Robert Stanton Pierre wyprowadził niewielki, nie rzucający się w oczy pojazd z głównego pasma ruchu i przełączył komputer pokładowy na kontrolę lądowania Haskins Tower. Następnie usiadł wygodniej i rozejrzał się — wokół mienił się różnobarwnymi światłami Nouveau Paris, stolica Ludowej Republiki Haven. Widok był ładny, ale Pierre miał wyjątkowo ponurą minę… Tak ponurą, że nie pozwalał sobie na nią przy świetle dziennym.
O tak późnej porze ruch był niewielki, czego z jednej strony żałował — duży pozwoliłby mu ukryć własne posunięcie, ale oficjalny rozkład zajęć miał tak wypełniony, że nie zdołał wyrwać się w ciągu dnia, zwłaszcza że ludzie Palmer-Levy pilnowali go z zapałem godnym lepszej sprawy. Na szczęście nie byli przesadnie inteligentni — jeśli pokazało im się to, czego się spodziewali, można było mieć pewność, że zauważą i przestaną rozglądać się za czymkolwiek innym. Dlatego właśnie tak to wszystko zorganizował, by wiedzieli o jego spotkaniach z Partią Praw Obywatelskich. Stanowiła tak długo część systemu, że jej przywódcy — z nielicznymi wyjątkami — nie byli w stanie oburącz domacać się w półmroku własnej dupy. Niezdolność do działania zredukowała ich do roli wygodnej osłony jego prawdziwych poczynań. Nie żeby partia jako taka nie przydała się, kiedy nadejdzie właściwy czas, tyle że nie będzie to Partia Praw Obywatelskich znana Palmer-Levy (czy swoim obecnym przywódcom).
Kontrola lądowania sprowadziła jego pojazd w pobliże budynku, toteż dla odmiany na nim skoncentrował uwagę. Wieża Haskinsa miała ponad czterysta pięter i kształt olbrzymiego, pustego w środku sześciokątu ze stali i ceramkretu. Sześciokąt wyrastał z zielonego parku i poznaczony był licznymi otworami prowadzącymi na poziomy parkingowe. Był taki czas, gdy podobne wieże, będące w praktyce niewielkimi, samodzielnymi miastami, stanowiły dumę stolicy. Ale czas ten należał do przeszłości — Haskins Tower podobnie jak inne, w teorii niezniszczalne, już zaczynała się sypać, a od jej ukończenia minęło ledwie trzydzieści lat. Wieczny ponoć ceramkret pękał i upstrzona łatami szybkoschnących kompozytów i śladami innych napraw elewacja przypominała skórę trędowatego. Tego akurat z zewnątrz nie było widać, ale wiedział, że dwadzieścia trzy najwyższe piętra zostały pięć standardowych lat temu zamknięte i opuszczone z powodu masowej awarii kanalizacyjnej. Naturalnie zgłoszono to gdzie trzeba i stosowny urząd wciągnął budynek na listę napraw, toteż ekipy remontowe powinny się tu zjawić któregoś dnia. Zakładając naturalnie, że te cholerne gryzipiórki nie skierują ich do ważniejszego zadania, na przykład naprawy basenu jakiegoś tuza. Albo że fachowcy nie zdecydują się na łatwiejsze rozwiązanie i nie rzucą roboty, przechodząc na Dolę.
Nie lubił tej budowli, bowiem przypominała mu o zbyt wielu rzeczach z przeszłości, jak też uświadamiała przykrą prawdę, że nawet jego pozycja obecnie nie wystarcza, by ściągnąć tu hydraulików. Była to niezwykle irytująca świadomość. Kontrolował głosy mieszkańców tej dzielnicy — to był jego teren, bo od niego zależał w znacznej mierze podział łupów wydartych systemowi. Dlatego był dla tych ludzi tak ważny. I dlatego był tu bezpieczny. Palmer-Levy nie była w stanie przeniknąć jego ochrony, a najprawdopodobniej w ogóle nie wiedziała, że ona istnieje.
Pojazd wleciał do częściowo oświetlonego tunelu dolotowego i Pierre uśmiechnął się bez śladu wesołości — dzięki prolongowi wyglądał młodo. W rzeczywistości miał dziewięćdziesiąt jeden lat standardowych, ale dni, w których wywalczył sobie wyjście z roli Dolisty, czyli z najgłębszych dołów społecznych Republiki, wbiły mu się w pamięć. Pamiętał nawet czasy, gdy zgnilizna nie sięgała jeszcze tak głęboko — czasy, kiedy kanalizacja Haskins Tower zostałaby naprawiona w ciągu paru dni, a gdyby okazało się, że urzędas odpowiedzialny za jej budowę wziął łapówkę i zezwolił na użycie gorszych materiałów, straciłby wszystko, co miał, i wylądowałby w pudle na naprawdę długo. Teraz nikogo to nie obchodziło.
Nacisnął niczym nie wyróżniający się spośród innych przycisk i komputer przestał słuchać poleceń kontroli lotów. Teoretycznie było to niemożliwe, nie wspominając o tym, że nielegalne, za to wykonalne jak najbardziej. Wszystko w Ludowej Republice można było obejść, jeśli posiadało się pieniądze, kontakty i choć odrobinę odwagi czy choćby zdecydowania. Przejął sterowanie i skierował się ku opuszczonemu apartamentowi na trzysta dziewięćdziesiątym trzecim piętrze. Wylądował na tarasie, który co prawda nie został zaprojektowany z myślą o tym, ale dlatego właśnie Pierre używał tak małego i lekkiego pojazdu. Wyłączył wszystkie systemy i wysiadł.
Nadszedł czas, by ktoś wreszcie naprawił Haskins Tower. I nie tylko.
Wallace Canning uniósł głowę szybkim i nerwowym ruchem, słysząc odgłos silnych kroków odbijający się echem od pustych ścian i podłogi. miał wrażenie, że po gołej posadzce maszeruje cały legion. Odbył jednak w ciągu ostatnich trzech lat zbyt wiele podobnych spotkań, choć może nie w tak zwariowanych warunkach, by dać się ponieść emocjom. Już nie panikował, a doświadczenie nauczyło go rozróżniać dźwięki — zbliżał się ku niemu jeden człowiek, a więc wszystko było w porządku. Oparł się o ścianę i czekał.
W mroku pojawiło się odległe zrazu światło, które po parunastu sekundach zmieniło się w smugę blasku latarki przesuwającej się w rytm kroków idącego po schodach. Po następnych kilku sekundach światło omiotło jego, więc zacisnął powieki, by nie dać się oślepić. Po chwili blask zelżał, oświetlając ponownie stopnie zasypane odłamkami szkła i innym śmieciem. W końcu niosący latarkę mężczyzna stanął i znieruchomiał o dwa kroki od Canninga.
Rob Pierre przełożył latarkę do lewej ręki i wyciągnął na powitanie prawą.
— Miło cię widzieć, Pierre.
Canning przytaknął z uśmiechem, do którego nie musiał się już zmuszać.
— Pana także, panie Pierre.
Jeszcze nie tak dawno nie przeszłoby mu przez gardło słowo „pan” pod adresem Prola czy nawet zarządcy Proli. Ale ten czas minął nieodwołalnie, jako że Wallace Canning wypadł z łask — jego karierę dyplomatyczną zakończyła klęska i upokorzenie. Nawet rodzina nie była w stanie uchronić go przed konsekwencjami. A co gorsza — nawet nie próbowała.
Stał się lekcją poglądową, ostrzeżeniem dla wszystkich, czym może skończyć się niepowodzenie. Zabrali mu mieszkanie, pozycję i majątek. Zesłali do mrówkowca i zredukowali do roli Prola. Musiał mieszkać w Haskins Tower i co miesiąc stać w kolejce, by odebrać Stypendium. Zrobili z niego Dolistę, a raczej coś gorszego od Dolisty, bowiem jego wymowa, słownictwo, chód i zachowanie wyróżniały go. Dla nowego otoczenia był odmieńcem, dla starego — powietrzem. Wyrzekli się go wszyscy. Był zupełnie sam i pozostała mu tylko nienawiść.
— Reszta przybyła? — Pytanie wyrwało go z zamyślenia. — Tak. Jeden drobiazg: po obejrzeniu wybranego przez pana miejsca zdecydowałem, że kort tenisowy będzie lepszy od boiska, bo wystarczy zasłonić dwa okna i nie ma świetlików.
— Doskonale zrobiłeś. — Pierre poklepał go po ramieniu z autentycznym uznaniem.
Spora część tak zwanych „przywódców”, z którymi miał się właśnie spotkać, medytowałaby godzinami nad tak poważną decyzją jak przeniesienie miejsca spotkania o kilkadziesiąt metrów. Canning po prostu wybrał jedyne rozsądne rozwiązanie. Fakt, to był drobiazg, ale zdolności przywódcze testowały najlepiej drobne sprawy.
Wallace zrobił krok, ale Pierre powstrzymał go gestem. Nawet tak słabe oświetlenie jak promień latarki nie było w stanie ukryć zatroskania na twarzy starszego mężczyzny.
— Masz pewność, że jesteś gotów? — spytał prawie łagodnie, choć z naciskiem Pierre. — Nie mogę zagwarantować, że wszyscy są tylko tymi, za kogo się podają.
— Ufam pańskiemu osądowi, panie Pierre. — Canningowi te słowa z trudem przeszły przez gardło, ale jeszcze trudniej było mu rzeczywiście tak postąpić: skoro już zaufał, należało to powiedzieć.
Co prawda w wielu kwestiach nadal się różnili, ale zaufanie do nich nie należało.
— W końcu wiem, że złapał pan przynajmniej jednego szpicla — dodał z uśmiechem. — Wolę myśleć, że złapał pan wszystkich, tylko o tym nie wspomniał.
— Obawiam się, że jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać — westchnął Pierre, kładąc mu dłoń na ramieniu. — Prowadź, czas załatwić sprawę.
Canning przytaknął i odgarnął gęstą tkaninę przesłaniającą łukowato sklepiony portal prowadzący do krótkiego, szerokiego korytarza, w ścianie którego znajdowały się okienka bileterów. Sklepione, równie wielkie wyjście z korytarza przesłaniał identyczny kawał materiału. Gdy go odchylili, Pierre wyłączył latarkę, ponieważ znaleźli się na słabo, ale jednak oświetlonym boisku do koszykówki. Ich kroki dudniły głucho po gołej podłodze, w powietrzu unosił się kurz i zapach charakterystyczny dla opuszczonych budowli, ale niewiele widać było zniszczeń. Budynek był niczym pień obumarłego drzewa zeżartego od środka przez zarazę. Minęli pełne pyłu i kurzu obszary i przekroczyli kolejne przesłonięte kotarą przejście.
Zaskoczony Pierre zamrugał. Canning zdołał uzupełnić prawie wszystkie źródła światła rozkradzione przez zapobiegliwych mieszkańców uważających całkiem słusznie, że skoro kompleks został zamknięty, oświetlenie jest w nim zbędnym luksusem. Canning osiągnął efekt, o którym Pierre’owi nawet się nie śniło — przy zasłoniętych oknach przestronny kort stał się rzęsiście oświetloną sceną. Było coś symbolicznego w tym spotkaniu, dlatego między innymi Pierre wybrał ten popadający w ruinę pomnik złej organizacji i przekupstwa, ale dzięki Canningowi powstał jeszcze inny symbol — oaza światła i porządku wśród rozkładu. Pomocnicy byłego dyplomaty wyczyścili podłogę, odkurzyli siedzenia na widowni, zlikwidowali nawet pajęczyny. I to działało jeszcze silniej. Pomimo ryzyka grożącego wszystkim obecnym ta sala nie sprawiała wrażenia kolejnej kryjówki. Nie było aury tajności i manii prześladowczej, towarzyszącej spotkaniom, jakie odbył z pozostałymi zakonspirowanymi grupami.
Naturalnie zachowanie tajemnicy i podejrzliwość granicząca z manią prześladowczą także były potrzebne, zwłaszcza przy operacji takiej jak ta, ale przełomowe momenty wymagały stosownych chwytów psychologicznych. Jeśli tej nocy mu się uda, będzie to warte ryzyka, jakie on sam i Canning ponieśli, by przygotować stosowne miejsce i stworzyć odpowiedni nastrój. A jeśli mu się nie uda, obaj wkrótce znikną.
Myśli te przemknęły przez głowę Robowi Pierre’owi, gdy schodził ku najniższemu rzędowi fotelików. Dotarł tam w kompletnej ciszy i podszedł do stołu ustawionego na środku kortu. Znajdowało się przy nim krzesło, a w rzędach, ku którym było zwrócone, siedziało około siedemdziesięciu kobiet i mężczyzn. Na twarzy każdego z obecnych widać było obawę i podniecenie — dokładnie te same uczucia, które i jemu towarzyszyły. Dwanaście osób siedzących w pierwszym rzędzie sprawiało wrażenie szczególnie spiętych, czemu się nie dziwił — byli jedynymi członkami liczącego osiemdziesiąt osób Komitetu Centralnego Partii Praw Obywatelskich, którym zaufał na tyle, by ich tu zaprosić.
Usiadł, położył dłonie na blacie i powoli, z namysłem przyjrzał się kolejno wszystkim zgromadzonym. Dopiero potem odchrząknął i zagaił, nie spoglądając na stojącego za plecami Wallace’a:
— Dziękuję wszystkim za przybycie.
Głos zabrzmiał wyraźnie, choć z pogłosem, odbijając się nieco od ścian, co jeszcze potęgowało wrażenie, toteż uśmiechnął się zadowolony, zrobił krótką przerwę i dopiero po paru sekundach ciągnął dalej:
— Rozumiem, że nie jest to najwygodniejsze miejsce, i zdaję sobie sprawę z ryzyka związanego ze zgromadzeniem nas wszystkich, ale zapewniam, że ja spotkałem się i poznałem każdego z was. Gdybym komukolwiek nie ufał, nie byłoby go tutaj. Naturalnie mogę się mylić, ale… — Wzruszył wymownie ramionami, na co paru słuchaczy zdołało się słabo uśmiechnąć i mówił dalej śmiertelnie poważnym tonem. — Powód naszego spotkania jest prosty: nadszedł czas, byśmy przestali mówić o konieczności zmian, a zabrali się za wprowadzanie tych słów w czyn.
Odpowiedzią było ciche grupowe westchnienie. Pokiwał ze zrozumieniem głową i mówił dalej:
— Każde z nas ma osobiste powody, by tu być. Gdyby ktoś żywił wątpliwości, chcę uprzedzić, że większość nie kieruje się altruizmem czy zasadami. Zresztą, prawdę mówiąc, te motywy nie tworzą dobrych rewolucjonistów, bowiem by wygrać taką sprawę jak nasza, niezbędne jest silne osobiste zaangażowanie. Zasady są dobrą rzeczą, ale nam potrzeba czegoś więcej i tym czymś może być poczucie krzywdy, złość na postępowanie władz wobec danej osoby czy jego bliskich lub też ambicja albo żądza władzy. W sumie motywacje są obojętne, jak długo zainteresowani mają ochotę i potrafią wprowadzić słowa w czyn. Wierzę, że wszyscy obecni spełniają te warunki. — Umilkł na chwilę, a gdy odezwał się ponownie, głos miał zimny i ostry. — Żeby nie było nieporozumień, panie i panowie: nie będę udawał, że gdy nawiązałem kontakt z Unią czy PPO, kierowały mną szlachetne, altruistyczne cele. Wręcz przeciwnie, szukałem sposobu zabezpieczenia swojej władzy i pozycji, co uważam za zachowanie całkowicie naturalne. W końcu poświęciłem sześćdziesiąt lat, by zdobyć to, co mam, i to, kim jestem. Naturalne jest, że ktoś się w takiej sytuacji zabezpiecza i to właśnie zrobiłem. Przyznaję także, że choć były to główne motywy, bynajmniej nie jedyne. Każdy, kto nie jest kompletnym durniem, zdaje sobie sprawę, że Ludowa Republika Haven ma poważne kłopoty. Nasza ekonomia praktycznie nie istnieje, produkcja spada niezmiennie od dwustu lat standardowych, słowem, istniejemy jedynie jako pasożyt społeczny kosztem systemów podbitych tylko po to, by napełnić skarb państwa. A im więksi się stajemy, tym gorsza jest ta prowizorka. Wszystko zaczyna się walić. Legislatorzy podzielili się na frakcje broniące ich stanu posiadania, a Ludowa Marynarka aż roi się od politycznych rozgrywek. Nasi „przywódcy” biją się o najsmaczniejsze kąski, a infrastruktura Republiki niszczeje wszędzie, gdzie by nie spojrzeć, jak choćby ten budynek, w którym jesteśmy. I nikogo to nie obchodzi. A jeżeli nawet, to nikt nie ma pomysłu jak ten proces powstrzymać… Jestem starszy niż większość z was i pamiętam czasy, kiedy rząd musiał rozliczać się ze swoich poczynań przynajmniej przed Ludowym Kworum. To się niestety zmieniło… Mam dużą władzę w Kworum i mogę wam powiedzieć na podstawie własnych doświadczeń, ze Kworum stało się po prostu wykonawcą poleceń rządu. Robimy, co nam każą, zatwierdzamy każdą ich decyzję i pozwalamy planować polityczne posunięcia tak, by odpowiadało to ich interesom, nie naszym czy obywateli. A te posunięcia prowadzą obecnie całą Republikę prosto ku katastrofie.
— Katastrofie, panie Pierre?
Pytanie zadała drobna blondynka z pierwszego rzędu ubrana zgodnie z dolistowską modą, choć nieco mniej wyzywająco. Nie miała też przesadnego makijażu, który stanowił ostatni krzyk mody.
— Katastrofie, panno Ransom — odparł ciszej. — Proszę, się rozejrzeć i zastanowić. Jak długo Stypendium jest utrzymywane ponad poziomem inflacji, ludzie są szczęśliwi, ale co z tego? Budynków się nie remontuje, usługi stoją na coraz niższym poziomie, awarie wodociągów czy innych sieci stają się coraz częstsze i dłuższe, nasz system edukacyjny to kpina produkująca analfabetów, przemoc i gangi to codzienność w dzielnicach Proli, a mimo to wszystkie pieniądze idą na Stypendium, rozrywki publiczne i służbę bezpieczeństwa. Chodzi o to, by społeczeństwo było jak najdłużej szczęśliwe i nieświadome, bo jak długo takie jest, obecne kręgi rządzące utrzymują się przy władzy. Na inwestycje czy naprawy po prostu nie ma pieniędzy. Jeśli to za mało, proszę przyjrzeć się naszym siłom zbrojnym. Ludowa Marynarka pochłania olbrzymią część budżetu, a admirałowie są taką samą bandą skorumpowanych egoistów jak członkowie rządu, a na dodatek, co jest znacznie gorsze, są także niekompetentni.
Przy ostatnim zdaniu prawie zgrzytnął zębami, wywołując zdziwioną wymianę spojrzeń części obecnych, ale Cordelia Ransom nie uważała jeszcze kwestii za wyjaśnioną.
— Sugeruje pan, że rozwiązaniem jest całkowita przebudowa systemu? — spytała.
— Rozwiązaniem idealnym, które w praktyce jest całkowicie niewykonalne. Ani my nie zdołamy tego dokonać, ani nikt inny: ten system, który istnieje obecnie, ewoluował przez ponad dwa stulecia i nie da się go zmienić w sposób szybki czy radykalny. Stypendium to smutna konieczność i pozostanie nią w przewidywalnej przyszłości. Konieczność łupienia innych systemów, bo to właśnie robimy i nie ma co się oszukiwać, także — ponieważ skądś trzeba będzie brać pieniądze. Tak pozostanie przez kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt lat, obojętne jakich zmian gospodarczych byśmy nie zainicjowali. Jeśli spróbujemy zbyt szybko usunąć zbyt wiele cegieł, cała budowla zawali nam się na głowy. Ta planeta nie jest nawet w stanie się wyżywić! Jak myślicie, co się stanie, jeśli zabraknie nam zagranicznej waluty na kupowanie żywności poza granicami Republiki?
Odpowiedziała mu cisza.
— Właśnie. Ci z was, którzy pragną radykalnych reform, muszą zrozumieć od razu, że ich przeprowadzenie to proces trudny i długotrwały. Ci, którzy są bardziej zainteresowani władzą, a zapewniam, że są tacy wśród zgromadzonych, lepiej niech również coś zrozumieją, i to jak najszybciej. Jeśli nie zrealizujemy przynajmniej podstawowych reform, za dziesięć lat nie będzie czym rządzić, bo Republika po prostu przestanie istnieć. Reformatorzy potrzebują władzy, by móc działać, posiadający władzę potrzebują reform, by przetrwać. O tej zasadzie musicie wszyscy pamiętać. Podobnie jak i o tym, że spory na temat decyzji politycznych mogą nastąpić dopiero wtedy, gdy całkowicie przejmiemy władzę. Jeśli zaczną się wcześniej, będzie to oznaczało koniec nie tylko naszych zamierzeń, ale i — fizycznie — nas samych. Czy to ostatnie jest zrozumiałe dla wszystkich? — Przyjrzał im się chłodno, więc odpowiedzieli chaotycznym acz zgodnym chórem potaknięć i twierdzących gestów. — Doskonale. W takim razie przejdźmy do konkretów. Na pewno wszyscy się zastanawiacie, dlaczego zebrałem was akurat teraz, by powiedzieć wam to wszystko. Otóż dlatego, że zaistniał bardzo poważny ku temu powód. Wszyscy słyszeliście o pogranicznych incydentach między nami a Sojuszem Manticore?… Tak też myślałem. Media o nich trąbią, a czego by człowiek nie słuchał czy nie oglądał, propaganda wbija wszystkim do głów, że mamy kryzys międzynarodowy i wszystko inne jest nieważne. To prawda, mamy. Tylko nikt wam nie mówi i oficjalnie nie powie, że to nie Królestwo jest odpowiedzialne za te incydenty, tylko my. Nasz rząd i flota zaplanowały te prowokacje jako wstęp i uzasadnienie do zaatakowania Sojuszu Manticore.
Rozległy się odgłosy niedowierzania i zaskoczenia.
— Tak jest, w końcu zamierzają to zrobić. Najpierw pozwolili, by Królestwo urosło w siłę i zorganizowało Sojusz, a teraz dążą do wojny. Tylko że ta wojna nie będzie przypominała żadnej z dotychczasowych, bo przeciwnik jest na to zbyt groźny, a nasi admirałowie zbyt niekompetentni i pozbawieni jaj. — Wściekłość i ból wykrzywiły mu twarz, ale po chwili kontynuował spokojnie. — Ci idioci z Octagonu wymyślili sobie plan kampanii i udało im się przekonać rząd, że jest on wykonalny. Nie znam wszystkich szczegółów, ale nawet gdyby plan był najlepszy z możliwych, nasza marynarka nie jest w stanie go zrealizować, mając takiego przeciwnika jak Royal Manticoran Navy. Tyle teorii. A praktyka jest jeszcze gorsza: wiem, że już ponieśliśmy serię klęsk i to we wstępnej fazie działań. Klęsk, do których nie przyznano się nawet wobec Kworum.
Przerwał, spoglądając na milczących słuchaczy. Gdy ponownie zaczął mówić, nie próbował nawet ukryć nienawiści.
— Jedna z tych klęsk dotknęła mnie osobiście. Mój syn i połowa jego eskadry została wybita podczas przeprowadzania jednej z „drobniejszych prowokacji”. Zmarnowano cztery krążowniki liniowe z wyszkolonymi załogami zupełnie bez sensu, a skurwysyny, które to wymyśliły, nawet nie mają odwagi, by się przyznać, że tak się stało. Gdybym nie miał własnych źródeł informacji w siłach zbrojnych… A więc znacie już mój motyw, panie i panowie!
Ostatnie zdanie dodał po dłuższej przerwie, która także upłynęła w całkowitej ciszy, głosem, w którym dźwięczały lód i stal. Tym tonem ciągnął:
— Była to ostatnia rzecz niezbędna, bym przestał planować, a zaczął działań. Choć moje osobiste przeżycia były bolesne, zapewniam, że ani na jotę nie zmieniły moich zamierzeń, ani nie pchnęły mnie do natychmiastowej i nieprzemyślanej akcji. Chcę dostać ścierwo odpowiedzialne za daremną śmierć mojego syna, a żeby odpłacić im za głupotę, muszę wygrać. Oznacza to, że my musimy wygrać. Jesteście zainteresowani?
Spojrzał uważnie na audytorium i widząc, jak na ich twarzach obawa zmienia się w zdziwienie, a zaraz potem w pokusę, zrozumiał, że ten etap wygrał.
— Doskonale — odezwał się spokojniejszym i cichszym głosem. — Razem, dysponując moimi kontaktami w wojsku, o których wspomniałem, i nie tylko, powinniśmy tego dokonać. Nie natychmiast: potrzebne są nam określone warunki i właściwa kolejność wydarzeń, ale one nastąpią. Gotów jestem założyć się o wiele, że nastąpią. Czuję to. A kiedy to się stanie, wyciągnę asa z rękawa i zaczniemy.
— Asa z rękawa? — zdumiał się ktoś.
— Raczej kilka, prawdę mówiąc, ale akurat miałem na myśli jednego konkretnego. — Pierre wskazał na swego milczącego towarzysza. — Tym z was, którzy dotąd nie mieli okazji poznać, przedstawiam pana Canninga. Wszyscy wiecie, że to on zorganizował dzisiejsze spotkanie; czego nie wiecie, a co powiem za jego przyzwoleniem, to że pracuje dla Constance Palmer-Levy jako szpicel.
Co najmniej dziesięć osób poderwało się wśród nagłego rozgwaru. Dwoje ruszyło biegiem w kierunku wyjścia.
— Siadać! — rozległ się lodowaty i władczy głos Pierre’a.
Był tak przenikliwy, że dotarł do wszystkich, choć nie był krzykiem. Zamarli i ucichli, spoglądając na siebie i na niego w całkowitym zaskoczeniu.
— Wydaje wam się, że Wallace zgodziłby się ujawnić, co robi, gdyby zamierzał nas zdradzić! Po co zresztą pytam… Jak myślicie: czy gdyby nas zdradził, bezpieka nie czekałaby tu na nas? Przecież to on zorganizował wszystko, by dzisiejsze spotkanie doszło do skutku — w jego głosie było tyle pogardy, że stojący usiedli pospiesznie, a dwaj będący w połowie drogi do wyjścia wrócili na swoje miejsca czerwoni ze wstydu.
Pierre nie uważał za stosowne dodać, że nieobecność bezpieki i jakość przygotowań były też ostatecznym testem lojalności Canninga. O tym ani on, ani tym bardziej oni nie musieli wiedzieć. Odczekał, aż wszyscy zajmą z powrotem swoje miejsca, i odezwał się.
— Tak już lepiej. Oczywiście jego zadaniem w Partii Praw Obywatelskich było szpiegowanie i trudno się dziwić, że się na nie zgodził. Zabrali mu wszystko, upokorzyli i zhańbili, a potem zaproponowali, że może wszystko odzyskać. Poza tym, dlaczego niby miał być lojalny w stosunku do was, nierobów i darmozjadów nie chcących pracować, ale pragnących dostatnio żyć, wszczynających burdy i grożących zniszczeniem świata, w którym został wychowany, gdy tylko uznacie, że dostajecie za mało Doli? A za takich właśnie uważają was legislatorzy. Nie wzięli jednak pod uwagę, że z czasem coś może się zmienić. Wallace dokładnie zdawał sobie sprawę, jak jest manipulowany, a nie miał żadnego powodu, by być lojalny wobec swych mocodawców. Tak więc patrzył, słuchał i donosił jak na małego wszawego szpicelka przystało, ale jednocześnie myślał, komu donosi i co tego kogoś najbardziej interesuje. Nikt z tych, których pomocy miał prawo się spodziewać, nie kiwnął palcem w jego sprawie, więc domyślicie się, co czuł do nich i do tego systemu.
Wszyscy spoglądali na byłego dyplomatę, który wyprostował się i odpowiedział im dumnym spojrzeniem.
— Pewnej nocy zobaczył, jak spotykam się z dwoma przywódcami Unii Praw Obywatelskich, i nie doniósł o tym. Wiem, że nie doniósł, bo widziałem jego meldunek. — Pierre uśmiechnął się zimno, widząc zaskoczone spojrzenia części obecnych. — Ależ tak, Wallace nie jest moim jedynym kontaktem w bezpiece. Kiedy więc zdecydował się powiedzieć mi, kim jest i co robi, wiedziałem, że mówi prawdę. Przynajmniej w kwestii swoich stosunków z bezpieką. Było to ponad trzy standardowe lata temu i przez cały ten czas nie złapałem go na kłamstwie czy próbie oszustwa. Naturalnie wiedział, że jest sprawdzany, i nie ulega wątpliwości, że gdyby nasłano go na mnie, starałby się ukryć to przede mną, ale nie byłby w stanie robić tego tak dokładnie i tak długo. Zresztą podsuwałem mu tak smakowite kąski, że zdrada przyniosłaby mu korzyść. Podobnie jak wszyscy obecni, ma swoje powody, ale darzę go całkowitym zaufaniem, a będzie miał istotną rolę do odegrania w tym, co planujemy.
— Jaką? — padło pytanie z sali.
— Dotarł bliżej mnie i siedzi głębiej w Unii niż którykolwiek z pozostałych podwładnych Palmer-Levy. Postaraliśmy się o to wspólnie. W zeszłym miesiącu został nawet jednym z moich doradców. Jego szefowie mają do niego zaufanie, bo dopilnowaliśmy, by wszystko, o czym ich informujemy, zawsze było zgodne z prawdą. Naturalnie nie mają pojęcia, o ilu rzeczach im nie donosi, ale to już inna sprawa.
Ktoś na sali nagle parsknął śmiechem, doznając olśnienia: zrozumiał, do czego Pierre zmierza. Mówca z zadowoleniem pokiwał głową.
— Właśnie. Obdarzyli go takim zaufaniem, że stał się ich głównym źródłem informacji o mnie, a i on mówi im dokładnie to, co ja chcę, by powiedział. Nie zapominajmy, że nie każdy, kto pracuje w bezpiece, musi być idiotą. Przeważnie nie jest, o czym musimy pamiętać, zakładając własne organy bezpieczeństwa. Natomiast cała ta sytuacja powoduje, że dysponujemy poważnym atutem w postaci pana Canninga, a przeciwnik nie wie o jego istnieniu. Co więcej Wallace ma dużą osobistą wiedzę o zasadach działania naszych władz od wewnątrz. Teraz rozumiecie, dlaczego nazwałem go „asem w rękawie”?
Odpowiedzią był twierdzący pomruk. Gdy ucichł, Pierre pochylił się nad stołem i powiedział prawie łagodnie:
— Doskonale. Teraz czas na ostateczną decyzję, od której nie będzie już odwrotu. Naturalnym jest, że będę starannie ukrywał ów dokument w dobrze pojętym interesie własnym. Ale zapewniam was, że jeśli któryś z obecnych tu zdradzi czy na tyle spieprzy sprawę, by ściągnąć nam na głowy bezpiekę, to znajdę kartkę. Wiedzą o tym wszyscy i wszyscy będą uważać, by tak się nie stało. Oznacza to również, że jeśli ktoś złoży swój podpis, będzie z nami do końca: na dobre i na złe.
Umilkł i obok kartki położył pióro. Potem usiadł wygodnie i w milczeniu obserwował zgromadzonych. Na wielu pobladłych nagle twarzach perlił się pot, a cisza zaczęła stawać się nieznośna. Przerwał ją szurgot odsuwanego fotelika.
Cordelia Ransom wstała, podeszła do stołu i podpisała leżącą na nim kartkę.