ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Przez wszystkie lata, które minęły, odkąd oglądał w rdestnickiej świątyni śmierć Bad Bidmone, a potem kohorta Ord Ondrelssena porzuciła go w Czerwienieckich Grodach, Koźli Płaszcz nie sądził, że kiedykolwiek zechce wezwać boga. Oczywiście znał sposób. Nosił przecież na plecach koronacyjne ostrze żalnickich kniaziów, znak wykuty w ogniach Kii Krindara i zawierający cząstkę każdej z nieśmiertelnych mocy Krain Wewnętrznego Morza. Ale po prostu nie chciał oglądać żadnego boga. Byli okrutni, samolubni i odlegli, pełni snów i pragnień, których nie umiał przeniknąć.

Powtarzał to sobie, gdy norhemni ogarnęli go znienacka na pustyni, w ruinach starej strażnicy. W wyschniętej studni nie było nic prócz czerwonawego szlamu, który wojownicy Karuat ssali przez szmatkę, usiłując wysączyć każdą odrobinę wilgoci. O świcie pod bramami twierdzy znajdowali głowy posłańców, wyprawionych do starego księcia z błaganiem o posiłki. Nie było drewna na opał ani pożywienia. Ludzie marli od chorób, zatrutych strzał i wyczerpania, a także od żądeł skorpionów, węży i innego pustynnego plugastwa, które norhemni przerzucali przez mur. Noc po nocy Koźlarza budziło upiorne wycie oblegających, a za dnia żar, lejący się z nieba, zaćmiewał umysł. W końcu zrozumiał, że najpewniej nigdy nie zdoła się stąd wydostać, nie powróci do Żalników i nie stanie naprzeciw Wężymorda na własnej ziemi. Być może ta oto myśl była wyzwoleniem i pozwoliła mu przetrwać. Ale podczas długich czterdziestu dni oblężenia nie przeszło mu przez głowę, że mógłby wezwać na pomoc któregoś z bogów.

Nie ufał im. Każdy z boskich darów – nawet ocalenie – był obosieczny i bardzo kosztowny. Książę doświadczył tego, gdy Org Ondrelssen postanowił uratować chłopca, który zagubił się wśród śniegów, mroku i rozpaczy z mieczem przytroczonym konopnym sznurkiem na plecach. Koźlarz nigdy nie pojął, dlaczego bóg przyjął go pomiędzy widmowych wojowników, a wspomnienia z upiornej wędrówki w jego kohorcie zatarły się z czasem i zblakły. Jednak coś pozostało.

Czasami miał wrażenie, jakby u boku Org Ondrelssena zanurzył się tak głęboko w lód, że drobny zimny okruch na zawsze w nim pozostał. Kiedy płonęły Czerwienieckie Grody, Koźli Płaszcz odwrócił się do Północy plecami i odszedł. Wydawało mu się wówczas, że bezpowrotnie pozostawił za sobą legendy o dziecku, które wędrowało w kohorcie boga. Ale lód nie stopniał. Ludzie z Karuat wyczuwali ten chłód i tę obcość, choć nie umieli ich nazwać. Właściwie sam również nie potrafił. Wiedział tyle, że zabił boginię, co odmieniło go na zawsze, a Org Ondrelssen jedynie pogłębił tę zmianę. Mógł to przyjąć, skoro taka była cena. Ale nic więcej.

Aż do tej pory.

Było już zbyt późno, aby zdążył wspiąć się naprawdę wysoko, na szczyt. Potrzebował lodu, więc zaniósł Szarkę do najbliższego żlebu. Leżała w jego ramionach, chłodna jak ostrze Sorgo. Chyba nie poczuła nawet, że położył ją na śniegu pomiędzy dwoma czarnymi głazami, które sterczały z ziemi jak brama. Przypomniało mu się bardzo podobne miejsce tuż obok Czerwienieckich Grodów, gdzie dawno temu Org Ondrelssen powierzył go opiece przybranego ojca, a Czerwieniec, który potem stał się Przemęką, postawił pierwszy, niezgrabny krok na ścieżce, która miała go doprowadzić do śmierci od Jastrzębcowego ostrza. Zawsze tak było. Jeśli człowiek umiał wezwać nieśmiertelną moc, a ta postanowiła odpowiedzieć na wezwanie, bóg naznaczał zapłatę.

Pomyślał, że może Szarka naprawdę miała rację i świat był pełen ukrytych, sekretnych wzorów. Ale teraz liczył jedynie, że nie pomyliła się i prąd zniósł ich wystarczająco daleko na północ, by bóg przybył.

Zmierzchało. Obnażył Sorgo, wyciągnął ostrze ponad głową i schwycił na nie ostatnie promienie zachodzącego słońca. Potem wykrzyczał wezwanie i czekał. Cienie zgęstniały wokół, podniosły się nagle ze szczelin i załomów skal. Ptaki umilkły, przerażone, gdy z wysoka, sponad wyspy, nadleciał mroźny wicher. Koźlarz uniósł twarz ku górze, czując, jak znajome igiełki lodu wbijają mu się w skórę. Klinga miecza wibrowała w powietrzu.

Na północnym ciemnym niebie pokazało się pierwsze jasne pęknięcie. Błyskawica.

Kobieta u jego stóp uniosła głowę i krzyknęła przenikliwie. Grom odpowiedział jej przeciągle. Kolejna błyskawica rozprysła się ponad skałami, a za nią jeszcze jedna i następna. Odgłosy piorunów zlały się w ciągły łoskot, który rozsadzał mu czaszkę.

W górze wichrowe sevri krążyły na ciemnym niebie i zwoływały się głosami, w których pobrzmiewały echa gromów.

Śnieg sypnął mu prosto w oczy. Poczuł, jak Szarka wczepia się w niego zimnymi palcami i z wysiłkiem podciąga na kolana. Jej złotorude włosy płonęły jak żywy ogień. Przez moment miał wrażenie, że po prostu wstanie, otrząśnie z siebie śmiertelny kształt i dołączy do swych siostrzyc z orszaku Org Ondrelssena. Ale kiedy wiatr rozwiał jej włosy, w pojedynczym błysku zobaczył krew, cieknącą strużkami z kącików jej ust.

Na niebie narastał tętent. Wirujące płatki śniegu przesłaniały wszystko, lecz Koźlarz rozpoznawał w ryku piorunów znajomy rytm. Białobrody nadchodził. Nawet skała wibrowała w zapowiedzi jego przyjścia.

Opuścił miecz i ostrze przecięło tuman na dwoje, jak kurtynę. Wszystko ucichło w jednej chwili. Wicher zamarł, a tuż przed Koźlarzem na świeżym śniegu stał bóg. Szron połyskiwał na jego srebrzystym szłomie i kolczudze, a oczy były przejrzyste jak lód.

– Wezwałeś mnie z odległej ścieżki – przemówił cicho. Jego wierzchowiec dygotał z wysiłku i podrzucał siwą grzywą. Za nim w ciemności gromadziły się inne kształty. Widmowe rumaki i ich jeźdźcy, martwi władcy w koronach na nagich czaszkach. – Wierzę, że twoja potrzeba jest wystarczająco głęboka.

Koźlarz bardzo dobrze znał słowa, jakimi należało odpowiedzieć. Były stare jak północ. Ale wiele się zmieniło, odkąd Białobrody oddał go w opiekę Czerwieńca, i nie miał ochoty ich wymówić na tej bezimiennej wyspie.

– Wiesz przecież – rzekł ze znużeniem. – Ocalisz ją?

Po twarzy boga przemknął cień. Przez chwilę Koźlarzowi wydawało się, że urażony bóg odjedzie bez słowa. Lecz Org Ondrelssen w końcu zeskoczył z konia. Przykląkł na śniegu obok Szarki, uniósł jej głowę i zajrzał w twarz. Nie opierała się. Jej oczy były szkliste i nieruchome.

– Sok ze źródła Ilv. – Białobrody przesunął palcem po wargach kobiety. – Powinieneś wiedzieć, że wzywasz mnie na darmo.

– Ona jest Iskrą. Wichrową sevri z twojego orszaku.

W obliczu boga pokazało się zdumienie. Zamrugał szybko powiekami.

– Jak to możliwe?

– Nie wiem – przyznał Koźlarz. – Lecz dawno temu w najdłuższą z nocy przybiegła do mnie z nieba u źródła Ilv i widziałem jej twarz. Należy do ciebie.

Org Ondrelssen nabrał w garść złotych włosów i pozwolił im spłynąć pomiędzy palcami na ziemię.

– Nie pamiętam jej – wyszeptał. – Ale prosisz o coś poza moją władzą. Nawet jeśli kiedyś była Iskrą, teraz jest śmiertelniczką.

Koźlarz zacisnął zęby.

– Czy masz ich aż tak wiele, że zapominasz ich twarze, kiedy tylko zbiegną w dół po krawędzi nieba?

Bóg drgnął. Jego lewa, karząca dłoń poruszyła się na śniegu. Sześć palców kurczyło się i rozprostowywało nerwowo. Koń uderzał kopytem.

– Nie śmiej tak więcej do mnie mówić – rzekł w końcu. – Nie wiesz, jakich mocy potrzeba, aby wykraść z mojego orszaku Iskrę i na dodatek uczynić to tak sprytnie, że nie odkryję jej odejścia i nie zapamiętam jej twarzy.

– Ale Delajati mogłaby to uczynić?

Oblicze boga stężało.

– Tak – przyznał po namyśle. – Choć nawet ona nie zrobiłaby tego bez potrzeby. Zazwyczaj nie miesza się w nasze sprawy.

– Być może miała powód.

– Jaki?

– Chciała powstrzymać Zird Zekruna.

Bóg roześmiał się chrapliwie.

– Większość z nas próbuje go zatrzymać, choć skrycie i na swój sposób. Ale nie ma pomiędzy nami przymierza i nikt nie zna zamysłów Delajati. Cokolwiek zamierzyła, ta kobieta należy teraz do Zird. – Powstał i otrzepał skraj płaszcza ze śniegu. – Nie zdołam jej ocalić.

– Więc wstaw się za nią u Delajati.

Bóg odwrócił się ku niemu gwałtownie, pochwycił za koszulę na piersiach. Przewyższał Koźlarza o dwie głowy.

– Czy myślisz, że przez te wszystkie wieki nie próbowaliśmy jej przywołać? – wysyczał ze złością. – Jej moc jest nieustannie nad nami, lecz ona nigdy nie zeszła do podksiężycowego świata i nie otwarła dla nas ścieżek w górę. Jak sądzisz, dlaczego Zird wymordował żmijów? Ten świat stał się dla nas więzieniem, więc zbiera moc, aby wyrwać się na swobodę. Za wszelką cenę. Również za cenę śmierci swoich sióstr i braci. Nie jest miłosierny.

– Żadne z was nie jest. Dlaczego więc mnie wtedy uratowałeś? – Koźlarz zacisnął palce na rękojeści Sorgo i spojrzał głęboko w nieludzkie oczy Org Ondrelssena. – Przecież nie z litości.

Zaskoczony bóg wypuścił go i cofnął się o krok.

– Dorosłeś.

Płatki śniegu osiadały na jego śnieżnobiałej brodzie, na naramiennikach, szyszaku ozdobionym białą kitą i pysznej kolczudze ze srebrzystych kółek. Żaden z nich nie stopniał.

– Minęło wiele czasu – odpowiedział Koźlarz. – Nie jestem już dzieckiem, lękającym się ciemności i miecza, który noszę. Ale wtedy mogłeś z łatwością mnie zabić. Dlaczego tego nie zrobiłeś?

– Ponieważ nie sprzyjam Zird Zekrunowi. – Bóg wykrzywił usta, obnażając ostre, białe zęby. – Prędzej czy później by cię odnalazł. Posłałby śmiertelników, dla których Sorgo byłby jedynie mieczem w niewprawnych rękach dziecka. Ale w mojej kohorcie nie potrafił cię doścignąć. Równie dobrze mógłby łowić dym palcami.

– Jednak zdołał zabić twoją Iskrę.

Szarosiwy rumak parsknął, rozdymając chrapy. Org Ondrelssen uspokajająco poklepał go po szyi.

– To się zdarza – powiedział bezbarwnym głosem. – Wymordował również żmijów i sorelki z Cieśnin Wieprzy. Nikt go nie zatrzymał.

Książę poruszył się. Nagie ostrze Sorgo błysnęło w mroku.

– Z początku wierzyłem, że właśnie dlatego wziąłeś mnie do siebie. Abym ci służył, jak Wężymord służył Zird Zekrunowi. Potem jednak pozwoliłeś mi odejść.

– Nie umiałbym cię zatrzymać. Nie żywego. Nienawidzisz nas od tamtej nocy w Rdestniku, kiedy zobaczyłeś śmierć bogini.

– Kiedy bogini próbowała mnie zgładzić, abym nie rozgłosił, że jesteście śmiertelni – poprawił.

– Jesteś pewien, że wybaczyłbyś jej, nawet gdyby pozwoliła ci odejść swobodnie?

Wicher zelżał, lecz płatki śniegu wciąż sypały się bezszelestnie z nieba.

– Nie wiem – odparł po długiej chwili książę.

Bóg potrząsnął głową. Kosmyk jasnych włosów wysunął mu się spod hełmu.

– Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek mnie wezwiesz. I nie uwierzyłbym, że uczynisz to z powodu kobiety.

– Ja też nie – odparł cicho Koźlarz. – Ale stało się. Czy możesz jej pomóc?

– Nie zapytasz, jaka będzie cena?

– Nie. Nie zapytam.

Org Ondrelssen uśmiechnął się wąskimi wargami.

– Być może pomyliłem się co do ciebie, książę. Dobrze więc. – Znów przyklęknął przed Szarką. Zakreślił palcem krąg na śniegu, ułożył w nim kobietę i dotknął wargami jej czoła. – Zaśnij – wyszeptał, delikatnie kładąc jej głowę na śniegu. – I śnij jak najdłużej, moja droga.

Nie nastąpiło nic więcej, żadna z rzeczy, o których śpiewali bardowie. Krąg nakreślony na śniegu nie wybuchł żywym ogniem, by strzec uśpionej Iskry, ani jej towarzyszki nie nadleciały z wysokiego nieba, aby ją zabrać do siebie. Tylko widmowe rumaki parskały cicho w ciemności. Z ich pysków nie unosił się najlżejszy oddech.

– To wszystko? – zapytał Koźlarz, kiedy Białobrody powstał.

– Nie umiem jej uleczyć. Spowolniłem jedynie konanie. – Bóg wsunął stopę w strzemię. – Moc Zird wciąż w niej jest, choć skuta lodem. Ale kiedy ta kobieta się przebudzi, trucizna nadal będzie krążyć w jej żyłach. – Wskoczył na konia. – Przykro mi.

– Nie ma lekarstwa?

– Kiedyś było. – Przejrzyste oczy Org Ondrelssena były utkwione w ciemności ponad głową księcia. – Jasna woda ze źródła Ilv, zanim skalała ją śmierć żmijów, wymordowanych z ręki Wężymorda. Ale czas musiałby zatoczyć krąg, aby powróciły dawne moce – urwał, jakby oczekiwał, że książę coś powie. Lecz Koźlarz milczał. – Pozostaje moja zapłata.

– Czego chcesz?

– Twój miecz. Sorgo.

Koźlarz cofnął się, przyciągnął rękojeść do piersi. Miał wrażenie, że miecz poruszył się niespokojnie pod jego palcami.

– Jeśli zabierzesz Sorgo – powiedział powoli książę – równie dobrze możesz poderżnąć mi gardło. Zird Zekrun zabije nas przed świtem.

– To może się zdarzyć. – Bóg wyciągnął dłoń. – Nie zmienia jednak ceny. Oddasz miecz z dobrej woli?

– Tak. – Koźlarz przymrużył oczy i podał miecz, rękojeścią do przodu. – Ale ja również pomyliłem się co do ciebie.

Bóg pochwycił broń i roześmiał się głośno. Na dnie jego głosu pobrzmiewał odległy pogłos gromu.

– Sam powiedziałeś, nie jesteśmy miłosierni. Żadne z nas.

Rumak spiął się do skoku i wicher podniósł się znad ziemi, rzucając księciu w twarz kłęby śniegu. Kiedy znów przejrzał na oczy, boga nie było już przed nim, tylko odgłos kopyt niósł się pomiędzy skałami. Ale martwi władcy nie poruszyli się. Konie drobiły kopytami w śniegu, potrząsały grzywami, lecz jeźdźcy wciąż stali zwartym kręgiem wokół Koźlarza i Szarki. Ich oczy wypełniał dym.

Wreszcie jeden z martwych królów poruszył się powoli i wysunął naprzód. Książę zobaczył, że lewą dłonią, okrytą ciężką żelazną rękawicą, prowadził luzaka – wspaniałego, jabłkowitego rumaka. Koźlarz odruchowo wyciągnął dłonie. Koń przybliżył się, trącił go niecierpliwie pyskiem. Chrapy miał jedwabistomiękkie i zimne jak lód. Zarżał cicho.

Widmowa kohorta przypatrywała się w milczeniu.


* * *

– Nie! – wykrzyknął Mroczek, kiedy Org Ondrelssen położył dłonie na Iskrze.

A może to sam bóg przemówił, ponieważ skała odpowiedziała pełnym wściekłości rykiem. W wioskach na nabrzeżu ludzie zatrzymywali się ze strachem, spoglądając na kolumnę dymu, która wyprysła nagle ze szczytu Hałuńskiej Góry. Matki zakrywały twarze dzieciom, ojcowie zatrzaskiwali okiennice, przerażeni, co jeszcze przyniesie im gniew boga. Nie czekali długo. Z głębi ziemi ozwał się głuchy pomruk, jakby rozwścieczone zwierzę usiłowało wyszarpać sobie poprzez głazy drogę na zewnątrz. Potem wszystko zatrzęsło się, a przez zasłonę z pyłu i dymu przebiły się jasne błyski. Strugi lawy, wijąc się, pociekły po zboczach Hałuńskiej Góry jak smukłe żmije, uczynione z żywego ognia. Nic nie mogło ich zatrzymać.

Mroczek zasłonił uszy, jakby mógł się obronić przed furią rozwścieczonego boga. Chciał skomleć o litość, błagać swego pana o litość, bo przecież powinien był przewidzieć, że żalnicki wypędek wezwie na pomoc przeklętego Org Ondrelssena. Ale z jego ściśniętego gardła nie dobywał się żaden dźwięk. Ani skowyt bólu. Bóg ogarnął go ze wszystkich stron, potrzaskał żebra, wyłamał ramiona ze stawów. Zresztą Mroczek nie spodziewał się niczego innego. Zawiódł, a litość nie leży w naturze skały.

Kiedy wreszcie było już po wszystkim i Hałuńska Góra uspokoiła się nieco, Mroczek leżał na boku, zwinięty w kłębek jak dziecko, i oddychał chrapliwie. Każdy haust powietrza, wciągnięty w płuca, stawał się wysiłkiem nieomal ponad siły. Chciał zapewnić boga o swojej wierności, obiecać mu, że w przyszłości okaże się bardziej przezorny. Może i błagać o wybaczenie. Czuł jednak pewność, że Zird Zekrun nie usłucha. Odszedł, pozostawiwszy swemu słudze jedynie ból, który do niedawna był udziałem Szarki.

Ale Mroczek mógł cierpieć, skoro tak zadowoli swego pana. Żył, więc nic straconego. Żaden mróz nie trwa wiecznie. Lody kiedyś pękają i topią się na cieśninach. Iskra będzie musiała się obudzić, a Mroczek ocknie się wraz z nią.

Pozostawał jeszcze żalnicki książę, który wykazał się jakże nieoczekiwaną gorliwością. Mroczek z trudem rozciągnął rozbite wargi w uśmiechu.

– Chcieliście wojny – wyszeptał ochryple. – Dobrze więc. Będziecie ją mieli.

Skała poruszyła się pod nim i zawarczała jak żywe zwierzę. Zird Zekrun również podjął decyzję. Pragnął zabijać. Pragnął zabijać już teraz.


* * *

Bogoria powoli wyszedł na dziedziniec przed Koźlarzową chatą. Zatrzymał się u studni, przetarł oczy, a potem dla pewności wylał sobie na łeb pół cebrzyka wody. Choć ze zmęczenia wciąż ćmiło go pod czaszką, patrzał przytomniej. Z całej okolicy zjechali się na Półwysep Lipnicki posesjonaci i do białego ranka radzili wytrwale nad obroną Wilczych Jarów. Zeszła na tej naradzie beczka piwa, a ustalono tyle, że należy w cichości siedzieć i Wężymorda nie drażnić. Bo a nuż cała awantura jakoś się rozejdzie. Prawda, że zbroi się kniaź i ściąga do Uścieży wojska. Ale może gniew mu minie, gdy zoczy, że nikt naprzeciw nie rusza i do bitwy nie staje.

Bogoria westchnął ciężko. Właściwie nie winił ziomków, że się nie rwali do wojowania. Nie wierzył jednak, aby udało im się w spokoju doczekać powrotu Koźlarza. Wężymord nie był głupcem. Uderzy szybko, bez ostrzeżenia. Jak wtedy, gdy zdobył Rdestnik.

Ale jeszcze nie dzisiaj, pomyślał Bogoria, rozglądając się wokoło. Dniało dopiero, lecz niebo było bezchmurne i dzień zapowiadał się piękny. Znienacka sparła go okrutna ciekawość, czy w obejściu Jacynny trawę już skoszono i czy kwitną białe róże, których szczepy zeszłego roku sprowadzał aż z samej Spichrzy.

– Hej, konia osiodłajcie! – krzyknął ku pachołkowi, który wiódł na pastwisko dwa krępe podjezdki. – Mus mi na wycieczkę ruszyć.

– Ano prawda – rozległ się tuż za nim głos Szydła. – Jeno nie tam, gdzie chcecie.

Bogoria odwrócił się gwałtownie. Odkąd wiedział, kto się skrywa pod postacią wesołka w żółtych rajtuzach, całkiem mu minęła śmiałość do pogwarek z karłem. A Szydło bezwstydnie korzystał z jego konfuzji, łaził za nim krok w krok i dogadywał paskudnie. Czasami szlachcic łapał się na bezbożnej myśli, żeby wreszcie kark skręcić paskudzie i uciszyć ją na zawsze. Ale był człekiem roztropnym, więc milczał. Nie odpowiadał nawet na szyderstwa niziołka. Liczył, że ten się wreszcie znudzi i znajdzie sobie inną ofiarę. Niestety, na razie zupełnie się na to nie zanosiło.

– Co chcecie? – burknął, usiłując ukryć niechęć.

– Trzy piersiaste Servenedyjki, pieczonego wołu i beczkę najlepszej skalmierskiej małmazji – Szydło ani mrugnął. – Jeno nie guzdrajcie się zbytnio, bo wnet inne będę miał zajęcie.

Bogoria aż oczy wybałuszył na podobną bezczelność.

– Chybaście do cna zdurnieli.

– Pytacie, czego chcę, to gadam. – Niziołek wzruszył ramionami. – Przecie wielki z was pan, szlachetny i roztropny, zatem bez powodu nie pytacie, prawda? Ale zmartwię was. Nie będzie ani tak, jak ja chcę, ani jak wy chcecie. I z chcenia waszych krewniaków, coby cicho siedzieć i na księcia czekać, też niewiele przyjdzie. Wężymord się ruszył.

Za plecami Szydła na ganek chaty wysypywali się panowie bracia, znużeni nocną biesiadą i przepici krzynę. Jeden z nich, wielki, zeschnięty szlachcic w łosiowej kurcie, spojrzał w twarz Bogorii i znieruchomiał gwałtownie. Bodnął łokciem najbliższego sąsiada i obaj bacznie jęli się przysłuchiwać rozmowie.

– Pewni jesteście? – spytał przyciszonym głosem Bogoria.

Od razu zrozumiał, że popełnił błąd. Niziołek odął się na gębie, a jego oczy zapłonęły żółtym światłem.

– A jak wam się zdaje, kto ja jestem? – rzekł ze złością. – Jarmarczna wróżka? Armia siedm dni temu z Uścieży wyszła i prosto na nas wali. Ale rzecz gorsza, że się z drugiej strony Skalmierz do nas podkradł. Już pod wzgórza Zatretu podchodzą.

Bogoria aż się za czuprynę porwał.

– Teraz mi mówicie? – wrzasnął, nie dbając zupełnie o gapiów, których wciąż przybywało. – Dłużej trzeba było poczekać, aż nam pod bramą obozowiska staną!

– Pohamujcie się! – syknął przez zęby karzeł i zacisnął palce na łokciu Bogorii.

Ten tylko sapnął głucho z bólu. Miał wrażenie, jakby wsadził ramię w imadło.

– Tak lepiej – pochwalił go kpiąco Szydło. – Milczcie i słuchajcie. Pomorcką armię Zird Zekrun chroni i zasłania przed wzrokiem niepowołanych, a Sen Silvar podobnie dla swoich czyni. Inaczej dawno bym ich wyczuł. No, ale jest jedna korzyść. – Uśmiechnął się chełpliwie. – Gdyby nie ja, nikt by was nie przestrzegł. A moi drodzy bracia nie wzięli pod rozwagę jednej mało istotnej osoby. Mnie. – Wykrzywił się szyderczo i Bogoria pojął, że waśnie bogów są równie głębokie jak śmiertelników. – Nie będą się spodziewali oporu.

Szlachcic desperacko spróbował zebrać myśli.

– Ile zostało nam czasu?

– Niewiele. – Karzeł znów sposępniał. – Zależy, gdzie chcecie się spotkać. Cztery dni, nie więcej.

– Kiedy księcia nie ma! – wyrwało się Bogorii z głębi duszy. – Ani nawet Twardokęska nie ma! Kto ludzi poprowadzi?

Wstyd mu się zrobiło, ledwie posłyszał własny głos, cienki i piskliwy od przestrachu. Co gorsza, spostrzegł, jak pół tuzina szlachty u ganku odyma się po pańsku i ukradkiem szacuje postawę reszty. Jakby mógł, sam by się w gębę strzelił za krewkość i głupotę. Przecież powinien przewidzieć, że skoro się trafiła podobna gratka, wilczojarscy panowie z lubością zaczną debatować, który z nich najbardziej zasłużył, by pod nieobecność Koźlarza przewodzić rebeliantom. Cud boski, jeśli tym razem obejdzie się bez burd i zajazdów. Zazwyczaj się nie obywało.

– Co u was jest z tym zwierzchnictwem – zadrwił niziołek – że je sobie jak zgniłe jaje podrzucacie? Miał książę powstaniu przewodzić, ale na morze wypłynął, Twardokęska na swoje miejsce naznaczywszy. A Twardokęsek do Książęcych Wiergów pognał, komendę przy Bogorii zostawiając. To ja się zapytuję, dokąd teraz Bogoria umknie, aby się kłopotu pozbyć? – dokończył kąśliwie. – Do mysiej dziury?

Na wywód karła panowie szlachta gwałtownie przestali podkręcać wąsa i macać koło rękojeści szabli. Jedynie w milczeniu wodzili wzrokiem od Bogorii do niziołka, który go spotwarzył i nieledwie tchórzem obwołał w przytomności sąsiadów.

– Racja – wtrącił Chąśnik. Siedział na trawie pod gankiem i nie bez ukontentowania przysłuchiwał się rozmowie. – Jak kto piwa nawarzył, niech je teraz wypije.

Bogoria błyskawicznie odwrócił się do kamrata Twardokęska.

– A tobie co do tego? – warknął.

– A nic, nic. – Stary zbój zrobił niewinną minę. – Jeno mnie się zdaje, że wyście tę awanturę zaczęli, wedle Czymborskiej Debrzy Pomorców mordując. To wy się teraz martwcie, ot co!

– Wozacy was usłuchają – nieoczekiwanie odezwał się Pleskota. Stary szlachcic stał przy ganku i wyraźnie skonfundowany obecnością tylu znacznych osób, obracał czapkę w dłoniach. – Póki się zaciąg nie zbierze, tylko na rebeliantach możemy polegać i tych, co pod znakiem gwiazdy służą. A oni za innym nie pójdą, aby za wami. Za Twardokęska druhem.

Bogato odziany szlachcic, chorąży wilczojarskiej chorągwi, spurpurowiał na twarzy. Uczynił krok do przodu i otworzył usta, jakby chciał coś rzec, lecz zamknął je szybko. Plotki po obozie rozchodziły się szybko i wokół placu zaczynali się gromadzić rebelianci. Chorąży znał wystarczająco dobrze Wilcze Jary, by wiedzieć, że jeśli teraz wystąpi przeciwko woli pospolitaków, wybuchnie burda i powstańcy rozniosą go na szablach.

Znienacka Bogoria pochwycił za cebrzyk, wylał sobie na łeb resztę wody i otrząsnął się jak pies.

– Co się gapicie? – prychnął. – Konie siodłać i wozy gotowić!

– Kędy ich zatrzymacie? – zapytał chorąży.

Szlachcic zawahał się na chwilę.

– Na Rogobodźcu – odparł krótko. – Zacne miejsce. Niejeden kupiecki konwój my tam złupili.

Pomiędzy rebeliantami gruchnął śmiech. Tylko chorąży wyglądał, jakby go zaraz miała cholera zdjąć.

Kamrat Twardokęska nieznacznie przesunął się za węgieł chaty.

– A ty dokąd, Chąśnik? – spytał z przekąsem Bogoria, który jakoś nie ufał pomorckiemu zbójcy. – Gęsi pasać czy konie pławić? Czy też strach cię obleciał albo nie masz ochoty z pobratymcami wojować?

Chąśnik spojrzał na niego spode łba.

– Mnie tam za jedno, komu kark skręcam – burknął – jak długo mi się opłaci. A jaśnie książę Koźlarz opłacił mnie sowicie. Ale po mojemu zdałoby się Twardokęskowi naprzeciw z wieścią wyskoczyć, żeby wiedział, gdzie nas szukać, kiedy z pomocą powróci.

Jeśli powróci, poprawił w myślach Bogoria, po raz pierwszy chyba przyznając się przed sobą, że nie ze wszystkim ufa hersztowi z Przełęczy Zdechłej Krowy.

– Nie wiedzieć, kiedy Twardokęsek z Wiergów przybędzie – rzekł twardo – ani którą drogę obierze. A nie mam dość ludzi, aby ich na poszukiwanie rozsyłać. Nie, mości Chąśniku. Nie będziem się oglądać ani na Twardokęska, ani na nikogo innego. – Spode łba popatrzał na Szydło. – Załatwimy tę sprawę po swojemu. Po wilczojarsku.

Karzeł uśmiechnął się drwiąco i byłby pewnie coś rzekł, gdyby zza pleców szlachty nie pokazał się stary Podręba. Szedł powoli, podpierając się na lasce, bo był już w leciech podeszłych niezmiernie i prawie ślepy. Ale inni schodzili mu z drogi i pozdrawiali z uszanowaniem. Ktoś wziął go pod łokieć i sprowadził po schodach na murawę. Macając wokół kijaszkiem, starzec posuwał się ku Bogorii. Śmiechy i gwary milkły, kiedy kolejno dostrzegali, co trzyma w dłoni, aż w końcu stało się zupełnie cicho.

Podręba zatrzymał się o krok przed Bogorią. Uniósł głowę, jakby chciał mu zajrzeć w twarz niewidzącymi oczami.

– Jeno że tym razem nie sam pojedziesz na Rogobodziec – oznajmił mocnym głosem i wcisnął Bogorii w garść pęk sznurów. – Roześlij wici.

Bogoria nigdy później nie umiał sobie przypomnieć, kto pierwszy zdjął czapkę i pokłonił się przed nim do ziemi u studni, na dziedzińcu lipnickiego obozowiska. Nie pamiętał twarzy młodziaków, którzy wyjęli mu z ręki wici i pognali pędem przez Wilcze Jary, niosąc wieść o zaciągu. Nie wiedział też, kto wrzeszczał jego imię, aż się konie płoszyły. Jedyne, co zostało mu w pamięci, to paradna chorągiew żalnickich kniaziów, która rozwinęła się na wietrze, kiedy wyjeżdżali za bramę obozowiska.

Nie sądził, że kiedykolwiek zobaczy ją nad swoją głową.


* * *

– Nigdzie się stąd nie ruszę! – Złociszka odrzuciła włosy z twarzy i buntowniczo zadarła brodę.

Zbójca popatrzył na nią z uznaniem. Oczy jej błyszczały jak u dzikiej kotki, na policzki wystąpiły rumieńce, a długie rozpuszczone włosy aż kusiły, aby wpleść w nie palce. W złości stawała się naprawdę śliczna. Burmistrz Staroźrebca, mincerz Lubicha, z wdzięczności za ocalenie zaprosił zbójcę pod własny dach i Twardokęsek rad by się nieco nacieszył swoją młodą małżonką. Miała fantazję, musiał przyznać. Właściwie był dumny, że się tak chytrze przemknęła pod samym nosem Pomorców zaledwie z trójką człeka. Ale oczywiście w niczym nie wpływało to na jego decyzję. Byli daleko od Książęcych Wiergów i nie zamierzał tolerować tutaj niewieścich swawoli.

– Zrobisz dokładnie, jak powiem! – sapnął ze złością.

Nadąsała się.

– Bo co? – spytała płaczliwie. – Psami mnie wyszczujesz z wdzięczności, że ci życie ocalam?

Zbójca uniósł oczy ku powale, prosząc wszystkich bogów, aby mu dali cierpliwość.

– Złociszko, tutaj wojna będzie – począł tłumaczyć. Sam nie umiał zliczyć, który raz powtarza te słowa. – Widziałaś przecież, że heretycy mało miasta ogniem nie strawili. A to kupa zbuntowanego chłopstwa, nie wojownicy. Z pomorckim wojskiem inna byłaby sprawa. Całe złoto twojego ojca nie zdoła cię ocalić, jeśli wpadniesz w ręce Zird Zekruna. Dlatego zaraz ruszysz w powrotną drogę. Bez zwłoki i dalszych kłótni. Bo i tak nic nie wskórasz.

Złociszka podniosła na niego błękitne oczy. Nie udawała dłużej rozpaczy i nie pociągała nosem. Była zła.

– Tak na noc? – zakpiła. – Jeszcze mnie wilki zeżrą albo inne dzikie zwierzę. No, ale widać chcecie, aby się nasze matrymonium co prędzej zakończyło.

Ręce mu opadły. Wiedział, że drażni go rozmyślnie, i tylko dlatego wciąż nie przełożył jej przez kolano i nie złoił skóry, jak zasługiwała. Może byłby to nawet wstęp do nieco milszej rozrywki i w końcu udałoby im się osiągnąć jakieś porozumienie, skoro inaczej nie dawała sobie przemówić do rozsądku. Ale zbójca nie miał pewności, czy mincerz Lubicha puści mimo uszu wrzaski krewniaczki.

Nie rozumiał, czym zawinił bogom, że mu zesłali na kark taką nieroztropną, swarliwą niewiastę. Servenedyjka Vii, jaśminowa wiedźma ani nawet Kalina nigdy nie ośmielały się traktować go w podobny sposób. Ale żadna z nich nie była rozbisurmanioną bankierską córką.

– Nie na noc – oznajmił, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie i stanowczo. – Teraz pójdziemy na bankiet, który jaśnie pan burmistrz wyprawił na naszą cześć i dla uczczenia zwycięstwa. Będziemy się grzecznie uśmiechać i dwornie przyjmować powinszowania z powodu zaślubin. Oboje. A rano odjedziesz do Książęcych Wiergów. Choćbym cię miał własnymi rękami związać i rzucić na wóz jak kukłę.

Złociszka zrobiła zatroskaną minkę i przyłożyła palec do ust, jakby się nad czymś głęboko namyślała. Zbójca aż wstrzymał oddech z niepokoju. Coś knuła.

– Tak się trochę zastanawiam… – zaczęła powoli. – Pewnie tylko z babskiej głupoty, mój mężu… Ale zastanawiam się, gdzie te wozy, co mnie na nie rzucić zamierzasz…

Jeszcze nie wybrzmiały ostatnie słowa, a zbójca już pędził przez komnatę ku drzwiom.


* * *

Posiadlca wyjechał na pagórek i rozejrzał się po okolicy. Zmierzchało. Nie miał ochoty na kolejną noc pod gołym niebem, a wokoło jak na złość nie widział ani śladu ludzkich osad. Zmarszczył brwi. Żebracy, pochwyceni na trakcie, zaklinali się na wszystkie świętości, że jest tu nieopodal miasteczko, zasobne wcale i ludne. Posiadlca nie ufał przesadnie zapewnieniom, wiedząc, że człowiek wszystko powie, jeśli mu się podłoży pod stopy garść gorących węgli. Ale zapędził się już bardzo głęboko w Żalniki i ufał, że w końcu natrafią na gęściej zamieszkaną okolicę. Przecież nawet w tych lasach siedzieli ludzie. Choć barbarzyńcy.

Kilku udało się już spotkać… Posiadlca skrzywił się na wspomnienie osiedla węglarzy. W polewce, którą go uraczono, pływały włókna przegniłej kapusty. Kiedy łeb wsunął do kurnej chaty, pociemniało mu przed oczami od smrodu mieszkańców i inwentarza, którzy gnieździli się razem w pełnej komitywie. Nawet baby cuchnęły łojem, przy tym były tak paskudne, że żadnej nie kazał wyszorować i przyprowadzić do namiotu.

Niezupełnie tak sobie wyobrażał zwycięski pochód przez Żalniki. Co gorsza, jego ludzie powoli zaczynali sarkać. Sam Posiadlca też miewał chwile zwątpienia, gdy zastanawiał się, dlaczego doża postanowił się połaszczyć na ten dziki, smutny kraj. Owszem, podobno i tutaj były dostatnie wioski, szlacheckie dworzyszcza, a nawet ponoć miasta z kamienia. Ale odkąd odłączył się od reszty wojsk, Posiadlca jakoś nie mógł na nie trafić.

Nie, właściwie nie złamał rozkazu doży. Po prostu twórczo go zinterpretował.

Stał w grupie dworzan i obserwował czujnie, jak podpisywano traktat pokojowy z Wężymordem. Widział zadowolenie w dostojnej starczej twarzy doży, kiedy odczytano, że oto ziemie zagrabione przez żalnickich barbarzyńców wracają szczęśliwie do macierzy. Bankiet, który wyprawiono w pałacowych ogrodach, zaćmił wszystko, co Posiadlca pamiętał. Oczywiście doża nie uczestniczył w powszechnym pijaństwie. Kiedy wstał od stołu, Posiadlca bez zastanowienia ruszył za nim przez ciemne korytarze. Pałac znał bardzo dobrze – nie odmawia się majętnemu wujowi, który po śmierci ojca zapragnie przygarnąć siostrzeńca pod dach. Nawet jeśli czyni to, aby powściągnąć rozrzutność, rozpustę i pychę młodzieńca. Posiadlca z niechęcią przyjmował umoralniające zapędy swego dobroczyńcy. No, ale nie odmawia się majętnemu wujowi. Zwłaszcza jeśli jest dożą.

Nie kryjąc się szczególnie, wszedł za starcem do niewielkiej, surowo urządzonej komnaty, gdzie zwykle zbierała się Tajna Rada. Dostojnicy odeszli, ale w trójnogu wciąż żarzyły się węgle, a pośrodku stołu leżał pergamin, na którym wykreślono nową granicę pomiędzy Żalnikami i Skalmierzem. Doża podniósł kartę, przez chwilę lustrował ją wzrokiem, a potem przedarł na pół i rzucił w trójnóg. Posiadlca wstrzymał oddech i cicho cofnął się w cień. Za późno. Wuj odwrócił się ku niemu.

– A co ci się zdawało, synku – zapytał pięknie modulowanym głosem, który teraz był pełen szyderstwa – że jak wojna nastanie, to ktoś się będzie na pergaminy oglądał, jak granice ustalać? Tego ziemia będzie, kto ją sobie zagarnie i zdoła utrzymać. Tak powstawały fortuny. Ale co ty o tym możesz wiedzieć, próżniaku?

Posiadlca bardzo dobrze zapamiętał te słowa i nie opierał się przesadnie, kiedy go wuj wyprawił na wojnę. Oczywiście nikt nie oczekiwał po siostrzeńcu doży, aby się rwał do prawdziwej bitwy. Zresztą pomorckie garnizony zwinęły się już wcześniej i na pograniczu nie pozostało wiele wojska. Ale zwiad trzeba było wysłać. Generał zdziwił się nieco, kiedy młody utracjusz zaoferował się poprowadzić podjazd, lecz w niczym nie okazał zdumienia. Ostatecznie doża mógł mieć swoje zamysły względem siostrzeńca, skoro go posłał na podobną wyprawę. Generał machnął więc ręką.

Tym sposobem cztery dni temu Posiadlca znalazł się pośrodku żalnickiej głuszy z ośmioma tuzinami wybornych sinoborskich jezdnych. To, co zrobił później, szczerze zaskoczyłoby i dożę, i generała. Osobiście poderżnął gardło dziesiętnikowi, który nie chciał złamać rozkazu, i skręcił z gościńca na zachód, ku spichrzańskiej granicy. Nie wiedział, dlaczego tam – każdy kierunek był równie dobry.

Jechał przez ponurą żalnicką okolicę, jakże inną od Skalmierza, z jego winnicami i różanymi ogrodami. W głowie tętniły mu słowa wuja. I zamierzał znaleźć sposób, aby wykroić sobie w tym kraju własną małą fortunę. Albo i wielką, jeśli się trafi okazja.

Skalmierskim dowódcom rozkazano przeć jak najdalej na północ, ale unikać wszelkich starć z wojskiem Wężymorda. Posiadlca nie wątpił jednak, że wuj udzieli błogosławieństwa śmiałkowi, który zbrojną ręką wydrze Pomorcom szmat kraju – byle rzecz stała się szybko i bez rozgłosu. Później się powie, że w mapy i rozkazy wkradła się pożałowania godna omyłka, a dowódca, człek miecza, nie pióra, w porę jej nie zoczył. Ale nikt już nie wydrze spod panowania doży raz zagarniętego kraju. Nie darmo Skalmierz miał w herbie czarnego smoka. Powiadano, że potwór ów nigdy nie oddaje tego, co raz pochłonął.

Posiadlca uśmiechnął się krzywo. Nie zawsze. Zdarzyło się przecież, że żalnicki kniaź wyrwał kawał ziemi i, co gorsza, zdołał go obronić. Do czasu jednak. W trzy pokolenia po nieszczęsnym wypadku żalnicka szlachta miała się przekonać, że czarny skalmierski smok nie przebacza.

W tej mierze instrukcje doży były jasne. Wężymord podpisał traktat, a żalnicka szlachta miała go przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wszelki opór będzie uznany za bunt. A w Skalmierzu bunt poddanych karano publiczną kaźnią, wygnaniem męskich krewnych oraz konfiskatą dobytku. Dlatego od dwóch wieków w państwie dożów nie zdarzały się ohydne przypadki warcholstwa. Posiadlca nie wątpił, że niedługo skończą się też żalnickie rebelie. A przy okazji zwolni się sporo ładnych majątków.

Właściwie Posiadlca nie miał nic przeciwko temu, aby jakiś butny żalnicki szlachcic zastąpił mu drogę. Z lubością wyobrażał sobie starcie skalmierskiej jazdy z czeladzią, przyodzianą w skórzane pancerze i przerdzewiałe kolczugi. Na razie jednak Posiadlca musiał wychynąć z dziczy. Puszcza wprawdzie przerzedzała się z wolna i coraz częściej wyjeżdżali na obszerne polanki, ale tubylców nadal nigdzie nie było widać. Na domiar złego znów zaczynał siąpić deszcz. W Żalnikach nieustannie padało.

Minęli pagórek, niewielki brzozowy zagajnik w dolince i wspięli się na kolejne wzgórze, tym razem porośnięte jedynie bujną wiosenną trawą. Posiadlca przymknął powieki i kołysał się w rytm monotonnych kroków ciężkiego skalmierskiego ogiera. Nagle coś go wybiło z odrętwienia. Nieznaczna zmiana w końskim chodzie albo szmer za plecami. Poderwał głowę i daleko przed sobą zobaczył rząd wozów powoli wspinający się po zboczu jednego z pagórków.

Uniósł rękę i skalmierski oddziałek zatrzymał się karnie. Jakkolwiek wolałby zasobne miasteczko do złupienia, nie zamierzał przecież pogardzić pokaźnym kupieckim konwojem. Wozów było sporo – doliczył się pełnego tuzina – a z mrowia kręcących się przy nich pachołków Posiadlca wnioskował, że wiozą nielichy ładunek. Uśmiechnął się pogodnie, pierwszy raz od czterech dni.

– No, jak tam, chłopcy? – rzucił przez ramię do swoich ludzi. – Obwieścimy im radosną wieść o skalmierskim panowaniu?


* * *

Cherchel dowiedział się o podjeździe Skalmierczyków sporo wcześniej. W przeciwieństwie do zbójcy mały bard nie miał ochoty napatoczyć się na jakiś pomorcki podjazd, więc ciągnął ostrożnie, rozsyłając czujki. Natychmiast też rozpoznał chorągiew, która powiewała nad oddziałkiem.

– Skalmierczycy – oznajmił.

Był nieco zaskoczony. W żaden sposób nie potrafił zgadnąć, co tu robią jego rodacy. Doża nie miał zwyczaju mieszać się w wojny sąsiadów, a jego żołnierze nie bywali najemnikami. Ale bard bynajmniej nie zamierzał zaniechać ostrożności.

– Wozy w dwa rzędy ustawić – rozkazał hetmanom wozów. – I blisko siebie jechać. Kusznicy do środka. Reszta sulice naszykować. I pawężami konie osłaniać.

Z lubością patrzył, jak wozy płynnie zmieniają szyk. Cherchel nie był pewien nowych zaciężników i niezupełnie dowierzał kusznikom Złociszki, ale wozaków znał bardzo dobrze. Potężne, zabudowane furgony toczyły się równo po łagodnym stoku pagórka. Woźnice uspokajali wiergowskie koniki, inni szykowali łańcuchy, aby na znak barda sczepić wozy w ruchomą zaporę. Cepiarze i pawężnicy ochraniali boki. Nawet kusznicy wydawali się całkiem spokojni. Maszerowali raźno pomiędzy dwoma szeregami wozów, wymieniając zwyczajowe prześmiewki z woźnicami.

Cherchel patrzył na nich i serce w nim rosło z dumy. W przeciwieństwie do żalnickiej szlachty, która najchętniej walczyła wierzchem, mały bard szczególnie ukochał zbrojne furgony. Może nie dorównywały zwrotnością konnicy i nie wyglądały równie pięknie, jak smocze łodzie Zwajców pod pełnymi żaglami, ale Cherchel zachwycił się dziełem wiergowskich rzemieślników. Ich wozy były jak twierdze na kołach. Solidne, pozbawione zbędnych ozdób. Doskonałe. I w razie potrzeby zwierały się w zbrojny obóz jak palce w pięść.

Właściwie nabierał ochoty, aby Skalmierczycy ich zaatakowali. Owszem, wozacy wyszli wcześniej zwycięsko z kilku drobnych potyczek. Ale Cherchel był ciekaw, czy sprawdzą się w prawdziwej bitwie.

Jakby wyczuwając jego myśli, dowódca Skalmierczyków zatrzymał się na szczycie pagórka. Uniósł dłoń. Znak czarnego smoka powiewał nad jego głową.

– Chorągiew! – rzucił bard.

Twardokęsek wprawdzie zżymał się straszliwie, gdy widział nad wozami Srebrną Gwiazdę, ale Cherchel nie zamierzał odmawiać ludziom odrobiny przyjemności. Mieli prawo do godła, które sobie wybrali. I to bez względu na to, jak głupie mu się wydawało.

A poza tym niemal widział minę skalmierskiego dowódcy, kiedy usiłuje zgadnąć, czyj to herb.


* * *

Posiadlca z pobłażliwym uśmiechem patrzył na krzątaninę kupców. Dziwne, ale zachowywali się, jakby nie rozpoznali znaku Skalmierza i wzięli jeźdźców za zwyczajnych zbójców. Wyraźnie gotowali się do obrony. Cóż, pomyślał z rozbawieniem, przynajmniej będzie więcej zabawy. I ludzie się trochę rozerwą.

Musiał przyznać, że kupcy mieli wcale pokaźną eskortę i nie tracili głowy. Ale stanowczo przesadzali z bezczelnością.

Przywołał starego dziesiętnika.

– Co to jest? – Wskazał palcem chorągiew, powiewającą ponad konwojem.

Jako siostrzeniec doży był człowiekiem obytym i wykształconym. Znał gmerki wszystkich kupieckich gildii ze Szczeżupin, Spichrzy i Książęcych Wiergów, a nawet herby książąt Przerwanki i największych żalnickich rodów. Ale ten znak nie przypominał mu niczego.

– Nie wiem, wasza wielmożność. – Dziesiętnik bardzo szybko skłonił głowę. Dobrze pamiętał, co stało się z jego poprzednikiem.

– Et, wszystko jedno. – Posiadlca wzruszył ramionami. – Potem się ich wypyta. Jak który przeżyje.

Obejrzał się. Jezdni obserwowali wozy jak stado wilków. Posiadlca obnażył pałasz i uniósł go wysoko w górę.

– Naprzód! – wykrzyknął, a potem spiął konia do biegu.

Zdążył jeszcze pomyśleć, że wuj miał rację, odsyłając go ze stolicy. Zapowiadała się całkiem przyjemna wojna.


* * *

Pierwsze wozy były już na szczycie pagórka, kiedy Skalmierczycy ruszyli do szarży.

– Szybciej! – żywo gestykulując, Cherchel rzucił się ku tylnej straży. Nie było już czasu wyprzęgać koni. – Szyk zamykać. Koło do koła!

Tego momentu bał się najbardziej, bo wystarczyło, aby jeden wóz wykoleił się nie w porę. Ale na razie wszystko szło jak należy. Woźnice krzykiem zachęcali konie do większego wysiłku. Pawężnicy trzymali się po bokach w zwartych grupkach, osłaniając zaprzęgi. Cherchel zobaczył, jak najbliższy wóz kolebie się w wertepie, a czterech suliczników podpiera go ramionami i popycha pod górę.

Za nimi Skalmierczycy nabierali pędu.

Trójkąt furgonów już się domykał. Kątem oka Cherchel dojrzał, jak kusznicy Złociszki wysuwają się naprzód, na szpicę. Przełknął ślinę, wspominając krótki, toporny bełt, którym przebito Kościeja. Broń była skuteczna, musiał to przyznać. Miał tylko nadzieję, że równie dobrze nadaje się do bitwy, jak do skrytobójstwa.

– Cherchel! – Wekiera kiwał na niego ponaglająco. Potężny zbój stał na jednym z wozów z nabijaną krzemieniami maczugą w ręku i wesoło szczerzył zęby. – Bywaj tu, Cherchel!

Bard jednak wyminął go w biegu, bo dojrzał czarnobrodego Zwajcę, który przewodził kusznikom. Najemnik stał na jednym z wozów, ze spokojem obserwując szarżę Skalmierczyków. W ręku trzymał narychtowaną kuszę. Bard aż się wzdrygnął z obrzydzenia. Niby wiedział, co te małe łuki potrafią, ale było w nich coś przeciwnego naturze.

– Aby celnie mierzcie! – wykrztusił zasapany. – I nie stchórzcie przed czasem. Niech bliżej podjadą.

– A po co? – spytał flegmatycznie najemnik. – Patrzajcie!

Wyprostował się i uniósł ponad wysoki bok furgonu, dając znak swoim ludziom.

Cherchel wstrzymał oddech.


* * *

Posiadlca był szczęśliwy jak nigdy w życiu. Gnał na czele oddziału z obnażonym pałaszem. Grudki ziemi pryskały spod końskich kopyt, wiatr świstał w uszach, ale ani myślał hamować konia. Gdzieś w głębi umysłu kołatało mu się niejasne wrażenie, że powinien prowadzić tę szarżę ostrożniej i zwolnić do stępa, aby nie łamać szyku. Jednak nie zamierzał psuć sobie zabawy. Ostatecznie na szczycie wzgórza czekała marna grupa kupców.

Ustawili wozy w trójkąt – zupełnie jakby kilka kupieckich fur mogło powstrzymać skalmierską szarżę. Ale Posiadlca umiał docenić ducha, choćby w najmarniejszym przeciwniku. Uroczyście obiecał sobie, że powywiesza ich co do nogi.

Do szpicy wozów zostało jeszcze z dwieście kroków. Widział już bardzo wyraźnie przyczajoną przy wozach czeladź z cepami i sulicami. Kupcy musieli zaiste wieźć niezmiernie cenny ładunek, skoro bronili go tak zajadle.

Mieli nawet łuczników. Z rozbawieniem spostrzegł, że szykują się do strzału. Równie dobrze mogli mierzyć w słońce. Przecie i ze zwajeckiego łuku niełatwo było przeszyć skalmierski puklerz, a broń kupieckiej straży nie wyglądała zbyt znacznie.

Łucznicy podnieśli łuki. Posiadlca roześmiał się głośno, odrzucając głowę do tyłu.

Nie zobaczył strzały. Nie poczuł ni uderzenia. Gruby wiergowski szyp przeszył jego zbroję z najzacniejszego skalmierskiego żelaza i wbił się głęboko między żebra.


* * *

Kiedy kusznicy wypuścili pierwsze szypy, Cherchel do bólu ścisnął rękojeść miecza. Obok niego wozak z rohatyną bezgłośnie powtarzał słowa modlitwy. Mały bard aż się wychylił zza wysokiej ściany wozu, żeby zobaczyć, jakie szkody poczyni wiergowski wynalazek. I gębę rozdziawił ze zdumienia.

Pyszne skalmierskie puklerze okazały się marną ochroną. Pierwszy szereg jezdnych zwalił się na ziemię. W skłębionej ciżbie mignął Cherchelowi srebrzysty szyszak dowódcy. Zaraz zniknął bez śladu, bo kolejni jezdni, nie mogąc wyhamować koni, wpadali na swych rannych i konających towarzyszy.

– I jakże się wam podoba? – Zwajecki najemnik zaczepił hak, bez wysiłku napiął cięciwę i posłał w powietrze drugi szyp. – Patrzajcie na to!

Następna ława skosiła co najmniej tuzin nieszczęśników, którzy miotali się po pobojowisku. Ale co przytomniejsi Skalmierczycy zdołali zapanować nad rozpędzonymi wierzchowcami. Cherchel z uznaniem patrzył na dziesiętników, którzy sprawnie wydawali rozkazy przerażonym żołnierzom. Oddziałek rozdzielił się, omijając kłębowisko konających, rannych oraz wierzchowców, które, pozbawione jeźdźców, miotały się z przerażeniem. Teraz podjeżdżali już ostrożniej, w luźniejszym szyku.

Ale kusznicy znów wystrzelili.

Cherchel dał znak. Sulicznicy nastawili ostrza.

Wekiera wyprostował się i, wrzeszcząc przeraźliwie, jął wywijać nad głową maczugą.

Bard zobaczył, że skalmierskie natarcie zwalnia i gubi impet, a karny oddział rozpada się na grupki wystraszonych zbrojnych. Niektórzy próbowali jeszcze walczyć. Trzy wozy dalej dwóch suliczników wybiegło zza ogromnej pawęży ku Skalmierczykowi na siwym wierzchowcu. Lecz bitwa została już rozstrzygnięta i najrozsądniejsi z napastników umykali chyłkiem.

Na darmo.

– Nareszcie! – Cherchel wykrzyknął najgłośniej jak potrafił i wskazał mieczem szczyt najbliższego wzgórza.


* * *

Twardokęsek był tak wściekły, że niemal nie widział na oczy. Cherchel oczywiście powinien pilnować się herszta, a nie gdzieś zwłóczyć po krzakach. Ale zbójca nie potrafił pojąć, jak to się stało, że pochłonięty kłótnią ze Złociszką zapomniał o własnych ludziach. Smarkula źle na niego działała. Zamierzał jak najszybciej odesłać ją do domu. Wojna nie była miejscem dla kobiet. Nawet Servenedyjki prędzej czy później stawały się przyczyną waśni.

Wyjechał na szczyt pagórka i stanął, zadziwiony. Po przeciwnej stronie płytkiej kotlinki jego ludzie ustawili furgony w trójkąt i oganiali się właśnie od resztek zbrojnych. Wozakom szło całkiem nieźle. Na błoniu leżało już kilka tuzinów trupa w obcej barwie. Twardokęsek spostrzegł grupki jezdnych, którzy zawracają konie i roztropnie umykają. U wylotu niecki raźno kolebały się trzy wozy taboru. Ich woźnice wywijali biczami nad końskimi grzbietami, aby skłonić zaprzęgi do większego wysiłku. Normalnie zbójca może pozwoliłby im uciec, bo Wiktoria i tak była przemożna. Nie chciał jednak, aby wieść o jego powrocie rozeszła się przedwcześnie.

– W nich! – wrzasnął. – Wybić psubratów do nogi!

Sam zamierzał zostać na szczycie wzniesienia i z oddali przyglądać się bitewnym przewagom swych ludzi. Ale kiedy kolejno zjeżdżali po łagodnym zboczu, kątem oka dojrzał błękitny kaftanik Złociszki i jasne włosy, które powiewały za nią na wietrze jak proporzec. Ze zdławionym krzykiem ruszył za nią.

Musiał przyznać, że jeździła po męsku, śmiało przeskakując nad wykrotami. Nie zawahała się ani razu. Dobrze, że napastnicy byli już w rozsypce i nikt się za bardzo nie kwapił do walki, bo dopędził smarkatą dopiero na pobojowisku. Twardokęsek nie wierzył własnym oczom, gdy w biegu zeskoczyła z konia i pochyliła się nad rannym Skalmierczykiem. Od strony furgonów też wysypywali się wozacy, aby co prędzej zabrać się do grabienia trupów. Twardokęsek w skrytości ducha również uważał, że to najprzyjemniejsza część każdej bitwy. Nie sądził jednak, że poślubił kobietę, która będzie przetrząsała sakiewki konających. Myśl o tym napełniała go dziwnym niesmakiem.

– Co robisz? – Złapał ją za łokieć.

Zobaczył, że Złociszka trzyma w ręku mizerykordię.

– Zostaw! – syknęła, uwalniając ramię.

Za jej plecami ranny z wysiłkiem uniósł miecz. Mierzył w zbójcę, ale ostrze drżało w jego czerwonych od posoki dłoniach. Złociszka odwróciła się ku niemu płynnie i wbiła ostrze tuż nad górną krawędzią puklerza, po czym przyklękła nad żołnierzem. Zbójca zesztywniał nieco.

– Co robisz?

Dziewczyna zacisnęła dłonie na wystającej części szypu i z wysiłkiem wydobyła go z piersi martwego.

– Widzisz? – Uniosła ku zbójcy rozradowaną twarz. – Moje kusze! Działają!

Stał jak skamieniały, kiedy zarzuciła mu dłonie na szyję.


* * *

Bogoria obejrzał się przez ramię. Pochodnie połyskiwały nad oddziałem powstańców jak sznur świetlików i nikły za zakrętem przecinki.

– Daleko jeszcze? – sarknął Szydło. – Od tych wertepów skóra mi już na zadku oblazła.

– Niedaleczko – odparł Bogoria, który dawno temu zdecydował, że nie da się pokurczowi sprowokować do kłótni. – Rychło u bartników staniem. Tam wypoczniemy.

– Akurat. – Karzeł pociągnął nosem. – Dobrze, jeśli znajdzie się miejsce na sianie, by głowę złożyć. No, ale nie narzekam. Obiecałem Szarce, że będę was strzegł, a u mnie słowo od złota droższe.

Szlachcic nie podjął rozmowy. Zdążył się nauczyć, że pozostawiony samemu sobie Szydło nudzi się szybko i milknie.

– Wiecie, że ten zbójca – zgadnął go znów karzeł – Chąśnik go chyba wołali, dwie noce temu czmychnął?

– Od początku mi się zdawało, że to człek niepewny – mruknął mimo woli Bogoria. – I nie omyliłem się.

– Nie trwoży was nieco, że do pobratymców pognał? – spróbował znów karzeł, rad ogromnie, że mu się w końcu udało skłonić szlachcica do pogawędki. – Wie dobrze, gdzie naznaczyliście szlachcie spotkanie, a Wężymord szczerym złotem za podobną wieść zapłaci.

Bogoria długą chwilę rozmyślał w milczeniu.

– Nie, nie zdaje mi się – odparł w końcu.

– Czemu? – naciskał Szydło, coraz bardziej zadowolony z siebie. – Przecie szczery Pomorzec, a pewnie jeszcze od innych gorszy, skoro go precz wygnali. Ani chybi was wyda. Właściwie – podrapał się po głowie – Wężymord obiecał taką nagrodę, że sam bym was wydał. Za Twardokęska też obiecano tyle złota, ile waży. A nasz zbójca grubas… – zachichotał złośliwie.

Bogoria, który sam nie był wątły, poruszył się niespokojnie na siodle. Szydło miał jęzor ostry jak brzytwa i lubił dręczyć swoje ofiary. Ale nie zbywało mu na słuszności. Chąśnik zniknął bez śladu.

– Pewnie za Twardokęskiem pognał – rzekł, aby zagłuszyć strach.

– Jeno dokąd? – odparł z powątpiewaniem karzeł. – Do Książęcych Wiergów?

Szlachcic nic nie odpowiedział. Obliczył, że zbójca powinien wrócić parę dni temu. Nie pojawił się jednak. Nie przysłał też żadnej wiadomości. Ani jednego słowa.

– E, nie wierzę, aby go odnalazł – oznajmił niziołek. – Twardokęskowi też nie spieszy się zbytnio z tą odsieczą. Co zrobicie, jeśli się okaże, że na Rogobodźcu nikt się prócz was nie pojawi? Nikt prócz was i Pomorców.

Bogoria pochylił głowę, wsłuchując się w miarowe człapanie koni po błocie.

– W tym się akurat mylicie – powiedział powoli. – Nie będę sam.


* * *

Noc była już ciemna, ale z dziedzińca wciąż dobiegał rejwach. Pan podkomorzy poruszył się niespokojnie na łożu, wyścielonym najmiększym materacem, i przetoczył na drugi bok. Od niesławnego spotkania ze zbójcą minęły już dwie niedziele i ślady po rózgach nie doskwierały mu jak wcześniej. Ale zraniona duma sprawiła, że nie miał najmniejszej ochoty pokazywać się ludziom na oczy. Nawet własnym pachołkom. Miał wrażenie, że naśmiewają się z niego za plecami.

Zdusił plugawe przekleństwo. Kiedyś dostanie tego obmierzłego łotra Twardokęska i odpłaci mu sprawiedliwie za wszelkie zniewagi. Za utraconego syna również.

Zamęt na podwórcu nie ustawał i podkomorzy postanowił dźwignąć się z łożnicy. Wsparty na kosturze, bo zastałe mięśnie bolały go niezmiernie, doczłapał do okna. Od razu wyrozumiał, że to nie sąsiad wracający z miasteczka zawitał w gościnę ani nawet nie wędrowny braciszek Cion Cerena, który niepomny na zakazy Wężymorda zapuścił się głęboko w żalnickie władztwo. Zbiegowisko było po prostu zbyt wielkie. Wydawało się, jakby wszyscy mieszkańcy dworu, nie wyłączając starców i karmiących matek, wylegli na dziedziniec.

– Gąsiorek! – krzyknął na pachołka, aby się wywiedzieć, w czym rzecz.

Nie doczekał się wszakże żadnej odpowiedzi. Gąsiorek zapewne pognał z resztą na dziedziniec, za nic sobie mając posługę panu. Podkomorzy skrzywił się kwaśno. Jak się Gąsiorka wsadzi w gąsior, wnet sobie przypomni o obowiązkach.

Kiedy wyszedł na ganek, miał wrażenie, że ludzie rozstępują się przed nim jak przed zapowietrzeńcem. Ale w istocie nikt nie zwracał na niego uwagi. Oczy wszystkich były wbite w sam środek dziedzińca, gdzie na ciemnej zrytej kopytami ziemi leżał kłąb sznurów.

Podkomorzy aż zaniemówił z oburzenia. Nie dbał nawet, że Wilcze Jary znów drażnią kniazia, zwołując się zbrojnie przeciwko pomorckiemu panowaniu. Nie rozumiał po prostu, kto miał dość bezczelności, aby podrzucić mu wici pod próg. Było przecież jasne, że nie pójdzie z resztą panów braci na tę ich śmieszną wojenkę. Armia Wężymorda wyruszyła już z Uścieży, a on, podkomorzy, nie zamierzał dopuścić, by zaszlachtowano go niczym świnię.

– Na co się gapicie? – zakrzyknął najgłośniej jak potrafił. – Szmaty piaskiem zasypać i podwórzec zamieść. Duchem!

Nikt nie usłuchał. Co gorsza, nikt się nie poruszył. Podkomorzy rozejrzał się baczniej i w świetle pochodni, które w wielkiej mnogości rozpalono, spostrzegł jeszcze kilka niepokojących faktów. Ze stajni wyprowadzono konie i osiodłano je należycie. Pod płotem dojrzał pięć wozów, wyładowanych po brzegi. Niektóre z niewiast płakały, zasłaniając twarze rąbkami fartuchów. U studni stała wielka gromada zbrojnych. Nader skrupulatnie unikali wzroku podkomorzego.

– Co to ma być? – spytał przez zęby podkomorzy, teraz porządnie rozeźlony. Wystarczyło, że na kilka dni zaniemógł, aby sługi zaczęły harcować w domostwie jak u siebie. – Czyście się blekotu opili? Przecież każę was powywieszać!

W głębi domostwa dało się słyszeć przeraźliwe zawodzenie. Podkomorzy wzdrygnął się, rozpoznając głos własnej połowicy. Baba znów robiła z siebie widowisko. Zdziwił się jednak po trochu. Nie wrzeszczała tak głośno, nawet kiedy Nieradzic uciekł do rebeliantów.

Zrobił dwa niepewne kroki i laska wypadła mu z ręki.

Przez szeroką sień szła babka, ale dziwnie odmieniona. Zamiast czarnej żałobnej sukni, której ponoć nie zdejmowała od śmierci pana małżonka, przyodziała dzisiaj obcisły kontusik ze szkarłatnego sukna i szeroką, rozciętą po bokach spódnicę. Na głowę włożyła kołpaczek z czerwonego aksamitu, a przy pasie miała karabelę w wytartej pochwie.

– Opamiętajcież się, pani matko! – Podkomorzyna wypadła za nią na ganek, po czym ku niesmakowi małżonka rzuciła się na ziemię i schwyciła za fałdy matczynej spódnicy. – Przecie w leciech jesteście! Toć niepodobna!

– Ktoś musi! – Staruszka wyszarpnęła się z uścisku. – A ty mnie, córeczko, nie pouczaj, boś się wedle własnego życia niedobrze zakrzątnęła. Ojciec by się pod ziemię zapadł, gdyby cię teraz z tym twoim gachem oglądał.

– Wstyd jaki będzie! – zachlipała pani.

– Ano będzie! – odparła twardo babka. – Obyłoby się bez niego, gdybyś się nie wydała za zdrajcę i kuropłoszka. – Jej wypełzłe oczy spoczęły na moment na twarzy podkomorzego. – No, ale ja sławy zacnej, którą familia nasza z dawien dawna słynie, zmarnować nie pozwolę. Nigdy! – Stuknęła laseczką w drewniany podest.

Podkomorzy zmarszczył brwi. Widać starowinie ze szczętem pomieszało się w głowie.

– Już dobrze, matko. – Ostrożnie wyciągnął do niej rękę. – Jutro wyprawimy was w drogę. Dzisiaj ciemno na dworze i za późno ruszać.

Babka odtrąciła go ze złością.

– Znasz li ten znak? – wysyczała, pokazując laseczką na pęk sznurów. – Wiesz, co on znaczy? Czy ci tchórzostwo do reszty rozum zaćmiło?

Cofnął się, pokraśniały na gębie.

– Matko! – rozdarła się jękliwie podkomorzyna.

– Milcz, głupia – rzuciła ostro babka. – Widać czas taki nastał, że trzeba młodym pokazać, jak Wilcze Jary wojują.

– A jakże, milcz – powtórzył podkomorzy. – Bo dość tych bredni będzie. I to wam zapowiadam – potoczył palcem po pachołkach i czeladzi, która przypatrywała się temu widowisku – że jak się który za płot ruszy, to go ze służby przepędzę. I niech was potem Pomorcy wieszają!

Babka nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi.

– Konia! – krzyknęła.

Pachołek przybiegł co tchu ze wspaniałym gniadym ogierem, a potem opadł na czworaka w błoto. Staruszka uchwyciła się łęku siodła, podźwignęła na grzbiet chłopaka i z wysiłkiem wsadziła stopę w strzemię. Ale kiedy już usadziła się w siodle, wyprostowała się dumnie i uśmiechnęła po wilczemu.

– No, wsiadać! – huknęła na zbrojnych. – Nie będzie na nas Bogoria z wojowaniem czekał.

Загрузка...