Arthur C. Clarke STRZAŁA CZASU

The Time’s Arrow

Rzeka była już martwa, a wody jeziora opadły, gdy potwór idąc wyschniętym korytem wydostał się na wymarłe bagnisko. Nie było właściwie miejsca, gdzie mógłby się bezpiecznie poruszać, a nawet tam, gdzie grunt był najtwardszy, ogromne słupy jego kończyn głęboko grzęzły pod ciężarem ciała. Chwilami przystawał i ptasimi, szybkimi ruchami głowy omiatał otaczające go pustkowie. Przystając zapadał się jeszcze bardziej w grząski grunt, tak że 50 milionów lat później ludzie mogli z pewną dokładnością obliczyć, ile trwał każdy jego postój.

Wody już nigdy bowiem nie powróciły, a palące słońce z czasem zmieniło błoto w skałę. Nieco później cały ten obszar pochłonęła pustynia chroniąc go szczelnie pod warstwami piasku. A później — dużo później — przyszedł Człowiek.


— Czy sądzisz — krzyczał Barton poprzez warkot świdra — że profesor Fowler dlatego został paleontologiem, że lubi bawić się pneumatycznym świdrem? A może polubił to później?

— Nic nie słyszę — odwrzasnął Davis opierając się ciężko na łopacie. Zerknął z nadzieją na zegarek.

— Czy mam mu powiedzieć, że to już pora na obiad? Kiedy wierci, nie nosi zegarka, więc pewnie stracił poczucie czasu.

— Wątpię, czy to coś da — odkrzyknął chrapliwie Barton. — Strasznie się teraz Stary wycwanił i stale dokłada nam po 10 minut. Ale jak chcesz, to chodźmy, zawsze to lepsze od tego piekielnego wiercenia.

Obaj geologowie z niekłamanym entuzjazmem odłożyli narzędzia i ruszyli w stronę szefa. Gdy się zbliżyli, wyłączył świder i zapadła względna cisza przerywana jedynie spazmatycznym sapaniem sprężarki.

— Czas wracać do obozu, profesorze — rzekł Davis trzymając niedbale za plecami rękę z zegarkiem. — Wie pan przecież, co powie kucharz, gdy się spóźnimy.

Profesor Fowler M.A., F.R.S., F.G.S., usiłował bez większego powodzenia zetrzeć z czoła brązowożółty pył. Z wyglądu można by go wziąć za zwykłego robotnika i nieliczni goście zwiedzający teren robót rzadko rozpoznawali w półnagim, na brąz spalonym robociarzu, nachylonym nad pneumatycznym świdrem, wiceprezydenta Towarzystwa Geologicznego.

Prawie miesiąc zabrało im zdjęcie warstwy piaskowca z powierzchni skamieniałego bagna. Odsłonięte kilkaset jardów kwadratowych terenu, który stanowił prawdziwą fotografię przeszłości, najlepszą, jaką paleontologia kiedykolwiek odkryła. Dziesiątki ptaków i gadów przyszły tu w poszukiwaniu ustępujących wód i zostawiły odciski kończyn jako pamiątkę, która przeżyła je o tysiąclecia. Większość odcisków została zidentyfikowana, ale jedne z nich — największe — stanowiły dla nauki zagadkę. Należały do bestii, która musiała ważyć 20 do 30 ton, i profesor Fowler śledził trop sprzed 50 milionów lat z pasją myśliwego tropiącego zwierzynę. Można było mieć nawet nadzieję, że ją dopędzi, ponieważ tam, gdzie potwór przechodził, grunt musiał być dosyć niepewny i kości zwierza leżały pewnie gdzieś blisko znacząc miejsce, gdzie wpadł w błotną pułapkę, jak wiele innych zwierząt z tamtych czasów.

Mimo zastosowania narzędzi mechanicznych, praca była żmudna. Tylko wierzchnią warstwę można było usunąć za pomocą świdra pneumatycznego, reszta prac musiała być wykonana ręcznie, z największą starannością. Profesor Fowler miał rację nalegając na to, żeby osobiście przeprowadzić wstępne wiercenia, gdyż najmniejszy błąd mógł spowodować nieobliczalne szkody.

Trzej mężczyźni trzęsąc się na wyboistej drodze w rozklekotanym ekspedycyjnym jeepie byli już w połowie drogi do obozu, gdy Davis zadał pytanie, które od początku prac dręczyło młodszych członków ekspedycji.

— Odnoszę wrażenie — powiedział — że nasi sąsiedzi z doliny nie lubią nas. Chociaż nie wiem dlaczego? Przecież im nie przeszkadzamy, a mogliby być przynajmniej na tyle uprzejmi, aby nas do siebie zaprosić.

— Chyba że jest to jakiś wojskowy instytut badawczy — dodał Barton.

— Nie sądzę — powiedział spokojnie profesor Fowler. — Tak się bowiem składa, że właśnie otrzymałem zaproszenie. Jutro do nich jadę.

Jeżeli to sensacyjne stwierdzenie nie wywołało oczekiwanego rezultatu, zawdzięczać to można jedynie znakomicie zorganizowanej siatce wywiadowczej personelu profesora. Przez chwilę Davis zastanawiał się, czy potwierdziły się jego podejrzenia. Potem odchrząknął lekko i powiedział:

— A więc nikogo innego nie zaprosili?

Profesor uśmiechnął się wyczuwając delikatny przytyk w głosie asystenta.

— Nie — powiedział — jest to ściśle prywatne zaproszenie. Wiem, że konacie z ciekawości, ale, szczerze mówiąc, wiem niewiele więcej niż wy. Jeśli jutro czegoś się dowiem, to wszystko wam opowiem. Ale przynajmniej już wiemy, kto ten ośrodek prowadzi. Asystenci zastrzygli uszami.

— Co to jest? — spytał Barton. — Zgaduję, że to Centrum Badań Atomowych.

— Być może masz rację — odrzekł profesor. — W każdym razie na czele stoją Henderson i Barnes.

Tym razem sensacja była aż tak wielka, że Davis prawie zjechał jeepem na pobocze drogi. Zważywszy, jaka to była droga, nie miało to zresztą żadnego znaczenia.

— Henderson i Barnes w tej przeklętej dziurze?

— Tak jest — rzekł radośnie profesor. — Zaproszenie przysłał właśnie Barnes. Przeprasza za to, że się z nami wcześniej nie kontaktował i zapytuje mnie, czy bym nie zechciał wpaść na małą pogawędkę.

— Czy pisze, co oni tam robią?

— Nie. Ani słóweczka.

— Barnes i Henderson — powiedział Barton z namysłem. — Niewiele o nich wiem poza tym, że są fizykami. Na jakim punkcie mają fioła?

— Są ekspertami w dziedzinie niskich temperatur — odrzekł Davis. — Henderson był całe lata dyrektorem w Cayendish. Napisał niedawno sporo artykułów do Nature. Jeżeli dobrze pamiętam, wszystkie dotyczyły helu II.

Nie zrobiło to żadnego wrażenia na Bartonie, który nie lubił fizyków i podkreślał to przy każdej okazji.

— Nie wiem, co to jest hel II — powiedział z filisterskim uśmieszkiem. — Co więcej, nie zdaje mi się, żebym chciał coś o tym wiedzieć.

Strzał był wymierzony w Davisa, który kiedyś w chwili słabości, jak to zresztą później przyznał, zrobił dyplom z fizyki. „Chwila” ta trwała ładnych parę lat, zanim okrężnymi drogami dobrnął do geologii. Chętnie wracał do swej pierwszej „miłości”.

— Jest to postać ciekłego helu, która istnieje tylko przy kilku stopniach powyżej absolutnego zera. Posiada szereg nadzwyczajnych właściwości, ale, o ile się orientuję, żadna z nich nie uzasadnia obecności dwu czołowych fizyków w tym zapadłym kącie.

Dojechali już do obozu i Davis zastopował jeepa na parkingu we właściwy sobie gwałtowny sposób. Pokręcił ze złością głową, gdyż rąbnął w zaparkowaną przed nim ciężarówkę z większym impetem, niż zazwyczaj.

— Te opony są do niczego. Czy przysłali już nowe?

— Dziś rano przyleciały helikopterem z rozpaczliwą notatką od Andrewsa. Ma nadzieję, że przejeździsz na nich chociaż dwa tygodnie.

— Świetnie! Wieczorem je założę. Profesor, który szedł przodem, zwolnił nieco, aby się zrównać z asystentami.

— Nie było po co się śpieszyć, Jim — powiedział ponuro. — Znowu duszona wołowina.

Nieuczciwością byłoby twierdzić, że Barton i Davis pracowali mniej dlatego, że w pobliżu nie było profesora. Pracowali na pewno dużo więcej niż zwykle, gdyż pod nieobecność szefa miejscowi robotnicy wymagali dwukrotnie większego nadzoru. Niewątpliwie jednak udawało im się niekiedy wygospodarować sporo czasu na wymianę poglądów.

Od chwili, gdy obaj młodzi geologowie przyłączyli się do Fowlera, intrygowało ich to dziwne sąsiedztwo w dolinie odległej o 5 mil. Był to chyba jakiś ośrodek badawczy, Davis zidentyfikował wysokie kominy siłowni atomowej. Wprawdzie na ich podstawie nie można było określić charakteru prac, ale wskazywały niezbicie na ich duże znaczenie. Na świecie było najwyżej kilka tysięcy takich siłowni, a wszystkie zastrzeżone dla projektów największej wagi.

Mogło być wiele powodów, dla których dwóch wielkich fizyków ukryło się w tym odludnym miejscu większość ryzykownych badań atomowych przeprowadzana była z dala od skupisk ludzkich, a niektóre zostały nawet całkiem zaniechane do czasu utworzenia laboratoriów okołoziemskich. Mimo wszystko wydawało się dziwne, że prace te, jakiekolwiek by one były, prowadzono tak blisko wykopalisk geologicznych uznanych za najważniejsze na świecie. Mógł to oczywiście być tylko czysty przypadek; fizycy przecież nie przejawiali najmniejszego zainteresowania tak bliskim sąsiedztwem ziomków.

Davis dłubał ostrożnie dłutem wokół jednego z ogromnych śladów, a Barton lał płynny persplex na odkryte już odciski, aby zabezpieczyć je przezroczystym plastykiem. Pracowali z pewnym roztargnieniem, ponieważ obaj bezwiednie nasłuchiwali powrotu jeepa. Profesor Fowler obiecał zabrać ich wracając z wizyty, gdyż reszta pojazdów była gdzieś w terenie, a nie chcieli ryzykować dwumilowego spaceru do obozu pod tym palącym słońcem. Poza tym chcieli mieć wszelkie możliwe wiadomości z pierwszej ręki.

— Jak myślisz — powiedział nagle Barton — ilu oni tam mają ludzi? Davis się wyprostował.

— Sądząc z budynków nie więcej niż kilkunastu.

— A może to prywatny interes a nie projekt C.B.A?

— Możliwe, ale muszą mieć niezłe plecy. Inna rzecz, że Henderson i Barnes na samej reputacji mogą już masę wygrać.

— Oto gdzie fizycy nas leją — powiedział Barton. — Wystarczy, żeby powiadomili jakiś departament wojskowy, że są na tropie nowej broni, a już im sypią miliony.

Mówił z pewną goryczą, ponieważ, jak większość naukowców, miał na ten temat bardzo sprecyzowane zdanie. Zapatrywania Bartona były nawet jeszcze bardziej skonkretyzowane, gdyż był on kwakrem i ostatni rok wojny spędził na wykłócaniu się z dość pobłażliwymi instancjami wojskowymi.

Rozmowę przerwał warkot i klekot jeepa i obaj mężczyźni pobiegli na spotkanie profesora.

— No i co? — krzyknęli równocześnie. Profesor Fowler popatrzył na nich z zadumą, a z wyrazu jego twarzy niczego nie można było wyczytać.

— No i jak wam przeleciał dzionek? — powiedział wreszcie.

— Ależ, szefie — zaprotestował Davis — niechże pan nam powie wreszcie, czego się pan dowiedział. Profesor wygramolił się z jeepa i otrzepał kurz z ubrania.

— Przykro mi, chłopcy — powiedział z pewnym zakłopotaniem — nic wam nie mogę powiedzieć.

Podniosły się równocześnie dwa jęki protestu, ale profesor machnął tylko ręką.

— Spędziłem bardzo ciekawy dzień, ale obiecałem, że nic nikomu nie powiem. Nawet teraz nie wiem, o co tam właściwie chodzi, ale to coś wręcz rewolucyjnego — prawie tak jak odkrycie energii atomowej. Dr Henderson wpadnie tu jutro po południu, postarajcie się coś z niego wydusić.

Przez chwilę Barton i Davis byli tak przejęci nieoczekiwanym obrotem sprawy, że żaden z nich słowem się nie odezwał. Pierwszy oprzytomniał Barton.

— Chyba istnieje jakiś powód, dla którego tak się nami nagle zainteresowali?

Profesor zamyślił się.

— Tak, to nie była całkiem prywatna wizyta — przyznał — sądzą, że mogę im pomóc. Ale teraz już dość pytań, jeżeli nie chcecie wracać na piechotę do obozu.


Dr Henderson zjawił się na terenie wykopalisk wczesnym popołudniem. Był to wysoki, starszy już mężczyzna, ubrany dość zaskakująco: miał na sobie jedynie lśniącobiały fartuch i nic więcej. Ta ekscentryczność stroju była jednak w tym klimacie zdecydowanie praktyczna.

Kiedy profesor Fowler przedstawił ich Hendersonowi, Davis i Barton sztywno się ukłonili. Ciągle mieli wrażenie, że ich wykiwano i chcieli, aby gość to odczuł. Ale Henderson był tak szczerze zainteresowany ich pracami, że wkrótce zmiękli i profesor pozostawił im gościa, aby go oprowadzili po wykopach, a sam poszedł doglądać tubylców.

Ogromne wrażenie zrobił na fizyku rozpościerający się przed nim obraz zamierzchłej przeszłości Ziemi. Prawie godzinę, jard po jardzie, obaj geologowie prowadzili go wzdłuż placu robót opowiadając o stworze, który tędy przeszedł, i spekulując na temat przyszłych odkryć. Trop, który profesor Fowler teraz śledził, leżał w szerokim rowie na uboczu od głównych wykopów; profesor odłożył wszystkie inne prace, aby go lepiej zbadać. Przy końcu rowu trop przestawał być ciągły. Aby zyskać na czasie, profesor Fowler wiercił dziury wzdłuż linii śladów. Ostatnia próba na nic nie natrafiła, ale dalsze kopanie wykazało, że wielki gad nagle zmienił kierunek.

— To jest największa sensacja — powiedział Barton do opadającego już z sił fizyka. — Pamięta pan te poprzednie miejsca, gdzie jaszczur zatrzymał się na chwilę, aby się rozejrzeć? Tutaj pewnie coś zauważył i ruszył w innym kierunku, i to biegiem — sądząc z rozpiętości śladów.

— Nie przypuszczałem, że taki kolos może biec.

— Cóż, pewnie robił to niezdarnie, ale piętnastostopowymi susami można przebiec niezły kawałek drogi. Spróbujemy to prześledzić, na ile się da. Może nawet znajdziemy to, za czym tak gonił. Przypuszczam, że profesor ma nadzieję odkryć zdeptane pole walki z rozrzuconymi kośćmi ofiary. To by dopiero była bomba!

Henderson uśmiechnął się.

— Dzięki filmom Disneya mogę sobie tę scenę łatwo wyobrazić. Davis był bardziej sceptyczny.

— Pewnie to żona zawołała go wtedy na obiad — powiedział. — Co nas najbardziej drażni w tej pracy to fakt, że wszystko może zniknąć właśnie wtedy, kiedy coś się zaczyna dziać. Jakaś warstwa się spłucze albo przyjdzie trzęsienie ziemi, albo, co gorsza, jakiś dureń zniszczy dowód, bo nie rozumie jego wagi.

Henderson kiwnął głową z przekonaniem.

— Doskonale was rozumiem — powiedział — tu właśnie fizyk ma przewagę. Wie on, że kiedyś znajdzie odpowiedź, jeżeli takowa w ogóle istnieje.

Zawiesił głos z wahaniem jakby starannie ważąc słowa.

— Na pewno zaoszczędziłoby wam kłopotów, gdybyście naprawdę mogli zobaczyć, co się zdarzyło w przeszłości, zamiast się do tego żmudnie dokopywać. Całymi miesiącami śledzicie te tropy na stu jardach, a mogą one przecież prowadzić donikąd.

Zapadło długie milczenie. Potem Barton powiedział z namysłem:

— Oczywiście, doktorze, bardzo nas ciekawi pańska praca. Ponieważ profesor Fowler nic nam nie chciał powiedzieć, zaczęliśmy kombinować na własną rękę. Czy naprawdę myśli pan, że…

Fizyk przerwał mu spiesznie.

— Niech pan sobie tym nie zaprząta głowy — powiedział. — To tylko takie mrzonki. A co się tyczy naszej pracy, to jeszcze daleko nam do końca, o wszystkim dowiecie się we właściwym czasie. Nie mamy sekretów, tylko — jak każdy, kto pracuje w jakiejś nowej dziedzinie — nie chcemy nic mówić, zanim nie staniemy na pewnym gruncie. Gdyby na przykład jakiś paleontolog chciał się tu zbliżyć, to założę się, że profesor Fowler przegnałby go kilofem!

— Tak by chyba nie było — uśmiechnął się Davis. — Raczej zapędziłby go do roboty. Ale rozumiem pański punkt widzenia. Miejmy nadzieję, że to już długo nie potrwa.


Tej nocy dużo oliwy spalono w obozowej lampce. Barton był wyraźnie sceptyczny, ale Davis obudował uwagi gościa dodatkową superkonstrukcją teorii.

— To by sporo wyjaśniało — powiedział. — Przede wszystkim fakt, że oni są akurat tutaj, inaczej nie miałoby to sensu. Znamy tu wszystkie warstwy gruntu z dokładnością do jednego cala na przestrzeni ostatnich stu milionów lat i możemy wyznaczyć każde zdarzenie z precyzją plus minus 1 %. Nie ma na całej kuli ziemskiej drugiego takiego miejsca, gdzie by przeszłość była tak szczegółowo sprawdzona — znakomite miejsce na tej miary eksperyment.

— Ale czy sądzisz, że można zbudować maszynę, która by patrzyła w przeszłość?

— Nie mam pojęcia, jak to można zrobić. Ale nie ośmielę się powiedzieć, że to niemożliwe — szczególnie dla takich głów jak Henderson i Barnes.

— Hm. Dosyć słaby argument. Czy jest jakaś szansa, aby to sprawdzić? A co z tymi artykułami do Naturę?

— Pisałem do College Library. Pewnie je przyślą pod koniec tygodnia. W pracy każdego uczonego istnieje ciągłość i mogą one nam dać jakąś wskazówkę.

Najpierw się rozczarowali. Artykuły Hendersona raczej zagmatwały obraz. Tak jak Davis pamiętał, większość z nich traktowała o szczególnych właściwościach helu II.

— To rzeczywiście fantastyczne — powiedział Davis. — Gdyby jakikolwiek płyn zachowywał się w ten sposób w normalnej temperaturze, wszyscy by powariowali. Przede wszystkim nie ma on żadnej lepkości. Sir George Darwin powiedział kiedyś, że gdyby istniał ocean helu II, okręty mogłyby po nim pływać bez napędu. Popchnęłoby się je tylko na początku podróży, a na jej końcu wpadłyby na hamujące zderzaki. Jest w tym jednak pewien drobny szkopuł; na długo przed końcem podróży płyn wpełzłby po burtach na okręt i wszystko by poszło na dno.

— Coś pięknego — powiedział Barton — ale co to ma, do diabła, wspólnego z naszą bezcenną teorią?

— Niewiele — przyznał Davis — ale to nie wszystko. Można uformować dwa strumienie helu II płynące w tym samym przewodzie w dwu przeciwnych kierunkach — z tym, że jeden strumień przechodzi przez drugi.

— Nic z tego nie rozumiem. To równie zawiłe jak przedmiot, który się porusza naraz w dwóch kierunkach. Czy to ma coś wspólnego z teorią względności?

Davis był ostrożny.

— Wyjaśnienie — powiedział — jest bardzo zawiłe i nie twierdzę, że wszystko rozumiem. Polega to na tym, że płynny hel posiada w pewnych warunkach ujemną entropię.

— Ponieważ nie wiem, co to jest dodatnia entropia, to i teraz nie jestem mądrzejszy.

— Entropia jest zjawiskiem fizycznym polegającym na rozprowadzaniu ciepła we Wszechświecie. Na początku biegu czasu, kiedy cała energia skoncentrowana była w słońcach, entropia równa była zeru. Osiągnie ona maksimum, kiedy temperatura będzie wszędzie równa, a Wszechświat martwy. Ciepła będzie wtedy jeszcze sporo, ale stanie się ono bezużyteczne.

— Dlaczego?

— Wiesz przecież, że doskonale płaski ocean nie napędzi turbin siłowni wodnej. A małe górskie jezioro? Rozumiesz teraz? Tu chodzi o różnicę poziomów.

— Rozumiem. Teraz, gdy o tym myślę, przypominam sobie, że ktoś kiedyś nazwał entropię „strzałą czasu”.

— Tak… zdaje się, że Eddington. Dowolny rodzaj zegara — na przykład wahadło — może równie dobrze chodzić w przód i w tył. Ale entropia jest ściśle jednokierunkowa — zawsze rośnie z upływem czasu. Stąd określenie „strzała czasu”.

— Wobec tego ujemna entropia… o, jasny gwint!

Przez chwilę obaj patrzyli na siebie w milczeniu. Potem Barton spytał przyciszonym głosem:

— Co o tym pisze Henderson?

— Cytuję z ostatniego artykułu: „Odkrycie ujemnej entropii wprowadza w nasz dzisiejszy świat fizyki nowe, rewolucyjne koncepcje. Niektóre z nich omówimy w dalszych artykułach”. Koniec cytatu.

— No i co?

— No i nic. Nie ma „dalszych artykułów”! Z tego wynikają dwie możliwości. Pierwsza, że wydawca Naturę nie chciał artykułu opublikować. Ta chyba odpada. Druga, że koncepcje te są tak rewolucyjne, że Henderson nigdy nie napisał dalszego ciągu.

— Entropia ujemna, czas ujemny — mruczał Barton — to brzmi fantastycznie. W takim razie teoretycznie jest możliwe skonstruowanie urządzenia, którym można by patrzeć w przeszłość.

— Już wiem, co zrobimy — powiedział nagle Davis. — Podsuniemy tę koncepcję profesorowi i zbadamy jego reakcję. A teraz idę do łóżka, bo mi już łeb trzeszczy.

Tej nocy Davis spał źle. Śniło mu się, że idzie drogą, która jak okiem sięgnąć biegnie bez końca w dwu przeciwnych kierunkach. Przeszedł już wiele mil, aż doszedł do drogowskazu, a gdy pod nim stanął, zobaczył, że jest on złamany, a oba ramiona wirują na wietrze. Z trudem odczytał napisane na nich słowa. Na jednym: DO PRZYSZŁOŚCI, a na drugim: DO PRZESZŁOŚCI.


Nic się nie dowiedzieli od profesora Fowlera, co zresztą nie było niczym dziwnym; po dziekanie był on najlepszym pokerzystą w College. Spoglądał na swych nieco wzburzonych asystentów bez cienia emocji, podczas gdy Davis wyjąkiwał swą teorię.

Kiedy młody człowiek skończył, powiedział spokojnie:

— Idę tam jutro i powiem Hendersonowi o waszej detektywistycznej działalności. Może się nad wami zlituje i powie mi coś więcej. A teraz do roboty.

Davis i Barton stwierdzili, że coraz im ciężej skoncentrować się na własnej pracy, gdyż głowy mieli stale zaprzątnięte tak wielką i bliską zagadką. Pracowali jednak konsekwentnie, tyle że od czasu do czasu zatrzymywali się myśląc o tym, czy ta cała ich robota nie okaże się na nic. Gdyby tak być miało, radowaliby się pierwsi. Może wtedy mogliby patrzeć w przeszłość i obserwować rozwój historii od samego zarania czasów! Wszystkie tajemnice przeszłości odkryte; można by obserwować pojawienie się życia na Ziemi i całą ewolucję od ameby do Człowieka.

Nie, to było zbyt piękne, aby było prawdziwe. Doszedłszy do tego wniosku wracali do kopania i skrobania przez następne pół godziny, aż znów przychodziła do głowy myśl: a jeżeli to naprawdę możliwe? I cały ten cykl powtarzał się od nowa.

Gdy profesor Fowler wrócił ze swej drugiej wizyty, był wyraźnie przygaszony i roztrzęsiony. Jedyne, co asystenci z niego wydusili, było stwierdzenie, że Henderson wysłuchał ich teorii i pochwalił ich za bystrość dedukcji.

To było wszystko, ale dla Davisa sprawa była już jasna, chociaż Barton dalej przejawiał sceptycyzm. W ciągu następnych tygodni i on zaczął się wahać, aż wreszcie obaj byli przekonani, że ich teoria jest prawdziwa. Profesor Fowler spędzał teraz coraz więcej czasu z Hendersonem i Barnesem. Spędzał go już tam tak wiele, że czasem nie widywali go całymi dniami. Stracił prawie całe zainteresowanie do wykopalisk i przekazał kierownictwo Bartonowi, który mógł teraz używać do woli pneumatycznego świdra.

Odkrywali teraz po kilka jardów śladów dziennie, a ich rozpiętość wskazywała na to, że potwór osiągnął maksymalną szybkość i sadził naprzód w ogromnych susach, jak gdyby zbliżając się do swej ofiary. Za parę dni rozwiążą pewnie zagadkę sprzed wielu milionów lat, cudem zachowaną, przeniesioną przez niezliczone wieki i udostępnioną ludzkiej obserwacji. Ale wszystko to zdawało się nie mieć teraz większego znaczenia. Z uwag rzucanych przez profesora i z jego stałego roztargnienia wynikało, że tajemnicze prace badawcze mają się ku końcowi. Powiedział im to zresztą, obiecując, że o ile wszystko pójdzie dobrze, za kilka dni nastąpi kres ich oczekiwań. Więcej nic nie chciał powiedzieć.

Raz czy dwa razy wpadł do nich Henderson i widać było po nim, że pracuje teraz w ogromnym napięciu. Najwyraźniej chciał im coś powiedzieć o wynikach prac, ale postanowił zaczekać do zakończenia ostatnich prób. Mogli podziwiać jedynie jego opanowanie. Davis odnosił wrażenie, że za tę tajemniczość odpowiedzialny jest nieuchwytny Barnes. Mówiono o nim, że nie ogłosił nigdy żadnej pracy, zanim jej kilkakrotnie nie sprawdził. Było to zrozumiałe, zważywszy prawdopodobne wielkie znaczenie tych doświadczeń, ale i drażniące zarazem.

Tego rana Henderson wpadł po profesora wcześniej niż zwykle i pech chciał, że wóz mu się zepsuł na wyboistej drodze. Był to pech głównie dla Davisa i Bartona, którzy musieli wracać piechotą do obozu na obiad, gdyż profesor Fowler zamierzał odwieźć Hendersona jeepem. Gotowi byli zresztą ponieść każdą ofiarę, jeżeli ich wyczekiwanie miało istotnie wkrótce się skończyć, o czym tamci więcej niż napomykali.

Przed odjazdem obu starszych uczonych cała grupa stała długo przy jeepie. Rozstanie odbywało się w atmosferze dużego napięcia, gdyż jedni wiedzieli doskonale, o czym myślą drudzy. Wreszcie Barton, jak zawsze najbardziej wygadany, zauważył:

— No, doktorku, jeżeli to ma być ten dzień przez duże D, to wszystko pewnie pójdzie jak z płatka. Proszę mi przywieźć na pamiątkę zdjęcie brontozaura.

Henderson był już tak przyzwyczajony do kpin, że wziął to za dobrą monetę. Uśmiechnął się blado i odparł:

— Niczego nie obiecuję. To może być największa klapa na świecie.

Davis z ponurą miną sprawdził kopnięciem opony. Były to całkiem nowe opony o dziwnym zygzakowatym wzorze, jakiego nigdy przedtem nie widział.

— Cokolwiek by się zdarzyło, myślę, że wszystko nam opowiecie. W przeciwnym razie włamiemy się do was którejś nocy i sami wszystko wywęszymy.

Henderson się zaśmiał.

— Jeśli coś wydedukujecie z bałaganu w naszym laboratorium, to jesteście geniuszami. Ale jeżeli wszystko pójdzie dobrze, pozwolimy sobie wieczorem na małą uroczystość.

— Kiedy spodziewa się pan wrócić, szefie?

— Gdzieś koło czwartej. Nie chciałbym, abyście wracali piechotą na herbatę.

— O. K., więc powodzenia.

Maszyna zniknęła w obłokach kurzu, pozostawiając na brzegu drogi dwóch zamyślonych geologów. Wreszcie Barton wzruszył ramionami.

— Im intensywniej będziemy pracować — powiedział — tym czas szybciej zleci. Chodźmy!


Koniec rowu, przy którym pracował Barton pneumatycznym świdrem, znajdował się już przeszło sto jardów od głównego wykopu. Davis dokonywał kosmetyki śladów, które odkrywali. Były one teraz bardzo głębokie i bardzo od siebie oddalone. Widać było wyraźnie, gdzie wielki gad zmienił kierunek i zaczął najpierw biec, a potem sadzić susami jak ogromny kangur. Barton zastanawiał się nad tym, jakie to musi być uczucie, gdy taki stwór pędzi na ciebie z szybkością pociągu pośpiesznego. Potem pomyślał, że o ile ich przypuszczenie jest trafne, wkrótce to pewnie zobaczą.

Późnym popołudniem odkryli rekordową długość śladów. Teren był teraz bardziej miękki i Barton posuwał się naprzód tak szybko, że prawie zapomniał, o czym przedtem rozmyślał. Odsądził się od Davisa o kilka jardów. Obaj byli tak bardzo zajęci, że dopiero głód przypomniał im o tym, że już pora kończyć. Davis pierwszy zauważył, że było później niż się spodziewali, i podszedł do Bartona.

— Już prawie wpół do piątej — powiedział, gdy warkot świdra ucichł. — Szef się spóźnia, wścieknę się, jeżeli sam pojechał już na herbatę.

— Daj mu jeszcze pół godziny — powiedział Barton. — Myślę, że wiem, co się mogło stać. Spalił im się jakiś bezpiecznik lub coś w tym stylu i to wywróciło im cały program.

Davis nie dał się uspokoić.

— Będę cholernie wściekły, jeżeli trzeba będzie znowu ganiać na piechotę do obozu. Na razie pójdę na wzgórze zobaczyć, czy ich gdzieś nie widać.

Zostawił Bartona, torującego sobie drogę poprzez miękką skałę, i wspiął się na niskie wzgórze od strony dawnego koryta rzecznego. Rozciągał się z niego widok daleko na dolinę, a bliźniacze kominy laboratorium Hendersona i Barnesa odcinały się ostro na tle ponurego krajobrazu. Ale nigdzie nie było widać ruchomego kłębu kurzu snującego się za jeepem. Profesor jeszcze nie wracał.

Davis mruknął pod nosem przekleństwo. Czekał ich dwumilowy spacer po szczególnie męczącym dniu, a na domiar złego spóźnią się na herbatę. Postanowił dłużej nie zwlekać i schodził już w dół, aby wezwać Bartona. Nagle coś zwróciło jego uwagę i stanął spoglądając na dolinę.

Wokół obu kominów, które były jedynym widocznym elementem laboratorium, utworzyło się dziwne zamglenie podobne do wibracji rozgrzanego powietrza. Wiedział, że kominy były gorące, ale przecież chyba nie aż tak. Spojrzał uważniej i ku swemu zdumieniu stwierdził, że zamglenie tworzyło półkulę o średnicy blisko ćwierć mili.

Nagle półkula eksplodowała. Nie było widać żadnego błysku, tylko lekka zmarszczka przebiegła po niebie i zniknęła. Zniknęło również zamglenie i oba kominy siłowni.

Czując dziwną miękkość w kolanach Davis osunął się na ziemię i patrzał z rozdziawionymi ustami na dolinę. Opanowało go poczucie katastrofalnej klęski. Czekał, jak we śnie, aż grzmot eksplozji dotrze do jego uszu.

Nie był to prawdziwy grzmot, tylko takie głuche, przeciągłe szszszsz, które szybko zamarło w cichym powietrzu. Połową świadomości Davis zauważył, że świder także zamilkł; eksplozja musiała być znacznie głośniejsza niż myślał i Barton też ją pewnie usłyszał.

Panowała kompletna cisza. W całym ponurym krajobrazie jak okiem sięgnąć nie było śladu życia. Odczekał chwilę, aż mu wrócą siły i na pół idąc, a na pół biegnąc, stoczył się chwiejnie ze wzgórza i zbliżył się do Bartona.

Barton siedział w kucki w rowie kryjąc twarz w rękach. Gdy Davis podszedł bliżej, podniósł głowę i chociaż twarz jego pokryta była grubą warstwą kurzu i piasku, wyraz jego oczu zaszokował Davisa.

— Więc ty też słyszałeś! — powiedział Davis. — Myślę, że całe laboratorium wyleciało w powietrze. Chodźże, na miłość boską!

— Co słyszałem? — spytał tępo Barton.

Davis spojrzał na niego ze zdumieniem. Potem uprzytomnił sobie nagle, że Barton pracował świdrem, nie mógł więc słyszeć żadnego dźwięku. Poczucie katastrofy nagle się po głębiło i czuł się jak bezsilny bohater greckiej tragedii stojący w obliczu nieuchronnej klęski.

Barton wstał. Muskuły jego twarzy drgały konwulsyjnie i Davis widział, że jest on na krawędzi załamania. Gdy się jednak odezwał, słowa jego brzmiały dziwnie spokojnie.

— Jacy byliśmy durnie! — powiedział. — Jak się z nas musiał Henderson śmiać, kiedy mówiliśmy mu, że usiłuje patrzeć w przeszłość.

Davis sztywnym krokiem zbliżył się do rowu i spojrzał na obnażoną skałę, która po raz pierwszy od 50 milionów lat ujrzała znowu światło dzienne. Już bez większej emocji popatrzył znowu na zygzakowaty deseń, który zobaczył po raz pierwszy kilka godzin temu. Był płytko zagłębiony w błocie jak gdyby wtedy, kiedy powstawał, jeep pędził z maksymalną szybkością.

Tak pewnie było, gdyż w jednym miejscu ciężkie stopy potwora zadeptały całkowicie płytkie ślady opon.

Odciski były teraz bardzo głębokie, jak gdyby ogromny gad gotował się do ostatniego skoku na uciekającą rozpaczliwie zdobycz.


Przełożył Marek Wagner

Загрузка...