ROZDZIAŁ XVIII

Admirał Parnell wyglądał zaciekawiony przez okno promu lądującego na centralnym lądowisku DuQuesne, trzeciej co do wielkości bazy Ludowej Marynarki. Nazwano ją na cześć głównego organizatora przekształcenia Republiki w imperium, a stanowiła jedyną budowlę na powierzchni Enki — jedynej nadającej się do zasiedlenia planety w systemie Barnett. „Budowla” była zresztą pojęciem umownym, gdyż w rzeczywistości był to olbrzymi kompleks budynków, hangarów, doków i podziemi, w których na stałe stacjonowało ponad milion Marines i personelu floty. W systemie aż gęsto było od okrętów najrozmaitszych klas, a całości broniły masywne forty i inne stałe fortyfikacje, regularnie rozbudowywane i modernizowane.

Okrętom i umocnieniom przyjrzał się, — będąc jeszcze na pokładzie ciężkiego krążownika liniowego, którym tu przyleciał, i wywarły na nim duże wrażenie. Nie dał się jednak ponieść entuzjazmowi — zdawał sobie sprawę, na jakie ryzyko zamierza narazić swoją flotę, i nie podobało mu się to. Ani trochę. Jak powiedział prezydentowi Harrisowi, gdy miesiąc temu temat wypłynął po raz pierwszy, nie chciał walczyć z Gwiezdnym Królestwem Manticore. W odróżnieniu bowiem do innych, poprzednich przeciwników Ludowej Republiki Haven miało ono tak czas, jak i odpowiednie władze, by przygotować się do tej wojny — i zrobiło to.

Pomimo bezsensownego pacyfizmu niektórych polityków obywatele Królestwa stali praktycznie murem za upartą, by nie rzec ogarniętą obsesją na tym punkcie Królową, doskonała gospodarka pozwoliła na zbudowanie imponującej floty, a fakt utworzenie Sojuszu stawiał całą sprawę w nowym, jeszcze mniej korzystnym świetle. Dotąd Ludowa Marynarka podbijała pojedyncze systemy, teraz miała przeciwnika, którego nie sposób było pokonać szybko, jednym zdecydowanym atakiem. Chyba żeby uderzyć w samo serce, czyli zaatakować układ Manticore, co bez osłony boków i zabezpieczenia tyłów było jednoznaczne z proszeniem się o katastrofę.

Pozostała więc jedynie druga możliwość — jeśli chcieli mieć Gwiezdne Królestwo, musieli o nie walczyć, a pierwszym etapem nie mogło być w tej sytuacji nic innego, jak przełamanie obrony granicznej i zniszczenie przy tej okazji jak największej ilości okrętów Królewskiej Marynarki.

Widząc, że proces lądowania został zakończony, Parnell przerwał rozmyślania, wstał i biorąc neseser, dal znak ochronie, która towarzyszyła mu wszędzie, po czym wyszedł po rampie na zewnątrz, maskując uśmiechem straszliwy niepokój.

Główna sala odpraw bazy DuQuesne była olbrzymia i wyposażona równie doskonale jak centrum planowania na Octagonie. Nic więc dziwnego, że sztab Parnella długo stał milczącym półkolem za admirałem, gdy ten studiował ekrany i holoprojekcje. Miał zwyczaj przyswajać sobie surowe dane, nie tylko analizy, co irytowało sporą część jego sztabowców. Nie robił tego z powodu braku zaufania do nich — ktoś, komu nie ufał, nie należałby do jego sztabu, ale doświadczenie nauczyło go, że nawet najlepsi popełniają błędy. Sam miał ich sporo na koncie i choć był świadom, iż takiej ilości danych nie zdoła sobie przyswoić ani zapamiętać szczegółów, lata praktyki umożliwiały mu wyrabianie sobie na tej podstawie ogólnego poglądu na sprawę.

Potwierdzonych meldunków o zmianach w rozmieszczeniu sił przeciwnika było mniej, niż się spodziewał, ale te, które były, wyglądały obiecująco — wzdłuż całej granicy odnotowano ruch jednostek RMN, i to zgodny z oczekiwaniami. Operacja „Argus” dawała lepsze rezultaty, niż sądził, gdy pierwszy raz przedstawiono mu jej projekt. Fakt, nie należała do szybkich sposobów uzyskiwania nowych informacji, ale dane, jakimi zaowocowała, były zadziwiająco szczegółowe i pozwalały zapoznać się ze zwyczajami i codziennym funkcjonowaniem Królewskiej Marynarki. Już choćby to warte było czasu i pieniędzy i znacznie poprawiało mu samopoczucie, gdyż niezmiennie lepsza technika, jaką dysponowała Royal Manticoran Navy, zaczynała wpędzać go w manię prześladowczą. Teraz z satysfakcją obserwował, jak to przekonanie o własnej przewadze obróciło się przeciwko niej.

Z zadowoleniem zauważył, że do systemów Zuckerman, Dorcas i Minette przybyły świeże siły RMN oraz że przeciwnik znacznie wzmocnił tak eskadry konwojów, jak i przygraniczne patrole. Było to miłe ze strony Królewskiej Marynarki — każdy okręt oddelegowany do tych działań i rejonów oznaczał, że nie będzie trzeba się nim martwić, gdy zacznie się prawdziwa walka.

Znacznie mniej cieszyły go wiadomości z Seaford 9. Sama przestrzeń tego przeklętego Sojuszu powodowała, że były przestarzałe, gdy tu docierały, a na dodatek były jeszcze denerwująco ogólne i niepewne. Cóż, Rollins wiedział, jak ważną rolę ma do odegrania, i na pewno robił, co mógł, by poprawić jakość danych wywiadowczych. O ile naturalnie już tego nie zrobił.

Przeniósł wzrok na najnowsze oceny (a raczej pobożne życzenia) wywiadu dotyczące aktualnej siły i liczebności Home Fleet i chrząknął rozbawiony. Nie istniał bowiem żaden sposób, by sprawdzić, na ile są zgodne z rzeczywistością, ich sporządzanie stanowiło więc swoiste marnotrawstwo czasu. Na szczęście przynajmniej chwilowo nie były naprawdę ważne.

Spojrzał na ekrany podające planowane i wykonane już ataki na tereny przeciwnika, w tym w kilku przypadkach powtórne natarcia, oraz osiągnięte rezultaty; po raz pierwszy od chwili przekroczenia progu zmarszczył brwi i spojrzał przez ramię.

— Komodorze Perot?

— Sir? — spytał szef sztabu.

— Co się stało w systemie Talbot?

— Nie wiemy, sir — przyznał Perot z nieszczęśliwą miną. — Druga strona nie pisnęła na ten temat słowa, ale okręty admirała Pierre’a musiały wpaść w jakąś pułapkę.

— Wystarczająco skuteczną, by nie zdołał z niej uciec ani jeden jego okręt? — Parnell mówił bardziej do siebie, ale Perot przytaknął, jeszcze bardziej zgnębiony.

— Musiało tak właśnie być, sir.

— Jak, do cholery ciężkiej, im się udało?! — Parnell potarł w zamyśleniu podbródek, przyglądając się słowu „zaginiony” widniejącemu przy nazwach czterech najlepszych krążowników liniowych Ludowej Marynarki. — Powinien być w stanie uciec przed wszystkim, czego nie byłby w stanie pokonać… Mogli dowiedzieć się, gdzie i kiedy pojawią się nasze okręty?

— Nie sposób takiej ewentualności całkowicie wykluczyć, sir, ale nawet admirał Pierre nie znal szczegółów i celu ataku przed otwarciem zapieczętowanych rozkazów w czasie lotu. Co więcej, druga część operacji w systemie Poicters przebiegła bez żadnych problemów: komodor Juranowicz zniszczył krążownik klasy Star Knight, zastając go dokładnie tam, gdzie powinien. Co prawda, jak pan widzi, jego okręty doznały poważniejszych uszkodzeń, niż się spodziewaliśmy — Barbarossa i Sinjar długo nie opuszczą doków remontowych. Nic jednak nie wskazywało na to, by przeciwnik cokolwiek podejrzewał. Ponieważ obie części akcji opracowane zostały przez ten sam zespół i były chronione przez identyczne środki bezpieczeństwa, najlogiczniejszy wniosek brzmi, że w układzie Talbot także nic nie wiedzieli o mającym nastąpić ataku.

— A więc pechowy zbieg okoliczności — było to bardziej stwierdzenie niż pytanie.

Mimo to Perot wzruszył ramionami i odparł:

— Z tego, co w tej chwili wiemy, po prostu nie ma innego wytłumaczenia, sir. Kolejne dane z „Argusa” mają być pod koniec przyszłego tygodnia — być może dowiemy się czegoś więcej. Rejon, w którym to się powinno wydarzyć, znajduje się w zasięgu czujników.

— Hmm. — Parnell znowu potarł podbródek. — Rząd Królestwa zareagował jakoś na utratę tego krążownika w Poicters?

— Jeśli chodzi panu o to, czy przysłali nam jakiś oficjalny protest, to nie, sir. Za to zamknęli Manticore Junction dla naszego handlu, wyrzucili wszystkie jednostki kurierskie z przestrzeni Sojuszu, mimo że miały status statków dyplomatycznych, oraz zaczęli śledzić i nękać nasze konwoje przelatujące przez ich terytorium. W układzie Casca wydarzył się nawet incydent zbrojny, choć nie jesteśmy pewni, kto zaczął: Casca oficjalnie pozostaje neutralna, ale jej władze mają od dawna silne ciągoty ku Królestwu, a część z naszych analityków uważa, że faza pierwsza naszej operacji mogła pchnąć ich w objęcia Manticore i poprosili Królewską Marynarkę o ochronę. Jak by nie było, dowódca naszych sił w tym systemie wymienił kilka salw z eskadrą krążowników RMN i uciekł, o co trudno mieć do niego pretensję, skoro nie dysponował niczym większym od niszczyciela.

Parnell przytaknął, czując narastający niepokój — sytuacja się zaogniała, a Królestwo Manticore zaczynało się odgryzać, i to bez oficjalnych protestów dyplomatycznych, a to mogło być albo dobrym, albo i złym znakiem. Złym, jeśli oznaczało, że rząd Manticore dokładnie zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje, i chce utrzymać Haven w niepewności co do własnej reakcji, nim RMN nie będzie w pełni gotowa do walki. Dobrym, ponieważ z równym powodzeniem mogło to znaczyć, że przeciwnik nie ma pojęcia, co dokładnie zwali mu się na głowę. Jeśli rząd Królestwa zdecydował, że prowokacje mogą być początkiem większej operacji militarnej, rozsądne było wstrzymanie się z protestami.

Jakkolwiek by nie były, najwidoczniej po drugiej stronie ustalono — całkiem słusznie — że protesty nic nie dadzą. Biorąc pod uwagę reakcje wzdłuż całej granicy, stwierdził, że Admiralicja Royal Manticoran Navy musiała wydać nowe rozkazy i zmienić dyslokację sił, by umożliwić lokalnym dowódcom ich wykonanie. Pozostawała jedynie kwestia, czy ową dyslokację wykonano na wystarczająco szeroką skalę…

Oderwał wzrok od ekranów, odwrócił się do czekających w ciszy oficerów i oznajmił:

— Dobra, panie i panowie: zaczynamy!

Gdy wszyscy zajęli miejsca przy stole konferencyjnym, komodor Perot zaczął szczegółowe sprawozdanie. Parnell słuchał go uważnie, przytakiwał od czasu do czasu i próbował dojść do ładu sam ze sobą, świadom, że chwila podjęcia ostatecznej decyzji zbliża się nieubłaganie.


Teoretycznie rzecz biorąc, możliwość odszukania i zaatakowania jakiejś jednostki w nadprzestrzeni nie istnieje. Najlepsze sensory mają zasięg dwudziestu minut świetlnych, nadprzestrzeń zaś jest ogromna i nawet znajomość planowanych czasów odlotu i przylotu określonego konwoju nie na wiele się zda potencjalnemu napastnikowi.

Teoria jednak często kłóci się z praktyką i tak właśnie jest w tym przypadku. Fakt — nadprzestrzeń jest ogromna, ale praktycznie cały ruch odbywa się „autostradami”, czyli wykorzystuje fale grawitacyjne, czerpiąc z nich energię i osiągając dzięki żaglom Warshawskiej absurdalnie wysokie przyspieszenie. Położenie takich fal jest powszechnie znane, a między wybranymi systemami istnieje określona ilość takich połączeń, o których podobnie jak i o najlepszych punktach przesiadek, wie każda marynarka wojenna. Wyjątki od tej reguły zdarzają się niezwykle rzadko. Podobnie rzecz się ma z miejscami niebezpiecznymi, na przykład ze względu na turbulencje grawitacyjne.

Jeżeli napastnik znał rozkład lotu przyszłej ofiary, był w stanie przy użyciu tablic astrogacyjnych odtworzyć jej kurs (takich samych jak te, którymi posługiwała się ofiara) na tyle dokładnie, by móc ją przechwycić. Jeżeli go nie znał, mógł wykorzystać inny sposób. Kapitanowie statków handlowych dla przykładu woleli korzystać, o ile to było możliwe, z jednej fali grawitacyjnej przez całą drogę z uwagi na możliwości zminimalizowania kosztów i skutków, jakie wielokrotne wejścia i wyjścia z nadprzestrzeni wywierają na konstrukcję statków i kondycję ich załóg. Dlatego napastnicy często wyczekiwali w miejscach, gdzie wpadająca do systemu planetarnego fala grawitacyjna stykała się z granicą nadprzestrzeni wyznaczona przez gwiazdę systemu. W ten sposób ofiara wpadała na nich ślepa i niezdolna do ucieczki, ponieważ tak statki, jak i okręty były najbardziej bezbronne bezpośrednio po wyjściu z nadprzestrzeni. Miały niewielką szybkość, sensory ogłupiałe od nadmiaru informacji napływających z normalnej przestrzeni, a ich napędy potrzebowały czasu na ostygnięcie, by móc wrócić w nadprzestrzeń bez uszkodzeń. Przeważnie trwało to około dziesięciu minut, a ponieważ zazwyczaj wychodzono z nadprzestrzeni w płaszczyźnie ekliptyki systemu, cierpliwy napastnik mógł orbitować wokół wybranego systemu tuż obok granicy wyjścia z nadprzestrzeni, utrzymując minimalne zużycie (a więc i emisję) energii — i czekać. Prędzej lub później jakiś frachtowiec musiał wyjść z nadprzestrzeni na tyle blisko, by znaleźć się w jego zasięgu. Nawet spory okręt przy minimalnej emisji energetycznej jest niezwykle trudny do zauważenia, toteż pechowa załoga najczęściej dowiadywała się, że jest w opałach, gdy docierała do niej pierwsza rakieta.

Ciężki krążownik liniowy Ludowej Marynarki Sword i towarzyszące mu okręty nie potrzebowały tak czasochłonnej czy uzależnionej od szczęścia metody — dzięki wywiadowi dowodząca flotyllą komodor Reichman znała nie tylko dokładny rozkład lotu, ale i trasę konwoju, który miał stać się ofiarą ich okrętów. Prawdę mówiąc, oficer taktyczny krążownika dowodzonego przez kapitana Theismana dostrzegł pięć statków konwoju i tyleż towarzyszących im okrętów eskorty kilka godzin temu, gdy konwój minął flotyllę przyczajoną w bąblu grawitacyjnym lokalnej fali, którą konwój musiał wykorzystywać. Wystarczyło, by nie zauważeni prześladowcy podjęli pościg — a zauważyć ich w bąblu nie miał prawa nikt.

Theismanowi nie podobało się obecne zadanie, tak dlatego, że nie lubił komodor Annette Reichman, jak i dlatego, że jeszcze mniej podobała mu się zastosowana przez nią taktyka. Gdyby to od niego zależało, zaatakowałby konwój sześć lat świetlnych dalej, gdy będzie on musiał zmienić falę grawitacyjną, co wymagało użycia impellerów. Reichman zdecydowała inaczej i głupio, ale nie tylko to było powodem jego niechęci. Jako zawodowy oficer marynarki instynktownie nastawiony był na obronę, nie na niszczenie frachtowców, a to, że dwa statki konwoju nie były tak do końca frachtowcami, tylko pogarszało sprawę. Ponieważ jednak był oficerem, już nie raz wykonywał rozkazy, które mu się nie podobały. Wołałby tylko realizować je skutecznie i zrobiłby to, gdyby mu ta kretynka na to pozwoliła.

Póki co stał bezczynnie na mostku własnego okrętu, przyglądając się w milczeniu ekranom i czekając na następny rozkaz pani komodor. Królewska Marynarka była dobra, o czym miał okazję boleśnie przekonać się na własnej skórze, Reichman zaś uważała ją za zbiorowisko naiwnych amatorów, okazując zupełnie nieuzasadnioną pewność siebie. Fakt: eskorta składała się tylko z dwóch lekkich krążowników i trzech niszczycieli, ale walka w nadprzestrzeni różniła się zasadniczo od spotkań w normalnej przestrzeni i duża część uzbrojenia obronnego większych okrętów nie miała ani zastosowania, ani znaczenia. Reichman tymczasem zupełnie nie przejmowała się podniesieniem stopnia ryzyka własnych okrętów, co poważnie martwiło Theismana.

Sytuacja taktyczna jak dotąd kształtowała się zgodnie z oczekiwaniami pani komodor — mając do dyspozycji tak słabą eskortę, jej dowódca zdecydował się skoncentrować siły na straży przedniej, jako że największe zagrożenie stanowiło przechwycenie przez nadlatującego przeciwnika, tyłów zaś pilnował tylko jeden niszczyciel. Dzięki danym wywiadu nie musieli przynajmniej ryzykować przechwycenia spotkaniowego — maksymalna bezpieczna prędkość statków handlowych wynosiła ledwie zero koma pięć c, co w praktyce i tak oznaczało wielokrotność prędkości światła, ale w tym przypadku istotne były prędkości relatywne. A okręty wojenne dzięki lepszym polom siłowym mogły lecieć w nadprzestrzeni dwadzieścia procent szybciej od statków. Oznaczało to, że doganiają obecnie konwój z prędkością około trzydziestu tysięcy kilometrów na sekundę i że stanowiący tylną straż niszczyciel powinien zauważyć ich właśnie teraz…


Komandor porucznik MacAllister usiadł nagle prosto, słysząc brzęczyk alarmu i widząc pojawiające się na ekranie fotela kapitańskiego symbole niezidentyfikowanych jednostek za rufą. Sensory pokładowe powinny wykryć je znacznie wcześniej nawet w nadprzestrzeni, a tymczasem nie potrafiły zidentyfikować przybyszów — kody na ekranie zmieniały się dosłownie co chwilę. Co oznaczało, że goniły ich jakieś okręty wojenne, i to z dobrym wyposażeniem do wojny radioelektronicznej. Widząc odczyt odległości — jedyny stały na ekranie taktycznym, bo nawet ilość jednostek ulegała zmianie — przełknął z trudem ślinę. Trzysta milionów kilometrów przy obecnej prędkości napastników oznaczało, że dogonią oni konwój za około trzy godziny. Żaden statek nie zdołałby osiągnąć wystarczającej prędkości, by im uciec. Zaklął bezgłośnie i wytarł spotniałe nagle dłonie o poręcz fotela. Ktokolwiek ich gonił, nie miał przyjaznych zamiarów — inaczej nie ogłupiałby sensorów. Pozostawało tylko dowiedzieć się, kim byli ścigający i ilu ich było. A na to istniał tylko jeden sposób.

— Alarm bojowy! — rozkazał oficerowi taktycznemu i nie czekając na klaksony alarmowe, dodał: — Ruth, połącz mnie z kapitan Zilwicką i powiedz jej, że mamy za rufą nie zidentyfikowane jednostki zbliżające się z dużą prędkością. Dołącz analizę taktyczną wraz z danymi i dodaj, że zawracamy, żeby zidentyfikować napastników.

— Aye, aye, sir.

— Sternik, zwrot o sto osiemdziesiąt stopni przy maksymalnym wytraceniu prędkości.

— Aye, aye, sir.

— Manny, chcę, żebyśmy wrócili na poprzedni kurs, gdy będziemy od nich o dziesięć minut świetlnych — polecił astrogatorowi. — Może nie zidentyfikujemy ich dokładnie z tej odległości, ale dowiemy się, ilu ich jest i do jakich klas należą.

— Aye, aye, sir. — Manny pochylił się nad klawiaturą w chwili, w której z windy wyszła ubrana w próżniowy skafander pierwszy oficer.

Przez ramię miała przerzucony skafander MacAllistera, a na twarzy ponury uśmiech.

— Zdaje się, że zaczyna się zabawa, Marge. — MacAllister odebrał od niej skafander i skierował się ku sali odpraw. — Pilnuj wszystkiego, póki się nie przebiorę.


— Niszczyciel zawrócił i zbliża się, sir — zameldował oficer taktyczny.

Theisman spojrzał na Reichman, która nawet nie mrugnęła okiem. Oboje tego właśnie się spodziewali i Theisman poczuł abstrakcyjną sympatię dla załogi niszczyciela.

— Jakieś rozkazy, ma’am? — spytał.

— Nie, kapitanie. Nim znajdzie się w zasięgu rakiet, zdoła nas zidentyfikować i policzyć. A poza tym i tak nam nie ucieknie, nieprawdaż?

— Tak jest, ma’am — przyznał cicho Theisman. — Nie sądzę, żeby uciekł.

HMS Hotspur zbliżał się do pościgu z przyspieszeniem ponad pięćdziesięciu jeden kilometrów na sekundę kwadrat, by po dziewiętnastu minutach lotu wykonać ponownie zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i oddalić się znacznie szybciej. Kiedy odległość wzrosła do około stu pięćdziesięciu ośmiu milionów kilometrów, zwolnił do trzydziestu tysięcy kilometrów na sekundę. Komandor porucznik MacAllister miał już pełną świadomość, co go czeka — komputer pokładowy poradził sobie z ECM-ami przeciwnika i wyświetlił na ekranie taktycznym, kto ich goni.

— Ruth, przekaż kolejną wiadomość do dowódcy eskorty — polecił cicho. — Wiadomość brzmi: „Ściga nas sześć ciężkich krążowników Ludowej Marynarki klasy Scimitar. Oceniam, że konwój znajdzie się w zasięgu ich rakiet za sto pięćdziesiąt sześć minut”. Koniec wiadomości.


Twarz kapitan Helen Zilwickiej przypominała wykutą z kamienia maskę, gdy słuchała meldunku MacAllistera o zagrożeniu znajdującym się trzynaście i pół minuty świetlnej za jej rufą. Stosunek sił wynosił sześć do pięciu i każdy z okrętów wroga był większy i nieporównywalnie lepiej uzbrojony. A na dodatek przewaga techniczna, którą normalnie mogłaby wykorzystać, teraz była prawie bez znaczenia, gdyż sprawdzała się w pojedynkach rakietowych, a rakiety wewnątrz fali grawitacyjnej były bezużyteczne. Żaden napęd systemu impeller nie był w stanie tu funkcjonować, ponieważ potężne siły grawitacyjne, jakie ich otaczały, spowodowałyby natychmiastowe jego zniszczenie. Oznaczało to także, iż żaden z okrętów nie mógł liczyć na ochronę stwarzaną przez ekrany czy osłony burtowe.

Z kolei opuszczenia fali nie było sensu brać pod uwagę, ponieważ frachtowce znajdowały się o cztery godziny świetlne od jej granicy, czyli potrzebowały osiem godzin, by ją osiągnąć. A nie mieli ośmiu godzin. Czuła napięcie dyżurnej obsady mostka, podobnie jak ich strach zmieszany z własnym, ale nikt nie odezwał się słowem. Dwa z należących do konwoju statków były transportowcami wojskowymi i ich przeznaczeniem była stacja Grendelsbane, a ładunek stanowiły niezbędne części zamienne, automaty stoczniowe i prawie sześć tysięcy techników wraz z rodzinami. Wśród których znajdował się komandor porucznik Anton Zilwicki wraz z ich córką.

Próbowała o tym nie myśleć, bo jeśli chciała ich uratować, nie mogła o tym myśleć. Mogła zrobić tylko jedno, toteż spoglądając na swoich oficerów, miała olbrzymie poczucie winy.

— Komandorze Harris, wiadomość do wszystkich — powiedziała chrapliwie. — „Od dowódcy eskorty do wszystkich jednostek. Jesteśmy ścigani przez sześć ciężkich krążowników Ludowej Marynarki znajdujących się w odległości trzynastu i pół minuty świetlnej i zbliżających się z prędkością trzydziestu tysięcy kilometrów na sekundę, co oznacza, że dogonią nas za dwie godziny i czternaście minut. W świetle ostrzeżeń Admiralicji zmuszona jestem założyć, że mają zamiar nas zaatakować, dlatego wraz ze wszystkimi okrętami eskorty mam zamiar związać je walką. Konwój ulega rozwiązaniu i rozproszeniu: wszystkie statki mają ratować się samodzielnie, lecąc różnymi kursami! Koniec wiadomości”.

— Wiadomość nagrana, ma’am. — Głos Harrisa był doskonale obojętny.

— Proszę nadać — poleciła lekko chrapliwym głosem, odchrząknęła i dodała normalniej: — Sternik, proszę przygotować się do zwrotu.

— Aye, aye, ma’am.

Wbiła wzrok w ekran, próbując nie myśleć o dwóch najdroższych we wszechświecie istotach lub o ich reakcji na tę ostatnią oficjalną wiadomość, którą od niej dostaną, gdy ktoś dotknął jej ramienia. Uniosła głowę, mrugając gwałtownie — był to jej zastępca.

— Powiedz im, że ich kochasz, Helen — powiedział bardzo cicho.

— Nie mogę! — odszepnęła, zaciskając dłonie w pięści. — Nie wtedy, kiedy wy nie możecie powiedzieć tego swoim…

Jej głos załamał się, a ręka zastępcy zacisnęła się boleśnie na jej ramieniu.

— Nie bądź idiotką! — warknął. — Wszyscy na pokładzie wiedzą, że leci tam twoja rodzina, podobnie jak wszyscy wiedzą, że nie robisz tego tylko dlatego, by ich uratować! Jazda do kabiny, połącz się z nimi i pożegnaj, do cholery, normalnie!

Prawie wyciągnął ją z fotela. Wstała, spoglądając z desperacją na pozostałych obecnych na mostku i prosząc ich wzrokiem o wybaczenie. Nie musiała tego robić — w ich oczach widniało zrozumienie. Wzięła głęboki oddech i uspokoiła się nagle.

— Sternik — rozkazała zupełnie normalnym głosem — zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. A ty, Jeff, połącz mnie proszę z Carnarvonem. Rozmowa prywatna przełączona na moją salę odpraw.

— Aye, aye, ma’am — potwierdził łagodnie oficer łączności.

Helen Zilwicka wyszła z podniesioną głową i łzami w oczach.


Thomas Theisman zacisnął zęby, widząc okręty eskorty zawracające w ich stronę i ustawiające się równocześnie w szyk bojowy. Zacisnął także w pięści trzymane za plecami dłonie i zmusił się, by z obojętną miną spojrzeć na komodor Reichman. Taka była pewna, że dowódca eskorty rozkaże rozproszenie całego konwoju łącznie z eskortą, że nic do niej nie docierało. W końcu, jak twierdziła, przebywanie w fali grawitacyjnej pozbawiało przeciwnika największej przewagi, czyli rakiet, a tylko dzięki nim mogli mieć nadzieję na wyrównanie szans. Argument był zgodny z prawdą, ale niesłuszny, i dlatego Theisman proponował przechwycenie między falami. W odpowiedzi usłyszał, że żaden dowódca nie poświęci bez sensu okrętów, skoro rozproszenie całego konwoju oznaczało uratowanie co najmniej czterech jednostek.

Annette Reichman nigdy nie walczyła z Królewską Marynarką i dlatego nie była w stanie dostrzec błędu w swoim rozumowaniu, całkowicie zgodnym z teorią. Theisman walczył i przegrał, i dlatego ignorowała jego ostrzeżenia, ledwie ukrywając politowanie.

— Rozkazy, ma’am? — spytał. Reichman przełknęła nerwowo ślinę.

— Kurs na zbliżenie! — zdecydowała po chwili, jakby miała jakiś wybór.

— Aye, aye, ma’am — odparł, kryjąc niesmak. — Chce pani zmienić szyk?

Pytanie zadał tak neutralnym tonem, jak tylko mógł, ale widać było, że i tak się wściekła.

— Nie! — warknęła w odpowiedzi.

Theisman obrzucił wymownym spojrzeniem jej sztabowców i swoich oficerów, wysyłając ich tym samym poza zasięg słyszalności, i powiedział cicho:

— Jeżeli spróbujemy stoczyć klasyczny bój spotkaniowy, używając jedynie dział pościgowych, natychmiast zwrócą się do nas burtami i z optymalnej odległości poczęstują pełnymi salwami burtowymi.

— Nonsens! To byłoby samobójstwo! Jak tylko wyjdą zza osłony swoich żagli, rozniesiemy ich na strzępy!

— Przewyższamy ich okręty tonażem siedem do jednego, uzbrojeniem podobnie, ma’am. — Theisman mówił wolno i łagodnie niczym do średnio rozgarniętego dziecka. — Walczyć mogą jedynie przy użyciu broni energetycznej, o czym wiedzą równie dobrze jak my. Zrobią więc jedyną dającą im cień szansy rzecz: będą walili pełnymi salwami w nasze dziobowe węzły napędu. Jeżeli zniszczą choćby jeden z nich, nasz własny dziobowy żagiel zniknie, a jesteśmy tak głęboko w fali grawitacyjnej…

Nie dokończył, bo nie musiał. Bez dziobowego żagla równoważącego działanie rufowego manewrowanie było niemożliwe, co oznaczało, że okręt pozostanie na tym samym kursie, lecąc z tą samą prędkością. Nie mógł też wyjść z nadprzestrzeni, ponieważ nie był w stanie kontrolować swej prędkości, jak długo załoga nie dokona prowizorycznych napraw. A najmniejsza turbulencja oznaczała rozerwanie kadłuba na kawałki. Utrata jednego węzła napędu dziobowego przez jeden okręt oznaczała w praktyce wyłączenie dwóch okrętów z dalszej akcji, bowiem uszkodzona jednostka musiała zostać wyholowana z fali grawitacyjnej przez inną przy użyciu jej promieni ściągających.

— Ale… — Ugryzła się w język, przełknęła powtórnie ślinę i zapytała zrezygnowana: — Co pan proponuje, kapitanie?

— Żebyśmy zrobili to samo. Poniesiemy pewne straty, może nawet stracimy okręt albo dwa, ale zredukujemy niebezpieczeństwo, a nasze salwy burtowe są znacznie silniejsze. Może uda nam się ich zniszczyć, zanim uszkodzą nasze napędy.

I spojrzał na nią wymownie, resztką sił powstrzymując się przed dodaniem, że mówił jej, iż tak właśnie się stanie. Odwróciła wzrok i poleciła cicho:

— Dobrze, kapitanie Theisman. Proszę wykonać.


Anton Zilwicki siedział na podłodze z zamkniętymi oczami, tuląc czteroletnią córkę płaczącą mu w kurtkę mundurową. Była zbyt mała, by wszystko zrozumieć, ale pojęła dość, słuchając głosów oficerów Carnarvona skupionych wokół głównego ekranu znajdującego się za jego plecami.

— Jezu! — westchnął pierwszy oficer. — Popatrzcie na to!

— Jeszcze jeden zniszczony! — dodał ktoś ochryple. — To był krążownik?

— Raczej niszczyciel i…

— Patrzcie! Nasi dorwali któregoś skurwiela! I drugiego!

— Ten był nasz! I to był krążownik! — poprawił go ponuro inny.

Zilwicki przełknął łzy, by nie rozkleić się przy dziecku. Carnarvon, podobnie jak pozostałe statki konwoju, wyciskał ile się dało z napędu, oddalając się tak od nich, jak i od ginącej za rufą eskorty.

— Następny krążownik eksplodował! I na pewno nie nasz! — rozległ się radosny głos.

— I jeszcze jeden! Jezu, ale jatka!

— A ten tu?

— To tylko żagiel, jeszcze może walczyć. I to powinien być… o cholera!

Głosy ucichły jak nożem uciął i wiedział, co to oznacza. Powoli uniósł głowę — jedynie kapitan spojrzała mu w oczy. Po policzkach ciekły jej łzy, ale nie odwróciła wzroku.

— Cala nasza eskorta zginęła — powiedziała cicho. — Ale najpierw zniszczyła trzy krążowniki wroga i uszkodziła napęd czwartego: został mu tylko jeden żagiel. Wątpię, by ścigali nas samotnym okrętem, nawet w pełni sprawnym. Zresztą mają uszkodzony do wyholowania.

Zilwicki przytaknął, zastanawiając się nieco abstrakcyjnie, skąd we wszechświecie wzięło się nagle tyle bólu. Ramiona zaczęły mu drżeć, już dłużej nie był w stanie powstrzymać łez… Poczuł na szyi ręce córki i usłyszał jej szept:

— Co… co się stało, tatusiu? Oni chcą zrobić krzywdę mamie? Czy nam też zrobią krzywdę?

— Ćśśś, Helen — wykrztusił przez łzy i zamknął oczy, kołysząc ją lekko. — Nic nam nie zrobią, kochanie. Jesteśmy bezpieczni. Mama się o to postarała.

Загрузка...