ROZDZIAŁ ÓSMY

Wicher rzucił Zarzyczce w twarz kłąb czarnego, cuchnącego dymu. Niewiasta, która płonęła na stosie, nie była wiedźmą. Nie była też nikim innym, nikim wartym pamięci, tylko zwyczajną wiejską babą o włosach ściśle upiętych pod czarną chustką. Nie poruszyła się, nie wydała żadnego dźwięku. Zresztą nie żyła już wtedy, gdy kat przywiązał ją do sosnowego dyla na kupie bierwion i chrustu.

– Nie potrzeba nam więcej wrzaskliwych męczenników – powiedział sucho Wężymord, kiedy pachołkowie wlewali między zaciśnięte zęby skazanej napar z trujących jagód. – Ale te napaści muszą się wreszcie skończyć.

Wraz z nastaniem mrozów w Żalnikach uspokoiło się trochę. Szalony prorok, który nazywał Zarzyczkę plugastwem i żądał jej śmierci, zapadł się w dzikie puszcze na paciornickim pograniczu i jego wysłanników nie oglądano więcej w Uścieży. Dopiero cztery dni temu wichry podniosły się nad Cieśninami Wieprzy i zimno zelżało nieznacznie. Pierwszy raz od wielu dni Zarzyczka zeszła na dziedziniec i zatrzymała się u studni, jak zwykły czynić przed nią tuziny pań uścieskiego zamku – przywilej małżonek władcy, które właśnie tam rozdzielały jałmużnę i słuchały próśb. Rozdała sakiewkę srebra pomiędzy gromadkę wynędzniałych dzieci, zmierzwiła włosy szczerbatego ulicznika i chciała iść dalej, kiedy drogę zastąpiła jej blada kobieta z podróżną sakwą przewieszoną przez ramię. Uczepiony jej spódnicy rudowłosy chłopiec zatoczył się na chudych, koślawych nóżkach. Mimowolnie podtrzymała go, nim upadł w błoto i końskie nieczystości.

Przez chwilę krótką jak oddech Zarzyczka widziała oczy jego matki ponad krawędzią kaptura, żółtobrązowe, z wielkimi ciemnymi punktami niemal przesłaniającymi źrenice. Potem kobieta jęła złorzeczyć i wykrzykiwać klątwy, a kaptur opadł na plecy, odsłaniając oblicze. Właściwie już nie twarz, lecz maskę pokrytą ledwo przyschniętymi strupami i siną wybroczyną. Studnia, pomyślała z przerażeniem księżniczka, która bardzo dobrze pamiętała, jakim sposobem szczuracy pokonali Kopienników. Zatruli naszą studnię.

Jest powód, aby nas nienawidzić, pomyślała księżniczka, spoglądając w płomienie. Nie mamy ani mieczy wykutych w nieludzkich kuźniach, ani żmijowych harf, które usypiają dzikie zwierzęta. Więc po kolei kradniemy naszym ludziom potężnych bogów ponad chmurami, dobrotliwych władców w ich kamiennych zamkach i wędrownych braciszków, którzy wróżą pomyślność i urodzaj. A na końcu nawet tępe noże o rękojeściach z chropawego drzewa.

Nie mamy nic prócz ognia, pomyślała. Zbyt mało, by kogokolwiek powstrzymać.

Palce Wężymorda zacisnęły się na jej ramieniu.

– Sama litość też nie wystarczy – powiedział. – Czy chcesz pozwolić się zabić?

Nie wiem, pomyślała. Może.

Przez całą zimę Zarzyczka śniła o śmierci. W majakach drzwi chaty kołysały się na zerwanym zawiasie i biegła ku nim wzdłuż rzędów słoneczników i malw tylko po to, by potknąć się w progu o martwe dziecko. Albo znajdowała je pomiędzy jabłoniami, na wpół zakopane w stercie zgrabionych liści, z twarzą tak stratowaną kopytami, że nie mogła rozpoznać rysów. Nadziane na żerdź w kopcu siana na stoku wzgórza, z oczyma wydziobanymi przez ptaki. Powieszone na belce tuż przed paleniskiem z wydobytych ze strumienia otoczaków. Rozszarpane przez psy na podwórcu.

Każdy sen był inny. Tylko dziecko nieodmiennie umierało i nie mogła choćby tylko zobaczyć jego twarzy.

Jeśli było w tych majakach ostrzeżenie od bogów, nie potrafiła go zrozumieć. Nie widziała nawet, skąd przychodzą mordercy. Każdej nocy biegła coraz szybciej, lecz nigdy dość prędko, by ich zaskoczyć. Czasami zdawało się jej, że dostrzega wysoko na stokach sylwetki jeźdźców w szpiczastych kapturach kapłanów Zird Zekruna. Jednak słońce świeciło prosto w oczy i nie była pewna. Budziła się z rwącym bólem w piersi i wargami przegryzionymi do krwi. I nic nie rozumiała.

Wężymord zaś musiał słyszeć jej sny, podobnie jak potrafił usłyszeć każdą z niewypowiedzianych myśli tamtej nocy w wiejskiej świątyni Zird Zekruna, kiedy opowiedział jej o istocie łączącego ich przekleństwa. O nic jednak nie pytał. Sny oddalały ich coraz bardziej, a zima nie przyniosła żadnego ukojenia.

Milczenie pomiędzy nimi stawało się z każdym dniem głębsze. Ale czasami w czworokątnej komnacie wieży alchemiczek dobiegał ją znienacka przyspieszony oddech Wężymorda. Przywoływał ją. Ściany zamku zaczynały nagle pulsować obcym rytmem. Poszum jego oddechu otaczał ją ze wszystkich stron, zrazu nieznaczny, potem coraz ostrzejszy i donośniejszy. Milkł dopiero wtedy, kiedy potykając się o własną suknię, wchodziła do wielkiej sali. Nie miała wówczas pewności, czy Wężymord ją widzi, jego źrenice były zwężone i zupełnie nieludzkie. Zmieniały się dopiero wtedy, gdy siadała tuż obok, pośrodku gromady biesiadujących Pomorców, i dotykała palcami jego nagiej dłoni. Nigdy nie pytała, co się z nim dzieje w podobnych chwilach.

Ich spojrzenia nie spotykały się ponad głowami innych, lecz opętańczy stukot w piersi Zarzyczki ustawał i przez moment nie myślała o martwym dziecku ze snów. Nie myślała zupełnie o niczym prócz długich palców swego męża, nerwowo drgających na płachtach pergaminu, o zbielałej bliźnie u nasady kciuka, którą obrysowywała wargami tak często, że potrafiłaby ją wyrzeźbić w marmurze nagrobka. Dopiero przy Wężymordzie zachłystywała się nagle powietrzem, nagrzanym i pachnącym od balsamicznych szczap, a spłowiałe barwy poczynały pogłębiać się i ożywać, jakby ktoś zdarł z nich przezroczystą zasłonę.

Niczym ćmy, myślała. Krążymy wokół siebie jak ślepe ćmy wokół kaganka.

Nie sądziła, by frejbiterzy słyszeli, jak w komnacie wibruje moc wysnuta z kryształowych strzałek Fei Flisyon. Jednak buńczuczne śpiewki milkły niczym ścięte nożem. Bali się. Gdyby Pomorcy pojmowali naturę własnych strachów, uciekaliby, nim padnie na nich cień przeklętej żalnickiej księżniczki, która została małżonką ich władcy.

Nie dbała o nich w tych rzadkich chwilach, gdy jej palce stykały się z dłonią Wężymorda nad kielichem, a bard śpiewał powolną pieśń o śmierci Thornveiin, której miłość zmieniła Krainy Wewnętrznego Morza w dymiące pogorzelisko. Pozwalała dolewać sobie ciężkiego wina i tępy ból w skroniach przygasał odrobinę. Upijała się, a ramię Wężymorda obejmowało ją wpół. I pamiętała tylko, że niósł ją po krętych schodach do ich komnaty o oknach wychodzących na Cieśniny Wieprzy. Ale kiedy jej dotykał, pod zaciśniętymi powiekami widziała roztańczonych żmijów, ostre smugi z żywego ognia spadające w zmętniałe źródło Ilv i stada gołębi podrywających się ponad wieże cytadeli. Ciemność była pełna szeptów. Nie wiedziała tylko, czy nadal słyszy głos Wężymorda, czy też sny Szalonej Ptaszniczki wołają do niej obcymi imionami.

Za dnia jednak oboje skąpili słów z taką zaciekłością, jakby milczenie stało się ich własną bronią w walce z naznaczonym przez Zird Zekruna przeznaczeniem. Śnieg padał z każdym dniem gęstszy, a wraz z nim cisza stawała się coraz większa.

Miała wrażenie, że zamknięto ją pośrodku przezroczystej bańki, która otacza kochanków na obrazach starych mistrzów. Spojrzenie Wężymorda przesuwało się wokół niej, po czerwonej draperii na ścianie, smukłej arabesce na kapitelu kolumny i pociemniałym od dymu belkowaniu. Kiedy wychodził z komnaty, pragnęła przytrzymać dłoń nad płomieniem świecy tak długo, aż rozejdzie się swąd spalonego mięsa, a ona obudzi się wreszcie. Zamiast tego szła do wieży alchemiczek i zaciskała palce na odłamku zwierciadła Nur Nemruta. Dopiero ból przywracał pewność, że legenda nie pochłonęła jej na dobre, że zostało jeszcze coś, prócz tamtych dwóch kryształowych strzałek, które przerosły ich jak ciemne ziele.

Być może była to miłość – nie umiała zgadnąć. Jednak kiedy pochylała się nad szachownicą z dwubarwnego drewna, jej palce pamiętały ruchy drobnej dziewczynki ze strażnicy, która nie istniała w żadnej z Krain Wewnętrznego Morza. Z każdą przesuniętą figurą przeznaczenie podpełzało coraz bliżej – Irshia, Szalona Ptaszniczka i długi szereg kobiet o obcych imionach. Bogowie naginają nasz los w znajomy kształt, powiedziała kiedyś jasnowłosa córka Suchywilka. Ale dopiero teraz Zarzyczka dostrzegała, jak przemożne były wzorce, w które ich wpisano. Wspomnienia Szalonej Ptaszniczki ogarniały ją ze wszystkich stron, obrazy tak natrętne i nieodparte, że chwilami nie wiedziała już, co wydarzyło się naprawdę, a co jedynie zobaczyła w zwierciadłach Nur Nemruta. Coraz częściej twarz pana cytadeli przesłaniała oblicze Wężymorda i trudno, bardzo trudno było jej znaleźć ścieżkę prowadzącą z powrotem ku mężczyźnie, który poprzedniej jesieni przybył po nią do Doliny Thornveiin.

Być może naprawdę jestem opętana, pomyślała, odwracając twarz od dopalającego się stosu. Przez tyle tygodni śniłam duszne sny i zwlekałam, tymczasem legendy pieniły się wokół jak dzikie ziele, nie dbając o moje strachy. Powinnam była zapytać, a nie czekać, aż obłąkany prorok zacznie nas zabijać.

– Czy zrobiłbyś to? – odezwała się, zdumiona, jak łatwo przychodzą te słowa. – Gdybym spytała tamtej nocy, kiedy spadł śnieg, zamiast opłakiwać śmierć dziecka, które się nie narodziło. Czy wówczas odszedłbyś ze mną z Uścieży?

– Nie wiem. – Głos Wężymorda był zupełnie płaski. – Być może. Jednak Zird Zekrun zdołałby mnie odnaleźć, a z Gór Żmijowych jest zbyt daleko do Wewnętrznego Morza.

– Zbyt daleko?

– By żyć – odpowiedział po prostu. – Sorelki są morzem, samą jego istotą. A ja jestem nimi.

– I czymś jeszcze.

– Tak. – Zmrużył lekko oczy. – Pamiętam. Pamiętam śnieg i wilki. I zwiotczałe ciała żmijów w źródle Ilv.

Powoli obróciła się ku niemu, świadoma, że póki Wężymord nie da znaku, cały dwór będzie siedział na drewnianych ławach i nie odważą się odejść ni na krok od kikuta spalonego pala. Niech czekają, pomyślała. I niech patrzą.

– Trzy pokolenia temu – rzekł wreszcie Wężymord – Żalniki zbierały haracz z wysp, które miały potem połączyć się w ziemię Pomortu. Płótno, jantar, złoto. A także trzy tuziny kobiet i trzy tuziny mężczyzn na ofiarę dla Bad Bidmone. Co jesieni na wyspy przypływali kapłani bogini z dwoma mosiężnymi kociołkami pełnymi kości. Sześć tuzinów z nich pociągnięto czerwoną farbką. Kapłani całe tygodnie wędrowali od osady do osady, od dworca do dworca, póki każdy z wyspiarzy nie wyciągnął losu i nie przekonał się, czy nie spoczęła na nim łaska bogini. Tak właśnie to nazywali. Łaską bogini.

Umilkł, zapatrzony w szare niebo tuż ponad krawędzią cytadeli. Nie śmiała go ponaglać.

– Mieliśmy zamek – odezwał się po chwili. – Właściwie nie zamek, tylko donżon z czarnego kamienia, niewiele większy od wieży alchemiczek. Ojciec latem prowadził wyprawy na brzegi Skalmierza, zimą wysyłał łodzie na północny szlak biełuchy. Pamiętam zapach beczek solonej ryby i kobiety cerujące sieci na podwórcu przy kuchniach. I pamiętam, jak moja matka wyciągnęła czerwony los. Miała długie jasne włosy splecione w pojedynczy warkocz i szła od strony sadu z fartuchem pełnym jabłek. A kiedy wyciągnęła los, wszystkie jabłka potoczyły się w trawę. To też pamiętam bardzo wyraźnie. I jej błękitny płaszcz. Łopotał na wietrze, kiedy płynęła przez cieśninę łodzią pełną kapłanów i żalnickich wojowników.

– Na ofiarę? – Zarzyczka potrząsnęła głową. – Dla Bad Bidmone?

– Pamiętasz sad wokół rdestnickiego przybytku? Nie, nie możesz pamiętać. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Twój dziad wojował ze Skalmierzem i na gwałt potrzebował przychylności bogini. Zatem każdego z pomorckich wybrańców zakopywano żywcem w ziemi, a kiedy skonał, w jego ustach sadzono nową jabłoń. Na chwałę Bad Bidmone. Na wyspach palimy naszych zmarłych na stosach, dlatego ojciec kazał mi przysiąc, że spalę drzewo mojej matki. Ale w Rdestnikach było wiele, wiele tuzinów ofiarnych drzew. Więc kiedy twój brat zabił boginię jej własną mocą, spaliłem wszystkie. Całe miasto i każdą ze świętych jabłoni.

– To… nieprawda – zdołała wreszcie powiedzieć. – Nie poświęcaliśmy jeńców bogini, nigdy.

– Nie – zgodził się beznamiętnie Wężymord. – Twój ojciec miał zwyczaj wbijać jeńców na pale i przyozdabiać ich głowami palisadę wokół zamku, co zresztą nikomu nie uwłaczało nadmiernie, gdyż podobnie czynił z własnymi dostojnikami. Jednak za jego panowania kapłani nie wyprawiali się na wyspy po wybrańców i nie sadzono nowych jabłoni w gaju bogini. Bo po prostu nie było już wysp. Pomort miał własnego pana.

Ponieważ pewnego dnia niebieskooki mężczyzna zszedł do jaskiń Zird Zekruna i poprosił go o zemstę, pomyślała. A potem wymordował żmijów.

– Czy było warto? – spytała cierpko.

– Ich zapytaj. – Skinął głową ku gromadzie wyspiarzy, którzy zasiadali w pierwszych rzędach podium, butnie rozpychając się pomiędzy żalnickimi dworzanami.

– Wolałabym spytać twojego ojca.

– Mój ojciec… – powtórzył Wężymord, a księżniczce w jednej chwili przypomniały się wszystkie opowieści o zamku zmiecionym przez rozszalałe morze. – Mój ojciec przewodził tym gołodupcom, co żuli własne cholewki. Kiedy więc kapłani Bad Bidmone odpływali z matką, wielu gołodupców chciało się na nich zasadzić przy nabrzeżnych skałkach. Tyle że twój dziadek miał dość okrętów i wojska, żeby najechać i zdziesiątkować całe wyspy. Tak właśnie żalnicki kniaź uczynił cztery pokolenia wcześniej, po czym zmusił naszych thanów, aby rokrocznie posyłali daninę Bad Bidmone.

– Thanowie?

– Starszyzna. – Wężymord wzruszył ramionami. – Ci, którzy mieli okręty i zbierali wolnych towarzyszy na rajdy. Rzadko kto o tym pamięta, ale na wyspy z dawien dawna ściągali uciekinierzy z Krain Wewnętrznego Morza. Z Sinoborza, Żalników, Skalmierza, nawet ze Szczeżupińskich Wysp. Żeglarze, pańszczyźniani chłopi, co uprzykrzyli sobie pracę na cudzym gruncie, wygnańcy z pańskich dworów, młodsi szlacheccy synowie, dla których zabrakło ziemi. Tak właśnie powstali frejbiterzy, wolna kompania. Na wyspach nie czekała ani żyzna ziemia, ani kopalnie, ani żaden inny dobytek, na które połaszczyłby się któryś z sąsiadów. Ale było dość miejsca, żeby się osiedlić, i żadnego pana, aby zbierał daninę. Każdy z osadników siedział na własnej ziemi i innym nie wchodził w drogę.

– Jak Zwajcy.

Skrzywił się.

– My nie sprzedawaliśmy swoich mieczy na służbę obcym władcom. I nigdy nie znaliśmy jednego kniazia.

– Póki nie powiodłeś ich na Żalniki.

Usta Wężymorda znów drgnęły, ale opanował się. Zarzyczka właściwie nie wiedziała, dlaczego usiłuje go rozwścieczyć. Być może z powodu tych wszystkich nocy, kiedy pozwolił jej śnić o śmierci dziecka. Nie wiedziała. I nie mogła się powstrzymać.

– To było dużo, dużo później – odpowiedział Wężymord. – Najpierw ojciec wziął mnie za rękę, poprowadził do kapliczki naszych przodków w grocie u podnóża zamku i kazał przed nimi przysięgać, że pewnego dnia Żalniki zostaną upokorzone równie głęboko, jak my, kiedy patrzyliśmy, jak zabierają nasze kobiety, i nie mogliśmy nic zrobić. Więc sądzę, że mój ojciec jest zadowolony.

– Był szczęśliwy po przyjściu Zird Zekruna? – Niecierpliwie odrzuciła włosy z czoła. – Kiedy z jednej niewoli popadliście w drugą, dotkliwszą?

– Nie wiem. – Dopiero teraz Wężymord popatrzył wprost na nią. – Rzucił się na miecz jeszcze tamtej samej nocy, kiedy zabrali matkę.

Poczuła, jak krew uderza jej na policzki.

– Dorastałem w ruinach wieży, z gromadą zdziczałych kóz – ciągnął. – Sam, bo słudzy rozbiegli się, gdy tylko usłyszeli o śmierci pana. Wcześniej rozgrabili wszystko, co dało się wynieść, i podłożyli ogień pod dworzec – jeśli na wyspach upada ród, to upada ze szczętem. Wreszcie zacząłem chodzić na rajdy, zrazu nad cudzym wiosłem, potem na własnym okręcie. A jeszcze później wyprawiłem się do grot Zird Zekruna. Resztę znasz.

Jak mój brat, pomyślała. Zupełnie jak Koźlarz.

– Nie – odparł sucho. – Sieroty po frejbiterach nie jeżdżą w kohorcie boga z widmami bohaterów i nie noszą na plecach ostrza wykutego w ogniach Kii Krindara. Sieroty po frejbiterach rozbijają małże białymi kamieniami i boją się rozpalić nocą ogień, aby nie przywabić łowców niewolników. Sieroty po frejbiterach żebrzą w gospodach o resztki pieczonej ryby i bardzo nisko kłaniają się szyprom z obcych okrętów. Nigdy nie byłem podobny do twojego brata. W niczym.

– A do mnie? – spytała szeptem.

Coś się zmieniło w jego oczach i pojęła, że dopiero teraz zdołała go dotknąć.

– Chodźmy stąd! – Podniósł się gwałtownie, nim zdążyła cokolwiek więcej powiedzieć. – Szaty już wystarczająco przesiąkły smrodem. Goście do nas jadą.

– Kto?

– Poselstwo z Paciornika. – Dał znak dworzanom, że mogą powstać, i ujął ją pod łokieć. – I kapłanki Hurk Hrovke, ponoć z orędziem od najwyższego kolegium.

Wzdrygnęła się. Dziwne, lecz mimo wszystkiego, co dotychczas oglądała, służki Hurk Hrovke wciąż budziły w niej lęk. Pospolity człowiek bał się ich równie mocno, jak pomorckich kapłanów o czołach naznaczonych piętnem skalnych robaków. Gadano, że paciornickie mniszki od dziecka karmi się truciznami, by na koniec nawet oddechem niosły śmierć. Ponoć zwierciadła mętniały pod ich wzrokiem, a długie włosy kapłanek, pozostawione na zimę w wilgotnej, nasłonecznionej ziemi, stawały się kłębem jadowitych węży. Służki nieustannie nosiły w sobie okrutną, niszczącą moc bogini, zdolną przemienić każdą z nich w rój szarańczy, który przenika wszelkie zamknięcia i pustoszy całe krainy.

Zarzyczka nie do końca wierzyła w te opowieści. Jednak wiejskie bajędy przypominały się jej za każdym razem, kiedy w kamiennych salach Uścieży pobrzękiwały metalowe blaszki ze spódniczek kapłanek. Szczęściem bagienny ludek był skryty i niechętny obcym. Czasem tylko jaki głuptak śmiało lazł między obrośnięte sinymi brodami porostów drzewa i krzaki, wśród których wisiała niska, wilgotna mgła. I nieodmiennie nikt go potem nie oglądał, więc wieści o tajemnych mocach służek bogini stawały się coraz bardziej przerażające.

Czasem księżniczka zastanawiała się, czy nie było w tym zmowy pomiędzy boginią i panem Pomortu. Oboje lubowali się w zagładzie.

Kiedy zeszła wreszcie do wielkiej sali, uczta trwała na dobre. Służka Hurk Hrovke powitała ją oszczędnym skłonieniem głowy i otarła wierzchem dłoni wargi z tłustego sosu. Zarzyczka przymrużyła oczy na podobną bezczelność. Podeszła do wysokiego krzesła u szczytu stołu, boleśnie świadoma wbitych w nią spojrzeń.

A czegoście się spodziewali? – pomyślała cierpko, mijając płowowłosego wyrostka ze świty kapłanki, który zamarł z łyżką zanurzoną w serowej nalewce i wpatrywał się w księżniczkę z mieszaniną nabożnej trwogi i zdumienia. Pół tuzina diabląt uczepionych sukni?

Jednakże we wzroku kapłanki dostrzegała jeszcze coś innego. Respekt.

Krępa rudowłosa niewiasta w błyszczącej kolczudze nie usiłowała udawać, że spogląda w suto pozłacany talerz. Nie, kapłanka gapiła się wprost na Zarzyczkę, podparłszy dla wygody łokieć na misiurce, odłożonej niedbale pomiędzy misą cukrowanych owoców i półmiskiem jagnięcego mostku. Miała oblicze zasobnej wieśniaczki, po plebejsku rumiane policzki i wydatny zadarty nos, a jej oczy były dwiema szparkami w fałdach tłustej skóry. Nie przypominała w niczym południowych wojowniczek o twarzach naznaczonych sinym tatuażem i zębach spiłowanych w ostre szpice. Jednak biły od niej chłopska przemyślność i spryt, a mięśnie przybranych srebrnymi obręczami przedramion nie napinały się nawet, kiedy łamała w palcach jagnięce kostki.

Kapłanka odczekała układnie, aż pachołkowie napełnią puchar Zarzyczki, i obojętnym tonem podjęła rozmowę z sąsiadem, żalnickim szlachcicem. Ten przyjmował uprzejmość paciornickiej wysłanniczki z ledwo skrywanym wzburzeniem i wyraźnie miał kniaziowi za złe towarzystwo czcigodnego gościa. Zresztą także pomorccy frejbiterowie, zazwyczaj bez skrępowania raczący się miodami z uścieskiej piwniczki, byli tego wieczoru dziwnie trzeźwi i milkliwi. I tylko oswojona sowa na poprzecznej belce pohukiwała z ukontentowaniem, mieszając melodię przygrywającemu na gęślikach dziadowi.

Stara suka z kniaziowskiej sfory otarła się przymilnie o stopę Zarzyczki, która z ulgą rzuciła na posadzkę ledwo napoczęty kawałek pieczeni. Nie mogła wyjść z sali wcześniej, nim dostojni przybysze upiją się skalmierskim winem. Tymczasem uczta toczyła się dziwnym zwichrowanym rytmem. Pozornie było jak zawsze. Podano cukry, a między stołami pojawili się trefnisie i połykacz ognia. Paciornicka kapłanka zrazu przyjrzała się bacznie jego wyczynom, dalej pociągnęła z zawieszonej u pasa manierki kilka łyków, a na koniec wydała przeraźliwy ryk i zionęła ponad świecami smugą ognia, wzbudzając hałaśliwe zachwyty Pomorców. Sowa poczęła rozpaczliwie trzepotać u powały podciętymi skrzydłami, a pachołkowie wywlekli nieszczęsnego kuglarza z sali.

– Mamy niedźwiedzia wedle kuchennego podwórca – odezwała się sucho Zarzyczka. – Z tuzin lat temu sinoborski poseł podarował go nam dla uciechy. Więc jeśli macie smak nam jeszcze sztuczkę pokazać, każę w mig go przywieść dla waszego ukontentowania. Bo choć stary trochę i ślepawy, ale ryczy jako młody, kiedy go za kółko w nosie wytargać, i na dwóch łapach chodzi. Albo może wolicie dalej chleb trefnisiom odbierać? – ciągnęła z chłodną pasją, nie bacząc na spojrzenia wbite w nią ze strachem i niedowierzaniem, ani ciszę, która zapadła w biesiadnej sali. – Tedy każemy linę rozpiąć nad paleniskiem, żebyście się mogli w linoskoczka zabawić. A kiedy już się wytańcujecie i wybawicie należycie, może zechcecie rzec, z czym was bogini posyła. Bo błaznów dość mamy własnych.

– Racja! – Kapłanka klepnęła z uciechą w ławę. – Dobrze gadacie, kniahini. Co się mamy obchodzić i powarkiwać jako psi czynią, nim do bójki skoczą. Nie na uczty my tu jechali, tyłki w mróz po wertepach trzęśli. Rzec nam przykazano, że ledwo pierwsza porządna odwilż przyszła, ludzie wasi ze szczętem podurnieli. Nie nasz byłby kłopot, jedno że przy samej granicy zbytkują.

– Kto? – Księżniczka niecierpliwie potrząsnęła głową. – Tam nigdy żadnych rebelii nie bywało. Nawet za mego stryja nieboszczyka, kiedy u waszej bogini w gościnie siedział.

– A czego u nas szukać rebeliantom? – Kapłanka uśmiechnęła się niemiło. – Nie, księżniczko, dla paru powaśnionych z kniaziem szlacheckich smarkaczy zwierzchniczka kapłańskiego kolegium nie wychynęłaby w podobną porę ni o piędź z chutora. Dobrze powiadam, bracie? – cierpko zwróciła się ku kapelanowi Wężymorda.

Piętno skalnych robaków na czole Pomorca zafalowało gwałtownie, a oczy poczęły mu biegać po bokach. Lecz nawet jeśli wyjąkał wreszcie jakąś odpowiedź, kapłanka jej nie dosłyszała, gdyż szlachcic po jej prawicy pojął wreszcie, z kim przyszło mu ucztować, i z przestrachu zakrztusił się kęsem sarniej pieczeni. Uczyniło się zamieszanie. Szlachcic dławił się niczym gąsior, łzy mu ciurkiem ciekły po posiniałej gębie. Jego połowica na przemian wyła z rozpaczy i zapewniała go o dozgonnym uczuciu. Psy szczekały, zaniepokojone rozgardiaszem. Służące biegały bezładnie z dzbankami wody. Jedynie ślepy dziad, rozochocony wrzawą i bynajmniej nieprzejęty, tym głośniej przygrywał na gęślach.

W zamieszaniu kilku pomorckich frejbiterów ze zdumiewającą przytomnością ducha wymknęło się z sali. Wynajęci kuglarze też bez większego żalu pożegnali się z kolacją i zapłatą za występy. Nawet gamoniowaty pomocnik gęślarza porzucił mistrza i przemknął się za plecami biesiadników ku wyjściu.

Tylko Wężymord ze spokojem patrzył, jak szlachcic w spazmach drze pazurami kubrak. Kapłanka wciąż uśmiechała się obojętnie. Zarzyczka poczuła, jak ogarnia ją chłodna wściekłość. To nie była niefortunna kostka ukryta w mięsie, pomyślała, tylko ostrzeżenie.

– Widzę, że istotnie postanowiliście nas cały wieczór zabawiać zamiast kuglarzy – usłyszała własne słowa. – Zbytecznie, bo byle zbójca potrafi podobnej sztuczki dokazać. Sztyletem.

Kątem oka dostrzegła lekkie drgnięcie w twarzy Wężymorda. Zakręciło się jej w głowie, a potem usłyszała jego bezdźwięczne:

– Uważaj.

Pulchna szlachcianka gwałtownie upuściła martwego męża i z charkotem wciągnęła powietrze, aż księżniczka się zlękła, że nią także owładnęła moc Hurk Hrovke. Jednak niewiasta postąpiła kilka kroków w tył, przyciskając dłonie do falującej piersi. Głowa mężczyzny opadła w misę z resztkami sarniny i legła nieruchomo wśród szafrannego sosu.

Od stołów tymczasem podniósł się szmer przytłumionych szeptów. Coraz więcej gości przypominało sobie opowieści o mocy bagiennych kapłanek. Bankier Macierduszka, pokątnie nazywany najbogatszym człowiekiem w Żalnikach, tkwił sztywno wyprostowany w kaftanie z modrego aksamitu. Jego palce chodziły rozpaczliwie po krawędzi roztruchana i w myślach przeklinał pustotę, która kazała mu przyjąć kniaziowskie zaproszenie. Skalmierski poseł wparł się rozczapierzonymi dłońmi w poręcz krzesła, lecz będąc człekiem znacznie bardziej światowym i obytym, nie pokazywał strachu i spod przymrużonych oczu rachował, na czyją korzyść obróci się skrytobójstwo. Nikt nie odważył się poruszyć. Dopiero po chwili Zarzyczka spostrzegła, na co wszyscy patrzą.

Tuż przy krawędzi łosiowego rękawa po dłoni kapłanki Hurk Hrovke pełzały ospale trzy pszczoły. Księżniczka mimowolnie podniosła dłoń do warg. W żalnickich wioskach wiele gadano o rojach, wylatujących z otwartych ust kapłanek, by ukarać bluźniercę. Podobno na paciornickim pograniczu wciąż można było oglądać ofiary gniewu bogini – trupy obrośnięte poszarzałą woskowiną.

– Gościom spodobała się kuglarska sztuczka – zauważyła z przekąsem kapłanka. – I lepiej, bo nie przystoi się w armidrze przekrzykiwać, kiedy człek wieści zwiastuje. A nowiny zgoła niespodziane nam od żalnickiej strony nastały. Pokazała się wedle granicy gromada luda. Po wioskach chodzą, ze śpiewem, z chorągwiami i na główniejszych placach pokutę czynią. Zabawna rzecz, bo zrazu wedle zwyczaju batożą co okrutniejszych panów, kapłaństwu nie przepuszczając, potem zasię jednak sami się nieobyczajnie obnażają i bykowcem po plecach ćwiczą. No, ale ja nie o tym. Każde się władztwo własnym obyczajem rządzi i co mnie do żalnickich cudactw? – Wyjęła z talerza przed martwym szlachcicem suszoną śliwkę w sosie i zachłannie wepchnęła do gęby. – Sęk w tym, że się na trzaskaniu biczyskiem nie kończy ani na gardłowaniu przeciwko zwierzchności. A nie chcę, księżniczko, powtarzać, jakim mianem was głoszą, by waszych niewieścich uszu nie urazić. Ledwo odwilże nastały, nowa rozrywka ich naszła. Ninie od wioski do wioski chodzą a studnie choróbskiem zatruwają, aż się morowe powietrze przed pierwszymi trawami nieźle podniosło.

– I z tą wieścią was bogini wyprawiła? – spytała zimno Zarzyczka. – Byście nas przed chłopską rebelią ostrzegli? To zbędna zgoła fatyga, bo ledwie śniegi stopniały, przysłał nam prorok posłańca. Trędowatego.

Dosłyszała, jak pulchna mieszczka w kornecie naszywanym jantarem sapnęła. Sąsiad bodnął ją łokciem pod żebro. Niewiasta natychmiast przycichła.

– E, nie! – pogodnie wyjaśniła kapłanka. – O proroku jeno dla dworskiej uciechy gadam, bo pono taki w Żalnikach obyczaj, że kiej ludziska do stołu siędą, trzeba wpierw co dla rozweselenia rzec, zagaić zmyślnie i ciekawość rozbudzić. Tedy weselę i rozbudzam, żeby potem nie gadano, że paciornickie ludzie durne a bez ogłady i im pakuły z cholewek wyłażą.

– A może wasza bogini proroka do Żalników posłała? – syknęła przez zaciśnięte zęby księżniczka. – Z dawien dawna plugastwo w bagnisku hołubi, toż i proszalnego dziada mogła do trucicielstwa przysposobić.

– Skądżeby? – Machnęła pogardliwie ręką. – Nasza bogini nie potrzebuje wiejskiego łachudry, żeby roznieść morowe powietrze przez pół Żalników.

– Tedy kto?

– Tego wam, księżniczko, nie rzeknę, bo nie moja rzecz. – Kapłanka błysnęła zębami w uśmiechu. – I nie taki wam podarek przynoszę.

– Nie chcę od waszej bogini niczego. – Zarzyczka potrząsnęła głową, lecz w tej samej chwili palce Wężymorda zacisnęły się na jej przedramieniu mocno, aż do bólu.

Służka Hurk Hrovke powstała z metalicznym brzękiem łusek spódniczki. Po jej dłoniach i gołej szyi łaziło coraz więcej pszczół. Niektóre leniwie podrywały się do lotu i wirowały nad stołem. Twarz kapłanki nie miała już nic z dobrotliwego wyrazu wiejskiego głupka. Nawet Zarzyczka potrafiła rozpoznać buzującą moc bogini, która wypełniła nagle opuchnięte oblicze paciornickiej niewiasty.

Księżniczka wyprostowała się sztywno w krześle.

– Widziałam, jak Szarka zaszlachtowała jedno z was zwyczajną stalą – powiedziała, pokonując suchość w gardle, gdyż rysy kapłanki rozmyły się jeszcze bardziej. – I nic od ciebie nie chcę. Idź precz.

Odpowiedział jej skrzekliwy nieludzki śmiech.

– Doprawdy byłby żal zabić cię już teraz! – Kapłanka podrzuciła głową, a wir pszczół podniósł się aż do samej powały. – Ogromny żal, księżniczko, bo możesz roznieść moją zarazę po całych Krainach Wewnętrznego Morza. Wzniecić zawieruchę, jakiej nie widziano od czasów Vadiioneda, i pożogę, w której ludzkie żywoty będą trzaskać jak sosnowe igły. Właśnie tak. Bo krainy upadną i pokolenia przejdą, a matki będą w złorzeczeniach powtarzać imię przeklętej żalnickiej księżniczki, która była wiedźmą. Będą przeklinać, nie pojmując, co przeklinają. Bo ziemia nie rozpęknie się w płomieniach z powodu tego, co przeklęte, ani z powodu tego, co umarłe. Bo jasność przyćmią cienie, mrok rozbłyśnie światłem.

– Bo moce gromadzą się niczym sępy – Wężymord odezwał się pierwszy raz tego wieczora – wietrząc zagładę.

Kapłanka znów zaniosła się śmiechem. Rój owadów zgęstniał tak mocno, że Zarzyczka nie widziała już jej twarzy.

– Nie inaczej było wówczas, kiedy Stworzyciele konali na ciemnym jałowym polu, każda zaś z mocy starała się wyszarpnąć swoją część. Czyżby Zird Zekrun oszczędził ci tych wspomnień, bracie? Czy nie dość krwi sorelek przelano, byś pojął, że moce odnawiają się w śmierci?

– Inne zaś podkładają ogień, by słuchać łopotu płomieni. Czy nie tak, siostro?

– Tak, właśnie tak! Jestem, czym jestem. A czym ty jesteś, bracie?

– Morzem – odparł bez wahania. – Z najdalszej północy, gdzie woda zmienia się w kamień, a ogień tryska spod lodu. Gdzie umierają żmijowie, a płomieniste sevri śpią we wnętrzu zamarzniętych gór.

– Dobrze! – Księżniczce wydało się, że bogini skinęła ku niej głową. – Ona też jest ogniem. Żarem, co płonie w trzewiach uśpionych wężów nieba i pragnie wydostać się na wolność. Czyż nieprawda, Selveiin, Pani Żmijów?

Imię uderzyło w księżniczkę i przez chwilę mogła jedynie łapać rozwartymi ustami powietrze.

Znienacka w ciemności pod jej powiekami zawirowały długie, smukłe kształty o bursztynowych źrenicach i kłach połyskliwych niczym kryształ. Patrzyła, jak opadają na blanki murów Uścieży, żeby powitać dziecko, które się jeszcze nie narodziło, dziecko, które przez całą zimę umierało w jej snach – i nie wiedziała, zupełnie nie wiedziała, jak w splocie sprzecznych wizji odnaleźć tę prawdziwą.

Żmijowe krzyki ponad chmurami brzmią ostro jak lód, jak szron, który wciąż pokrywa płaszcze pielgrzymów i hełmy wojowników obozujących u podnóża murów. Obracają twarze ku wężom nieba, nadciągającym z wysoka, od strony Cieśnin Wieprzy i dalej, od otwartego morza poza ostatnimi skalnymi cyplami. A potem zaczynają krzyczeć. W ich głosach jest strach i zachwyt jednocześnie, kiedy jęzory ognia podnoszą się wraz ze śpiewem wichru.

Nisko, u stóp wieży alchemiczek, bosonoga niewiasta spogląda ku niebu. Wicher targa jej ciemnym płaszczem, rozwiewa włosy. Dziecko w zawiniątku na jej piersi spoczywa nieruchomo, choć nie śpi, jego oczy są rozwarte i błękitne. Ostre igiełki lodu sieką po twarzy. Kobieta jest głodna, od wielu dni, choć i tak wydzielano jej porcje większe niż innym. I zmęczona, wystarczająco zmęczona, by wyjść z alkierza boso, w płaszczu narzuconym na płócienną koszulę, i ruszyć w dół ku morzu, ścieżką pomiędzy kuchniami, wprost ku Rybnej Bramie, gdzie żony rybaków zwykły przychodzić co świt z wielkimi koszami świeżego połowu. Lecz teraz nie ma żadnej z nich, nikogo prócz garstki zestrachanych frejbiterów za jej plecami i skrzydlatych węży nieba, które wirując opadają w dół niby złociste jesienne liście buku.

Kamienie wydają się bardzo zimne pod jej stopami, a brama rozwiera się ze skrzypem. Kobieta nie podnosi głowy ku żmijom, lecz słyszy pojedynczy krzyk, dokładnie jak wówczas, gdy spadały z nieba ku źródłu Ilv, gdzie pływały martwe ciała ich dzieci. Przymyka oczy i idzie prosto ku morzu, prosto w legendę, choć tamci – szaleńcy w niewyprawionych skórach narzuconych na gołe grzbiety i zbrojni mężowie w chrzęszczących zbrojach, wszyscy, którzy całą zimę wyczekiwali, aż któraś z bram otworzy się jak kamienna skorupa, odsłaniając miękkie ludzkie wnętrze – nadbiegają zewsząd przez pustą kamienistą plażę. A potem pierwszy ze żmijów podnosi się z murów. Ognistą łuską niemal muska skraj jej sukni i wojownicy rozpierzchają się z wrzaskiem, pociągając za sobą szalonych pielgrzymów i nierządnice, które włóczą się za wojskiem mimo klątw świętych mężów.

Zimne roztańczone języki żmijów dotykają ostrożnie jej czoła, policzków osmaganych morskim wiatrem, odsłoniętej szyi, jak gdyby rozpoznawały z dawna niewidzianą formę. Aż wreszcie któryś odpełza w bok, pomiędzy białe skałki, gdzie siadywała kiedyś z Wężymordem, tak dawno, że tamte dni wydawały się obcym życiem. Nie śmie patrzeć, jak zwija się w coraz ciaśniejsze sploty. Za jej plecami jeden z szalonych proroków zrzuca koźlą skórę i wzywając bogów na świadków swej prawości, wchodzi w smugę wężowego ognia – lecz ogień jest prawdziwy. Nie w tym pokoleniu, myśli bosonoga kobieta z dzieckiem w ramionach. W tym pokoleniu nie będzie zapachu jabłek ni pieśni, co rozpalają żyły jak płynny ogień.

Jednak łódź czeka u brzegu, luźno kołysząc się na fali, a kobieta potrzebuje wioślarzy, żeby unieśli ją w północne mgły – prosto w legendę, prosto w baśń. I dostaje ich – tuzin mężczyzn na każdą burtę, mężczyzn z wąskim paskiem srebrnozłotej łuski na szyjach. Morze sięga jej stóp chłodnym językiem. Dziecko kwili pierwszy raz, jakby rozpoznając ten dotyk, a jeden ze żmijów podnosi ją z piasku tak lekko, jakby już nie istniała.

– Selveiin, Pani Żmijów – powtórzyła niemal miękko postać w wirującej kolumnie owadów.

Skrzydła kolejnej pszczoły musnęły wargi księżniczki, a korytarze jej pamięci pustoszały jeden za drugim, jakby owadzia pieśń była zaklęciem, które pochłania wszystko bez wyjątku. Twarze i słowa przesuwały się kolejno przed oczami, nieme, nierozpoznane – rudowłosa kobieta z zakrzywionym sierpem w dłoni, potężne, nieruchome ciała bogów w ciemności wśród gwiazd i błękitna krew sorelek, przeciekająca powoli pomiędzy złączonymi palcami pana Pomortu do kamiennej misy. Magia Hurk Hrovke zagarniała je kolejno i unosiła łagodnie jak morski odpływ. Wreszcie księżniczka nie miała już nic innego, prócz swego imienia, a potem i ono zniknęło. „Selveiin, Pani Żmijów”, powtórzyła bezdźwięcznie, obracając w ustach imię jak drobny miedziany pieniądz, który we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza wkłada się zmarłym pomiędzy wargi na ostateczną wędrówkę. Obce słowo pozostawiło chłodny, metaliczny smak na języku.

– Dosyć! – spoza zasłony szumu dobiegł ją głos Wężymorda. – Nie układałem się o martwą skorupę.

Bogini Paciornika roześmiała się cicho, prawie niesłyszalnie.

– A czy wiedziałeś, o co się układasz, bracie? I czy nie byłoby dla ciebie lepiej, gdyby pozostała jedynie martwa skorupa?

– Być może – odparł. – Lecz nie w mojej naturze leży zagłada, siostro. I skoro nadajesz zagładzie imię, nie czynisz tego, by ją później spętać i zniewolić.

– Zagłada ma wiele imion, podobnie jak ostrze śpiewa osobno dla każdego z drzew. – Bogini zaśmiała się. – Czy znasz to, którym zaśpiewa do ciebie, bracie?

– Tak. A czy ty potrafisz odgadnąć wszystkie z imion, którymi podksiężycowi nazywają Annyonne?

Bogini krzyknęła ostro jak nocny ptak.

– Nie, nie potrafię! – Jej słowa zdawały się rozdzielać na setki bzyczących owadzich dźwięków. – Jednak przybyłam tu z darem, który przyczyni wam nieledwie mniej uciechy! – Zaśmiała się ostrym głosem i cisnęła coś ku nim przez cały stół. – Mój dar dla Selveiin, Pani Żmijów.

Małżonka zamordowanego szlachcica wybuchnęła wysokim, przeciągłym skowytem, kiedy rozpoznała Jabłko Niezgody wykute w ogniach Kii Krindara, znak Hurk Hrovke.

Za późno. Jabłko nieodmiennie przynosiło zgryzotę i śmierć.

Wojownicy u niskiego stołu podrywali się już z ław i stołków, niezgrabnie macając po stołach w poszukiwaniu noży. Tuż obok księżniczki dwórka z fraucymeru, młodziuchna dziewczyna w skromnej sukni z szarego płótna wbiła paznokcie w twarz podstarzałego szlachcica i pierwsza pochwyciła Jabłko. Nim zdołała je ogrzać w dłoni, chuda szlachcianka o skrzywionych wąskich wargach uderzyła ją w czoło pozłocistym roztruchanem. Co było dalej, księżniczka nie zdołała już dostrzec. Wokół daru uczynił się splątany kłąb biesiadników. Poprzez ich wrzaski i szum owadów, które unosiły się ponad stołem niczym ciemna mgła, księżniczka wciąż słyszała rozbawiony śmiech bogini.

A potem owadzi szum osłabł i szarańcza Hurk Hrovke runęła w dół, pochłaniając wszystko. Wężymord pochwycił księżniczkę i przyciągnął ku sobie, zakrywając jej oblicze połą płaszcza. Jednak krzyki nie ucichły, zmieniły się tylko w rozdygotany, przeraźliwy skowyt, który stopniowo zamierał w jękach i rzężeniu.

Kiedy mąż ją wypuścił i znów mogła patrzeć, z twarzy biesiadników, z porozwieszanych na ścianach opon i półmisków pokrytych zaschłym jadłem podnosiły się ciemne kłęby pszczół, gzów i much o ciężkich, połyskujących niebieskawo odwłokach. Potrząsnęła głową. Oczy miała jak pokryte mleczną półprzezroczystą błoną. Nie mogła ich zamknąć ani odwrócić.

Bankier Macierduszka w absurdalnie kusym, lecz skrojonym wedle najnowszej mody kubraku wciąż miał po trzy złote pierścienie na każdym palcu – kołysały się na żółtawych kostkach. Z twarzy wrzaskliwej szlachcianki nie zostało nic prócz cienkich kosmyków farbowanych włosów, uczepionych czerepu na strzępkach skóry. Pochwycony tuż u drzwi trefniś w żółtych nogawicach i sztywnej kryzie szczerzył w niby – uśmiechu spróchniałe zęby kościotrupa. Jedynie kapłan Zird Zekruna zachował własne oblicze, lecz jego źrenice zasklepiła gruba warstwa woskowiny.

Rój szarańczy bogini wirował przed nimi jak ciemna kolumna. Księżniczka siedziała bez jednej żywszej myśli, póki ostatnia z pszczół nie zniknęła w otworze nad paleniskiem. Jednak dopiero wówczas, kiedy jeden z ciężkich pierścieni Macierduszki spadł z brzękiem na kamienną posadzkę, poczuła, jak w głębi jej umysłu coś pęka niby zasłona z kruchego szkła. Rozwarła usta do krzyku, lecz Wężymord pochwycił ją za ramiona i potrząsnął tak mocno, że przygryzła sobie język. Przez chwilę miała wrażenie, że dławi się samym powietrzem – ulotnym słodkim zapachem miodu i zgniłego mięsa. Potem przypomniała sobie swoje imię. Oba imiona, to w języku ludzi i to drugie, które z woli bogini szarańcza Hurk Hrovke miała roznieść po wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza.

Więc to się tak odbywa, pomyślała, wciąż czując w ustach metaliczny posmak krwi i tamtego pojedynczego słowa w mowie bogów. Więc tym było przekleństwo Thornveiin, która z woli Fei Flisyon utraciła swe imię i wszystko, czym była.

– Właśnie tak. – Poczuła na czole dotknięcie chłodnych palców Wężymorda, kiedy strząsał z jej włosów martwe owady. – Bo czasem to imię wybiera, a człowiek, człowiek i bóg po równo, może tylko przyjąć je albo umrzeć. Ty przeżyłaś.

– Ponieważ wstawiłeś się za mną u bogini.

– Ponieważ Hurk Hrovke nie potrafi się oprzeć zniszczeniu. – Potrząsnął głową. – Ponieważ staniesz się przyczyną wojny, która rozedrze trzewia Krain Wewnętrznego Morza.

Przymknęła powieki. Przed oczami miała widmowy pochód chłopskiego proroka, który kroczył ku Spichrzy pod chorągwiami martwej bogini, i przegniłą twarz trędowatej żebraczki.

– Nie chciałam tego – odezwała się wreszcie.

– Teraz to już nie ma znaczenia. – Wężymord ujął twarz księżniczki w dłonie, a jego oczy pierwszy raz od bardzo dawna były pełne Wewnętrznego Morza. – Choćby ktoś spośród śmiertelnych postanowił dać ci wiarę, nie zdoła utrzymać w pamięci twego ludzkiego imienia. Nim przejdzie jedenaście dni, szarańcza Hurk Hrovke rozszerzy się po obu stronach morza, aż po najdalsze południowe wyspy. Taka jest natura klątwy. I choćbyś bez końca powtarzała tamto ludzkie miano, wycieknie z ich umysłów, skoro tylko obudzą się następnego ranka ze snu. Nikt więcej nie nazwie cię dawnym imieniem. Ani w zbójeckich zamkach wysoko na stokach Gór Żmijowych, ani w chruścianych szałasach spichrzańskich żebraków.

– Dlaczego? – spytała przytłumionym głosem. – Nigdy nie uczyniłam nic przeciwko Hurk Hrovke, nie znieważyłam żadnego z bogów. Dlaczego?

– Bo Hurk Hrovke dostrzegła w tobie coś, co przeoczyli pozostali z bogów, z samym Zird Zekrunem na czele. Zeszłej jesieni obiecałaś mi, że znajdziesz sposób.

– By przeprowadzić nas na drugą stronę pomiędzy szeregami widziadeł? – Zaśmiała się gorzko. – Naprawdę wierzysz, że potrafię?

– Nie – odparł po chwili. – Nie przeprowadzisz tam nas obojga. Lecz jest sposób ukryty w przepowiedni Śniącego i wiedzy żalnickich alchemiczek. I kiedy wreszcie go odnajdziesz, Hurk Hrovke dostanie sprawiedliwą nagrodę, jak jej obiecano. Nie zdołasz tego powstrzymać. Ale spraw, by to wszystko – potoczył dłonią po upiornych biesiadnikach – nie poszło na darmo.

Загрузка...