie jest to miłe, kiedy człowiek sobie uświadamia, że za tydzień go nie będzie — pomyślał Pawłow — ….wszystko już zostało powiedziane, wszystko jest jasne. Tylko nie sposób się z tym pogodzić. Człowiek to wielki logik, ale w podobnych sytuacjach logika ustępuje na drugi plan, zwalniając miejsce nadziei. Zresztą, może to i lepiej?… Pójdziemy teraz przygotować materiały dla tych, którzy przyjdą tu po nas, wykończymy zbieranie próbek i danych, spiszemy na papierze ostatnie myśli, napiszemy pożegnalne listy i w ogóle zrobimy wszystko, co w takich wypadkach czynić należy. Ale nie uwierzymy w to… Nie uwierzymy dopóty, dopóki nie skończy się tlen…”

— …Coś mi się zdaje, że jeden z nas już do niej trafił — podjął przerwaną rozmowę Sibirin.

Pawłow odwrócił się nieco. Tamten stał z podniesioną w górę twarzą i obserwował przez lornetkę wierzchołek Galerii. Reisfeder, zawieszony pod skalną półką, wykonał już prawie trzecią część swego kolejnego arcydzieła. Jednak dojrzenie czegoś z tej odległości było zupełnie niemożliwe.

— Spójrz sam… — Sibirin wyciągnął w kierunku kolegi lornetkę.

Na skale, jak na fotografii, przedstawiony był zwał kamieni. Wszystkie były nieforemne z wyjątkiem jednego. Kamień ten był regularnie zaokrąglony i przedstawiał w rzeczywistości górną część głowy człowieka w skafandrze. Spod osłony hełmu błyszczały czyjeś oczy. Na nos nie przyszła jeszcze kolej. Od czasu do czasu w pole widzenia dostawały się włochate, pajęcze nogi reisfedera lub jego jedyne grzbietowe oko, podobne do obiektywu kamery fotograficznej. Reisfeder wszedł w rytm roboczy.

— W takim razie to ja — powiedział Pawłow. — On rozpoczął rysunek, kiedy cię jeszcze nie było.

— Czy to ważne, kiedy zaczął?

— Mechanizmy percepcji są różne — wyjaśnił Pawłow. — Dla człowieka rzeczywistość to film — kolorowy, ruchliwy, przestrzenny. Dla reisfedera, to raczej szereg wolno zmieniających się fotografii. Podczas pracy zapis nie może się ani zmienić, arii wytrzeć z jego pamięci.

Sibirin skinął głową.

— Jasne…

— Zadziwia mnie jednak co innego — mówił dalej Pawłow. — Przedtem nigdy nie przedstawiał ludzi. Czemu przyszło mu to nagle do głowy?

— Nigdy nie jest za późno. I nie należy przypisywać zwierzętom ludzkich kategorii zachowania. Ostatecznie „coś” może przyjść do głowy tylko człowiekowi.

— Uprzejmie dziękuję za wyjaśnienie — Pawłow uśmiechnął się. — Chodźmy lepiej stąd. Trzeba wszystko doprowadzić do porządku, nie ma na co czekać. Chciałem tu jeszcze później zrobić zdjęcia.

Przez jakiś czas szli w milczeniu lasem, bacząc, by kolące gałęzie roślin nie uszkodziły tkaniny skafandrów. Potem Sibirin nagle się roześmiał nerwowo.

— Co z tobą? — zapytał Pawłow.

— Przypomniałem sobie teorię Pratta, tę o rysunkach reisfedera.

Po grzbiecie Pawłowa przebiegły dreszcze.

— Będziesz miał szczęście, jeśli jest fałszywa — dodał Sibirin.

Kiedy ludzie Pratta, wysadzeni sto lat temu w układzie Wegi, ujrzeli naskalne freski Bety, stracili niemało czasu i sił na poszukiwanie rozumnych mieszkańców, zanim udało im się wreszcie wyjaśnić, że autorem malowideł jest — jeśli to rozpatrywać w ziemskich kategoriach — zwykły owad; i że same rysunki są po prostu pułapkami, zastawionymi na innych przedstawicieli fauny. Na skałach przedstawiane zwykle było drobne ptactwo — i to dało Prattowi podstawy do założenia, że reisfeder rysuje zawsze dokładnie to zwierzę, które pragnie zwabić w swoje sidła. Naznaczona ofiara, widząc z dala swój wizerunek, przyjmuje go za inną istotę swego gatunku, pragnie się z nią bliżej zaznajomić i kończy w ten sposób życie w żołądku drapieżnika.

— „Fałszywa” to złe słowo — powiedział Pawłow, chociaż zrobiło mu się nieprzyjemnie. — Zdarza się i tak, z pewnością. Ale Pratt uważał, że rysunki reisfedera wywierają na mieszkańców Bety hipnotyczny wpływ, że dysponują one jakąś magiczną, przyciągającą ku nim siłą. Przecież to zupełnie bezsensowne.

— O ile mi wiadomo, to nikt nie udowodnił, że tak nie jest — spokojnie zareplikował Sibirin.

„Zwykły mistycyzm — pomyślał Pawłow. — Człowiek jest dziwnie zbudowany. Nawet kiedy stoi u progu nieuchronnej śmierci, obawia się wszystkiego, co irracjonalne. Wszyscy są przesądni… Głupota…”

— Nawet przy maksimum dobrych chęci nie dałbym rady wdrapać się na Galerię Obrazów — powiedział. — Więc to wszystko mrzonki.

— Świat jest pełen tajemnic, chłopcze — zreasumował Sibirin. — A my nie umiemy ich racjonalnie wykorzystywać. Na przykład reisfeder. Wykryliśmy już skład chemiczny jego smoły i zrobiliśmy z niej najlepszy klej na świecie. Czyż nie lepiej było zastosować samego reisfedera w charakterze jedynego w swoim rodzaju aparatu fotograficznego? Przecież jego rysunki są niezwykle dokładne.

— Racja. Tylko spróbuj mu nakazać rysowanie tego, co będziesz chciał — powiedział Pawłow. — A przecież on czasem maluje rzeczy, które w ogóle nie istnieją. Okazuje się, że posiada niejaką skłonność do abstrakcji.

— O niczym takim nie czytałem.

— Bo nie mogłeś — odezwał się Pawłow. — Pokażę ci kilka fotografii.

— Ty rzeczywiście wyraźnie zamierzasz wejść do historii — powiedział Sibirin.

Zbliżyli się już do budynku stacji, stojącego na niewielkim kamienistym placyku pośród lasu. Stacja była standardowa, przeznaczona dla dwóch ludzi, chociaż w razie konieczności można się tam było zmieścić i w dziesiątkę.

Odczekali chwilę w komorze przejściowej, dopóki nie wyrównały się ciśnienia. Potem, kiedy drzwi się wreszcie otwarły, zdjęli z siebie skafandry i weszli do wnętrza.

— Pokaż, co tam wielkiego odkryłeś… — przypomniał Sibirin.

— Zaraz.

Kopuła, kryjąca stację, była zupełnie przezroczysta. Jedynie jej wschodnia część była na stałe zakryta filtrem ochronnym, osłaniającym nie zakryte szkłem skafandra oczy przed oślepiającym blaskiem Legi. Nad głową zawisł wąski sierp odległego Betona.

Pawłow wydostał z szuflady stołu gruby album fotograficzny i otworzył go na właściwej stronicy.

— Masz, podelektuj się.

Z doskonałej, czarno — białej fotografii patrzyła na nich jakaś poczwarna istota. Bezkształtna, amorficzna, pozbawiona zapewne kręgosłupa, o wyciągniętych niezgrabnie mackach wspinała się po dziwnie gładkich, krystalicznych skałach, połyskujących lustrzanymi graniami.

— Spotkałeś coś podobnego na Becie?

— Nie… Chociaż… Jedna z poprzednich grup zajmowała się tu mikrobiologią. Oni mają w swoich archiwach podobne fotografie. — Sibirin zaśmiał się. — Ale reisfeder nie ma mikroskopu. Tak że ty chyba rzeczywiście dokonałeś odkrycia.

Pawłow powoli zamknął album i położył go na miejscu. Potem wstał.

— Te rysunki już opisałem — powiedział. — Nie mam nic więcej do roboty. Pójdę chyba porobić zdjęcia. Trzeba je będzie też potem opisać.

Sibirin popatrzył na niego uważnie.

— Wiesz co — powiedział. — Oczywiście obaj sobie świetnie zdajemy sprawę z tego, że to bzdura. Że nie jesteś w stanie wspiąć się na Galerię Obrazów, i że rysunki reisfedera nie mają żadnego hipnotycznego działania na ludzki organizm… Ale będę spokojniejszy, jeśli tu posiedzisz. Sam zrobię zdjęcia.

— Ależ ja tu po prostu nie mam nic do roboty!

— Zajmij się czymkolwiek — powiedział Sibirin. — Popracuj na razie przy radiostacji.

Wszedł do śluzy. Pawłow obserwował na monitorze, jak tamten wychodził. Potem odwrócił się do radiostacji i wcisną] klawisz z napisem ŁĄCZNOŚĆ LOKALNA.

— Tu stacja BETA — powiedział. — BETA woła JASTRZĘBIA!

Powtórzył to zdanie kilkakrotnie, przestawiając słowa, potem odczekał przepisowe pięć minut, znów powtórzył serię wywołań, i znów odczekał. Potem na wszelki wypadek wywołał jeszcze raz; wreszcie nacisnął klawisz z napisem CENTRUM.

Z Bazą, która znajdowała się w odległości około miliarda kilometrów od Bety, dwustronnej łączności w ścisłym tego słowa znaczeniu być nie mogło, bowiem opóźnienie fal radiowych było rzędu godziny. Dlatego łączność utrzymywano na zasadzie „dialogu głuchych” — Baza nieprzerwanie nadawała całe bloki emisyjne, przeznaczone dla odległych grup planetarnych, i miało to charakter normalnego przekazywania najnowszych wiadomości. Jeśli operatorzy z Bazy mieli odpowiedzieć na jakieś pytanie czy doniesienie, włączali odpowiedź do kolejnego bloku z komunikatami. W innych przypadkach treść programu nie ulegała zmianie.

Pawłow po włączeniu odbiornika znalazł się oczywiście gdzieś w środku bloku informacyjnego. Cierpliwie dosłuchał go więc do końca, a potem jeszcze do tego miejsca, w którym rozpoczął nasłuch. Niczego nowego w porównaniu z tym, co powiedział mu Sibirin, nie dowiedział się. Wyłączył więc radiostację w chwili, kiedy otwarły się drzwi śluzy.

— Możesz mi pogratulować — powiedział Sibirin, zdejmując skafander. — Mnie też odmalował. Popatrz…

Pawłow wziął fotografię. Rysunek był wykonany starannie, ze wszystkimi szczegółami. Na kamienistej płaszczyźnie, pośród wielkich głazów stał człowiek w skafandrze. Obok niego siedział drugi. Obaj spoglądali w górę — zdawało się, że oczekiwali, aż z obiektywu niewidocznego dla nich aparatu wyleci ptaszek…

— Dziwne… — powiedział Pawłow.

— Masz na myśli perspektywę? — zapytał Sibirin. — Przecież on w ten właśnie sposób nas widział. Mnie osobiście bardziej cieszy, że teraz i ja jakbym już trafił do historii.

— Dziwne — powtórzył Pawłow, spoglądając na fotografię. — Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, żebyś tam siedział.

— Bo nie siedziałem — odezwał się Sibirin. — Nie mam takiego zwyczaju. To ty siedzisz. Ja jestem tym, który stoi.

— Ja?! — wykrzyknął Pawłow. — Ja też nie mam takiego zwyczaju. A oprócz tego zauważ, że to nie moja twarz!

— Wiesz… Za szkłami skafandrów źle widać — po chwili wahania powiedział Sibirin. — W każdym razie na moją gębę tym bardziej mi to nie wygląda.

— To fakt… — z roztargnieniem przyznał Pawłow.

Patrzył uważnie na fotografię. Nie, ten, który stał, to nie był on. A siedzący — to też nie był Sibirin. Żaden z nich nie zwykł siadać na kamiennym osypisku przed Galerią Obrazów. To byli inni ludzie.

Reisfeder odtwarza rzeczywistość — jeśli to tylko jest rzeczywistość — absolutnie wiernie. Nigdy się nie myli.

Ale innych ludzi nie było na planecie od czterech tygodni. Ani na samej Becie, ani w okolicy.

— Słuchaj — odezwał się nagle Pawłow. — Masz zdjęcie Wierszynina?

— Gdzieś mam. A po co…

— Dawaj — przerwał mu tamten.

Spojrzał raz jeszcze na reprodukcję skalnego fresku. „Jakże my mało wiemy o zwierzętach — pomyślał. — Nawet o tych, z którymi się na co dzień spotykamy. Co wiemy o ich zmysłach? Sibirin powiedział, że reisfeder nie ma mikroskopu. A jeśli mu mikroskop niepotrzebny? Jeśli może mikroorganizmy widzieć równie wyraźnie, jak my widzimy samych siebie?…”

— Masz tu Wierszynina — powiedział Sibirin. — A to jego nawigator. Sfotografowałem go kiedyś, przy okazji.

Pawłow przyjrzał się fotografiom. Słyszał za sobą przyspieszony oddech Sibirina, który spoglądał mu przez ramię. Tak, nie mogło być omyłki.

— Ta — ak… — odezwał się wreszcie po dłuższej chwili Sibirin. — Takie właśnie praktyczne wykorzystanie reisfederów miałem na myśli. Tylko… Rozumiem, że z góry on ma lepszy widok, że mógł ich stamtąd dojrzeć, podczas gdy dla nas byli niedostrzegalni, jeśli przycupnęli gdzieś za skałami. Ale dlaczego nie słyszeliśmy, jak lądowali?!

Pawłow nie odpowiedział od razu. „Tak już jesteśmy zbudowani — pomyślał. — Mimowolnie przypisujemy zwierzętom ludzkie motywy działania, nasze myśli, odczucia. I nie jest nas w stanie niczego nauczyć ani to, że węże reagują na zmiany temperatury o tysięczne ułamki stopnia, ani to, że ptaki orientują się według ziemskiego pola magnetycznego… Wszystko z pozycji antropomorfizmu. I jakże się często mylimy…”

— Idź przygotować orbilot — powiedział wreszcie. — A ja nadam radiogram do Bazy. Lecimy na Betona.

Spojrzał w górę. Na poszarzałym, przejrzystym niebie jaśniał ostry sierp satelity. Dla ludzkich oczu ta ogromna skalna pustynia była teraz tylko maleńkim, ostro rysującym się na niebie obłokiem.


Błyszczący jeszcze od świeżej smoły rysunek podobny był do czarno — białej fotografii, wykonanej w niezwykłej — jakby z lotu ptaka — perspektywie. Widać było na nim czterech ludzi. Stali tak, nieruchomi, na kamiennym usypisku, obok okaleczonego kosmolotu, i zadarłszy w górę głowy spoglądali w zenit.

…Reisfeder zostawił za sobą ostatni lepki punkt i odpełzł powoli do swojej kryjówki, pod najwyższy skalny nawis Galerii Obrazów. Teraz mógł już tylko czekać, cierpliwie czekać, aż dziwne latające zwierzęta, które tak starannie wyrysował, przybędą w gościnę do swych wizerunków…


Przełożył Krzysztof W. Malinowski

Загрузка...