Clifford D. Simak CHODZIĆ PO ULICACH MIASTA

To Walk a City’s Street


Joe zatrzymał samochód.

— Wiesz, co masz robić — powiedział.

— Mam chodzić po ulicy — powiedział Ernie. — Nic nie robić. Mam chodzić tak długo, aż mi ktoś powie, że już wystarczy. Ci faceci też już tam są?

— Są.

— Dlaczego nie mogę pójść sam?

— Zwiałbyś — powiedział Joe. — Już raz tak było.

— Tym razem bym nie uciekał.

— Tylko tak gadasz!

— Nie podoba mi się ta praca — powiedział Ernie.

— To jest bardzo dobra praca. Nie musisz nic robić, po prostu chodzisz sobie po ulicy.

— Tak, ale ty mi te ulice wskazujesz. Nie mogę sobie wybierać.

— Co za różnica po jakiej ulicy chodzisz?

— Nie mogę robić tego, na co mam ochotę. To właśnie jest ta różnica. Nawet nie mogę chodzić tam, gdzie chcę.

— A gdzie chciałbyś chodzić?

— Nie wiem — powiedział Ernie. — Gdziekolwiek. Tam, gdzie byście mnie nie obserwowali. Kiedyś było inaczej. Robiłem, co chciałem.

— Teraz masz co jeść — powiedział Joe. — I co pić. Masz gdzie spać. Masz forsę w kieszeni. Pieniądze w banku.

— Coś tu nie gra — powiedział Emie.

— Słuchaj, stary, co ci właściwie jest? Nie chcesz pomagać ludziom?

— Nie powiem, żebym nie chciał. Ale skąd mogę wiedzieć, że im pomagam? Mam na to tylko twoje słowo. Twoje i tego faceta z Waszyngtonu.

— On ci to wyjaśniał.

— No tak, dużo gadał, ale nie wszystko zrozumiałem. Nie wiem, czy mam wierzyć w to, co mówił.

— A ty myślisz, że ja zrozumiałem — powiedział Joe. — Widziałem za to liczby.

— Nie znam się na liczbach.

— Ruszysz wreszcie, czy może mam cię popchnąć?

— No dobra, już idę. Kiedy mam się zatrzymać?

— Powiemy ci.

— I będziecie mnie obserwować?

— No jasne — powiedział Joe.

— To jest taka nędzna dzielnica. Dlaczego zawsze muszę chodzić po ulicach takich dzielnic?

— Powinieneś się tu czuć jak u siebie. W podobnej mieszkałeś, zanim cię odnaleźliśmy. W innej nie czułbyś się szczęśliwy.

— Ale tam, skąd mnie zabraliście, miałem przyjaciół. Susie, Jake, Pawiana i innych. Dlaczego nie mogę już do nich wrócić?

— Bo zacząłbyś gadać. Wypaplałbyś wszystko.

— Nie ufacie mi.

— A czy możemy ci ufać, Ernie?

— Chyba nie — powiedział Ernie. Wysiadł z samochodu. — Ale ja byłem szczęśliwy, kapujesz?

— Tak, tak — powiedział Joe. — Wiem.

Na stołku barowym siedział jakiś mężczyzna. Dwóch innych przy stoliku w głębi sali. Ten lokalik przypomniał mu tamten bar, gdzie razem z Susie, Pawianem, a czasem z Jake i Mary spędzali wieczory przy piwie. Usadowił się na stołku. Było mu wygodnie i czuł się prawie tak, jak za dawnych, dobrych czasów.

— Dla mnie jeden głębszy — powiedział do barmana.

— Masz forsę, przyjacielu?

— No pewnie, że mam forsę.

Ernie położył dolara na blacie. Barman wyjął butelkę i nalał. Ernie przełknął jednym haustem.

— Jeszcze raz to samo — powiedział. Barman nalał następnego.

— Ty chyba nie jesteś stąd — powiedział.

— Nigdy przedtem tu nie byłem.

Siedział teraz spokojnie, sącząc powoli trzeci kieliszek.

— Zgadnij, co ja robię? — spytał barmana.

— Nie mam pojęcia, co robisz. Pewnie to, co wszyscy. To znaczy nic…

— Leczę ludzi.

— Naprawdę?

— Chodzę sobie i leczę ludzi.

— Dobrze się składa — powiedział barman. — Mam właśnie katar. Wylecz mnie.

— Już jesteś wyleczony — powiedział Ernie.

— Czuję się tak samo, jak wtedy, kiedy tu wszedłeś.

— Poczekaj do jutra. Już jutro poczujesz się lepiej. Na to trzeba czasu.

— Ale ja ani myślę ci za to płacić!

— Wcale nie musisz płacić. Inni mi płacą.

— Jacy inni?

— Po prostu inni ludzie. Nie wiem, kim są.

— Pewnie są stuknięci.

— Nie chcą mnie puścić do domu — poskarżył się Ernie.

— No, to nic strasznego.

— Miałem przyjaciół. Susie, Pawiana…

— Każdy ma przyjaciół — powiedział barman.

— A ja emanuję. Właśnie tak im się wydaje.

— Co robisz?

— Emanuję. Tak to nazywają.

— Nigdy jeszcze nie słyszałem o czymś takim. Chcesz drinka?

— Dobra, nalej jednego. Potem będę musiał już iść. Charley stał na chodniku przed barem i spoglądał na niego. Ernie nie chciał, żeby Charley teraz wszedł i powiedział na przykład: „ruszaj do roboty”. Czułby się głupio.


W oknie na górze dostrzegł szyld i wbiegł pędem po schodach. Jack stał po przeciwnej stronie ulicy, a Al tylko o jeden dom przed nim. Zobaczą go i przybiegną, ale może zdąży dostać się do biura, zanim go dopadną.

Na drzwiach tablica: Lawson & Cramer. Prawnicy.

Wpadł do środka.

— Muszę się widzieć z prawnikiem — powiedział sekretarce.

— Czy jest pan umówiony?

— Nie, nie jestem umówiony, ale potrzebny mi jest natychmiast jakiś prawnik. Mam pieniądze…

Wyciągnął garść pomiętoszonych banknotów.

— Pan Cramer jest zajęty.

— A ten drugi? Też jest zajęty?

— Nie ma żadnego drugiego. Kiedyś był…

— Niech pani posłucha, ja nie mam czasu na wygłupy.

Drzwi od gabinetu otworzyły się, stanął w nich jakiś mężczyzna.

— Co tu się dzieje?

— Ten pan…

— Nie jestem żaden pan — powiedział Ernie. — Potrzebny mi jest prawnik.

— Dobrze — powiedział mężczyzna. — Proszę wejść.

— To pan jest Cramer?

— Tak, to ja.

— Pomoże mi pan?

— Spróbuję.

Cramer zamknął drzwi i usiadł przy biurku.

— Proszę usiąść — powiedział. — Nazwisko pana?

— Ernie Foss.

Cramer zapisał to na kartce żółtego bloku.

— Ernie. To chyba od Ernesta?

— Zgadza się.

— Pański adres, panie Foss?

— Nie mam adresu. Podróżuję. Dawniej miałem adres. Miałem przyjaciół. Susie, Pawiana i…

— O co właściwie chodzi, panie Foss?

— Trzymają mnie.

— Kto trzyma?

— Rząd. Nie puszczają mnie do domu i przez cały czas mnie obserwują.

— Dlaczego sądzi pan, że pana obserwują? Co im pan zrobił?

— Nic nie zrobiłem. Widzi pan, ja mam w sobie to coś.

— Co ma pan w sobie?

— Leczę ludzi.

— Pan chyba nie jest doktorem.

— Doktorem nie jestem. Tylko leczę ludzi. Chodzę i leczę. Ja emanuję.

— Co pan robi?

— Emanuję.

— Nie rozumiem.

— We mnie jest coś. Coś, co ja rozprzestrzeniam. Ma pan może katar, albo coś w tym rodzaju?

— Nie, nie mam kataru.

— Gdyby pan miał, tobym pana wyleczył.

— Powiem coś panu, panie Foss. Niech pan wyjdzie do tamtego pokoju i usiądzie. Zaraz przyjdę.

Wychodząc Ernie zobaczył, jak mężczyzna sięga do telefonu. Nie czekał. Błyskawicznie wypadł do hallu. Jack i Al już tam byli.


— Głupio zrobiłeś — powiedział — Joe.

— On mi nie uwierzył — powiedział Ernie. — Chciał dzwonić. Ściągnąłby gliny.

— Może uwierzył. Baliśmy się, że mógłby uwierzyć. Dlatego tu jesteśmy.

— Zachowywał się tak, jakby myślał, że jestem nienormalny.

— Dlaczego to zrobiłeś?

— Przysługują mi pewne prawa — powiedział Ernie. — Prawa obywatela. Nie słyszeliście nigdy o czymś takim?

— No jasne, że słyszeliśmy. Przysługują ci prawa. Wszystko ci wyjaśniono. Jesteś zatrudniony na państwowej posadzie. Zgodziłeś się na pewne warunki. Płacą ci. Wszystko jest załatwione legalnie.

— Ale coś mi się tu nie podoba.

— Co ci się nie podoba? Zarobek masz niezły. Praca jest lekka. Po prostu trochę sobie spacerujesz. Niewielu jest takich, którym się płaci za chodzenie.

— Jeżeli mi tak dobrze płacą, to dlaczego zatrzymujemy się w takich nędznych hotelach?

— Nie płacisz za pokój ani za jedzenie — powiedział Joe. — To wszystko idzie z kasy państwowej. Zajmujemy się tym za ciebie. A nie zatrzymujemy się w lepszych hotelach, bo nie jesteśmy odpowiednio ubrani. W hotelu lepszej kategorii wyglądalibyśmy śmiesznie. Zwracalibyśmy powszechną uwagę.

— Wy wszyscy ubieracie się tak jak ja — powiedział Ernie. — Dlaczego? I mówicie podobnie.

— Na tym między innymi polega nasza praca.

— Wiem. Nędzne dzielnice. Jeżeli o mnie chodzi, to wszystko w porządku. Całe życie spędziłem w takich dzielnicach. Ale z wami, chłopaki, to co innego. Jesteście przyzwyczajeni do białych koszul, krawatów i garniturów. Wyczyszczonych i odprasowanych. I założę się, że kiedy nie jesteście ze mną, nawet mówicie inaczej.

— Jack — powiedział Joe — idźcie z Alem coś przekąsić. Ja i Charley przyjdziemy później.

— A właśnie — powiedział Ernie. — Nigdy nie wchodzicie ani nie wychodzicie razem. Tak to wygląda, jakbyście się nie trzymali razem. Czy to dlatego, żeby nas nie zauważono?

— Och — westchnął Joe mając już tego powyżej uszu. — Co za różnica?

Jack, Al i Ernie wyszli.

— To zaczyna być trudne — powiedział Charley.

— No wiesz — powiedział Joe. — Jest tylko jeden taki jak on i to na dodatek kretyn. Lub przynajmniej coś w tym rodzaju.

— Nie słychać dotąd o nikim innym?

Joe potrząsnął głową — Nie. Na pewno nie do ostatniej mojej rozmowy z Waszyngtonem. To znaczy do wczoraj. Rzecz jasna, robią wszystko, co jest w ich mocy, ale jak się do czegoś takiego zabrać? Jedyne wyjście to statystyka. Znalezienie — jeśli to kiedykolwiek nastąpi — innych obszarów, na których nie występują choroby i tam wyłowienie tego, kto jest przyczyną takiej sytuacji.

— To znaczy drugiego takiego jak Ernie?

— Tak, drugiego takiego jak Ernie. Ale wiesz co? Chyba już takiego drugiego nie ma. To fenomen.

— Dlaczego nie miałby istnieć jeszcze jeden fenomen?

— Szanse są bardzo nikłe. A zresztą nawet gdyby był taki, to jakie są z kolei szansę na odnalezienie kogoś takiego? To był cholernie szczęśliwy traf, że do Erniego dotarliśmy.

— Złe się do tego zabieramy.

— Oczywiście że źle. Prawidłowe, naukowe podejście polega na zbadaniu, dlaczego on jest właśnie taki. Próbowali już, pamiętasz? Prawie rok się z tym babrali. Dziesiątki testów, on się wściekał, chciał wracać do Susie i Pawiana.

— A jeżeli zaprzestali w chwili, kiedy byli już bliscy rozwiązania zagadki?

Joe potrząsnął głową. — Nie sądzę, Charley. Rozmawiałem z Rosenmeirem. Twierdzi, że to jest beznadziejna sprawa. A jeżeli Rosy przyznaje, że coś jest beznadziejne, to znaczy, że to musi być rzeczywiście twardy orzech do zgryzienia. Długo łamano sobie nad tym głowę, zanim zdecydowano, co trzeba zrobić. Nie można go było trzymać w Waszyngtonie i robić dalszych badań, w momencie gdy szansa na dowiedzenie się czegoś była tak niewielka. Mieli go w ręku. Wykorzystanie tego było więc następnym logicznym posunięciem.

— Ale nasz kraj Jest olbrzymi. Jest tak wiele miast… Tak wiele zapadłych mieścin. Tyle nędzy. Robimy z nim kilka mil ulic każdego dnia. Prowadzamy go obok szpitali i domów starców, i…

— I nie zapominaj, że z każdym jego krokiem powraca do zdrowia kilkunastu chorych, kilkunastu innych dzięki niemu w ogóle nie zachoruje, co w innej sytuacji byłoby nieuniknione.

— Nie rozumiem, jak on sobie może tego nie uświadamiać. Mówiliśmy mu o tym wiele razy. Powinien być zadowolony, że może pomóc ludziom.

— Mówiłem ci. Ten człowiek to kretyn. Samolubny kretyn — powiedział Joe.

— Wydaje mi się, że trzeba na to spojrzeć także z jego punktu widzenia — powiedział Charley. — Zabraliśmy go z domu.

— Nigdy nie miał domu. Sypiał na ulicy lub w tanich hotelikach. Żebrał. Czasami kradł, kiedy nadarzała się okazja. Czasami przesypiał się z Susie. Często jadał zupę z darmowej kuchni. Szperał w śmietnikach.

— Może to mu właśnie odpowiadało.

— Może. Zupełny brak odpowiedzialności. Życie z dnia na dzień. Jak zwierzę. Teraz jest odpowiedzialny — może nawet tak bardzo, jak nikt dotąd. Ma tak wielkie możliwości, jak nikt inny poza nim. Musi przyjąć na siebie odpowiedzialność.

— Może w świecie, w którym ty żyjesz. I w którym ja żyję. Może jednak nie w jego świecie.

— Niech mnie szlag trafi, jeżeli wiem, jak to z tym jest — powiedział Joe. — Jestem już przez niego zupełnie skołowany. To jest jedno wielkie udawanie. Ta jego gadka o domu to też bujda. Mieszkał tam tylko cztery lub pięć lat.

— A może gdyby go tak zostawić w jednym miejscu i pod różnymi pretekstami przyprowadzać do niego ludzi? Siedziałby sobie nie zauważony w fotelu, a ludzie by przechodzili koło niego. Można też zabierać go na wielkie zebrania i zjazdy. Niech trochę dojdzie do siebie. Przyzwyczaiłby się.

— Sprawa nabrałaby rozgłosu — powiedział Joe. — Nie wolno, żeby nas zauważono. Na rozgłos nie możemy sobie pozwolić. Chryste Panie, czy wyobrażasz sobie, co by to było, gdyby, stało się to publiczną tajemnicą? On się oczywiście tym chwali. W tej spelunie, do której wpadł po południu, już im pewnie wszystko wygadał. Nie zwrócili na niego uwagi. Prawnik myślał, że jest wariatem. Ernie mógłby stanąć na dachu i z wysoka wykrzykiwać to całemu światu, i tak nikt nie zwróciłby na niego uwagi. Ale niech by tylko jakaś informacja wyszła z Waszyngtonu…

— Wiem — powiedział Charley. — Wiem.

— Robimy to — powiedział Joe — w jedyny możliwy sposób. „Narażamy” ludzi na brak chorób w taki sposób, w jaki są na ogół na choroby narażeni. I robimy to tam, gdzie to jest najbardziej konieczne.

— Ogarnia mnie takie dziwne uczucie, Joe.

— Jakie uczucie?

— Może my jednak popełniamy jakiś błąd? Czasami wydaje mi się, że coś tu nie gra.

— Chodzi ci o to chodzenie na „ślepo. Robienie czegoś w chwili, kiedy się nie bardzo wie, na czym to polega. Bez zrozumienia.

— Chyba tak. Nie wiem. Czuję kompletny zamęt w głowie. Chyba jednak pomagamy ludziom.

— Sobie także. Jesteśmy w tak częstym kontakcie z tym facetem, że powinniśmy żyć wiecznie.

— No tak — powiedział Charley.

Siedzieli przez chwilę w milczeniu. W końcu Charley spytał: — Nie wiesz przypadkiem, Joe, kiedy się skończy ta cała eskapada? Ta ostatnia ciągnie się już miesiąc. Najdłużej ze wszystkich. Jeżeli szybko nie wrócę do domu, to mnie rodzone dzieciaki nie poznają.

— Wiem — powiedział Joe. — Takiemu człowiekowi, jak ty, ojcu rodziny, na pewno jest ciężko. A mnie wszystko jedno. Alowi chyba też. Nie wiem, jak jest z Jackiem. Za dobrze go nie znam. To jest człowiek, który nigdy nic nie mówi. W każdym razie nie o sobie.

— Gdzieś chyba ma rodzinę. Nie wiem nic poza tym, że gdzieś ona istnieje. Posłuchaj, Joe, nie napiłbyś się czegoś? W torbie mam butelkę. Mogę po nią skoczyć.

— Napić się… — powiedział Joe — to nie jest taki zły pomysł.

Zadzwonił telefon i Charley, który już ruszył do drzwi, zatrzymał się w pół drogi i odwrócił.

— To może być do mnie — powiedział. — Niedawno dzwoniłem do domu i nie zastałem Myrt. Poprosiłem więc małego Charleya, żeby zadzwoniła. Podałem oba numery, w razie gdybym był tutaj.

Joe podniósł słuchawkę. Po chwili potrząsnął głową. — To nie jest Myrt. To Rosy.

Charley ruszył do wyjścia.

— Chwileczkę, Charley — powiedział Joe, nie odkładając słuchawki. — Rosy — odezwał się wreszcie do swego rozmówcy — czy aby jesteś tego pewien?

Słuchał jeszcze przez chwilę. Potem powiedział: — Dzięki, Rosy. Naprawdę wielkie dzięki. Cholernie ryzykowałeś dzwoniąc tutaj.

Położył słuchawkę i usiadł wpatrując się w ścianę.

— Co się stało, Joe? Czego chciał Rosy?

— Zadzwonił, aby nas ostrzec. Gdzieś jest błąd. Nie wiem, jaki to błąd i skąd się wziął. Wszystko okazało się wielką pomyłką.

— Co takiego złego zrobiliśmy?

— To nie my. To Waszyngton.

— Chodzi ci o Erniego. O jego prawa, czy coś w tym rodzaju.

— Tu nie chodzi o jego prawa. Charley, on nie leczy ludzi. On ich zabija. Jest roznosicielem.

— Wiemy o tym przecież. Inni ludzie roznoszą choroby, a on…

— On też roznosi chorobę. Tylko nie wiadomo jaką.

— Ale tam, gdzie kiedyś mieszkał, wszyscy przestali chorować. Wszędzie, gdzie tylko się ruszył, uzdrawiał ludzi. Dzięki temu go odnaleziono. Wiadomo było, że musi to być coś lub ktoś. Polowali tak długo, aż…

— Charley, zamknij gębę, do cholery! Powiem ci. Tam, gdzie on kiedyś mieszkał, ludzie mrą teraz jak muchy. Zaczęło się to kilka dni temu, a ludzie ciągle jeszcze umierają. Zupełnie zdrowi ludzie. Nic im nie dolega, a jednak umierają. Wszyscy.

— O Boże, Joe, to nie może być. To jakaś pomyłka.

— Nie ma żadnej pomyłki. Umierają teraz ci sami ludzie, których przedtem uzdrowił.

— Ale to przecież nonsens.

— Rosy przypuszcza, że to może jakiś nowy rodzaj wirusa. Zabija wszystkie pozostałe wirusy i bakterie, które wywoływały u ludzi choroby. Brak konkurencji, kapujesz? To coś wyniszcza konkurencję, żeby móc samemu żerować na ciele. Potem się usadawia i zaczyna rozwijać. Przez ten czas ciało jest zupełnie w porządku, bo to nie szkodzi specjalnie samemu ciału, aż przychodzi taki moment…

— Rosy się tylko domyśla.

— No pewnie, że się tylko domyśla. Ale to, co on mówi, ma jakiś sens.

— Jeżeli to prawda — powiedział Charley — to pomyśl o ludziach, o tych milionach ludzi…

— Właśnie o tym myślę — powiedział Joe. — Rosy sporo ryzykował dzwoniąc do nas. Ukamienują go, jeżeli dowiedzą się o tym telefonie.

— Dowiedzą się. To zostało odnotowane.

— Może jednak nie dojdą, że to on. Dzwonił z budki telefonicznej gdzieś z Maryland. Rosy ma porządnego pietra. Ugrzązł w tym wszystkim po szyję, tak jak i my. Tyle samo czasu spędził z Erniem co i my. Wie tyle co my, a może i trochę więcej.

— Czy on uważa, że przebywając przez ten cały czas z Erniem, my też możemy być roznosicielami?

— Nie, chyba nie o to chodzi. Ale my sporo wiemy. Moglibyśmy zacząć gadać. A nikomu nie wolno o tym wiedzieć. Wyobrażasz sobie, co by się stało, jaka by była powszechna reakcja…

— Joe, jak długo, mówiłeś, Ernie tam mieszkał?

— Cztery albo pięć lat.

— A więc tak. To jest okres czasu, który nam pozostał. Mnie, tobie i całej reszcie. Może cztery lata, a może i mniej.

— Zgadza się. Ale jeżeli nas złapią, to spędzimy te lata w takim miejscu, gdzie nie dadzą nam żadnej szansy na pomówienie z kimkolwiek. Ktoś już tu pewnie po nas jedzie. Mają przecież plan naszej marszruty.

— No to trzeba podjąć jakąś szybką decyzję, Joe. Znam takie jedno miejsce na północy. Zabiorę rodzinę. Nikomu nie przyjdzie do głowy nas tam szukać.

— A jeżeli jesteś roznosicielem?

— Jeżeli jestem roznosicielem, to moja rodzina i tak jest już zarażona. A jeżeli nie jestem, to chcę spędzić te lata…

— A inni ludzie?

— Tam, dokąd się wybieram, nie ma wielu ludzi. Będziemy sami.

— Trzymaj — powiedział Joe. Wyjął z kieszeni klucze od samochodu i rzucił je Charley’owi przez pokój.

— A co będzie z tobą. Joe?

— Muszę ostrzec resztę. Aha, Charley…

— No?

— Do rana zrób coś z tym samochodem. Będą cię szukać. Kiedy cię tu nie znajdą, wezmą pod obserwację twój dom i rodzinę. Bądź ostrożny.

— Dobra. A ty, Joe?

— O mnie się nie martw. Muszę tylko zawiadomić resztę.

— A Ernie? Nie możemy mu pozwolić na…

— Erniem też się zajmę — powiedział Joe.


Przełożyła Izabella Wagner

Загрузка...