ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Nikt nie ośmielił się spojrzeć w twarz zwajeckiego kniazia, kiedy niósł swoją córkę poprzez klasztorny dziedziniec i gdy wstępował z nią na schody północnej wieży. Stopni było wiele, ociosanych gładko z granitowych płyt i wygładzonych pod stopami mnichów. Na ścianach połyskiwały krople wody i zielonkawe jęzory mchów. Rozpuszczone włosy Szarki ciągnęły się po posadzce.

Pod drzwiami komnaty zwajecki kniaź przystanął. Lewą ręką przygarnął mocniej nieprzytomną dziewczynę, a prawą uderzył w gębę wartownika. Nikt się nie roześmiał. Wojownik ani drgnął, choć Suchywilk miał na palcu gruby pierścień z rubinem i kamień przeorał strażnikowi policzek.

– Przykazałem, żeby jej na ucztę nie puszczać – powiedział kniaź. Głos miał spokojny, bez cienia zadyszki. – Teraz drzwi na dole zaprzeć i wojowników do wieży ściągnąć. Duchem.

Iskra zaskowytała, kiedy kniaź układał ją na łożu. Jej oczy były na wpół otwarte, dłonie dygotały.

– Co chcecie uczynić? – Czarnywilk przyklęknął u paleniska i podsycił ogień.

– Nie wiem. – Kniaź zacisnął zęby tak mocno, że kości szczęk zagrały pod skórą. – Ale się wnet dowiem. Dość tych szarad i tajemnic. Czas gadać – rzucił szorstko do jasnowłosej wiedźmy. – I gadać będziesz. Choćbym ci miał słowa kordem z gardła wyrzynać, dziewczyno.

Niewiastka w niebieskiej sukni cofnęła się, oparła plecami o ścianę. Kamień był wilgotny, pokryty resztkami szkarłatnej farby i zaciekami pleśni. Martwy kamień, pomyślała, dawno temu wydarty z ziemi. Lecz wydało się jej, że mur drgnął, gdy jadziołek przemknął obok okna, niemal musnąwszy ościeżnicę skrzydłem o lotkach zwieńczonych rzędem drobnych haczyków.

Plugastwo krążyło wokół potrzaskanych murów klasztoru. Jego wizgi wwiercały się wiedźmie w głąb umysłu. Po raz pierwszy od dnia, kiedy wypatrzył Szarkę pod zeschniętym drzewem, jadziołek nie mógł jej dosięgnąć. Wiedźma czuła jego wściekłość: sok zmąconego źródła Ilv oślepiał potwora równie dotkliwie jak Szarkę. Był głodny. Wiedziała, że niedługo oprzytomnieje na tyle, aby spróbować pochwycić kogoś na miejsce utraconej zdobyczy.

Wzdrygnęła się.

– Nie straszcie wiedźmy, kniaziu. – Żalnicki książę skrzywił się nieznacznie. – Wasza złość jej nie ośmieli.

Suchywilk uczynił krótki gniewny gest, lecz w tej samej chwili wizg plugastwa rozległ się tuż za zapartą okiennicą. Szarka rzuciła się dziko na poduszkach i kniaź pohamował się szybko. Ukląkł przy posłaniu, przytrzymał jej rękę.

– Wiedźmo, nie wiem, czego się obawiasz. – Suchywilk popatrzał przez ramię ku błękitnookiej niewiastce. – Ale na pewno rozumiesz, co uczyniono mojej córce. Więc gadaj. Bo jeśli ona na tej wyspie pomrze, nikt się stąd żywy nie wydobędzie. Przysięgam ci na wszystkich bogów.

Wiedźma przymknęła oczy. Czuła, jak mleczny jad otula Szarkę, unosi ją coraz głębiej i dalej. Trucizna była miękka, ulotna i nie pozostał w niej nawet ślad po skrzydlatych wężach nieba. Moc Zird Zekruna wymiotła je jak miotła z brzozowych witek, rwanych wiosną przy pełnym księżycu, aby wyczyścić komin ze starego popiołu i zimowych smutków.

Pan Pomortu przerażał wiedźmę do głębi. Jednak z wolna zanurzała się w sny Szarki, czując na sobie uważne spojrzenie pomorckiego boga. Tuziny miodowych ślepi rozwierały się powoli w ciemności głębokiej jak otchłań, nad którą zawieszono Hałuńską Górę i całą pomorcką dziedzinę. Nie umiała się przed nimi zasłonić. Nie próbowała nawet, ponieważ w tej krótkiej chwili, pochylona nad posłaniem sinoborskiego kniazia, pojęła jedną prostą prawdę, o której nie ośmieliła się wcześniej pomyśleć.

Że Iskra naprawdę może umrzeć. Ponieważ tak właśnie wybrała, co nie pozostawiało miejsca na żadne wybiegi, sekrety i chytre sztuczki. Jedynie na śmierć.

W sercu Szarki nie było nic prócz łopotu płomieni i krwi. Nic więcej. Ani w najgłębszej wizji wiedźma nie umiała odnaleźć tamtej dziewczyny, która tańczyła w wielkiej sali donżonu z dwoma zakrzywionymi mieczami, cała złota, roziskrzona.

Najemnicy idą przez cichy zamek. Za zasuniętymi kotarami loża rudowłosa kobieta śpi ze srebrnym kubkiem w zaciśniętych palcach, a wino z przewróconego dzbanka plami poduszki. Siwa suka skowyczy, zdychając w kałuży krwi. Ktoś wybucha śmiechem, kiedy kobieta unosi się z wysiłkiem na łokciach i spogląda po ich twarzach. Wciąż nie pojmując, wciąż nie rozumiejąc.

Rękojeść sztyletu uderza ją w skroń.

Błękitnooka wiedźma z wysiłkiem wyrwała się na powierzchnię, do świata, gdzie nie było złocistych ślepi boga ani wspomnień Szarki.

– Nie wiem. – Nie śmiała spojrzeć na kniazia, by nie wyczytał w jej oczach strachu przed bursztynową obecnością, która krążyła w mrocznych krańcach komnaty. – Myślałam, że trucizna nie może jej pokonać.

– Trucizna? – Żalnicki książę dotknął jej ramienia. – W kielichu była trucizna? Komu ją przeznaczono?

Był szybki. Bardzo szybki.

– Wam i jej – odparła cicho.

– Ale to ona wypiła – dopowiedział książę. – Dlaczego?

Poprzez błękitną materię sukni czuła, że jego palce są zimne jak lód. Jak szron, który osiada na rzęsach i włosach martwych władców, kiedy pędzą samym środkiem fiordu za rogatym szłomem Białobrodego. Jaśminowa wiedźma zadygotała, rozpaczliwie pragnąc, aby chłód zniknął i odpłynął bez śladu. Ale było już zbyt późno i nazbyt wiele krwi przelano na kamiennych plażach Przychytrza. Wizja zagarnęła ją jak fala.

Kry pękają pod kopytami widmowych rumaków. W górze sevri zanoszą się chrapliwym śmiechem, który wnet przechodzi w dudnienie lawiny. Ich włosy powiewają na wietrze niby pasma żywego ognia.

Ogień jest prawdziwy – korony sosen rozpalają się jak smolne szczapy, gdy musną je włosy Iskry. Na ciemnym zimowym niebie sevri zlatują się niczym dzieci do paleniska. Ich rozradowanie brzmi dźwiękiem srebrnych dzwoneczków, zawieszanych pod powałami północnych chat dla odstraszenia złego. Chłopiec odwraca się przez ramię, osłania dłonią oczy i przez chwilę ma wrażenie, że widzi jedną z nich dokładnie. Ciemny kontur w obramowaniu płomieni. Nagie ramiona zaciśnięte na szyi czarnego wilka, który galopuje po niebie. Twarz bledsza od księżycowego światła, kiedy Iskra odrzuca w tył głowę w wybuchu śmiechu. Złocista rozgwiazda włosów, która płonie, faluje za jej plecami na niebie jasnym od sosnowego ognia.

I przez moment wydaje mu się też, że Iskra patrzy prosto w niego.

Ich spojrzenie jest śmiercią, tak mawiano w dworcu jego ojca, dawno temu, zanim jeszcze przez jezioro bogini przepłynęły łodzie frejbiterów, długie i smukłe na wodzie jak liście jesionu. Kniaź śmiał się grubym huczącym śmiechem, w którym nie było ni cienia strachu przed powietrznymi boginkami. Ale kiedy kapłani Bad Bidmone odchodzili w ciemną głębię przybytku, opasanego jabłoniowym sadem, ukradkiem strącał z kielicha kilka kropel najprzedniejszego wina. Na ofiarę dla tych, które galopują po niebie w kohorcie Org Ondrelssena. Aby nigdy nie zajrzały mu w twarz pośrodku bitwy i aby sine żelazo nie zaśpiewało ich głosem.

Oddech unosi się z ust chłopca mlecznym obłoczkiem. Jego koszula jest sztywna od mrozu i zawiązana przy szyi na pojedynczy troczek. Nie czuje jednak zimna, nawet wówczas, kiedy nagą dłonią sięga po rękojeść Sorgo, tak lodowatą od mrozu, że powinna parzyć palce. Odkąd Białobrody odnalazł go w potrzaskanej łodzi, na wpół żywego od chłodu i wyczerpania, nie czuje zupełnie nic.

Najpierw wydało mu się, że to wilk. Jeden z wielkich polarnych wilków, które przez wiele dni biegły wytrwale wzdłuż brzegu, czekając, aż prąd pchnie łódkę chłopca na nabrzeżne skały. Potem zwierzęta znikły: wilki, morskie psy i mewy, które o świcie budziły go wrzaskiem i szarpały za płaszcz.

Wilk ma szare oczy. Przejrzyste jak zamarznięte źródło. Kiedy przesuwa dłonią po policzku dziecka, jego palce są zimniejsze od lodowych sopli i sprawiają, że chłód wnika głęboko pod skórę. Zimno tak dotkliwe, że mróz zdaje się przygasać i niknąć. Jak we śnie.

We śnie chłopcu wydawało się, że lód szkli się w jego oczach i ulatuje znad ciemnego morza niczym tuziny świętych łabędzi z rdestnickiego jeziora. Potem jego palce napotykały rękojeść Sorgo. Wówczas budził się, skostniały i zwinięty w ciasny kłębek na dnie łodzi, pod foczą skórą, którą ukradł w sinoborskiej wiosce.

Tym razem jednak sen trwa. Wokół rżą konie. Białe, siwe i jabłkowite ogiery drobią kopytami po lodzie, kiedy bóg podnosi chłopca pojedynczym szarpnięciem. Dziecko nie boi się. Kruk na ramieniu boga kracze chrapliwie, a martwi królowie przyglądają się bez słowa chłopcu, który stoi na dnie lodzi bez foczej skóry i płaszcza, podartego w strzępy jeszcze na skraju żalnickiej puszczy. Ich twarze są jedynie zasłoną, żałobnym całunem narzuconym na gołe czaszki. Na czołach połyskują krwawe pęknięcia, szramy od miecza, topora i włóczni. Koszule poczerniały od zaschniętej krwi.

Nie przerażają jednak dziecka – ani oni, ani bóg, gdy chłopiec wreszcie zgaduje, kogo udało mu się spotkać. Org Ondrelssen jest jasnowłosym wojownikiem w rogatym hełmie, z futrem narzuconym niedbale na srebrzystą misiurkę i potężnym toporem o wydłużonej brodzie. Chłopiec opiera się mocniej o Sorgo. Nie ma dość siły, aby unieść miecz, choć dokonał tego raz jeden w podziemnym przybytku Bod Bidmone. Po prostu patrzy na martwych królów, gdy z wolna kołują wokół niego na kruchym lodzie. Jeszcze tej wiosny pochyliłby się przed nimi nisko, dotknął czołem skał pokrytych lodem, który nigdy nie topnieje.

Ale nie po tym, co wydarzyło się w świątyni. Nie po tym, jak podniósł Sorgo.

Wiedźma zamrugała powiekami, budząc się z wizji. Jej twarz była ukryta na ramieniu Koźlarza i szorstka materia płaszcza z wolna nasiąkała jej łzami. Książę obejmował ją ciasno i chłód stawał się coraz głębszy. Wciągał ją jak morze. Jak fale Wewnętrznego Morza.

– Nigdy jeszcze… – jego głos był cichy jak oddech.

– Wiem – odparła równie cicho.

I naprawdę wiedziała. Nikomu nie opowiedział, co wydarzyło się w przybytku bogini w noc rzezi Rdestnika – ani Czerwieńcowi, choć ten z woli Org Ondrelssena stał się jego ojcem, ani Warkowi, ani nawet kapłanom Bad Bidmone, skoro wreszcie pozwolił, by go odnaleźli poza wypalonym pasem turzniańskich równin. Dopiero teraz. Coś ścisnęło ją za gardło.

Przypomniała się jej Zarzyczka, jak po trzykroć wypowiada swe życzenie w noc Żarów, najświętszą z nocy. Tacy podobni, pomyślała z goryczą. Brat i siostra. Dwa profile tej samej monety. Bliźniacze sploty pragnień.

Żalnicki książę był człowiekiem prostym i w całym zamęcie, który ogarnął Krainy Wewnętrznego Morza po tym, jak z woli Zird Zekruna wymordowano żmijów, pragnął widzieć rzeczy w ich prawdziwej naturze. Zabił boginię. Był gotów przyjąć karę. Ktoś inny, bardziej skłonny do kłamstwa, a może tylko bardziej pobłażliwy, powiedziałby, że nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ Zird Zekrun pokonałby ją prędzej czy później. I że nie było w tym ni cienia jego własnego wyboru, ponieważ Sorgo uderzył na oślep, posłuszny naturze nadanej mu w ogniach Kii Krindara i nakazowi, który za wszelką cenę kazał mu bronić śmiertelnego dziecka.

Pośrodku morderczej walki, spleciona w ciasnym uścisku z pomorckim bogiem, który ją pożerał, Bad Bidmone zapomniała o tej jednej błahej prawdzie – że bogowie nie mogą obrócić się przeciwko własnej mocy, a żelazny cierń w rękach chłopca jest koronacyjnym ostrzem żalnickich panów. Miecz uderzył. Raz jeden, głęboko we wnętrzu ziemi, gdzie nie sięgają promienie słońca.

Światło zgasło.

W głębi żalnickich lasów garbata wiedźma wypuszcza z rąk gliniany garnek z wyżebraną od młynarzowej resztką kwaśnego mleka i zastyga w niemej rozpaczy. Mechszyca odrzuca ze łba kaptur utkany z sinoniebieskich porostów, jej usta rozwierają się do pojedynczego krzyku bólu, który sprawia, że woda leśnych źródeł przybiera barwę krwi. Dzwony żalnickich klasztorów rozdzwaniają się raz jeden i milkną, a mnisi w swoich celach składają ręce na piersiach i przestają oddychać, nim jeszcze serca dzwonów znieruchomieją na dobre. Mnisi i kapłanki z wewnętrznej świątyni umierają jedno po drugim, ponieważ wyświęcono ich w służbę bogini, a teraz śmierć Bad Bidmone ogarnia ich kolejno niczym ciemna fala. Mrok pochłania tego, kto kiedykolwiek przyjął z jej rąk owoc świętej jabłoni lub miał w żyłach dość krwi przedksiężycowych, aby poczuć podobną zagładę.

Ponieważ umarła bogini. Gdyż Bad Bidmone zginęła od własnej mocy i nie odrodzi się w żadnym ze światów.

Jaśminowa wiedźma znów się ocknęła, słysząc za plecami płytki oddech Szarki. Tak wiele lat, pomyślała. Tak wiele rozpaczy. Tak wiele bólu.

Dziwna rzecz, ale dopiero tutaj, głęboko na Wewnętrznym Morzu i daleko od żalnickiego brzegu, wiedźma zdołała w pełni zrozumieć tamtą śmierć, choć przecież odgadywała ją i wcześniej. Kiedy wędrowali przez Żalniki, czuła pustkę, utajoną w szumie drzew, w chrapliwych krzykach nocnych ptaków, w zdradliwym błękicie leśnego jeziora. I zapominała o niej wciąż na nowo. Mozolnie odpędzała od siebie przeczucia, by znów móc się cieszyć smakiem wina i usypiać z głową opartą o ramię zbójcy, przeczucia tak boleśnie i dogłębnie zakorzenione w zwyczajnym świecie, gdzie trawy nie są włosami zmarłych, a źródlana woda nie smakuje jak piołun.

Koźlarz nie potrafił zapomnieć. Jego pamięć i jego wina zostały nieodwracalnie wplecione w kształt miecza żalnickich panów i powracały za każdym razem, gdy wysuwał go z pochwy. Zabił boginię, a jego kraj umierał. W powolny, łagodny sposób Żalniki przemieniały się w przeciwieństwo wszystkiego, czym je niegdyś uczyniono. Nie z zamysłu Zird Zekruna, gdyż tę ścieżkę bezpowrotnie zamknął pojedynczy błysk Sorgo, ale równie ostatecznie. Bogini była martwa, a jej śmierć rozdarła tkankę Krain Wewnętrznego Morza niczym zetlałe płótno. Wiedźma nie miała zbyt wielu powodów, aby kochać przedksiężycowe moce, ale właśnie tak odczuwała zagładę Bad Bidmone – jako pęknięcie w materii świata, które pochłaniało go w powolny, nieubłagany sposób.

A wcześniej to samo uczyniono ze żmijami.

I z żalnickim księciem, pomyślała. Dzieckiem z kohorty Org Ondrelssena od Lodu. Dzieckiem naznaczonym śmiercią tak dogłębnie, że martwi królowie odnaleźli je i włączyli do swego orszaku.

Śnieg unosi się w powietrzu niczym płatki jabłoni, kiedy chłopiec stoi przed orszakiem Org Ondrelssena. Bez słowa. Oczy dziecka są pełne Bad Bidmone, która w przedśmiertnym skurczu próbuje je zabić – ponieważ widziało zagładę nieśmiertelnej mocy, a nie jest dobrze, gdy śmiertelnik odchodzi wolno z podobną wiedzą. Pod palcami chłopca Sorgo śpiewa przenikliwą, naglącą pieśń żelaza, które już raz posmakowało krwi bogów. Białobrody mruży oczy. Lodowe odłamki kruszą się pod końskimi kopytami. To trwa. Tak długo, że wilki wychylają łby zza korony skałek, a zorza rozkwita fioletem na zimowym niebie. I chłopiec nawet nie pamięta, czy w końcu bóg podsadził go na jednego z wierzchowców, czy też sam czepił się jego strzemienia.

Nie umie zgadnąć, jak długo biegnie pomiędzy martwymi wojownikami. Nie patrzy w słońce i nie liczy odmian księżyca. Rybacy nakrywają twarze foczą skórą, gdy słyszą na lodzie tętent rozszalałej kohorty Org Ondrelssena od Lodu, i żaden z nich z wolnej woli nie przemówi do dziecka, które jeździ wraz z martwymi władcami.

Czasami ścieżka wiedzie ich w podziemne groty i w ciemności chłopiec widzi sny swoich towarzyszów. Obce, odległe bitwy. Krwawe błoto pod końskimi kopytami, ciemna piana na powierzchni kielicha i kobieta o warkoczach jasnych jak morski piasek, kobieta, co stoi u studni z dzieckiem u spódnicy i dłonią uniesiona w geście pożegnania. Dawno, dawno temu. Zanim pośrodku żalnickiej puszczy ociosano kamień węgielny rdestnickiej cytadeli. Zanim ciemna ziemia Pomortu wypiętrzyła się pośrodku Wewnętrznego Morza.

– Martwa woda ze źródła Ilv. – Wiedźma popatrzyła prosto w twarz żalnickiego księcia. – To właśnie ją zabija. Przypłynęliśmy na Przychytrze po dwie śmierci. Waszą i jej. Ale cała reszta jest złudzeniem i fałszem. Kapłanka nie próbowała was zabić, a Szarka nie przypłynęła na Przychytrze, aby was ocalić.

Źrenice księcia rozszerzyły się nieznacznie. Znał Północ wystarczająco dobrze, by rozumieć, czym stała się jasna woda. Lecz jego palce wciąż spoczywały na ramieniu wiedźmy, chłodne i nieruchome. Zrozumiała, że pozwala jej patrzeć. Tak głęboko, jak tylko potrafi. Zanurzyć się w tamto dziecko, które zagubiło się pomiędzy bielą, nie pamiętając własnego imienia. Aż wreszcie zobaczy je na samym krańcu północnych ścieżek, poza krwawiennickim brzegiem i najdalszą z wysp, w dziedzinie żmijów.

Bowiem gdzieś na dnie tego wszystkiego niczym ziarnko piasku tkwiła rudowłosa kobieta.

Która była Iskrą zimowego nieba, wichrową boginką z orszaku boga.

I która umierała – w tym miejscu i w tym czasie – z powodu Koźlarza.

Śnieg skrzypi pod kopytami. Połać bieli jest bezkresna, roziskrzona zimowym słońcem, i nie mąci jej nawet najdrobniejsza skaza. Odcisk buta, trop niedźwiedzia, ślad ptaka. Nic. Cisza staje się tak głęboka, że dziecko budzi się z otępienia, pierwszy raz niespokojne i poruszone. Ogląda się po bokach, ale spod koron na głowach martwych królów patrzą w niego nieruchome, puste oczodoły. Jeden za drugim konie stąpają wąską bruzdą wśród śniegu, z każdym krokiem coraz mniej podobne do śmiertelnych wierzchowców. Są w krainie bardziej martwej niż one i nie muszą przyjmować obcych kształtów, więc wkrótce z ich chrap nie unosi się nawet najlżejsza mgiełka oddechu. Łby tracą koński zarys, boki pokrywają się ostrym białym włosem, ślepia żarzą bursztynową tęczówką przedksiężycowych. Przez chwilę dziecko myśli, że uczyniono je z tego samego ognia, z którego niegdyś powstały Iskry, młodsze siostry bogów. Potem spośród śniegu wyłaniają się kości żmijów i myśl znika, bezpowrotnie zmieciona przerażeniem.

Zakrzywione zręby kości unoszą się ku niebu jak palce. Żebra są tak potężne, że wierzchowce zanurzają się pomiędzy nie i wydeptują ścieżkę wzdłuż kręgosłupa. Wąskie, żmijowe czaszki zastygły ze strużką lodu, co wije się wokół kłów jak ślina.

Tak, dziecko zna opowieści o harfiarzach, którzy pod pozorem człowieczego ciała wędrowali pomiędzy siedzibami śmiertelników. I na darmo próbuje zacisnąć powieki, kiedy kopyto wierzchowca osuwa się na niemal człowieczy czerep. Kręgi hybrydy pękają ze szczękiem. Jak lód.

Śnieg przesypuje się z szelestem pomiędzy splotami martwych węży. Ich skrzydła są wciąż rozpostarte na śniegu wachlarzem pożółkłych kości.

Dalej jest tylko czarna spalona skała. I strużki wody, która przesącza się wśród kości. Leniwy, mleczny strumyk, który nie zamarza w żadną z zimowych nocy.

Księżyc niknie za krawędzią lodu jak wytarta srebrna moneta, kiedy królowie z kohorty Org Ondrelssena rozsiodłują wierzchowce i puszczają je luźno. Drobinki śniegu wirują w powietrzu, osiadają na rogatych szłomach. W milczeniu, z nagimi mieczami na kolanach, martwi bohaterowie czekają na północ i wicher, który podnosi się znad ziemi wraz z siną zorzą.

Trupi wiatr zrodzony w najdłuższą z nocy uderza w ludzkie brzegi zarazą i pomorem, ale chłopiec dowie się o tym dopiero w Czerwienieckich Grodach. Jednak nawet wówczas nie usłucha klucznicy, która każe mu wygasić pochodnie i zabić od środka okiennice. Będzie z gołą głową stał w wierzejach, w nadziei, że dobiegnie go choćby odległe echo melodii usłyszanej ongiś u źródła Ilv.

Bo kiedy noc nadchodzi na dobre, żmijowie zaczynają grać. Ostatnią melodię, wyśpiewywaną przez północny wiatr na gołych kościach. Chłopcu wydaje się, że słyszy ich w zamieci – tuziny głosów splecionych w jedno z pieśnią harfy, szczęk kielichów, srebrne dzwoneczki, śmiech dziewcząt, kiedy żmijowy harfiarz z nagła nakrywa się łuską i odfruwa po zimowym niebie. Głęboko pod lodem zaczynają bić dzwony zatopionego miasta i przez chwilę chłopiec niemal czuje odległy zapach jabłek i smak miodu na wargach. Dźwięk jest tak bliski, że chciałby unieść Sorgo i wybić przerębel, a potem zanurkować pod lodem. Głęboko, aż powietrze rozsadzi mu płuca. Tam, gdzie ukryto wszystkie żmijowe harfy i serca martwych żmijów. Bo tej zimowej nocy chłopiec dowiaduje się, że zemsty nie dokonano raz jeden. Serca żmijów wciąż biją pod lodem, wołają głosem zatopionych dzwonów, choć moc Zird Zekruna przemieniła ich źródło w mleczny jad i zatruła martwe kości tak dalece, że tylko raz w roku, w najdłuższą spośród nocy, wicher przemawia ich własną melodią.

Tą samą, którą później wyśpiewała Szarka, daleko na południowym morzu, w krainie Sandalyi.

Więc to właśnie, pomyślała wiedźma, słyszał w jej pieśni. Głosy żmijów, uwięzionych pod lodem z powodu przekleństwa Zird Zekruna. A także…

– Dlaczego miałaby próbować umrzeć? – głos księcia był cichy jak oddech. – Jest Iskrą. Młodszą siostrą bogów zrodzoną z żywego ognia.

Wiedźma bez słowa położyła palec na wargach.

Wciąż ta sama noc. Krąg martwych milczących postaci wokół źródła Ilv i żywe dziecko skulone pomiędzy nimi na czarnej skale. Chłopiec unosi głowę i poprzez zadymkę widzi blade płomyki na szczytach żmijowych żeber. Migoczą jak światełka, rozpalane w tę noc na rozstajnych drogach dla ukojenia zbłąkanych dusz. Wichrowe boginki łopoczą, tańczą w płomieniu. Blask kłuje w oczy, wciska się w głąb powiek. Lecz nim chłopiec poczuje na policzkach łzy bólu, pod powierzchnią płomienia widzi znajomą twarz. Zielone oczy sevri rozszerzają się, jakby i ona go rozpoznała. Ogień pali. Chłopiec rozumie, że nie może w nią patrzeć ani chwili dłużej. Powinien kurczowo zacisnąć powieki i odwrócić twarz. Ale nie potrafi. Na brzegu martwego źródła Ilv wichrowa boginka wydaje się prawie śmiertelna. Wystarczająco żywa, by wyciągnął do niej rękę, jakby mogła zbiec do niego po gładkiej ścieżce żmijowej kości.

I to właśnie się dzieje. Ognik opada powoli ku jego palcom, rośnie i rozszerza się, by na koniec pęknąć jak mydlana bańka. Iskra przyklęka tuż przed chłopcem, drobna i jasna. W jej stulonych dłoniach migocze ogień, oświetlając od dołu ostrą, szczupłą twarz. Koniuszki palców są niemal przezroczyste, rozpuszczone włosy opadają na ramiona i przez krótki moment przypomina śmiertelniczkę zagubioną wśród śniegów. Ale na dnie jej oczu, zielonych jak świeże wiosenne listki, nie ma nic człowieczego. Nic, co umiałby rozpoznać czy nazwać. Jednak nie potrafi przestać w nią patrzeć.

Żmijowie śpiewają nad ich głowami.

To Iskra odzywa się pierwsza. Głosem, który jest jak srebrna nitka pośrodku zadymki.

Przywołałeś mnie – mówi. – Przywołałeś mnie zbyt wcześnie, ukochany. Ale teraz pamiętam twoją twarz i rozpoznam ją wśród innych.

Później będzie mu się wydawało, że to sen. Pieśń żmijów umilknie bez śladu, a kohorta Org Ondrelssena jak dym uniesie się znad źródła Ilv i popędzi na południe. Gdzieś na skraju Czerwienieckich Grodów bóg zajrzy mu w oczy, zupełnie jakby umiał odnaleźć odbicie Iskry, co klęczała naprzeciw jasnowłosego dziecka na skałach wypalonych żmijowym ogniem. A potem pchnie chłopca w ludzkie życie z łatwością, która sprawi, że wspomnienia poczną zacierać się i blednąć jedno po drugim.

Wychowanek pana Czerwienieckich Grodów długo nocami będzie słyszał ponad kominem tętent widmowych rumaków, a w czas wiosennych burz dojrzy pomiędzy błyskawicami twarz zielonookiej Iskry, lecz wojownicy nazwą to majakiem i ułudą. Bajędą, powtarzaną przez baby, kiedy w zimowy wieczór siedzą kręgiem wokół paleniska z rękami pełnymi nieczesanej wełny. Dziecinnym strachem. A dzieci dorastają, także te, które jeździły w kohorcie Org Ondrelssena od Lodu. Więc chłopiec w końcu uwierzy wojom.

Aż wreszcie wsiądzie na statek i pośrodku upalnej czerwonej nocy zobaczy ją w ogrodach Traganki.

Odbicie jej twarzy drży na powierzchni sadzawki. Oczy są zielone niczym brzozowe listki. Jasna witka włosów lśni jak płynny ogień. I wydaje mu się, że naprawdę przybiegła po niebie na wielkim wilku utkanym z dymu i wichru. Tylko dla niego. Jak wówczas, gdy tańczyła pomiędzy żebrami martwych żmijów.

Ale to nie może być prawda, myśli z przerażeniem. Jeszcze nie teraz. Powinni się spotkać znacznie później, kiedy już wyruszy na północ, w ciemną dziedzinę Zird Zekruna od Skały. Wówczas przywoła ją raz jeszcze, jak mu przepowiedziała, i pozwoli, aby odprowadziła go w krąg widmowych władców, którzy nigdy nie zaznają spoczynku. Nie zamierza się przeciwko temu buntować – ostatecznie zabił Bad Bidmone. Kara została naznaczona dawno temu. Nie buntuje się przeciwko tej cenie – a boginka jest bardzo piękna. Jego Iskra. Jego śmierć. Ale jeszcze nie teraz.

Tyle że ognia nie można pochwycić ni odepchnąć. Nie gołą dłonią. Więc pochyla się nad sadzawką, by zaczerpnąć wody. Odbicie Iskry rozpada się na setki migotliwych odłamków pod jego palcami.

Złudzenie pryska. Jest tylko portowa dziwka w wysadzanym żelazem kubraku, wyłudzonym zapewne od jednego z wojowników, którzy przypływają na Szczeżupiny statkami o trzech rzędach wioseł i przepijają miesięczny żołd w portowych tawernach. Jej szeroko rozwarte zielone oczy wpatrują się tępo w księcia – zbyt wiele wina, myśli mężczyzna. Zbyt wiele gorzałki zaprawionej naparem, który pozwala zapadać się w sen i nie śnić niczego. Albo jest jedną z tych dziewczyn, które poprowadzono niegdyś w głąb Hałuńskiej Góry, aby Zird Zekrun położył na nich karzącą dłoń o sześciu palcach i zmienił ich umysł w pustą skorupę.

Tak samo jak więcej niźli tuzin lat temu uczynił z jego siostrą.

Wie, że wypił tego wieczoru dość jałowcówki, aby ujrzeć Iskrę w obliczu portowej ladacznicy. Powiew wiatru kołysze gałęziami migdałowca i blade płatki kwiatów opadają na jej włosy. Jak śnieg. Jak płatki jabłoni strącane ze ścian rdestnickiego przybytku, nim Sorgo odpowiedział na głos bogini. I książę sam nie wie, czego bardziej pragnie – aby rudowłosa wypowiedziała jego imię głosem nieśmiertelnej Iskry, czy też by tchnęła odorem wędzonej ryby, taniej gorzałki i łoju, mieszaniną woni nieodmiennie przesączających łachmany portowych dziewek.

Lecz jest jeszcze inaczej. Przyciąga ją, nie wiedząc jeszcze, nie przeczuwając nawet, co przyszło mu odnaleźć. Smugi włosów niczym czerwone złoto przelewają się w jego dłoniach. Skóra jest chłodna i bielsza od morskiego piasku. I znów nie jest pewien. Dotyka jej. Powoli, niemal ze strachem. Jakby miała się w jego uchwycie zmienić w widziadło, utkane z tumanu i snów. Hybrydę stworzoną mocą Zird Zekruna od Skały i utrwaloną w kształt z jego wspomnień. To także jest możliwe, choć nie znajduje na jej czole piętna skalnych robaków.

Dziewczyna nie porusza się, kiedy Koźlarz odgarnia włosy z jej twarzy. Oczy ma teraz zamknięte. Dziwne oczy koloru brzozowych listków. Wcześniej zajrzał w nie tylko jeden raz z bliska – na brzegu źródła Ilv, w krainie żmijów, gdzie Iskra z orszaku boga obiecała, że powróci po niego w godzinie śmierci.

To tylko dziwka, powtarza sobie w myślach. Dziwka o oczach tętniących od belladonny i szaleju. Jej palce zaczynają się poruszać. Łagodnym, wyuczonym ruchem zanurzają się w jego włosy, sięgają za kaftan i krawędź koszuli z niebielonego płótna. Gorzka woń migdałowców wypełnia mu nozdrza, rozniecając pragnienie przemożne jak przypływ. I jest już po prostu zbyt późno – na namysł, rozwagę, nawet lęk.

W chwilę później uderza jadziołek.

A zaraz potem dziewczyna pyta:

Nie poznajesz mnie? Jak mogłeś zapomnieć?

Głosem z jego snów.

Wiedźma kurczowo zacisnęła palce, usiłując jakoś rozwikłać ów kłąb śmierci, strachu i pragnienia.

– To jej wybór. – Odwróciła się ku Suchywilkowi. – Nie umie wymknąć się bogom w żaden inny sposób. Poprzez wodę ze źródła Ilv uwolniła się od jadziołka. Teraz zanurza się we własną śmierć.

– Dość tych bredni! – wysyczał zwajecki kniaź. – Mów lepiej, dziewczyno, jak ją ratować. A wy milczcie! – warknął, widząc, że Czarnywilk otwiera gębę. – Ani słowa!

– Nie wiem. – Wiedźma skuliła się.

W dole wieży słyszała tupot ciężkich podkutych butów i spieszne nawoływania. Na rozkaz kniazia Zwajcy ściągali z okrętów.

– Wypiła sok ze źródła Ilv. – Jasnowłosa niewiastka podniosła na kniazia czyste, błękitne oczy. – Sok Ilv jest śmiercią dla wszystkich, w których żyłach tętni dzika magia. Wasza córka pochodzi z rodu Iskry i z plemienia sorelek. I bardzo chce umrzeć. Także z waszego powodu.

– Jakże tak? – Suchywilk głęboko wciągnął powietrze.

Wiedźmie wydało się, że zaraz na nowo wybuchnie gniewem, lecz kniaź tylko potrząsnął głową.

– Przecież ja… – odezwał się niezgrabnie. – Ja bym jej…

– Wie o tym – odparła przez zaciśnięte gardło, lecz nie był to dobry czas na łagodność, a pewne rzeczy musiały zostać wypowiedziane. – Ale wiedza niewiele znaczy, kniaziu. Szarka zdołała kiedyś oszukać przeznaczenie. Wbrew bogom nagięła je do własnej woli. I zapłaciła, kniaziu. Wszystkim, czym była. A potem zagrała z boginią w kości i wypowiedziała życzenie. Raz jeszcze. Dla żartu, dla drwiny. Teraz jej życzenie zaczyna się wypełniać, tyle że jego kształt nakreśliła Delajati i wszystkie ścieżki prowadzą waszą córkę na stok Hałuńskiej Góry.

– Zird Zekrun… – Kniaź gwałtownie obrócił się ku żalnickiemu księciu. – Czy dlatego jadziołek próbuje was zabić? Bo próbowaliście ją posłać w Pomort? Na śmierć?

Przez chwilę krótką jak uderzenie serca wiedźma była jedynie zazdrosna – o ton głosu Suchywilka, o prędkość, z jaką odgadł powody ukryte za nienawiścią jadziołka. Ojciec wiedźmy był dobrym człowiekiem. Ukradkiem wsuwał córce jabłka w kieszeń fartucha, a zimowymi wieczorami kołysał na kolanie, snując dziwne opowieści o łabędziu zaklętym pomiędzy gwiazdami i bogince, co mieszka w podwodnym pałacu po drugiej stronie studni. Nie zmienił się i później, kiedy musiał się już domyślać, kogo spłodził. Czasami w jego oczach pojawiał się dziwny cień i nie zabraniał córce spać w szopce z owcami, choć zdarzało się, że wilki podchodziły nocą pod zagrody i niejeden dzieciak bezpowrotnie zagubił się pomiędzy wzgórzami. Ale także wówczas zawsze miał dla niej dobre słowo i chustę z błękitnej materii, wypatrzoną na kramie w dzień jesiennego odpustu.

Nigdy jednak nie walczył o nią równie zaciekle i nie miał w sobie ani krztyny dumy zwajeckiego kniazia. Kiedy sąsiedzi wbiegli za chruściany płotek – z widłami, siekierami i długimi chłopskimi nożami – ojciec wiedźmy rzucił się im do kolan. Nie po miłosierdzie, gdyż nawet on rozumiał, że nie znajdzie go tamtej nocy, ale z prośbą o wybaczenie. Za to, że spłodził plugastwo. I za to, że nie znalazł w sobie dość siły, aby zgładzić je dawno temu.

– Powiedziała, że najpewniej i tak nie zdoła go zabić – odparł płaskim głosem Koźlarz. – Ale to prawda, kniaziu. Zeszłej jesieni prosiłem waszą córkę, aby płynęła na Pomort. Co mam wam rzec? W rdestnickiej świątyni widziałem Zird Zekruna bez płaszcza i jeśli znów wyjdzie z jaskiń pod Hałuńską Górą, nic nie zdoła go zatrzymać. Nawet Sorgo wykuty w ogniach Kii Krindara. Może tylko ona… – Skinął krótko ku dziewczynie na posłaniu.

– A ja chciałem ci oddać dziecko! – Zwajecki kniaź poderwał się z klęczek. – Ty zaprzańcu!

– Na pewno jej od tego zdrowia przybędzie, że sobie do ócz skoczycie – wtrącił cierpko Czarnywilk. – Może zdałoby się raczej pannę na okręty nieść. Com już, nie wypominając, wczoraj gadał.

– W taki wicher?! – Kniaź ledwie pohamował wściekłość. – Przy samym brzegu nas morze na skały ciśnie. Gdyby choć przytomniejsza była… Ale jeśli prawdę wiedźma gada i jeśli ją z Warkowego rozkazania otruto, nieprędko z Przychytrza ruszym. Nie wcześniej, niż się morze uciszy.

– Nie – przerwała wiedźma. – Wark nie rozkazał jej otruć, wcale nie. Szarka po prostu wciąż gra w kości z losem. Rzut za rzutem bogini prowadzi ją coraz węższą ścieżką, kniaziu. Rzut za rzutem wasza córka coraz wyraźniej widzi wzór, w który ją wpleciono. Cisnęła w morze obręcz dri deonema i kazała Servenedyjkom iść precz. Ale kiedy zrywa jedną nić, na jej miejsce pojawiają się trzy nowe. Świat zaciska się wokół niej coraz ciaśniej. Cały wielki świat, kniaziu. Nad tym właśnie dumała w komnatach waszego dworca. Wiele zimowych nocy. – Przechyliła głowę i popatrzyła na niego oczami błękitnymi jak niezabudki. – Piła miód ze srebrzystego kubka, słuchała pieśni o Iskrze i myślała. Jak się wyrwać na swobodę, zanim bogini zacznie zabijać was jednego po drugim. Nie powinna tego mówić. Nie chciała zadawać Suchywilkowi więcej bólu, ale obrazy powoli nabrzmiewały w jej pamięci, szkarłatne od krwi, gorące od płomieni, a zwajecki kniaź nie miał zwyczaju zadowalać się ćwiercią prawdy. Nawet tą bardziej miłosierną.

– Tak właśnie jest – podjęła. – Raz jeden zamordowano jej ojca, a to, co się wydarzyło, powraca na nowo i bez końca, więc bogini zabije was, by Szarka popłynęła na Hałuńską Górę. Tym właśnie krzyczą do niej sny jadziołka, kniaziu, noc po nocy. Ogląda waszą twarz, poranioną od cierni, kiedy pachołkowie nieprzytomnego wloką was po kamiennym pyle aż do żelaznej kraty zamykającej lochy. Widzi was przykutego do pierścienia w murze, z plecami rozoranymi kańczugiem. Jak obwożą was w klatce po sinoborskich grodach z kikutem prawicy – zachłysnęła się – aby was do reszty pohańbić i abyście nigdy już nie mogli poprowadzić w bitwie wojowników. A na koniec, jak rzucają wasze ścierwo zdziczałym psom, ciskają je w dół, na białe skałki u podnóża treglańskiej świątyni. Czy wystarczy, kniaziu?

Suchywilk cofnął się, jakby uderzyła go w twarz.

– A jak myślicie, czy Iskra pójdzie na Hałuńską Górę pomścić ojca? – mówiła coraz szybciej. – Czy pojmujecie wreszcie, dlaczego powtarza bez ustanku, że nie jest z waszej krwi? Powtarza jak modlitwę, odkąd zobaczyliście ją na schodach spichrzańskiej cytadeli. Bo Delajati popchnie ją naprzód choćby poprzez waszą śmierć. Zwłaszcza przez waszą śmierć. Sprawi, że wasza córka utraci wszystko, co pokocha, i niczego nie zdoła zatrzymać. Ani jednej rzeczy. Bogini poprowadzi ją dalej, coraz dalej. W zemstę, rozpacz albo szaleństwo. Cokolwiek. Byleby spróbowała zabić Zird Zekruna! – dokończyła, niemal krzycząc.

Trzech mężczyzn gapiło się na nią w osłupieniu. Koźlarz ocknął się pierwszy.

– Ile krwi potrzebujesz, żeby przywołać wiedźmi szał?

Zadygotała mimowolnie. Nie sądziła, aby wiedział, o co prosi. Przez lata zdążyła poznać opowieści o wiedźmach ukrytych głęboko w leśnym ostępie czy pieczarach pośrodku gór. O tajemnych kryjówkach, gdzie wiedźmy plugawym obrzędem sprowadzają szał, aby potem biec poprzez Góry Żmijowe, wyjaławiając pola i siejąc pożogę pomiędzy uśpionymi chatami. A potem pozwalają, aby magia niosła je wysoko pod miesiącem w pełni, na górskie łąki. Tam biesiadują pospołu przy ławach zastawionych mięsiwem, gorzałką i krwią utoczoną z niewinnych dziatek, tańczą sprośne tańce dla uczczenia uczynionej zagłady i w zapamiętaniu parzą się z wiedźmimi pomocnikami. Rankiem szał wygasa w ich ciałach, więc powracają w doliny, na nowo okryte śmiertelnymi ciałami, odmienione nie do poznania. Póki magia nie rozgorzeje w nich świeżym płomieniem, przywołana dla jałowej uciechy i zniszczenia.

Prawda była znacznie okrutniejsza. Jej prawda.

Magia przychodziła nieproszona i ginęła bez śladu. Moc, utkana z krwi, ziemi i śliny, czasami gorzała jak ciemny płomień, najczęściej jednak snuła się nisko jak kopcący kaganek i okadzała dymem umysł. Ale kiedy nastawał szał, było to, jakby głęboko w trzewiach wiedźmy ognisty robak budził się i wypełniał ją po brzegi. W rzadkich przebłyskach zrozumienia lękała się tej potęgi równie mocno, jak wieśniacy, którzy zasłaniali rąbkami twarze noworodków, aby nie padło na nie spojrzenie przeklętej. Tyle że strach nic nie zmieniał. Magia, której nie umiała zakląć ani wymodlić precz, lgnęła do zagłady. Zagłady, krwi i bólu. I umiała zmusić wiedźmę do zniszczenia, sprawić, że nadmorskie miasteczko obróciło się w popiół, a szczuracy spłonęli w gospodzie Goworki jak przygarść suchych badyli.

Poczuła w gardle ciepłą falę mdłości.

Wiedźmi szał oznaczał przymus dotkliwszy niż wszystkie inne gwałty. Ostateczne skalanie umysłu i ciała. Myśl, że mogłaby go dobrowolnie sprowadzić, napełniała ją strachem i obrzydzeniem.

– Krwi, gorzałki, jadu – dokończył książę, bardziej do Suchywilka niż do niej. – Wark spostrzeże, żeście pościągali ludzi z okrętów i że się w wieży próbujecie obwarować. A wówczas przyjdzie zastukać w wierzeje. Taranem.

Żalnicki książę położył Sorgo na kamiennej ławeczce we wnęce u okna, tuż za plecami jaśminowej wiedźmy. Wydało się jej, że znów słyszy wściekłe wizgi jadziołka, ale potem zrozumiała, że to było coś więcej. Krzyki. Odległe, niemal zagłuszone wyciem wichru i morskim zaśpiewem. Szczęk mieczy. I jeszcze coś, co powinna była dostrzec znacznie wcześniej, zanim uczta rozkołysała się na dobre.

Czerwień. Łopot płomieni. Ogień, który odbija się w wodzie i barwi ją szkarłatem.

Bezradnie zakryła usta.

– Niech stuka! – parsknął kniaź. – Skalmierscy pół roku szczerbili zęby o te mury. W czym my od mnichów gorsi?

– Wody nie mamy. – Czarnywilk poskrobał się w głowę. – Dzień, dwa możemy wytrzymać. Ale wnet nas głodem wezmą.

– Dwa dni dosyć, jeśli sztorm przejdzie – mruknął kniaź. – Potem byle do łodzi się przebić. Niechaj nas potem Wark po morzu ściga na tych swoich szkutach kolebiastych.

– Choćby zaraz sztorm minął – powiedział Koźlarz – co nie jest rzecz prosta, bo sami wiecie, jak się potrafi morze z wiosną burzyć, niewiele nam to pomoże. Wark podpalił okręty.

– Co?! – ryknął Czarnywilk, ale zwajecki kniaź już odmykał okiennice.

Lodowaty wiosenny wiatr uderzył mu prosto w twarz, wyrzucił w górę rude warkocze, targnął połami szaty. Kotary wokół łoża Szarki zatańczyły. Płomienie w palenisku przygasły, zmiecione pojedynczym podmuchem.

Wiedźma poczuła, jak wicher przenika ją na wskroś.

Pomiędzy skałkami przychytrzyńskiej zatoki jasno płonęły zwajeckie okręty. Łuna oświetlała brzeg i drobne ciemne postaci, które walczyły w płytkiej wodzie.

– Teraz rozumiecie? – spytał książę.

Suchywilk powoli odwrócił się od okna i zamknął okiennicę.

– Podpalił „Łabędzia”. – Z niedowierzaniem potrząsnął głową. – W całym Wewnętrznym Morzu jest tylko jedna łódź zdolna doścignąć „Łabędzia” na pełnym morzu, a on go podpalił. Jak garść chrustu. Wszystkie podpalił.

Po policzkach kniazia ciekły łzy i wiedźma przypomniała sobie, co gadano w Górach Żmijowych – że Zwajcy opłakują okręty jak ludzi. Przypomniała też sobie, jak płynęła w wiosennym sztormie poprzez cieśniny, a morze krzyczało do niej spod łupiny dębowego kadłuba. I tamta noc, gdy wymknęła się przed świtem z rebelianckiego obozowiska. Mgły nie zaczęły się jeszcze podnosić i stała tuż obok Szarki, z rękoma opartymi o posąg wieńczący dziobnicę. I zdawało się jej, że złota głowa żmija podniesie się zaraz do krzyku.

– Wark coś postanowił. – Żalnicki książę potarł niemal niedostrzegalną bliznę nad przegubem prawej ręki. – A skoro postanowił, nie będzie się z wami, kniaziu, układał ani jutra czekał. Spróbuje dostać waszą córkę. Jeżeli ona żyć będzie. – Spojrzał na dziewczynę, która oddychała płytko i chrapliwie; na czerwonej poduszce jej skóra była jasna jak powleczona woskiem. – Bo jeśli zemrze, wszystkich nas naniżą pospołu na pale.

– Zdrajca! – Czarnywilk splunął na kamienną posadzkę. – Nie wiem ja, jakie mu skarby Zird Zekrun za przeniewierstwo przyobiecał, ale nie zapomną ludzie, jak nas tu podstępnie mordowano. Ani o tym, że sinoborski kniaź pośrodku uczty umorzył jadem córkę jasnej Selli, krew zwajeckich kniaziów i Iskry o złotym warkoczu.

– Nie. – Żalnicki książę potrząsnął głową i pierwszy raz w jego głosie wiedźma usłyszała nutkę bólu. – Mylicie się. Nie wierzę, aby Wark układał się z Zird Zekrunem, choć w Sinoborzu znajdziecie niemało bojarów gotowych pchnąć go w sojusz z Pomorcami. Zanadto dobrze wyuczono nas w Czerwienieckich Grodach natury Zird Zekruna.

– Jego ojciec nie wzdragał się przed układami – mruknął siwawy Zwajca.

– Jakże się wam, książę, zdaje? – Suchywilk zmarszczył brwi. – Znacie Warka jeszcze z dawniejszych czasów. Co jemu teraz po głowie chodzi?

– Będzie próbował nas wybić. – Książę uśmiechnął się chłodno. – Jeśli wasza córka umrze, nie pozwoli, aby jeden z nas wyszedł żywym z Przychytrza. Ja bym tak uczynił. Po obu brzegach morza obwiniano go o śmierć ojca i jeśli pójdzie wieść o nowym przeniewierstwie, właśni ludzie rozniosą go na mieczach.

– Dziecko z kohorty Org Ondrelssena – wyszeptała cicho wiedźma.

– Właśnie tak – przytaknął książę. – Północ nie pójdzie za tym, który umorzył dziecko z kohorty Org Ondrelssena. Ani za mordercą Iskry. Dlatego Wark spróbuje dobyć wieży, najpewniej jeszcze przed świtem.

– Tak dobrze go znacie? – kąśliwie spytał Suchywilk.

– Tak dobrze – odparł spokojnie książę. – Jeśli chcecie mojej rady, trzeba Warka zabić, choćby wiedźmim szałem. Zwłaszcza wiedźmim szałem. – Popatrzył uważnie na błękitnooką niewiastkę. – Rankiem nikt nie dojdzie, co się dokładnie wydarzyło. Dość będzie słowo rzec, że kapłanki opętały kniazia, aby próbował otruć swego brata. I Iskrę.

– Nie zrobił tego – wtrąciła wiedźma. Przyklękła na posadzce, gładząc włosy Szarki. Kiedy przesuwała dłonią po rudych włosach Iskry, kolejne zagadki otwierały się z trzaskiem w jej głowie jak małe srebrne puzderka. – Wark nie chciał jej zabić. Was też nie rozkazał otruć. Pragnął waszej sławy, miecza wykutego w ogniach Kii Krindara i kobiety, która was pokochała. Ale nie życia. Nie jest łatwo – dodała przez zaciśnięte gardło, gdy w oczach księcia na nowo pojawił się ów ledwie uchwytny cień bólu – być bratem dziecka, które jeździło w kohorcie Org Ondrelssena pomiędzy martwymi królami. Wark wierzył, że woda Ilv osłabi was i odmieni w zwyczajnego śmiertelnika. Ale nie znał jej prawdziwej natury. I w istocie nie szło o was, tylko o legendę. Legendę dziecka, które przyszło z morza i miało na plecach miecz bogów przywiązany konopnym sznurkiem. Tyle że Lelka nie dbała o baśnie północy. Ani nawet o sinoborskiego kniazia. Jedynie o Szarkę. Obiecała ją zabić.

– Komu?

Nie była pewna, który z nich spytał pierwszy, Koźlarz czy Suchywilk. A może odezwali się jednocześnie.

– Córce skalmierskiego doży. – Zwróciła się nieznacznie ku Suchywilkowi. – Lelka obiecała jej zabić waszą córkę. Powolną, bolesną śmiercią. Tak, abyście musieli patrzeć i nie mogli nic zrobić.

Zwajecki kniaź zmienił się na twarzy.

– Więc to tak – rzekł wreszcie martwym, spokojnym głosem.

– Stare grzechy zawsze powrócą upomnieć się o zapłatę. Trzech synów potopionych pomiędzy Żebrami Morza, czwarty na wygnaniu pomiędzy piracką Skwarną. A teraz dziewczyna. Z powodu kobiety, która była matką moich dzieci.

I utraciła je w sposób jeszcze bardziej ostateczny niż wy, pomyślała wiedźma, gdyż wychowano je na północnych wyspach i umierali jako synowie zwajeckiego kniazia, z daleka od niej. Nie ośmieliła się jednak powiedzieć tego głośno. Tej nocy i tak wypowiedziano zbyt wiele słów, które winny pozostać tajemnicą.

– Czy ona będzie żyła? – spytał cicho żalnicki książę.

Stał u wezgłowia łoża.

– Nie wiem. Wyrwała się jadziołkowi i też nie umiem jej sięgnąć. Ale być może wy zdołacie ją przywołać. To… – zawahała się – zdarzyło się już kiedyś. Umierała, lecz Eweinren przywołał ją na nowo. Z powodu długu, pamięci i obietnicy. A także miłości.

– Nie jestem nim. Ona się myli. – Słowa przychodziły mu z trudem. – Nie wiem, kim był ten człowiek ani dlaczego ją opuścił. Ale na wszystkich bogów przysięgam, że nim nie jestem – obrócił się ku kniaziowi – choć ona przemawia głosem z moich snów. Głosem Iskry, którą przywołałem kiedyś u martwego źródła Ilv i która obiecała, że powróci po mnie w godzinie śmierci. Jest iskrą na dnie mojego serca, iskrą, której nigdy nie spodziewałem się odnaleźć. Gdyby te czasy sprzyjały miłości, to pokłoniłbym się wam aż do kolan i prosił o nią. To wszystko, kniaziu. Cała prawda.

– „…na nowo i miłowali jako wcześniej” – wiedźma usłyszała niewyraźne słowa.

A potem zobaczyła, że zwajecki kniaź płacze i spogląda na Koźlarza z jakimś dziwnym rodzajem zrozumienia i litości.

– Ty głupcze – powiedział cicho. – Ona jest Iskrą. Będzie czekać i milczeć z uporem, który w końcu pochłonie was oboje, bo duma płonie jasnym płomieniem, lecz trudno się przy nim ogrzać. Teraz musisz ją przywołać. I naprawdę nie ma znaczenia, pod jakim imieniem to uczynisz.

– A wy dokąd pójdziecie? – spytała wiedźma.

Jednak już bardzo dobrze znała odpowiedź. Poprzez nieskończone zimowe noce oglądała tę wyspę, wieżę i twarze wojowników na schodach. Tyle że po przebudzeniu nie umiała sobie przypomnieć snu.

– Pokłonić się naszemu dobremu gospodarzowi. – Kniaź skrzywił się w dziwnym grymasie. – Czas go objaśnić, że nie będzie dwóch północnych panów, coby rzec mogli, iż popalili zwajeckie okręty i żyją. Nie za mojego pokolenia.

Wiedźma miała oczy pełne łez i nie widziała wyraźnie twarzy Suchywilka, kiedy podjął spod ściany potężny zwajecki topór o podwójnym ostrzu i bardzo cicho, jakby na przekór wrzaskom i dudnieniu, które coraz donośniej rozlegało się w dole schodów, zamknął za sobą drzwi nabijane przerdzewiałymi ćwiekami.

Za okiennicą, wysoko na nocnym niebie, znów krzyczał jadziołek. Wiedźmie wydawało się, że pośród rumowiska murów słyszy też odległe zawodzenie szalonego mnicha. W dole wieży padło kilka słów wypowiedzianych donośnie przez zwajeckiego kniazia. Wrzawa przycichła jak zduszony płomień.

Żalnicki książę poruszył się nieznacznie. W słabym świetle, gdyż tylko ostatnie węgle żarzyły się na palenisku, wiedźma dojrzała, jak z wolna robi pierwszy krok ku łożu, gdzie rudowłosa dziewczyna spoczywała nieruchomo i bez życia. Przykląkł na chłodnych kamieniach, ujął jej dłoń, która wydawała się utoczona z półprzejrzystego marmuru. A potem powoli, mozolnie zaczął odnajdować te wszystkie słowa, które należało wypowiedzieć.

Загрузка...