ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Pan Krzeszcz wielce sobie chwalił włóczęgę po paciornickim pograniczu. Do czasu jednak. Pewnego ranka bez ostrzeżenia ogarnął go rój Hurk Hrovke. Wiosna nastała piękna, kwiaty kwitły obficie i święte pszczoły wyroiły się jak rzadko. Ani się pan Krzeszcz obejrzał, jak obrały mu osła do gołego szkieletu, uprząż nawet zeżarły i cholewy butów. Samego szlachcica nie tknęły, co uznał za kolejny znak boskiej opieki. Nie miał wszakoż pewności, czy następnym razem będzie miał tyle szczęścia. Poza tym znużył się nieco samotną wędrówką, a żalniccy starostowie coraz bardziej następowali mu na pięty, bo wieść o aptekarzu, który jest zwiastunem moru, rozeszła się szeroko po okolicy.

Pociągnął więc na południe. Cniło mu się do rodzinnych stron, a i ciekaw był po trochu, jakże sprawy idą z lipnicką rebelią. Oczywiście nie wątpił, że Bad Bidmone nie dopuści, aby świętokradca zasiadał na tronie kniaziów. Ale pan Krzeszcz miał chęć popatrzeć, jak bękarcięta Smardza rzucą się sobie do gardeł. Było bowiem jasne, że tego lata Wężymord i Koźlarz staną wreszcie przeciwko sobie. Pan Krzeszcz nie żałował żadnego z nich. Wyschnięta ziemia krzyczała o krew. Po prawdzie miał nadzieję, że wymordują się, aby ją nasycić.

Ku jego szczeremu zdumieniu okazało się, że chłopskie gromady, które zostawił na północnym krańcu Wilczych Jarów, nie rozlazły się przez zimę. Biczownicy – sierotki, jak się zaczęli nazywać – zaszyli się wprawdzie głęboko w puszczy, ale ich gorliwość w służbie bogini nie osłabła bynajmniej. Unikali garnizonów Wężymorda, bo z regularnym wojskiem trudną mieliby przeprawę, ale wciąż napadali na okoliczne dwory, okrutnie szarpiąc szlachtę. Pan Krzeszcz doskonale rozumiał, że Pomorcy przymykali na to oczy, radzi z nieszczęścia zrewoltowanych panów braci. Podobno komendant Wilczych Jarów bez żadnego decorum popędził delegację miejscowych posesjonatów, która przyszła go błagać o opiekę przed pobuntowanym chłopstwem. Azaliż szabel nie macie? – miał podobno powiedzieć, a szlachta jak niepyszna wsiadła na koń i odjechała.

Brzydki grymas wykrzywił wargi pana Krzeszcza. Powiódł wzrokiem po gromadce biczowników, przytajonych w gęstych jaśminach, pod ścianą drewnianego wiejskiego kościółka. Ostatnimi czasy sierotki wielce nabrały śmiałości i nawet w biały dzień wypuszczały się w ludne okolice.

– Jakże tam? – zniecierpliwił się pan Krzeszcz, któremu nogi zaczynały cierpnąć od przykucania w chachmęci i chłód go przenikał od ziemi.

Siwowłosy chłop z obuszkiem za pasem wychylił się ostrożnie i przez uchylone okno zajrzał do świątyni.

– Wciąż gada – oznajmił, gdy na powrót opadł w zarośla. – Ale ludzi przy nim niewielu i tam mi się zdaje… Może skoczym, święty ojcze? – Popatrzył wyczekująco na pana Krzeszcza.

Szlachcic pogładził długą siwą brodę, po czym zatknął kłykcie za powrósło, którym się przewiązał. Z nawyku, bowiem jego wspaniały, dwustronnie tkany pas dawno przepadł, a oręża też żadnego nie nosił, prócz prostego korda do podrzynania gardeł. W razie napaści biczownicy własnym ciałem bronili proroka. Ale i tak pan Krzeszcz nie kwapił się zbytnio do zbrojnej potyczki, nawet jeśli w środku siedział jedynie wędrowny braciszek z dawniejszego zakonu Bad Bidmone.

Spod nastroszonych brwi łypnął ukradkiem na swoich ludzi. Sierotki usłuchają rozkazu, był pewien. Ale spomiędzy wszystkich nieprzyjaciół biczownicy najbardziej nienawidzili heretyckich sług Bad Bidmone, którzy ściągnęli na kraj gniew bogini, a teraz nakłaniali ludzi do służby Koźlarzowi, fałszywemu, świętokradczemu kniaziowi. Tymczasem mnich Bad Bidmone zapuścił się bardzo głęboko na terytorium, uważane przed sierotki za własne, i bez skrępowania wygłaszał kazania w opustoszałych kościółkach. Pan Krzeszcz dobrze wyczuwał intencje swoich ludzi. I wiedział, że jeśli każe im teraz odstąpić, ich żal i rozgoryczenie wnet zamienią się w złość.

– Dobrze – odezwał się szeptem. – Dwa tuziny ludzi za mną do bramy. Reszta pod oknami stanąć i tylne drzwiczki przytrzymać, aby się nie wymknęła liszka.

Tuż za nim szczęknął łańcuch korbacza. Błysnęła nasadzona na sztorc kosa.


* * *

Sługa Bad Bidmone pochylił głowę, wsłuchując się w modlitwę wiernych. Z żalem skonstatował, że nie zjawiło się ich wielu, ale też czasy przyszły paskudne i trudno się było dziwić. Pomorcy srożyli się w okolicy, kaźniąc wyznawców starej wiary, a gromady pobuntowanego chłopstwa okrutnie mordowały swoich osiadłych pobratymców. Tym bardziej uradowały go te dwa tuziny wieśniaków, które mimo czającej się zewsząd grozy przekradły się do zrujnowanego kościółka, aby wysłuchać pobożnej nauki.

Modlitwa dobiegła końca. Braciszek zamierzał wyłożyć teraz wieści o prawowitym dziedzicu żalnickiego tronu, które trzymał na potem, gdyż sprawy świeckie, choćby najzacniejsze, nie powinny następować przed świętymi. Drzwi jednak rozwarły się ze skrzypem i kapłan dostrzegł w końcu nawy grupę ludzi. Nie widział ich wyraźnie, bo w świątyni było mroczno, a stare oczy nie dopisywały mu jako pierwej.

– Witajcie, bracia. – Szeroko rozłożył ręce, zapraszając ich, aby podeszli bliżej. – W dobrą was godzinę bogini sprowadziła.

Tamci przybliżali się szybko. Kiedy byli w połowie pustej, obdartej ze wszelkich ozdób i sprzętów nawy, braciszek dostrzegł, że prowadzi ich potężny człek w siermiężnej sukmanie, przepasanej powrósłem. Miał długą, potarganą brodę, w której zaplątały się drobne gałązki i źdźbła trawy. Zmierzwiona siwa czupryna opadała mu na twarz, ale łyskały spod niej oczy, wściekłe i nabiegłe krwią. Braciszek cofnął się mimowolnie, kiedy spostrzegł kosy, kiścienie i siekierki w rękach ciżby, postępującej za plecami obcego. Znienacka tknęła go przerażająca myśl, że oto napatoczył się na samego heretyckiego proroka, który od zeszłej jesieni pustoszył okolicę, podżegając chłopów do buntów.

Jakby na potwierdzenie domysłu, jego słuchacze ocknęli się z oszołomienia i rozbiegli spiesznie na boki, ku oknom, które ziały pustką w poczerniałych ścianach. Pierwszy na dwór wyskoczył jasnowłosy chłopak, najmłodszy syn bednarza, i zaraz ozwał się jego krzyk, zakończony charkliwym skrzekiem. Nikt więcej nie próbował uciekać. Wieśniacy stłoczyli się tylko pod ścianami, szeroko rozwartymi oczami obserwując nadchodzących biczowników.

– Na twoją zgubę nas sprowadziła, fałszywy mnichu. – Przywódca heretyków wyciągnął rękę w kierunku mnicha, który na darmo kulił się za pulpitem. – Brać go!


* * *

Pan Krzeszcz z zadowoleniem przechadzał się po zbroczonych krwią deskach. Potyczka skończyła się szybko. Przerażeni wieśniacy nie opierali się, zresztą broni żadnej nie mieli, bo się jej nie ośmielili do świątyni wnosić.

– Ścierwo na postrach do gnojownika zrzucić? – zagadnęła pana Krzeszcza jedna ze świątobliwych niewiast, które przystały do jego kompanii.

– Cichaj, babo głupia! – Starszy człek, który niegdyś trudził się wypalaniem węgla drzewnego, popatrzył na nią spode łba, przerywając na chwilę wycieranie ostrza kosy. – Kudy chcesz po okolicy biegać, gnojówki szukając? Na kupę trupy zrzucić i tyle. Same z siebie zgniją. A postrach i tak będzie.

Pan Krzeszcz zamyślił się. Oparty o pulpit, przy którym niedawno kazał braciszek Bad Bidmone, przeczesywał palcami splątane kosmyki brody.

– Nie – orzekł w końcu. – Z bożego natchnienia gadała nasza siostra, choć słabego rozumu będąc, posłanie opacznie pojęła. Bo iście wszyscy oni – powiódł dłonią po martwych wieśniakach, których zwalono pod ścianą świątyni – gnój marny pod stopami bogini. Ale mierzwa potrzebna, aby drzewa rosły. Aby kwitły i owocowały na chwałę naszej pani. Dlatego ich tutaj nie zostawimy. Bo trzeba tę heretycką śmierć wykorzystać dla obfitszego plonu. Pomnicie święte sady, które niegdyś wokół każdej świątyni sadzono, by pokrywały się kwieciem na znak łaskawości naszej pani?

Kilka głów odpowiedziało skinieniem, jednak większość biczowników trwała w zasłuchaniu. Przeważnie i tak byli zbyt młodzi, by pamiętać, czym były Żalniki, zanim Zird Zekrun zszedł w głąb rdestnickiego przybytku i bogini znikła.

– Wykopcie tedy wokół świątyni doły – mówił w coraz większym uniesieniu pan Krzeszcz – i wrzućcie w nie trupy niczym mierzwę, z której kiedyś zakwitną kwiaty. A w usta każdego z nich włóżcie pestkę jabłka. Kiedyś wyrosną z nich potężne jabłonie, na znak, że bogini przyjęła naszą ofiarę.

Biczownicy pochylili głowy w oznace posłuszeństwa. Jakaś niewiasta rozszlochała się cicho z zachwytu.

– I odtąd zawsze tak będziemy czynili – dokończył pan Krzeszcz. – A teraz idźcie, aby przygotować drogę dla bogini. Czas dobiega końca.


* * *

Zbójca Twardokęsek usiadł ciężko na ławie. Łeb zwiesił, łokcie oparł na stole i tępym wzrokiem wpatrywał się w kopiastą misę kaszy jaglanej. Ochota do jedzenia odeszła go jakoś. Właściwie odeszła go nawet ochota do życia.

Minął szczęśliwie czwarty dzień od zniknięcia Koźlarza. Pomorckie zagony nie kręciły się blisko obozowiska, ale zbójca z wolna dochodził do wniosku, że pomniejszy napad byłby miłą odmianą. Przynajmniej rozerwałby się trochę, łeb komuś czekanikiem rozszczepił, poweselał ździebełko. Bo dowodzenie obozowiskiem nie radowało go ani trochę.

Od samiuteńkiego ranka ganiał jak zając po wygonach. Ledwie koszulę wciągnął, a zawołali go do przystani, gdzie łódź na wodę spuszczano. Potem kolczugi nowe oglądał w kuźniach, w komorze zapasy liczył i młodziaków przepytywał, co do kompanii wstąpić chcieli. Na obiad z kolei zleciała się gromada okolicznej szlachty. Zbójca tak był znużony, że przegnałby ich najchętniej gdzie pieprz rośnie. Ale Narzazek mu podszepnął, iż Koźlarz miał zwyczaj z panami przy obiedzie radzić. Chcąc nie chcąc, musiał Twardokęsek przystać na kompanię. Że zaś panów było sześciu, obsiedli go niczym kruki wisielca. Nie tylko ciągle gadali, ale jeszcze po każdej mądrej przemowie spoglądali na zbójcę znacząco, czekając odpowiedzi. Męka to była, nie obiad. Zbójca spocił się jak mysz i ani pajdy chleba nie zdołał dogryźć. Wszystko rozdziobali.

Ledwie pożegnał szlachciurów, musiał na majdan lecieć i łuczników ćwiczyć. Jak skończył, chłopak przybiegł z gospody przy trakcie, że się Pomorcy do strażnicy zjeżdżają. Zwołano naradę. Narzazek przytargał jakieś mapy, sprowadził kilku znaczniejszych komendantów i wojaków sławnych i aż do zmierzchu dręczył zbójcę rozważaniami, jakie nowe łajdactwo szykują Pomorcy. Nawet Kostropatka przylazł, choć miał dość rozumu, by nie kłapać gębą. Wreszcie rozeszli się – z niczym – ale na zbójcę już czyhał Cherchel, któremu się marzyła nowa wyprawa na południe.

Twardokęska straszna gorycz zdjęła. Niby Cherchel miał rację. W obozowisku była mnogość narodu, a zapasów nie dostawało. Jednak zbójca wierzył, że kamraci poczekają trochę na niego i nie ruszą, póki się książątko nie przywlecze z powrotem na Półwysep. Tymczasem jeszcze za poprzedniej bytności w obozowisku bard pobratał się z wiergowskimi kowalami i zachwycił wielkimi okutymi wozami. Dobrał sześć tuzinów pleczystych drabów spomiędzy Leśnej Straży. Włóczył się z nimi po okolicy, ćwiczył i musztrował. Teraz zaś tylko przebierał nogami, aby pociągnąć na południe i sprawdzić, jak się spiszą w pochodzie. Ani myślał czekać, aż się zbójca od obowiązków wymówi.

Zbójca kolejny raz przeklął własną głupotę. Jakby się nie dał Koźlarzowi skusić zaszczytem i komendą, jutro o świcie ruszałby z kamratami na gościniec. A tak nie mógł nawet ugasić żałości gorzałką. Onegdaj dwóch młokosów łby sobie poszczerbiło szablami, spiwszy się pierwej, więc ich z Twardokęskowego rozkazu oćwiczono na majdanie za niesubordynację. Nadto zbójca jak nim jeszcze pierwsza cholera trzęsła, pijaństw wszelkich zabronił, a wódkę całą do morza wylać kazał. Ani mu przez myśl przeszło, że Szydło złośliwie rozkaz wypełni i do ostatniej kropli osuszy zbójeckie zapasy.

Skrzypnęły otwierane drzwi. Twardokęsek nie podniósł głowy.

– Czego? – ryknął z niechęcią.

– Oj, nie dopisuje humorek, nie dopisuje – ozwał się od progu rozradowany głos Bogorii.

Przez moment zbójca miał ochotę go zabić.

– Gadali mi ludzie, jak was książę nagrodził i zaufaniem obdarzył – ciągnął Bogoria, przysiadając się bez ceremonii. – Fiu, fiu, komenda nad całym naszym lipnickim obozowiskiem. Nic, tylko powinszować.

– Dajcie wy mi spokój z takim zaszczytem! – prychnął zbójca.

– No, honor przecie wielki. – Szlachcic wydął wargi, niby to z podziwem, lecz z miny dawało się zgadnąć, że kpi. – Dobrze ludzie powiadali, że was zeszłej zimy zbójeckim hetmanem obwołali. Może być, że wielkim panem zostaniecie, po prawicy naszego księcia będziecie zasiadać.

Twardokęsek spojrzał na niego spode łba.

– Czemu nie? – zdziwił się fałszywie Bogoria. – Wojna niejednej pięknej fortunie dała początek, a wyście wojownik przedni, nadto zwajeckiej kniahinki druh. Ponoć się będzie nasz książę z nią żenił. – Popatrzał bystro ku zbójcy.

Ten tylko wzruszył ramionami. Nie miał ochoty gadać z Bogorią o Szarce.

– Et, markotni dzisiaj jesteście jako baba stara. – Szlachcic zniecierpliwił się. – A ja z dobrego serca szmat taki się wlokłem, by was w potrzebie wspomóc, zagadać, trunkiem pokrzepić. No, aleście może za bardzo wyrośli, aby się ze starym kamratem napić?

– Gorzałki nie mam – burknął zbójca choć coś mu mówiło, że Bogoria wie dobrze o jego rozkazie i drażni się tylko.

Nie omylił się.

– Toć was poratuję. – Szlachcic rozpromienił się. – Kiep byłbym, a nie szlachcic, gdybym druha o suchym pysku zostawił. Kazałem baryłeczkę pod chatę podtoczyć.

– Pić zakazałem.

– No, nie może być? – Bogoria zdumiał się nieszczerze. – Jakże tak? Wy? Sławetny zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy?

Zbójca zezłościł się nieco.

– Ot, zwyczajnie. Tutaj dużo narodu w kupie siedzi, wszyscy pod bronią, tedy o zaczepkę łatwo. A jak trzeźwi będą, jeden z drugim pomyśli, nim łby sobie poszczerbią. Bo burd też zakazałem. A co? Nie będą mi tu bruździć. Spokój ma być. A jeśli nie, baty dawać każę na gołe zadki. Szlachcic nie szlachcic. Mnie tam wszystko jedno.

Bogoria ze spokojem wysłuchał zbójeckiej perory. Tylko drobny, ironiczny uśmieszek nie schodził mu z gęby.

– A gdzie swoboda? – zadrwił na końcu. – Gdzie dusza wasza zbójecka?

– W dupie mam swobodę! – prychnął zbójca. – Przecie tu jak w mrowisku. Kłębi się wszystko, kotłuje. Wciąż się kłócą, nieustannie chcą czegoś. Narady jakieś czynią, gości zapraszają. Żyć mi się odechciewa od nieustannego zamętu. Niech choć porządek będzie, bo przyjdzie się obwiesić.

– Całą zimę obiecywał książę, że z wiosną zacznie się wojowanie – odezwał się poważniej szlachcic. – Tedy się ludzikom ręce z niecierpliwości trzęsą.

– A co mnie czynić, skoro książę precz popłynął? – zapytał posępnie zbójca. – Tylko za mordę ich dzierżyć, żeby się z nudów nie powybijali.

– No, myślę sobie – szlachcic podrapał się po głowie – że nie utrzymacie ich w ryzach. Słoneczko mocniej przygrzewa, więc chciałby się człek zabawić. Sami wiecie. Pohulać ździebko po trakcie, pomorckich łbów naszatkować, z dziewkami się połajdaczyć…

Twardokęsek przełknął ślinę.

– Książę zakazał drażnić Pomorców. Mamy na rzyci siedzieć do jego powrotu.

– Kiedy morze niespokojne wiosną. – Bogoria zacmokał językiem. – Nie wiedzieć, ile przyjdzie czekać. Może i miesiąc.

Zbójca poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku ze zgrozy.

– Przecie nie będziecie się tutaj taki szmat czasu marnować – ciągnął dalej szlachcic. – Skapcaniejecie bez nijakiego pożytku. A mnie tak przez łeb przeszło… Widzicie, szykuje się w Wilczych Jarach okazowanie. Pomorce przegląd robią – wyjaśnił, bo zbójca tylko potrząsnął głową na znak, że nie pojmuje. – Całe pospolite ruszenie ściągnie do Czymborskiej Debrzy. Można by się przy tym nieźle zabawić. Nie żeby książęcy rozkaz łamać – zastrzegł się szybko. – Co to, to nie. Ale jakby tam Pomorcy naszych bili, a wy byście przez przypadek z ludźmi w pobliżu stali, grzech byłby ziomków nie wspomóc, czyż nie?

Twardokęsek poczuł, jak z nagła wracają mu siły. Poderwał się i podszedł do okna.

– Hej tam! – huknął, odmykając lekko okiennicę. – Niech no który antałek miodu przyniesie. Bo my tu jeszcze z mości Bogorią chwilę pogwarzymy…


* * *

Podkomorzy gapił się przez okno na ogród, gdzie bzy właśnie rozkwitały mnogością białego i liliowego kwiecia. Ręka z biczykiem chodziła mu jednak bez przerwy i z całej postawy przebijała niezmierna irytacja. Pisarz tymczasem zamknął kałamarz, pióra zamknął w penale i posypał piaskiem list wypisany niechlujną kursywą. Potem spokojnie sięgnął do kieszonki watowanego kubraka, włożył do gęby kilka dyniowych pestek i jego siwe, nierówno przycięte wąsy poczęły poruszać się miarowo.

– Dosyć! – Podkomorzy chodził wzdłuż okien, bijąc się szpicrutą po cholewie wysokiego buta. – Przecież nie może to być! Przecież krotochwila czysta! – Spojrzał z wyrzutem na gościa.

Pisarz skrzywił się niechętnie. Gościem był podstarości Chabina, którego skryba prawdziwie nie lubił, mając go za krętacza i nędzarza, przy tym butnego niezmiernie, jako często między żebrakami bywa. I wcale mu się nie podobało, że pan podkomorzy dopuszcza chudopachołka do konfidencji. Owszem, z Chabiny była pewna korzyść. Jazgotliwy szlachetka za garść srebra znosił wszelkie nowiny, rozwodząc się obszernie nad nastrojami panów braci. Ale pisarza i tak nieodmiennie złość zdejmowała, kiedy patrzał, jak w swych buciskach wiechciem wypchanych podstarości kręci się i kryguje przy pańskim stole.

Jednak dzisiejsze nowiny sprawiły, że i Łykut nadstawił chciwiej ucha. Gadano o rokrocznej lustracji szlachty. Pan podkomorzy bardzo zgrabnie wymówił się z niej opuchliną nóg, która go trzymała w łożu dwie niedziele i bez uszczerbku na zdrowiu precz zeszła.

– Bo to prawdziwie nie okazowanie było, jeno pośmiechowisko! – wypalił podstarości. – Dostali my rozkaz, żeby się szlachta zjechała na pole wedle Czymborskiej Debrzy. Wnet poszedł hyr po okolicy, że chce nas kniaź na nową wojenkę wyprawić. Nietrudno zgadnąć, przeciwko komu. A tu każdy ma na Półwyspie Lipnickim kumów i pokrewieńców…

Pisarz chrząknął ostrzegawczo od swojego pulpitu i strzyknął podstarościemu pestką popod same buty – w dworcu nie należało rozprawiać o rebelii ani wymieniać imienia marnotrawnego syna, który bezczelnie zbiegł na Półwysep Lipnicki. Jednak wcale nie otrzeźwił Chabiny. Podstarości nadął się tylko i poczerwieniał jak gąsior, bo był człowiek sierdzisty i do gniewu szybki. Już gębę rozwierał do krzyku, kiedy zmitygował się gospodarz.

– Wolniście, mości Łykucie – odprawił krótko pisarza. – Nie będziem was więcej potrzebować. Aby księgi zostawcie, przejrzę je jeszcze przed wieczerzą.

Skrybent zamruczał niechętnie pod nosem, ale posłusznie powlókł się przez izbę, znacząc ślad kępkami dyniowych łusek. Na progu zdjął czapkę i pokłonił się z prześmiewczym uniżeniem. Skoro jednak pan nie popatrzał w jego stronę, uszczypnął tylko boleśnie zaczajoną u drzwi posługaczkę. Dziewczyna, przydybana pod pańską izbą, zapiszczała płaczliwie, przestraszona, że każą ją wysmagać za wścibstwo. Pisarz ani myślał czekać na lamenty i zaklęcia. Pociągnął babę w sionkę od kuchennego korytarza i zadarł jej spódnicę wyżej pasa.

Dziewczyna kwiknęła, kiedy pchnął ją gołymi pośladkami na beczkę z ogórcami. Potem przymknęła zapuchłe oczy i beznamiętnie poddała się skrybowym zabiegom. Właściwie było jej wszystko jedno. A skryba Łykut szybko zapomniał o arkanach wilczojarskiej polityki, nad którą radzono w izbie. Był człowiekiem prostym i gusta też miał nieskomplikowane.

– Ściągnął naród z całej okolicy wedle rozkazania, a jakże! – ciągnął w izbie podstarości. – Co czynić, skoro po strażnicach więcej pomorckiego wojska, niż my przez tuzin lat oglądali?

– Słyszałem, że nawet chodaczkowie z Wyszkowego Parowu przywlekli się na chłopskich kudłatych chmyzach – wtrącił niezobowiązująco podkomorzy.

– Ano. Aż śmiech brał patrzeć. Naród rosły, jeno tak ubogi, że i po dwóch na jednego konika powsiadali. Ale jechali dumnie, żadnego dworu ni sioła nie omijając. Każdy miał jakieś żelezo do pasa przywiązane na podartych rapciach. Ten po dziaduniu karabelę, inszy zasię berdysz w garści trzymał pogięty i przerdzewiały. Na grzbiet przeszywanice wdziali wytarte, co zeń paździerze wyłaziły i insze wiechcie. A na zadkach mieli portki skórzane, łatami naszyte, w których kmiotkowie z wiosną gnój po polach rozrzucają.

– Co powiecie. – Podkomorzy z zadziwieniem pokręcił głową. – W Wyszkowskim Parowie zawdy bardzo dbali, żeby się od chamów obyczajem różnić.

– Toteż wedle tych gatek rychło ludzie poznali, że krotochwilę gotują. Bo wyszkowy naród biedny, ale bardzo hardy, z nędzą się swoją ludziom przed oczy nie pcha. Przy tym zeszłej niedzieli frejbiterzy pochwycili tam czterech smarkaczy. Chodaczkowie są na Pomorców cięci, bo dzieciaków pod kościołem po sumie powywieszano.

– Tedy podpowiedzieli reszcie, jak okazowanie w zwykłe szyderstwo obrócić! – Podkomorzy zamachnął się szpicrutą, aż świsnęło. – Kurwie syny!

– Ale chytre! – Człowieczek w czerwonym kołpaku mlasnął z podziwem. – Powiadam wam, mości podkomorzy, żałujcie, żeście nie oglądali, co się wedle Czymborskiej Debrzy wyprawiało!

W odpowiedzi gospodarz wysyczał grube przekleństwo. Bynajmniej nie zbił nim podstarościego z kontenansu.

– Przywlókł się, kto żyw – prawił pogodnie Chabina. – Rzekłby człek, że na zapusty ciągnęli, nie na lustracyją. Bogatsi pankowie załadowali dwukółki miodem i piwskiem, coby im się po drodze nie cniło. Do tego zlazło się ze dwa tuziny przeskoczek i łajdaczek wszelakich, co się za wojskiem włóczą, grajków gromada, wesołków i błaźniątek. Nawet mnichów żebraczych dwóch było, co na popasach z panami bracią obozowali, wielce ich przeciwko kniaziowi jegomości buntując. Ale przeważnie szlachta zatrudniła się pijaństwem a łajdaczeniem. I kiedy się pochód do Czymborskiej Debrzy dowlókł, ani kto przemyśliwał o rycerskim rzemiośle.

– Co Pomorcy na ową komedyję rzekli? – Podkomorzy spojrzał nań bystro.

– Komendant ichni z wysoka na wszystkich patrzał i o nierządzie szlacheckim gadał, co nas pod cudze jarzmo przywiódł. Ale znać było, że się niczego, prócz opilstwa i bałamuctwa, nie spodziewał.

– Wszyscy oni jednacy! – Gospodarz znudził się wreszcie łażeniem po izbie. Przysiadł na skraju ławy i nalał miodu w dwa cynowe kubki. – Kraju nie znają, obyczaju nie szanują. Ale każdy się za lepszego ma i do rozkazowania bierze!

– A prawdziwieście rzekli! – Podstarości z wdzięcznością wychylił napitek. Z dawna mu zaschło w gębie od gadania, a nie chciał się sam o trunek dopraszać. – Lekceważenie jeszcze bardziej szlachtę rozjątrzyło. Kiedy więc następnego ranka jaśnie pan komendant przegląd zwołał na czymborskim błoniu, aż mnie strach zdejmował. Szlachta bowiem całą noc piła bez przystanku, wzajem się do nowych bezczelności i szyderstw podjudzając. O brzasku poszli się nad ruczaj pławić dla otrzeźwienia. Wnet się koniuchy nasze za łby z pomorcką służbą wzięli. Trzeba ich było korbaczami rozgonić.

– Nie bez pańskiego podjudzenia – zauważył zgryźliwie gospodarz. – Znam ja ich, psubratów!

Szlachetka w czerwonym kołpaku uśmiechnął się pod wąsem.

– Potem zasię panowie bracia zbroje na siebie kładli i szyszaki – ciągnął nie bez ukontentowania. – Tak od starości omszały, że zadziwienie brało, z jakich lamusów podobne starożytności wywleczono. Zresztą mężów część nielicha takoż okazała się starożytna i zgrzybiała wielce…

– Jakie tak? – wyrwało się podkomorzemu. – Przecie to lustracja, przed wojowaniem przegląd.

– I co? – Chudy szlachetka wzruszył ramionami. – Przecie w statutach stoi, żeby z każdego dworca na okazowanie wojownik w puklerzu przybył i z mieczem. A nasi dziadkowie twardzi, jeszcze ze starym Smardzem Skalmierczyków bijali. Wprawdzie szmat czasu od tamtejszych wojen przeszedł, wojowników podagra połamała, starość im grzbiety do ziemi przygięła. Ale w statutach nie napisano, że rycerz ma być jako szczypiór świeży. Był też między nimi ojciec Bogorii, pomnicie go, mości podkomorzy?

– Co bym miał nie pomnieć? – Pan prychnął niecierpliwie. – Zeszłego lata dziewkę młodą pojął. I gracko się uwinął, bo dwóch niedzieli nie będzie, jak nas na chrzciny prosił, zbereźnik stary!

– Gadał, że mu żona młoda a synowskie narodziny trzy tuziny lat z ramion zdjęły.

Podstarości przymrużył oczy. Spoglądał ponad ramieniem gospodarza na zamorskie frukty, rozstawione na stole, i znać było, że go coraz większa oskoma bierze. Gospodarz nie kwapił się jednak z poczęstunkiem, więc Chabina przełknął ślinę, mlasnął językiem i mówił dalej:

– Z czterema pacholikami na okazowanie pociągnął, wcale się Pomorców nie sromał. Jestem, gadał, szlachcic z dziada pradziada prawy i miecz zdolen udźwignąć. Zatem winienem kniaziowskiego rozkazu słuchać.

– Przecie on jest artretyk! – nie zdzierżył podkomorzy. – Z łoża już nie złazi. Żonka go siemieniem poi i kaszką jęczmienną pasie, bo zębów nie ma.

– Do siwuchy zębów nie trza. – Podstarości znacząco postukał pustym kubkiem w stół i gospodarz szybko napełnił naczynie. – W pochodzie gorzałkę żłopał jak smok. Nawet na konia siadał. Niezadługo, bo się krewniacy zlękli, by mu coś w grzbiecie od wysiłku nie pękło. Stary się po trochu krygował, że mu zabawy bronią. Ale jak go na wóz z ladacznicami pokładli, rad był wielce. Aż się dziwowały, skąd w opleśnielcu starym podobna krzepkość. Młodzi też w głowę zachodzili, mości podkomorzy, bo stary płótno kazał z furgonu zwinąć i w biały dzień, bez nijakiej sromoty…

– Starczy. – Podkomorzy skrzywił się niechętnie. – Wiem, co się o ojcu Bogorii na odpustach gada.

– No – podstarości odchrząknął z zakłopotaniem – w Czymborskiej Debrzy wygramolił się stary z wozu. Dziwki mu wstążki krasne na puklerzu zamotały, że niby pod ich godłem w rycerską potrzebę rusza. A gdy go pachołkowie wreszcie na szkapinę wsadzili, to całe kurestwo powyłaziło na łozinę, co gęsto skraj jaru porasta. Darły się do niego panny, rękoma machały. Aż Pomorcy poczęli się źlić i grzywnami grozić, że niby kniaziowski rozkaz na pośmiewisko wystawia.

– Słusznie – mruknął podkomorzy. – Ja bym tę całą hałastrę na cztery wiatry rozpędzić kazał, a prowodyrów do wieży wsadził. Reszcie na przestrogę.

– To dopiero początek był. – Chabina puścił mimo uszu pogróżki. – Stary wjechał na błonie, choć łeb mu się od starości trząsł jako kurzęciu. Jak się dziwki doń mizdrzyć i rzękotać zaczęły, szarszuna dobył i chyba próbował parat nim złożyć. Tyle że mieczysko było iście katowskie, dwuręczne, pradawne i pewnikiem gdzie ze strycha dobyte. Ledwie do pasa je dźwignął. Potem go żeleźce precz przeważyło.

– A szelma! – Podkomorzy zarechotał mimowolnie. – Dobrze, że grunt od wiosennych roztopów namókł.

– Kark sobie skręcił – wyjaśnił sucho podstarości. – Nie dychał, kiedy go pachołkowie z ziemi podnosili.

– Ile dni temu? – Podkomorzy znów poderwał się ze stołka i począł z wielką irytacją chodzić po izbie.

– Ze cztery będzie – Chabina porachował szybko na palcach. – Bo nas trzy dzionki ta pomorcka zaraza wedle Czymbora przytrzymała.

– Bogorię musiała dojść wieść o ojcowym skonaniu. Pewnie krąży pod pomorckimi strażnicami jako pies wściekły.

– A skądże mnie wiedzieć – podstarości popatrzał chytrze – co się we łbie Bogorii roi, któren jest zdrajca i zbój podły, hę? Przecie nie podejrzewacie chyba, że się z nim cichaczem schodzę i zmawiam?

– No, nie krygujcież się, mości Chabino! – żachnął się podkomorzy. – Trzy dni żłopaliście ze szlachtą gorzałkę w Czymborskiej Debrzy. Musiało się wam niejedno o uszy obić. Tedy mówcie, czym się okazywanie skończyło. Jako przyjaciel was proszę.

– Pomorcy kazali znieść trupa z pola. – Podstarości pogładził się po brodzie, mile ujęty ostatnim zdaniem. – Pilno im bardzo było. Nawet modlitw żadnych odprawować nie pozwolili. My się też nie dopraszali, rozumiejąc, że nie chciałby stary, aby nad nim pomorckie hymny klecha zawodził. Tyle że duch w narodzie podupadł niezmiernie…

– I była, zgaduję, sposobność dobra, aby go na nowo umacniać i krzepić? Spichrzańską siwuchą.

– Dopiero popod wieczór, bo Pomorce lustracyjej przerwać nie pozwoliły. Wszystkich owa niesprawiedliwość po równo rozjątrzyła, chudopachołków i posesjonatów. Choć tych ostatnich niewielu do Czymborskiej Debrzy przybyło. Kto jeno mógł, ten się od okazowania wykpił. Aż Pomorce kpili, że ani chybi na panów pomorek spadł okrutny. – Zarechotał cokolwiek zgryźliwie, gdyż nie bardzo wierzył w puchlinę, która srodze trapiła pana podstarościego akuratnie w czas szlacheckiego zjazdu. – Strach, czy duszność na Wilcze Jary nie przyszła albo morowe powietrze znad bagien.

– Jak to z wiosną. – Podstarości udał, że nie pojmuje przytyku, i ostrym spojrzeniem przywołał Chabinę do porządku. – Zwyczajna rzecz.

– W godzin kilka przyjrzeli się Pomorce naszym ochotnikom dostatecznie – podjął skwapliwie szlachetka. – A stawiła się w Debrzy menażeria takowa, że podobnej i w spichrzańskim zamtuzie nie znajdziecie. – Rozcapierzył palce i jął liczyć z namaszczeniem: – Chromych dobre półtora tuzina i ślepców paru albo jednookich. Dwóch karłów plugawych, garbaty, jąkała i jednouchy. I nawet jeden idiota. Pachołkowie go na żelaznym łańcuchu przywiedli, bo jak miał fantazję, ludziom się wilczym obyczajem do gardła rzucał i kąsał okrutnie. Tego dopiero w samej Czymborskiej Debrzy z postronka spuszczono. Słudzy miecz mu przypasali i kubrak paradny na grzbiet włożyli. Wcale przytomnie spoglądał, jak mu włosy przygładzili i przyodziali chędogo. I może przeszłaby rzecz cała bez rozgłosu, ale kiep jakiś gorzałki mu zadał dla uciechy. A chłopak się okazał do pijaństwa niewprawny…

– I spać się popod wozem ułożył, za nic panom szlachcie koncept zepsuwszy? – odgadł zgryźliwie gospodarz.

Chabina potrząsnął głową.

– Najpierw oczy mu w słup stanęły i cały zesztywniał jako dyl, tylko mu grdyka po szyi chodziła w tę i we w tę. Ale spokojny był i radował się jako dziecię, bo mu chorągiew w ręce starsi włożyli. Powiadali, że bezpieczniej, aby żelaza w rękach nie miał, jakby go szał ogarnął. Ale srodze się omylili.

– Czemuż niby? – zdziwił się gospodarz.

– Dajcie dokończyć! – zeźlił się Chabina. – Głupek bardzo pięknie jar przejechał. Aż się ludzieńkowie dziwowali, skąd u niego postawa tak godna i wejrzenie pańskie. Ale potem, kiedy pomorckiemu dowódcy w gębę z bliska zajrzał… – Zacmokał wargami. – Popatrzcież, mości podkomorzy, jak się natura szlachetna potrafi odezwać, chociażby w szaleńcu. Aniśmy się bowiem obejrzeli, jak konia spiął i prosto na pomorckiego komendanta runął, chorągwi przeciw niemu kiejby kopii nastawiwszy. A była przy niej żerdka dobrze naostrzona.

– Nie mówcież! – Podkomorzy sapnął z ekscytacji. – Nikt mu drogi nie zabiegł?

– Frejbiterzy ze zdumienia jakby w ziemię wrośli. Wariat był już prawie na szczycie pagórka, skąd się pan komendant paradzie przypatrywał. Wtedy jeden ciura, widać od innych przytomniejszy, w łeb głupka czekanem trafił. Zrobiło się zbiegowisko wielkie. Pomorcy chłopaka do ziemi przydusili, że ani zipnął. Zdjęli mu ze łba przyłbicę, a piękną miał, w żabi pysk skrojoną i białą kitą przybraną. I wtedy się pokazało, że się pod zasłoną ze szczerego serca śmieje. Iście baranim głosem a głupkowato. Wykładacie sobie?

– Zwyczajna rzecz między furyjatami. – Gospodarz wzruszył ramionami. – W jednej chwili przychodzą od szału do wesołości. Przy tym w gniewie siła w nich takowa wstępuje, że mógł Pomorca na miejscu zadźgać. Zdrada prawdziwa żelazo podobnemu szaleńcowi w garść wetknąć.

– Coś tam o zdradzie gadali – przyznał pogodnie podstarości. – Osobliwiej kapłan Zird Zekruna, co się z Pomorcami przywlókł. Chciał biedaka końmi włóczyć i ćwiartować. Gadał, że trzeba przykład dać innym zdrajcom. Ale nie podobał się ów pomysł nawet frejbiterom. Rozumieli, że nie był to mord skrycie zgotowany, jeno zwyczajny trafunek. Gdy służbę wypytano, okazało się, że jest on chłopina sierota, przy tym od dziecięctwa obłąkany. Na koniec komendant rozkazał go na nowo w łańcuchy zakuć, a iżby się więcej samopas pomiędzy ludźmi nie pętał, opiekuna mu pomiędzy starszyzną naznaczyć. Pomiędzy pomorcką starszyzną – dodał, widząc, że gospodarz chciwiej nadstawia ucha, bo było podobne opiekuństwo gratką smaczną i wielce zyskowną.

– A po cóż mnie podobny kamień u szyi wieszać? – zdumiał się fałszywie podkomorzy. – Mało mam dobra własnego w komorze?

Krępy szlachetka skrył w wąsach wredny uśmiech. Bo owszem, był gospodarz panem zasobnym i dostojeństwem znacznym, ale przecież nie gardził zarobkiem, jeśli się jaki bez wysiłku trafił – czy okupem za rebeliantów, co ich na gościńcu pochwycono, czyli opieką nad panienką, co ją w dziecięctwie rodzice odumarli. Miał podobnych wychowanek pan podkomorzy trzy. Ledwie pierwsza do sprawnych lat doszła, to wyswatano jednemu spośród pańskich synów, przez co fortunka, raz opanowana, w podkomorzych rękach na dobre pozostała. Dwie jeszcze w dworcu hodowano, ponoć wcale zacnie. Ale ich kromie domowników nikt na oczy nie oglądał. Jaśnie podkomorzyna bardzo baczyła, żeby jej wychowanic kto nie zbałamucił. Lecz po cichu gadano, że mniej było w tym dbałości o cnotę i panieńską niewinność, a więcej obawy, by się małżonek rozliczeń nie dopominał i rachunków za majętności, co się przez lata rozeszły i jak śnieg stopniały.

– Napaścią się pierwszy dzień okazowania zamknął. Nikt dłużej serca ni zapału do rycerskich ćwiczeń nie miał – podjął podstarości. – Szlachta poszła na spoczynek. Nocka była chłodna, tedy aż do świtu zagrzewano się siwuchą. Nadto śmierć starego wielce ladacznice rozebrała i bez dudków dawały, co tam który chciał. U Pomorców w namiocie takoż aż po brzask kaganki nie gasły. Musieli wyrozumieć, że się szlachta zmówiła cichaczem i zadrwiła z nich wrednie. Niby kniaziowski rozkaz co do joty wypełniono, ale z całych Wilczych Jarów spędzono na okazowanie wszystkich durniów, koślawych, ślepców i kuternogi. Furyjatów i popaprańców. A jak kto nie miał między synami paralityka ani niemowy, dziadunia słał, zbroję nań włożywszy co bardziej sędziwą a rdzą do cna przeżartą.

– Wiecie, co mnie się zdaje? – wtrącił z nagła podkomorzy. – Całą tę komedyję Bogoria ułożył. Sami powiadacie, że się wszystko od wyszkowskiego narodu zaczęło, a tam zawdy najwięcej jego grasantów siedziało. Ot, zmówili się chytrze facecję uczynić. Dobrze, że się na kpinach skończyło.

Chabina uśmiechnął się dziwnie i podjął opowieść:

– Jak rankiem panowie szlachta na błonie wyjechali, aż człowieka śmiech brał, że się we świecie wielkim tyle cudactw porodziło. Wszyscy bardzo gorliwie słuchali rozkazów jaśnie komendanta. Jeno im bardziej słuchali, tym większe się zamieszanie na polu czyniło. Przed zmierzchem czterech młodziaków z pola na noszach zniesiono… A wiecie, mości podkomorzy… – Podrapał się po głowie. – Dziwna rzecz, ale dziadkowie najlepiej się trzymali. Jednemu tylko żyłka od skwaru we łbie pękła. Jął Pomorców takimi słowy wyzywać, że mu który z naszych w łeb musiał dać, nim co ze szczętem niepolitycznego rzeknie. Jucha mu się potem z gęby puściła jasną strugą. Ale napoili go jałowcówką i zdaje się mnie, że żyw będzie.

– Długo ta komedyja trwała?

– Trzy dni jak obszył. W końcu Pomorcy całe wojsko szelmowskie do dom wolno puścili.

– Nie mogli zamknąć całych Wilczych Jarów w tiurmie – mruknął podkomorzy. – Jeno nie rozumiem, jaka z tej sztuczki korzyść. Bo Pomorcy zapamiętają dobrze, jako z nich zadrwiono. Zapamiętają i przyjdzie taki czas, kiedy zechcą szukać pomsty.

– Prędzej przyjść może, niźli sądzicie. – Podstarości nagle sposępniał. – Pomnicie wykroty łozą porośnięte u wyjścia z Debrzy?

– Wedle ruczaju, gdzie chłopstwo baby pławi?

– Ano właśnie. Tam się cichaczem Bogoria zapadł.

– Tedy zgadłem! – Gospodarz z uciechy walnął się po udach. – Ot, szelma!

– Miał przy sobie wcale niezgorszą kompanię rebeliantów. Co nie jest rzecz dziwna, bo ponoć Twardokęsek u rebeliantów do niezmiernych godności doszedł. A nikt się tak przecie z rabusiem nie pokuma, jako inszy zbójca. I jak my nazad do dom jechali, aże w tych krzach gęsto było od pomordowanych Pomorców.

– Niemożebna! – Gospodarz poderwał się, uderzając kolanem we stół, aż z poprzewracanych kubków pociekło wino. – Przecie by się nie poważył!

– A poważył się. – Podstarości przymrużył oczy. – Znać, że Bogorię śmierć ojczulka bardzo rozjątrzyła, bo Pomorców do nogi wybito. Po trupach trudno było szarże i godności rozpoznać, bo je ze szczętem z dobra obłupiono. Buty z nich zdjęto, kapoty i broń wszelką. Powiadam wam, najmniejszego rzemyczka przy nich nie zostawiono.

Podkomorzy gniewnie podjął wędrówkę wokół okien. W warzywniku dziewki ścigały właśnie stadko gęsi, wyskubujące kwiaty na rabatkach.

– A wiecie czemu? – spytał, obracając się gwałtownie ku podstarościemu.

– A wiem – flegmatycznie odparł szlachetka. – Żadna tajemnica. Twardokęsek zmawia się z chłopstwem wolnym, co po lasach siedzi. Nawet ich po trochu zbroi i ponoć pieniądz podsyła. Po tych trupach, cośmy je wedle czymborskich chaszczy naszli, widać było, że podstępem Pomorców wycięto. A przed śmiercią okrutnie męczono, jak tylko chamstwo potrafi.

– Naszliście kogo żywego?

– Chyba raczycie przyżartować, mości podkomorzy! – Chabina zaśmiał się, na jego szerokie, głupawe oblicze wypłynął wyraz nieledwie zadowolenia. – Wiele można o Twardokęsku rzec, ale jest człek w swym rzemieśle wielce skrupulatny. Nawet chorągwie pomorckie, co je wedle komendanta nieśli, kozikami pocięli i, z przeproszeniem, gównem wymazali.

– Będzie nieszczęście – wysyczał przez zaciśnięte zęby podkomorzy. – Jak nic nieszczęście będzie! Wszak Pomorcy poproszą, byśmy im tę rzeź składnie objaśnili. I co rzekniem, gdy spytają, czemu nikt z odsieczą nie biegł, choć musiały się krzyki rzezanych po całym jarze rozchodzić?

– Prawdę szczyrą. – Podstarości wzruszył ramionami. – Że noc całą pili panowie szlachta bez umiaru i do południa zeszło, zanim się po trochu z piernatów i betów wydobyli. Krzyków nijakich też słychać nie było. Może i lepiej, boć znalazłoby się dość wesołków gotowych popatrzać, jak nasi Pomorców gromią. I byłby jeszcze gorszy ambaras.

– Jacy nasi?! – rozdarł się podkomorzy. – Jacy nasi, ja pytam? Przecie wyście urzędowa osoba! Chodzicie w kniaziowskiej barwie, jego porządku na trakcie strzeżecie! Co was tak do poufałości ze zbójcami ciągnie?

Opadł na ławę i chwilę jeszcze sapał ze złością.

– Głodniście? – spytał znienacka.

Była odmiana myśli tak nagła, że mało się podstarości ze zdumieniem nie wydał. Podkomorskie obejście nie słynęło hojnością.

– Może odrobinę… – odparł niepewnie, lecz gospodarz już krzyczał na służbę.

Dziewki przyskoczyły raźno z półmiskiem zrazików postnych ze szczupaka, sosem grzybnym tylko polanych, jako że w domu podkomorzego suszono przed świętem Zird Zekruna. Obok postawiono michę kopiastą kaszy skwarkami omaszczonej, kwaszoną kapustę i ogórce, a do tego sowity dzban ciemnego spichrzańskiego piwa. Pan podkomorzy rad pokazował, że mimo zasobności wielkiej nie odwykł od prostego jadła i chętnie je ze swojakami dzieli.

Podstarości uśmiechnął się pod wąsem. A jaki on swojak? – pomyślał bez złości. Ot, przebrała się małpa w kabat i sztuczki pokazuje, jeno spode kabata ogon kudłaty wygląda. Nic tutaj dziadowe konterfekty na ścianach nie pomogą ni dostojeństwa pyszne od Pomorców kupione. Jeszcze na nadaniach dobrze inkaust nie przysechł. Szlachectwo też niestare.

Jadł jednak szybko i wyławiał co tłuściejsze skwarki. Podjadłszy, beknął zdrowo, a potem go świeża podejrzliwość zdjęła. Nie był bowiem człekiem nazbyt bystrym, ale całe Wilcze Jary wiedziały, że podstarości nie miał zwyczaju marnotrawić jadła ni bez powodu nim raczyć.

– A wiecie, mości Chabino, co wedle tych czymborskich oczeretów uczyniono? – Gospodarz otarł wąsy, posklejane na czubkach od tłustego sosu i przybrane pojedynczym plasterkiem borowika. – Na co nas prosty zbójecki cham przywiódł? Ja wam to zaraz akuratnie wyłożę.

Podstarości powlekł oblicze zatroskaniem i ciekawością: oto zanosiło się na jedną ze sławetnych mów. Był bowiem podkomorzy zawołanym oratorem i chętnie swe krasomówcze talenta przed nieopatrznymi gośćmi rozwijał. Jednak piwo przelewało się Chabinie w trzewiach z lubym bulgotaniem. Westchnął zatem z rezygnacją i wygodniej usadowił zadek na ławie wyłożonej aksamitną poduszką. Miał ochotę zdrzemnąć się sprytnie, kiedy własna wymowa do reszty rozpłomieni mości podkomorzego.

– Bo nie w tym rzecz. – Gospodarz założył kciuki za suty żalnicki pas, który ledwie wyglądał spod potężnego, obleczonego w haftowany złotem kaftan brzuszyska. – Nie w tym rzecz, że trochę trupów pomorckich zgnije w krzewinie. Gorzej, że ten mord chytrze a zdradziecko obmyślono. Tak, aby na nas podejrzenie padło i do zguby nas przywiodło.

– Et, breszecie. – Podstarości uśmiechnął się błogo i łeb na ręce podparł, nie dbając o purpurowy kołpak, któren mu coraz bardziej na nos opadał. – Nie pierwszy raz pachołków w zasadzce narżnięto.

– Ale nigdy wcześniej nie ubili zbójcy pomorckiego komendanta wraz z całą kompanią i chorągwi nie pohańbiono – warknął gospodarz.

W cokolwiek zamroczonym miodem umyśle podstarościego błysnęło podejrzenie, że tu o coś więcej idzie niźli kolejną pańską orację.

– Pojmujecie, mości Chabino? – naciskał gospodarz. – Pamiętacie chyba, jaka tu trwoga zeszłej jesieni nastała, kiedy się począł po siołach on prorok przeklęty wałęsać i chłopów judzić? Pomnicie, jaką fortuną my się pomorckim komendantom opłacali, żeby bab naszych z komór nie wywlekali i w ogień nie rzucali? A ile niewiast przed stanicami popalili. Ile ludzi w las uciekło, jak nakaz przyszedł, żeby się przed kapłańskim sądem z onego wiedźmienia wytłumaczyli. Pomnicie?

– Co bym miał zapomnieć? – Podstarości odwrócił wzrok i gmerał w uchu. – Przylazła ich cała horda do dworca, kozojebców. Kąty przepatrowali, szynki okrawali na zimę powędzone, kury na podwórzu wyłapali co do jednej. I rychtyk w rychtyk gadali, że się u mnie ona herezyja we wiosce zalęgła. Zrazum im się prosto w gębę śmiał. Ale jak zaczęli strzechy na chałupach podpalać, a babom do gardła kindżały przykładać, to co było czynić? Miałem we skrzyni trocha gotowizny, za knury na jesiennych targach przedane. Wszystko zabrali. I jeszcze rzekli, kurewnicy, że to jeno wedle starej znajomości, bo od innych po dwakroć tyle biorą!

– Sami widzicie. – Podkomorzy nerwowo bębnił palcami po brzuchu. – Niech się jeno okazja trafi, a łupią nas jako cebulę. Do nędzy przywodzą… – Tutaj gospodarz odchrząknął niepewnie, ułapiwszy spojrzenie podstarościego, które mimowolnie przesunęło się po komnatce zubożonej pomorcką łapczywością – po ścianach przybranych skalmierskimi kilimami, po portretach przodków w pozłocistych ramach, po skrzyniach i szafach bogato inkrustowanych srebrem. – A teraz gorzej będzie, mości Chabino, znacznie gorzej. Będą nam wmawiać, że się cała ta rzeź za naszą wiedzą i winą odbyła!

– No, was chyba szarpać się nie ośmielą! – wyrwało się Chabinie.

– A czemu nie? – spytał zapalczywie podkomorzy. – Wnet się znajdzie jaka sprytna dusza, co nowemu komendantowi w ucho szepnie o synaczku moim, co się na Półwyspie Lipnickim obraca.

– Podobnie o połowie tutejszych panów rzec można – zauważył Chabina. – Przecie najstarszego chłopaszka posłaliście na kniaziowską służbę aż do samej Uścieży, co nie jest między naszymi rzecz częsta.

– I co mnie tyle gotowizny wyniosło, że dobrą wioskę bym kupił – mruknął posępnie. – A i tak się krzywili. Wiecie, co między Pomorcami o nas gadają. Żeśmy do jednego zdrajcy, szubrawce i przedawczyki śmierdzące.

– Żeby im jeszcze grosiwo nasze śmierdziało! – Podstarości westchnął z głębi serca, wspominając łupy, które mu z dworca frejbiterzy wywieźli na drabiniastym wozie.

– Rozumiecie, panie podstarości? Pospołu nas do lochu cisną, na słomę zgniłą. Wszystko zabiorą. – Porwał się za resztki czupryny. – Dwór, ziemię, gotowiznę, wioski, sady i młyny. Ze wszystkiego nas kniaź obedrze, a na koniec na dusienicę pośle.

– Jakże tak? – Chabina z niedowierzaniem przetarł oczy.

– Zwyczajnie. Do tego nas właśnie oną rzezią Twardokęsek z Bogorią przywiedli. Prosty cham, zbójca i łapserdak. – Splunął na wywoskowany pawiment. – Bo po Debrzy się nie da dłużej z boku stać i czekać, kto kogo szybciej zadusi – Koźlarz Wężymorda czy Wężymord Koźlarza. Teraz nas Pomorcy jako wszy na kożuchu wyłapią i w płomienie rzucą. Chyba że wcześniej klejmo zdrajców zmyjemy. Jeno krwią, nie wodą – znacząco zawiesił głos.

Podstarości podrapał się po głowie.

– Czyście się dzisiaj szaleju opili? – spytał po chwili niepewnie. – Przeciwko swojakom? Przecie nie uchodzi.

Jego słowa bynajmniej nie ułagodziły podkomorzego.

– A jak wam się zdaje? – Ze złością smagnął się po cholewicy. – Po to kniaziową barwę nosicie, żeby zdrajców łapać, osobliwiej tych, co jego sługi mordują. A jeśli nie będziecie, wnet się znajdzie usłużny, który Pomorcom podpowie, że wasz Hardysz do Koźlarzowej kompanii przystał.

Żylastemu szlachetce wydało się, że słyszy w głosie gospodarza nieznaczną nutkę pogróżki. Ale kiedy spojrzał baczniej w lico podkomorzego, czerwone od trunku i przystrojone sumiastym wąsem, nie dostrzegł nic prócz ojcowskiego zatroskania.

– Jako i wasz Nieradzic – burknął.

– Ano prawda. – Podkomorzy pokiwał głową. – I tuście, mości Chabino, nader trafnie rzekli. Jako mój Nieradzic.

Przez chwilę milczeli posępnie.

– Powiadał mi raz jeden kapłan, człek stary a mądry, chociaż pewnie heretyk – podjął gospodarz – że jesteśmy jako w zaprzęgu woły. Każdy w jarzmie chodzi. A moje jarzmo to ten dwór i imię, i fortuna. I mus mi o nie dbać.

– Ano prawda – odparł niewesoło Chabina. – Ot, udali się nam synkowie, jeden w drugiego, powiadam wam. Jeno warcholić, rokoszować, po gościńcu szabelką błyskać, dziewkom szramy na łbie pokazywać, tyle im w głowie. Taki nie będzie wieprzy na targ pędził, jabłoni szczepił, hreczki siał, ni po polu za wołami chodził. Nie honor mu będzie z flisakami spławu doglądać ani ze skalmierskim kupcem zbożem frymarczyć…

– Bo czasy nie dla hreczkosiejów nastały – podkomorzy niecierpliwie uciął gospodarskie troski Chabiny. – Gdy poczną Pomorce z Koźlarzem tańcować, nikt się przed nimi na gumnie nie skryje ani cepem nie zastawi.

Podstarości pokraśniał jeszcze bardziej na gębie, usta otworzył i znać było, że się w sobie mocuje, czyli coś rzec, czyli roztropnie zmilczeć.

– Dajcież pokój. – Podkomorzy niedbale machnął ręką. – Uczciwie gadam, co będzie. No, chyba żeby Koźlarz od jednego uderzenia nad Wężymordem przemógł… Ale to niepodobna i być nie może, bo za kniaziem cała pomorcka potęga stoi i sam Zird Zekrun na koniec. Nie, będzie się wojna ślimaczyć i rok po roku cudzić. Będą młodzi szabelkami machać, będą pola odłogiem leżeć i pęcznieć od krwie czerwonej. A my będziem we dworach siedzieć i od zgryzoty mszeć niby grzyby stare. – Przygryzł czubek wąsa. – Chyba żebyśmy coś zawczasu uczynili.

– Toć nie jesteśmy rakarze! – Podstarości targnął się na ławie, ukradkiem kreśląc w powietrzu znak złe odpędzający. – Przecie nie będziemy dzieci własnych mordować.

– Co wy wiecie i Pomorcy wiedzą – rzekł posępnie gospodarz. – Ale teraz nie uda się z nimi ułożyć. Nie po Czymborskiej Debrzy. Albo… – zawiesił głos. – Gdyby im tak samego Twardokęska na postronku przywieść? Podstępem, po cichońku w gospodzie pochwycić, szmatę w pysk wrazić… Wtenczas Wilcze Jary ocaleją. I tego będziemy musieli pospołu dopilnować. Wy i ja. Dla majętności naszej, imienia zacnego i tych smarkaczy durnych, co się w rebelię bawią. Zapamiętajcie sobie. Wy i ja.

Загрузка...