ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Zbiegun otarł wilgotną szmatką czoło Warka. Kniaź zajęczał w malignie, usiłując uniknąć dotknięcia. Kapłan ostrożnie przytrzymał jego głowę i zajrzał pod bandaże, którymi przesłonięto oparzenia. Rany jątrzyły się paskudnie.

– Jakże wam się zdaje, zdrów będzie? – odezwał się siwowłosy woj, dziesiętnik sinoborskiej drużyny.

– A skądże mnie wiedzieć? – syknął przez zęby kapłan, rad, że może okazać złość.

– No, to zróbcie coś wreszcie. – Stary wojownik niepewnie podrapał się po czole, przeciętym świeżą szramą. – Modły jakieś odprawcie albo insze kapłańskie sztuczki. Bo jakże tak? Najwyższy sinoborski kniaź jak trup leży, okręty popalone… Przyjdzie nam tutaj sczeznąć z powodu jednej zwajeckiej dziwki.

Na wspomnienie Szarki Zbiegun zacisnął zęby. Minęło pięć dni od bitwy i pojedynku na klasztornym dziedzińcu, lecz wciąż zwidywała mu się blada twarz Iskry i jej zielone oczy rozdęte szałem, kiedy kolejno mordowała jego sługi na brzegu Wewnętrznego Morza. A jeszcze lepiej zapamiętał jej pomocnika, potwora uczynionego z magii, dymu i śmierci. Zbiegun chytrze ukrył się w wodzie, bo rozumiał, że każda bestia, choćby najbardziej potężna, zlęknie się morskiej wody i nie wejdzie pomiędzy fale. Stał po szyję w wodzie, dygocząc z zimna i przerażenia. Patrzył, jak monstrum rozdziera kolejnych wojowników, druzgocze ich czaszki i pochłania jeszcze gorące ciała. Ale najgorsze miało dopiero przyjść – kiedy wicher przywiał znad morza pasma włosów Iskry.

Nagle wszystko wokół niego było ogniem, nawet woda. Płomienie mknęły ku okrętom na grzywach fal, czerwona piana wirowała wokół burt, spopielając wiosła. Powietrze paliło płuca. Zbiegun zadarł wysoko świątynną szatę i rzucił się na powrót do brzegu. Cokolwiek mordowało jego ludzi na czarnych kamieniach plaży, było przynajmniej żywe i człowiek mógł je zabić. Dopiero później zrozumiał, że ogień również był żywy i bardziej podstępny od wszelkich potworów.

Kiedy Zbiegun wyczołgał się na brzeg, bestia znikła. Nasyciła się mordem albo zlękła wojowników, którzy pędzili od strony klasztoru, zaalarmowani pożogą. Sinoborzanie z początku próbowali tłumić ogień. W prawdziwe przerażenie wpadli, zrozumiawszy, że tego ognia nie da się ugasić, póki nie strawi okrętów do ostatniej stępki i nici z żagla. Unoszone podmuchami wichru płomienie rwały się na strzępy i frunęły w głąb wyspy. Zbiegun bezradnie przyglądał się, jak ogarnęły trzech pachołków, którzy nadbiegali z klasztoru z wiadrami, i spopieliły ich ze szczętem. Kapłan pojął wówczas, że ten ogień, zaprószony przez młodszą siostrę bogów, w niczym nie przypomina płonącej stodoły i nie zostanie ugaszony ręką śmiertelnika. Rozkazał ludziom cofnąć się z plaży. Ale nie zamierzał wybaczyć, że zmuszono go, aby bezradnie patrzył, jak kaprys Iskry odbiera mu szansę na powrót do domu.

– Okiennice zawrzyjcie! – rzucił do wojownika. – Kniaź jeszcze niezdrów, a wicher duje.

Ale w istocie szło o coś zupełnie innego. Gdy wiatr powiał mocniej, Zbiegun wyczuwał wyraźny swąd spalenizny. Zgliszcza zwajeckich okrętów wciąż dymiły. Wewnętrzne Morze wypchnęło zwęglone kadłuby wysoko na brzeg i Zbiegun miał uczucie, jakby wszystko sprzysięgło się, by przypominać mu, że Wark własnymi rękami zniszczył swoje ocalenie.

– Niezdrów, niezdrów… – Wojownik posłusznie ruszył ku oknu, lecz nie przestał zrzędzić. – Od razu by do sił przyszedł, jakbyśmy tę suczą dziwkę usiekli, co mu gębę osmoliła. Krew hańbę płucze i rany zamyka, kapłanie. Ale wyście nawet jej ojca ubić nie pozwolili. – Pokręcił niechętnie głową. – Choć krew naszego pana płacze i pomsty woła.

Istotnie, Zbiegun zakończył rzeź na dziedzińcu klasztoru, obiecując niedobitkom Zwajców życie, jeśli się poddadzą. Miał szczery zamiar dotrzymać słowa – Kea Kaella nie kochała krzywoprzysięzców i ani myślał narażać się na jej gniew. Ale nic więcej.

– A wiedźma dalej nie gada?

Jasnowłosą wiedźmę znaleziono nazajutrz po bitwie. Była umazana krwią i Zbiegun zrazu sądził, że zdechła. Jednak życie tliło się w niej jeszcze, choć słabo. Przykazał ją opatrzyć i napoić krzepiącymi wywarami, aby przyszła do siebie. W Sinoborzu gadano, że wiedźmy mają po siedem żyć, więc przeklętnicę trudniej dobić od kota. Lecz i tak zdumiało go, jak szybko przyszła do zdrowia. Następnego dnia siadała już i żarła. A trzeciego dnia wydał ją drużynnikom Warka.

W treglańskim przybytku wiedźmy trzymano głęboko w podziemnych korytarzach. Zbiegun nie miał do nich dostępu: najwyższa kapłanka dobierała sobie pomocniczki spośród własnej płci. Mężczyznom nie ufano i był to jeden z powodów, dla których młody wówczas Zbiegun podniósł bunt przeciwko zwierzchności. I przegrał. Córka Krobaka nie miała wiele miłosierdzia dla pokonanych. Obdarto go z kapłańskich szat, odebrano święte wrzeciono i wysmagano na dziedzińcu przed przybytkiem. Jedynie dzięki rodowemu złotu udało mu się zbiec z ciemnicy tuż przed kaźnią.

Wszystko to wydarzyło się dawno temu i długie lata na północy zdążyły zatrzeć w pamięci Zbieguna wspomnienia z treglańskiego przybytku. Nie zapomniał jednak, że Lelka potrafiła złamać wiedźmę i nagiąć ją do własnej woli. W ciemnych kątach świątyni szeptano o korczywach, które wyzwalają moc wieszczenia. Zbiegun nie znał ich tajemnicy. Wiedział jednak, co powtarzano pomiędzy wieśniakami na samym skraju Sinoborza, gdzie słońce świeci tylko przez kilka miesięcy w roku. Krew i ból sprowadzają wiedźmi szał – jeśli przeleje się wystarczająco wiele krwi, a ból będzie odpowiednio mocny.

Wojownik skrzywił się.

– Twarde ścierwo – mruknął. – No, ale jeszcze zobaczymy.

Kapłan uniósł brew. Zastanawiał się, czy właśnie wiedźma przywołała potwora, który pożerał na plaży jego ludzi. Mogła tego dokonać ponownie, ale zarazem rozumiał, że bez niej nie wydostaną się z przeklętej wyspy. Wark odpłynął z Tregli w tajemnicy, pospiesznie, i dopiero na morzu rozkazał żeglować na zachód. Choćby poszukiwania rozpoczęły się wkrótce, Wewnętrzne Morze jest ogromne i może minąć wiele miesięcy, zanim sinoborskie okręty przybiją do brzegu Przychytrza. Jeśli w ogóle to nastąpi.

– Przyprowadźcie ją.

– Tutaj? – Wojownik nie krył zdumienia, które zaraz przeszło w zakłopotanie. I coś jeszcze. Strach. Przestąpił niepewnie z nogi na nogę. – Kiedy, widzicie, wasza wielebność – ściszył głos – znów dwóch ludzi w nocy przepadło.

Zbiegun zmełł w zębach przekleństwo. Przez ostatnie cztery dni utracił pięciu drużynników. Jednego nawet udało się odszukać w ruinach północnej wieży. Głowa nieszczęśnika zniknęła bez śladu, a krwawe ochłapy mięsa i włókna flaków rozwłóczono szeroko po kamieniach. Towarzysze rozpoznali jedynie kolczugę, ozdobioną wzorem Kei Kaella.

– Kazałem wiedźmę rzucić do lochu i łańcuchem do ściany przykuć – ciągnął drużynnik. – W tej samej ciemnicy, gdzie Zwajcy siedzą. Jeśli się, ścierwo, nockami w potwora zamienia, niechże ich najpierw zeżre. Ale zda mi się, wasza wielebność – przeszedł do szeptu – że należy jej kark skręcić. Zawsze będzie bezpieczniej. I ludzie otuchy nabiorą.

– A potem belki ze stropów wydrą – kapłan się skrzywił – okrakiem na nie siędą i zaczną przez Wewnętrzne Morze do dom nogami wiosłować? I może się im te dyle pod zadkami w okręty przemienią?

Wojownik spurpurowiał na twarzy.

– Nie? – Kapłan rozłożył ręce z udawanym współczuciem. – To mi nie doradzaj, jak nas z tej zapowietrzonej wyspy wydobyć, i przyprowadź wiedźmę. Byle żywo!

Wark skulił się pod kocem i wymamrotał coś niezrozumiale.

Zbiegun przymrużył oczy, tknięty pewną myślą.

– Powiadacie, że wiedźma w ciemnicy ze Zwajcami siedzi?

Drużynnik zatrzymał się u drzwi i potaknął skinieniem głowy.

– Ich też przyprowadźcie – rozkazał kapłan. – Obu Wilków.

– A kniaź? – Woj popatrzył niespokojnie na Warka, który rzucał się i jęczał przez sen. – Jakże tu przyprowadzić jego morderców? Jeszcze mu się krew czarna z ran puści.

– Tym się nie trwóżcie – osadził go chłodno Zbiegun. – Trzeba uradować kniazia, ducha w nim pokrzepić. Sami zobaczycie – dodał, po czym znów pochylił się nad Warkiem i odgarnął mu włosy z czoła.

Drużynnik odwrócił wzrok i wyszedł pospiesznie. Kapłan uśmiechnął się półgębkiem. Widok oparzeń nieodmiennie przerażał drużynników. Po tym, co zobaczyli na klasztornym dziedzińcu, a także później na brzegu Wewnętrznego Morza, musieli przyznać, że Szarka była Iskrą, przebudzoną w śmiertelnym ciele córki Suchywilka. Mieli więc powody, aby się niepokoić zdrowiem kniazia: wichrowe sevri były posłanniczkami śmierci. Mogły zabrać umierającego wojownika i poprowadzić go do kohorty Org Ondrelssena, aby przez wieczność przemierzał północ u boku boga. Ale mogły też zostawić go konającego na krwawym polu, na pohańbienie.

Kapłan ledwie rozpoznał jasnowłosą wiedźmę, kiedy wojownicy wepchnęli ją do komnaty. Jej twarz była zniekształconą, opuchniętą maską, włosy opadały na ramiona w tłustych, zmierzwionych kosmykach. Widać drużynnicy nie oszczędzali jej zbytnio, bo suknię miała poszarpaną i poplamioną krwią. Ale kapłan nie dziwił się – na Przychytrzu było kilka tuzinów chłopa i jedna niewiasta. Nakazał tylko, aby jej zanadto nie popsowano. Musiała być przytomna, kiedy w końcu złamie się i sięgnie poprzez Wewnętrzne Morza, do Sinoborza, aby przekazać posłanie Zbieguna.

Zwajecki kniaź, choć poraniony i w łańcuchach, nie tracił rezonu. Na widok kapłana nieomal wyrwał się prowadzącym go strażnikom.

– A żebyś zdechł, kurwi synu! – rozdarł się potężnie. – Żeby ci bóg zdradę wynagrodził męką i długim konaniem.

Zbiegun ani drgnął. Odczekał dobrą chwilę, a potem podszedł do paleniska i poprawił głownie. W komnacie nieustannie płonął ogień. Choć nieprzytomny, Wark wyczuwał ciemność i pozostawiony sam w mroku, krzyczał z przerażenia.

– Przywiążcie ją. – Wskazał na pierścień do zatykania pochodni. – Mocno.

Kiedy podszedł bliżej, jasnowłosa niewiastka odwróciła twarz, aby uniknąć jego wzroku.

– Będziesz mówiła?

Nie odezwała się, za to Suchywilk wybuchł stekiem klątw. Zbiegun puścił je mimo uszu. Bez pośpiechu zdjął ze stołu świeże płótno i kociołek z wywarem dla Warka.

– Jego też przywiążcie – rozkazał. – Rozdziejcie z koszuli i przytrzymajcie dobrze. – Podszedł znów do wiedźmy. – Wiesz, co zrobię? – Przytrzymał ją mocno za brodę. – Jesteś wiedźmą, więc wiesz. Gadaj zatem, póki możesz coś wyjawić z własnej woli. Bo przymuszę cię do gadania pierwej lub później. Tyle że będzie bardziej bolało. Ciebie i innych.

Rzuciła spłoszone spojrzenie na Wilków. Wargi jej drżały.

– No, zrób to dziewczyno. – Zbiegun pieszczotliwie przesunął dłonią po jej skołtunionych włosach. – Zawołaj dla mnie przez morze. Do kogo zechcesz! – Zaśmiał się. – Choćby do tych suk z treglańskiej świątyni. Nawet Firlejka nie zostawi sinoborskiego kniazia w mocy wiedźmy, daleko od jego ziemi.

Wiedźma wydała jakiś stłumiony dźwięk. Jej paznokcie spazmatycznie drapały mur.

– Cóż, skoro nie pozostawiasz mi wyboru… – Odwrócił się i ruszył przez komnatę do stołu. Tuzin sinoborskich wojowników śledził pilnie każdy jego krok. – Napoimy cię krwią. – Pochylił się nad przywódcą Zwajców. – Wszyscy zdechniemy na tej wyspie, bo wasza przeklęta dziewka spaliła okręty. Ale wy wcześniej od innych.

Suchywilk splunął mu w gębę krwawą śliną. I zaraz najbliższy z wojów trzasnął na odlew kniazia dłonią w okutej rękawicy.

Zbiegun otarł z policzka plwocinę i odezwał się, z trudem panując nad głosem:

– A choćbyście cudem wydobyli się na swobodę, nigdy więcej nie poprowadzicie wojowników w bitwie. Dalej! – wrzasnął ku potężnemu wojowi z dwuręcznym toporem. – Obetnij mu rękę.

Pomiędzy wojownikami przeszedł szmer. Wezwany przybliżył się z ociąganiem, obracając toporzysko w dłoniach. Zbiegun ułowił jego spojrzenie. Drużynnik zapewne bez mrugnięcia okiem ściąłby Suchywilkowi łeb, ale hańbiąca kaźń była czymś zupełnie innym. W Sinoborzu wierzono, że Org Ondrelssen, patron wojowników, okrutnie karze tych, którzy sprzeniewierzają się honorowi.

– Czemu się ociągasz, głupcze? – Kapłan wyrwał mu broń z ręki. Był wielkim mężczyzną, żylastym i wyschłym od postów, ale rozrośniętym w barach. – Trzymajcie go!

Trzech wojowników przycisnęło kniazia do blatu. Nie zdołał się poruszyć, kiedy spadł cios. Zaskowytał przeraźliwie, na szyi wystąpiły mu purpurowe żyły. Zbiegun skinął na sługę, aby przypalił ranę żelazem. Nie zamierzał zabić Suchywilka. Jeszcze nie teraz.

– Wiesz, co teraz z tobą będzie? – wysyczał kniaziowi w twarz, gdy ten przyszedł znów do przytomności. – Kiedy wydobędziemy się z tej obmierzłej wyspy, każę cię w żelaznej klatce obwozić po treglańskich placach. Niech ma pospólstwo uciechę. Niech napasie oczy pohańbieniem bluźniercy, co śmiał podnieść rękę świętokradczą na kniazia. A córkę twoją końmi włóczyć będę i ścierwo jej psom cisnę.

Pomimo cierpienia Suchywilk roześmiał się ochryple.

– Kudy ci do mojej córki, klecho! Nie kwapiłeś się jej chwytać, póki na Przychytrzu była. Tchórz cię zwykły obleciał, portkami trząsłeś, za plecami wojowników się kryjąc. Tedy po próżnicy nie szczekaj!

Zbiegun walnął go styliskiem topora i jeszcze poprawił dla pewności. Krew buchnęła Suchywilkowi z gęby. Zachłysnął się, rozkaszlał, rozpaczliwie walcząc o oddech.

– Wasza wielebność, wystarczy. – Siwowłosy wojownik pociągnął kapłana za kapicę. – Inaczej sczeźnie.

Sługa Kei Kaella odstąpił na dwa kroki od stołu. Chwilę stał z opuszczonym łbem, dysząc ciężko od wysiłku i złości.

– Nie sczeźnie – wycedził przez zęby. – Wody mu kubeł na łeb wylać, żeby oprzytomniał.

– Wiem… – odezwała się chrypliwie wiedźma. Podrzuciła głowę i poprzez komnatę spojrzała Zbiegunowi prosto w oczy. – Wiem, co robisz kniaziowi…

Zbiegunowi nagle zaschło w ustach. Na szczęście jeden z wojowników uderzył wiedźmę w twarz. Jak reszta, był wystarczająco przerażony tym, co się działo w komnacie, i nie potrzebował zachęty, aby ją uciszyć. Drużynnik również wiedział, co uczyniono ojcu Szarki. Zwajcy sami obierali sobie przywódcę, lecz zawsze był nim mąż bez skazy na ciele i umyśle, waleczny w bitwie, roztropny w sądach i sławny pomiędzy swoimi. Nigdy nie pozwoliliby, aby kaleka poprowadził ich do bitwy.

Tyle że wiedźma wcale nie mówiła o Suchywilku.

Nikt jej nie uwierzy, pomyślał. Zresztą nie mógł dać się zastraszyć. Nie przy drużynnikach Warka. I tak mu nie ufali. W ich oczach był równie skalany, jak kapłanka, która podała Szarce sok ze źródła Ilv i rozpoczęła tę straszliwą rzeź. Tolerowali go jedynie dlatego, że mógł uleczyć Warka. Lecz nie zaskarbił sobie ich przychylności – ani na Przychytrzu, ani wcześniej, kiedy jątrzył kniazia do wystąpienia przeciwko potężnemu zakonowi Kei Kaella.

Dał znak do wznowienia kaźni. Wojownicy przytrzymali zwajeckiego kniazia, aby nie mógł odwrócić głowy, kiedy odcinano rękę jego kuzynowi. Wiedźma jednak nie odezwała się więcej ani słowem i w końcu zniechęcony Zbiegun kazał ją odprowadzić do lochu. Zastanawiał się, czy okaleczeni Zwajcy przeżyją do świtu. Wszystko jedno zresztą, uznał w końcu. W lochu pozostało jeszcze trzech wojowników ze zwajeckiej drużyny i jeśli będzie trzeba, potnie ich na strzępy, byle pokonać bezrozumny upór wiedźmy. Musiał wezwać pomoc, zanim wojownicy rzucą mu się do gardła. Ale na razie nie spieszył się zbytnio. Pozostawało jeszcze coś do zrobienia, więc wiedźma mogła cieszyć się krótkim wytchnieniem. Odesłał wojowników i sługi.

– Kniaź jest znużony – oznajmił im. – Będę czuwał nad jego snem.

Kiedy odeszli, powoli odwinął z twarzy Warka bandaże. Przez chwilę nasłuchiwał dźwięków na schodach. Dopiero upewniwszy się, że za drzwiami nie ma nikogo, wyjął zza pazuchy drobną fiolkę z mlecznego szkła, którą pięć dni temu wziął z dłoni martwej kapłanki. Na dnie nie pozostało wiele soku ze źródła Ilv. Powinno jednak wystarczyć.

Zaczerpnął łyżką odrobinę naparu z kociołka i powoli wlał go do fiolki. Zamieszał, patrząc, jak mleczny płyn burzy się i wiruje wokół ścianek.

– Śpij słodko, mój książę – powiedział, wylewając wodę ze źródła Ilv prosto na rany kniazia. – Śpij słodko…

Ale ostatnie słowa zagłuszył przeraźliwy wrzask Warka.


* * *

Na początku zobaczył dwa olbrzymie, białe ptaki. O poranku nadleciały z północy, zatoczyły nad łodzią kilka leniwych kręgów, po czym wzbiły się wysoko i znikły na błękitnym niebie. Wróciły jednak, kiedy słońce podniosło się na dobre znad krawędzi morza.

Szarka nie rozchyliła powiek, gdy cień potężnych skrzydeł musnął jej twarz. Zapadła w sen nocą i Koźlarz nie zamierzał jej budzić. Cokolwiek czekało na nich na brzegu, Iskra potrzebowała odpoczynku. Poza tym było mu łatwiej, kiedy spała, nakryta płaszczem z koźlej skóry. Potrzebował samotności i czasu, aby oswoić się z jej upiorną opowieścią, nawet nie uwierzyć albo odrzucić jako kłamstwo, ale po prostu ogarnąć ją w całości i zrozumieć. Wiedział jednak, że nie zdąży. Czas dobiegał końca.

Prąd popychał ich na północ, a ptaki krążyły nad łodzią jak eskorta. Do pierwszej pary dołączyła następna, potem jeszcze jedna, wreszcie zaś znad horyzontu podniosła się wielka biała chmura i Koźlarz usłyszał odległe ptasie krzyki. Zbliżali się do lądu. Nie umiał jednak ocenić, dokąd zaniosły ich fale – na kolejną z samotnych wysepek pośrodku morza, skraj Pomortu czy też sinoborskie wybrzeże. W nocy niebo nad łodzią było czarne, bez gwiazd. Sztormy nie powróciły, ale wiatr zrywał się znienacka w ciemności, ostry i porywisty. Wydawało mu się, że moce Wewnętrznego Morza walczą o nich z zewem Zird Zekruna. Nie potrafił zgadnąć, kto przeważy.

Co noc w zawierusze tracił poczucie kierunku, ale o świcie budził się na nowo pośrodku niezmierzonej wody. Fale znów były spokojne i gładkie, niebo zaś jasne i bezchmurne. Przerażało go to – czas rozpadał się na dwie różne części, a brzask i zmierzch stały się krawędziami pęknięcia. Lecz noce i dnie były równie nierzeczywiste i wydawało mu się, że jednocześnie śni dwa sny, zupełnie niepodobne do siebie. Wokół nie znajdował nic prócz morza i pustego nieba, jakby bogowie postanowili zamknąć go z Szarką w przezroczystej bańce szkła, poza światem.

Roześmiała się, kiedy jej o tym powiedział zeszłego wieczoru.

– Dziękujmy bogom za ich drobne łaski – powiedziała, opierając mu głowę na ramieniu. – Nie pozostało ich wiele.

Zdumiewał go spokój, z jakim przyjmowała tę żeglugę przez zaklęte morze. Była podobna do jaszczurki, która zastygła na kamieniu, wygrzewając się w promieniach zachodzącego słońca. On nie. Wiedział, że gdzieś poza krawędziami Wewnętrznego Morza armie gotują się do wojny i powinien być ze swoimi ludźmi. Ale nic już nie zależało od niego.

Szczyt przed nimi pokrywał śnieg, więc morze musiało ich pchnąć daleko od lipnickiego wybrzeża. Nie dostrzegł ponad brzegiem Hałuńskiej Góry, której ciemny zarys nieustannie prześladował go w snach. Ale wciąż mógł być to cypel Pomortu.

Mewy, fregaty i kaczki unosiły się z przeraźliwym wrzaskiem nad brzegiem, obwieszczając przybycie intruzów. Koźlarz widział już ostre bazaltowe skałki i spienioną kipiel między nimi. Wąska żwirowata plaża była we władaniu ptactwa.

– Przepłyniemy tamtędy – usłyszał za sobą.

Szarka usiadła, przecierając oczy, odgarnęła z twarzy kosmyk rudych włosów. Powędrował za jej wzrokiem ku dwóm głazom, które wznosiły się przed zatoczką jak brama. Woda pomiędzy nimi była spokojniejsza.

– Tylko jak tam łódź skierować? – żachnął się. – Poprzebierać rękami w wodzie?

Wzruszyła ramionami i sięgnęła po bukłak, w którym bulgotały resztki słodkiej wody.

– W ogóle nie wiosłuj – poradziła ze spokojem. – Prąd nas przeprowadzi bezpiecznie. Nie po to mną Delajati tyle miesięcy miota po Krainach Wewnętrznego Morza, żebym się utopiła.

Dla potwierdzenia swych słów znów rozciągnęła się na dnie łodzi.

– Naprawdę tak mocno wierzysz, że bogini cię ocali?

– Nie. Ale byłoby zbyt proste, gdyby pozwoliła mi teraz umrzeć.

Chciał się sprzeciwić, lecz w tej właśnie chwili łódź skręciła gwałtownie i wśród piany mignęły mu jakieś obłe, ciemne kształty. Bał się przyglądać bliżej, czy to foki, czy utopce.

– A nie mówiłam? – spytała radośnie Szarka, kiedy wpłynęli już do zatoczki.

– Mogłaś nie mówić – burknął i wskoczył w wodę, aby wepchnąć łódkę na brzeg.

– Ale miałam ochotę. – Roześmiała się, spoglądając po brzegu. – Czy to miejsce cokolwiek ci przypomina?

– Nie, lecz… – zawahał się.

– Lecz?

– Nigdy wcześniej nie byłem na Pomorcie – dokończył.

Zsunęła się z łódki w wodę i dotknęła jego ramienia.

– To nie Pomort, kochany – powiedziała cicho. – Minęliśmy go dwie noce temu. Morze zniosło nas bardzo daleko.

– Wciąż go czujesz? Zird Zekruna?

– Owszem – odparła, ale nic więcej nie wyczytał z jej głosu. Wyjęła z łódki miecze. – Chodźmy się rozejrzeć.

Nie znaleźli jednak wiele do oglądania. Za plażą rozciągało się kilka wzgórz, pokrytych ostrą, szarawą trawą i kolczastymi zaroślami. Gdzieniegdzie wyrastały pomiędzy nimi czarne, postrzępione głazy. Przybywało ich, im dalej w głąb lądu, a pagórki stawały się coraz bardziej strome. Na zboczach ciągnęły się ogromne kolonie lęgowe ptaków, ale nigdzie nie dostrzegli ni śladu człowieka.

– Wystarczy – powiedziała zasapana Szarka, przysiadając na płaskim kamieniu. – Poczekam tutaj.

– Na co? – zdziwił się.

– Aż obejdziesz wyspę dookoła i przekonasz się, że nic tu nie ma.

Zacisnął zęby. Drażniła się, ale jej pewność zaczynała go irytować. Nawet jeśli istotnie wiedziała lepiej.

– Nazbieram jaj – powiedziała, wyczuwając chyba jego rozdrażnienie – i może złapię jakiegoś tłustego ptaka. Mam dość surowej ryby.

– Rozpalisz ogień?

Spojrzała na niego z rozbawieniem.

– Wbrew pozorom nie jestem chodzącym krzesiwem.

Podał jej woreczek z hubką, krzemieniem i krzesiwem.

– Uważaj. Ogień będzie widać z daleka.

– Zejdę niżej i będę uważała. – Pokazała grupę skałek w dolince nieopodal. – Ale naprawdę nie ma tu nikogo prócz nas.

Zeszło aż do zmierzchu, nim się upewnił, że mówiła prawdę. Najpierw wdrapał się na jedną ze skał, ale góra przesłaniała widok, więc postanowił zejść na wybrzeże i ruszyć wzdłuż krawędzi lądu. Minął zatoczkę i poprzez zarośla wędrował na zachód. W pewnej chwili wydało mu się, że poza wzgórzami majaczy mu odległy zarys lądu. Ale to tylko mgła podnosiła się powoli w dolinkach, a poza pagórkami było jedynie morze. Zmęczony i zniechęcony, musiał zawrócić.

– Nie wiem, jak zdołamy się stąd wydostać – powiedział wieczorem.

Ułożyli się na płaszczu z koźlej skóry. Iskry unosiły się znad ogniska i wirując, znikały na czarnym nocnym niebie.

– Nie będziemy musieli. – Szarka przysunęła się bliżej i położyła głowę na jego ramieniu. – Wystarczy, że poczekamy.

– Na Delajati?

– Czy sądzisz, że potrzebowałaby mnie, gdyby pragnęła swobodnie wędrować pomiędzy Krainami Wewnętrznego Morza? – spytała cierpko. – Nie, Delajati nie zstąpi pomiędzy waszych bogów. Ale ktoś przybędzie. Już wkrótce.

– Dlaczego?

Roześmiała się i przewróciła na bok, opierając łokcie na jego piersi.

– Ponieważ jestem największą nagrodą w Krainach Wewnętrznego Morza, książę. Ale tę noc chciałabym spędzić z tobą. – Rozpuściła włosy i rudozłote kosmyki okryły ich jak zasłona, przez którą przeświecał blask ognia. – Tylko z tobą.

Potem po prostu leżeli, patrząc na dogasające ognisko. Koźlarz znalazł dwa bale i trochę desek, wyrzuconych na brzeg przez fale. Nie bez wysiłku przyciągnęli je do tej kotlinki tuż przed zmrokiem. Ale drewna nie było wiele. Wystarczy na trzy noce, może trochę dłużej, jeśli będą oszczędni. Potem zostaną tylko kolczaste zarośla.

Nie zamierzał się teraz nad tym zastanawiać. Widok rozżarzonych głowni i spokojny oddech Szarki sprawiały, że czuł się niemal bezpiecznie.

– Wiesz, na czym polega okrucieństwo tego wzoru, w który wplotła nas Delajati? – zapytała szeptem.

Bez słowa pokręcił głową. Wolałby, aby nie mówiła wciąż o bogini Servenedyjek – a w każdym razie nie w tej chwili. Nie umiał jej jednak powstrzymać.

– Ten świat jest lustrzanym odbiciem – powiedziała Szarka. Ostatnie płomyki ognia barwiły jej oczy czerwienią i złotem. – Tutaj to ty powinieneś mnie poświęcić. Zeszłej jesieni uznałam, że nie masz prawa prosić, abym zabiła dla ciebie Zird Zekruna. Ostatecznie nie byłeś Eweinrenem, więc nie istniał powód, bym zrobiła to ze względu na ciebie. Ale teraz jest powód. Bez względu na to, kim byłeś albo kim nie byłeś.

Mewy wciąż krzyczały ponad nimi niespokojnie, a na niebie, po raz pierwszy, odkąd odpłynęli z Przychytrza, widział znajome gwiazdy. I dopiero rankiem zrozumiał, że słowa Szarki były pożegnaniem.


* * *

Drzwi skrzypnęły i Złociszka ze stłumionym okrzykiem poderwała się z pościeli.

– Okryj się – usłyszała od drzwi głos Lusztyka. Tylko on miał śmiałość, aby w nocy wchodzić do jej sypialni. – Jesteś potrzebna na dole. Duchem.

Posłusznie sięgnęła po wełnianą pelerynkę i narzuciła ją na ramiona. Nie tracąc czasu na zapalenie świecy, schyliła się, by odszukać trzewiki. Lusztyk czekał, poświstując niecierpliwie. Przeszło jej przez myśl, że zanadto zaczęła polegać na skalmierskim dusicielu. Ale nikt więcej jej nie pozostał. Reszta zbójców odjechała wczoraj z Twardokęskiem. Zabrali ze sobą większość kuszników Złociszki i połowę zaciężników jej ojca. Mieszkańcy Książęcych Wiergów żegnali ich na wałach, wiwatując gromko na cześć zbójnickiego hetmana i jego młodej żony. Niedługo jednak zrozumieją, że miasto zostało bez obrony. Że ja zostałam bez obrony, poprawiła się w myślach.

Wzdrygnęła się.

– Dlaczego? – spytała, starając się mówić spokojnie.

– Bo nie chcesz, żebym ci tego posłańca wprowadził do alkowy – ofuknął ją Lusztyk. – Pospiesz się, panienko.

Coś w jego głosie sprawiło, że nie ociągała się dłużej. Odrzuciła jedyny but, który udało się jej odnaleźć, i boso ruszyła za dusicielem. Nie czekał na nią. Musiała podbiegać, by dotrzymać mu kroku. Na schodach potknęła się i spadłaby, gdyby Lusztyk nie pochwycił jej za łokieć.

– Uważaj! – syknął. – Za dużo wysiłku poszłoby na darmo, gdybyś teraz skręciła sobie kark.

Powinna się obruszyć, bo nikt wcześniej nie mówił do niej w podobny sposób, nawet ojciec. Ale właściwie była rozbawiona. Ufała Lusztykowi, choć czasami miała wrażenie, że pozostał w mieście jedynie przez ciekawość, czego jeszcze zdołają razem dokonać.

W ciemności poprowadził ją do małej, ukrytej komory, przylegającej do kuchennej izby. Domostwo było bardzo ciche. Najemnicy czuwali na dole, w wielkiej sieni, a służebne i pachołkowie nauczyli się już nie włóczyć po zmroku korytarzami. Ale Lusztyk poruszał się bezszelestnie jak zwykle. Złociszka nie słyszała jego kroków, choć szła tuż obok.

Mężczyzna w komorze spostrzegł ich dopiero, kiedy stanęli tuż obok. Podskoczył, obronnym gestem przygarniając napoczęty bochen chleba. Miał rzadką kozią bródkę i zapadnięte policzki. Złociszka nie umiała wyczytać z rysów jego wieku, lecz była pewna, że nie widziała go nigdy wcześniej. Pytająco obejrzała się na Lusztyka.

– Powiedz jej – nakazał dusiciel.

Obcy spiesznie przełknął kęs chleba.

– Skalmierska armia maszeruje na Żalniki – powiedział chrapliwie.

Rogi chusty wysunęły się jej z dłoni.

– Jak to? – spytała niedorzecznie.

Lusztyk i przybysz wymienili dziwne spojrzenia.

– Usiądź, Złociszko – rzekł dusiciel, prowadząc ją ku krzesłu. – No, siadaj. – Położył jej dłoń na ramieniu i popchnął w dół.

– Nie jestem dzieckiem – zaprotestowała, kiedy okrył jej ramiona narzutką.

– To jeden z kłopotów – odparł Lusztyk, a obcy obrzucił znaczącym spojrzeniem jej głęboko wyciętą koszulę.

Zaczerwieniła się i ciaśniej zebrała chustę.

– Kim jest ten człowiek? – zapytała, usiłując zachować resztki złudzeń, że jest panią we własnym domu. – I co tutaj robi?

Lusztyk uśmiechnął się nieznacznie. Znów poczuła się jak głupia mała dziewczynka.

– Kiedy nas Twardokęsek wciągnął w tę żalnicką awanturę – powiedział miękko – postanowiłem odnowić kilka starych znajomości w rodzinnych stronach. Na wszelki wypadek. Bo gdy wojna idzie, prędzej czy później jakiś wypadek się zdarzy. Doża jest sprytny jak liszka, nie zwykł przepuszczać podobnych okazji. I zdarzyło się. Sześć dni temu.

– Wężymord postanowił zdusić lipnicką rebelię – odezwał się przybysz. Dopiero teraz Złociszka spostrzegła, że musiał przywędrować z daleka. Mówił z nieznacznym skalmierskim akcentem. – Wyprawił posłów do naszego doży. Obiecał mu przymierze, a wraz z nim ziemie, które przed wiekiem żalnicki kniaź wydarł spod skalmierskiego panowania. Szmat kraju, aż po sam skraj Wilczych Jarów. Wszystko, o co wadzili się nasi dziadowie.

Bardzo chciała być dość roztropna i silna, by znaleźć na te słowa odpowiedź. Ale nie umiała zapanować nad strachem. Szykowała się do wojny przez całą zimę, ta jednak rozpoczęła się zbyt szybko. Jej ojciec wciąż kołatał się pomiędzy życiem i śmiercią, a Twardokęsek był już daleko.

Uczepiła się tego imienia i powtarzała je w myślach, usiłując jakoś zagłuszyć przerażenie.

– Frejbiterzy lada dzień ruszą na Półwysep Lipnicki – ciągnął Skalmierczyk. – A kiedy rebelianci stawią im czoło, od morza i od południa podejdzie ich armia doży. Nawet Koźlarz nie zdołałby powstrzymać podwójnego uderzenia. A wciąż nie ma go w Żalnikach. – Podrapał się po czole i Złociszka zauważyła, że jego dłonie są podobne do dłoni Lusztyka, zwinne, nerwowe, o długich palcach. – Różne pogłoski chodzą po kraju. Ponoć pospołu z córką Suchywilka wpadł w ręce Zird Zekruna.

– To nieprawda – zaoponowała odruchowo.

– To bez znaczenia – tym razem odezwał się Lusztyk. – Nawet jeśli Koźlarz żyje, musiałby być ptakiem, aby przybyć na czas i poprowadzić ludzi do bitwy.

– Okręty doży są już na morzu – dorzucił obcy. – Wojsko wyruszyło sześć dni temu. Ciągną powoli, z ostrożna, dlatego zdołałem ich wyprzedzić. Ale niedługo tu będą. Góra za dwie niedziele, jeśli oficerowie pozwolą żołnierzowi poswawolić w pochodzie.

– Muszę go przestrzec. – Złociszka poderwała się z krzesła. Obaj mężczyźni popatrzyli na nią z niedowierzaniem. Ale przemówił tylko Lusztyk.

– Kogo? – spytał.

– Twardokęska. I rebeliantów. Inaczej wszystko pójdzie na darmo – mówiła coraz szybciej. – Broń, ludzie. Po prostu się zmarnuje.

– Nie zdążysz.

– Zdążę! – odparła z uporem. – Muszę zdążyć.

Lusztyk podszedł bliżej i zatrzymał się tuż przed nią.

– Spójrz na mnie, Złociszko – powiedział cicho, dotykając palcem jej policzka.

Podniosła wzrok. Tym razem nie kpił z niej, choć ostatnimi czasy często się tak zdarzało. Wpatrywał się w nią z dziwnym natężeniem.

– Odesłałaś z Twardokęskiem wszystkich, kogo mogłaś. Może nawet więcej. W mieście prawie nie ma żołnierza. Kiedy dotrze tu wieść o wojnie, a dotrze na pewno wkrótce, wybuchnie tumult. Nie opanujemy go, jeśli odjedziesz z Książęcych Wiergów. Tłum cię znienawidzi, gdy rozejdzie się wieść, że uciekłaś w przeddzień najazdu. Spalą kamienice, młyny, folusze, kantory, spichrze i magazyny. Cały dobytek. Tutaj też przyjdą i wymordują nas wszystkich. Twojego ojca również. Rozumiesz to?

– Rozumiem. – Skinęła głową. – Mimo to muszę spróbować.

Długą chwilę bardzo uważnie obserwował jej twarz.

– Zdumiewające – rzekł w końcu. – Ale dobrze. Dam ci trzech ludzi. Pojedziecie konno, trzymając się bocznych ścieżek. Jeśli sobie poradzisz.

– Będę gotowa przed świtem – odpowiedziała sucho. – I poradzę sobie.

Lusztyk nic nie odpowiedział. W drzwiach Złociszka przystanęła i obejrzała się przez ramię.

– Co jest zdumiewające? – spytała cicho.

– Ty naprawdę kochasz Twardokęska – odparł Lusztyk.


* * *

We śnie siedział u stóp bogini. Jak zwykle, w najgłębszym sanktuarium bogini panował mrok, lecz jej twarz zdawała się unosić jak księżyc na nocnym niebie, jasna i świetlista. Z kadzielnic bił odurzający dym, mieszając się z przemożną wonią jabłek. Chłopiec po omacku wysunął dłoń i natrafił na znajome ostrze. Sorgo był tu zawsze, jak bogini. Chłodny i niezniszczalny, wisiał na ścianie tuż za jej tronem.

Nagle bogini pochyliła się ku chłopcu, a jej oczy były dwiema ciemnymi studniami.

– Niedługo przyjdę po ciebie – odezwała się miękkim, szemrzącym głosem, który przywodził na myśl szelest suchych liści. – Wszyscy po ciebie przyjdziemy.

Dopiero wtedy zobaczył, że jej twarz była obliczem kościotrupa.

Poderwał się z wargami zagryzionymi do krwi, tłumiąc wrzask. Słońce stało już wysoko, morze biło o brzeg i mewy wydzierały się ponad skałami. Ale pomiędzy szczytami wciąż wibrował jego głos, pełen przerażenia i bólu. I dopiero po chwili zrozumiał, że nie on krzyczał.

Szarka leżała na boku, odwrócona do niego plecami. Nie poruszyła się, gdy dotknął jej ramienia, ale poprzez płaszcz i kubrak norhemnów wyczuł bijące od niej zimno. Przypadł do Iskry, odgarnął z twarzy złotorude włosy.

Jej twarz była trupioblada, rysy wyostrzone bólem.

– Llostris?

Miał wrażenie, że jej rzęsy drgnęły, ale wiatr rozwiewał złotorude włosy i mógł być to tylko cień. Naprawdę jednak przeraził się, gdy spostrzegł krople krwi w kącikach oczu i czerwoną strużkę, spływającą z jej ust.

– Co się dzieje, Llostris?

Niezmiernie powoli uniosła powieki i przez moment miał wrażenie, że jej oczy są pełne światła. Słońce załamywało się w nich jak w górskim krysztale.

– Zird Zekrun – wyszeptała z wysiłkiem. – To już nie potrwa długo, kochany. Zabije mnie, jeśli do niego nie przyjdę. Już mnie zabija.

– Jesteś silna.

Spróbowała się roześmiać. Ciężar włosów pociągnął jej głowę do ziemi.

– Tak, jestem silna. – Patrzyła prosto w słońce i bardzo wyraźnie słyszał kpinę w jej głosie. – Słaba umarłaby na morzu. Ale nawet ja nie będę się opierać w nieskończoność. Nawet dla ciebie. Ulegnę. Wkrótce.

– Nieprawda.

Bardzo długo nie odpowiadała. Słyszał tylko jej oddech, świszczący i urywany.

– Jego moc jest we mnie – odezwała się w końcu. – Głęboko w trzewiach. Drąży jak ognisty robak, usiłuje wyrwać się na swobodę.

Trzymał jej dłoń, usiłując ją rozgrzać, ale pozostała chłodna i nieruchoma.

– Widziałeś Przychytrze – odezwała się znowu. – W ręku Zird Zekruna będę płonęła jak żagiew i będę płonęła długo. Fea Flisyon to przeczuła, dlatego odesłała mnie precz z Traganki.

Szaroróżowa mewa podeszła do nich na wyciągnięcie ręki i z przekrzywioną głową uważnie przypatrywała się Szarce. Kiedy się poruszył, odskoczyła, skrzecząc z przestrachu. Nie odfrunęła jednak. Wyczuwała bliską śmierć i Koźlarz wiedział, że niedługo zlecą się inne ptaki. Obsiądą szczyty głazów, przyczają się pomiędzy karłowatymi krzakami i poczekają, aż Szarka umrze. Potem wyklują jej oczy. Będą drążyć tak długo, uderzać ostrymi dziobami, aż zerwą z twarzy całe mięso i dostaną się do mózgu.

Przymknął powieki i oddychał przez chwilę miarowo, starając się odpędzić ten obraz.

– Czy zdołasz go powstrzymać do zmierzchu?

– Po co?

– Zaufaj mi.

– To boli – poskarżyła się pierwszy raz. – Nie wiesz, jak bardzo.

Znowu przypomniał sobie głos konającej Bad Bidmone i jej czarną, dymiącą krew, która żłobiła rude koleiny w szczerym kamieniu.

– Wiem. Ale po prostu nie mogę pozwolić ci umrzeć. Nie teraz.

Palce Szarki poruszyły się w jego dłoni.

– Obiecasz mi coś?

– Tak.

Druga mewa opadła na skałkę nieopodal. Koźlarz cisnął w nią kamieniem. Ptak odskoczył z krzykiem, wlokąc za sobą zranione skrzydło. Nie uciekł jednak daleko.

Szarka uniosła się lekko na łokciu. Osunęłaby się, gdyby jej nie podtrzymał.

– Raczej zabijesz mnie, niż pozwolisz mi śpiewać.

– Dobrze.

Zajrzała mu w twarz.

– Nieprawda! – Roześmiała się ochryple. Bąbelki krwi pękały na jej wargach. – Przysięgnij mi. Na Sorgo.

Nie spuszczała z niego oczu, przejrzystych i jasnych jak lód, kiedy sięgnął po miecz i obnażył klingę. Przeciągnął nim po dłoni. Cięcie było płytkie, zaledwie kilka kropel potoczyło się i spadło na kamień. Ale nie potrzebował więcej: Sorgo był koronacyjnym ostrzem żalnickich kniaziów, a krew została przelana i wsiąkła w ziemię.

– Teraz ci wierzę – powiedziała szeptem, zamykając oczy.

Nie był pewien, czy sam sobie wierzy. Kiedyś bogini stała na straży tych przysiąg, ale Bad Bidmone nie żyła od wielu lat, pogrzebana pod zgliszczami rdestnickiej świątyni. Jednak siedział nieruchomo, z umierającą kobietą w ramionach, kiedy słońce wspinało się po niebie, a także później, kiedy zaczęło powolną wędrówkę ku morzu. Nie czuł zmęczenia. Czasami wydawało mu się, że mogą tak trwać aż do końca świata. Czasami zaś miał wrażenie, że ten koniec już nastąpił.


* * *

Zgodnie z obietnicą daną Chąśnikowi Twardokęsek wynurzył się z puszczy tuż przed Staroźrebcem. Miasteczko znał trochę, bo hulali tu niegdyś z Bogorią. Było wprawdzie niewielkie, a mieszczanie mocno pokumani z pomorckim garnizonem, który stał nieopodal, ale wystarczająco zasobni, by ludzie zbójcy pożywili się tu ździebko i nabrali sił. Poza tym chciał raz wjechać do Wilczych Jarów po bożemu, otwarcie i traktem, a nie skradając się jak złoczyńca. Zresztą czuł się pewnie i w swoim prawie. Prowadził trzy setki zacnego najemnego żołnierza. Setka konnicy truchtała tuż za nim. Resztę wiódł Cherchel – ciągnęli tyłem na ciężkich wiergowskich wozach, po brzegi wyładowanych dobrem i bronią. Twardokęsek nie miał się doprawdy czego lękać, nawet jeśli odliczyć kuszników Złociszki, którym niezupełnie ufał. Właściwie nie miał nic przeciwko spotkaniu z jakimś pomniejszym oddziałkiem Pomorców albo czeladzią jaśnie pana podkomorzego. Na samą myśl, że mógłby im wreszcie odpłacić dawne niegodziwości, uśmiechał się rześko i podkręcał wąsa.

Był rad. Ani wspomnienie nieszczęsnego ożenku ze Złociszką nie psuło mu dobrego humoru, szczególnie odkąd mu się Cherchel zwierzył, że sam ma ślubnych małżonek sześć, rozsianych po rozmaitych miastach Skalmierza, i nie krzywduje sobie nadmiernie.

Nic go nie przygotowało na widok płonącego Staroźrebca. Owszem, jeszcze w lesie dym zwietrzył i dobrze słyszał rejwach ogromny. Myślał wszakże, że jarmark urządzono na błoniu, jak było we zwyczaju. Dopiero kiedy ostrożnie stanęli na skraju puszczy, w cieniu drzew, zdjęło go niezmierne zdumienie.

– Patrzaj, miasto gore! – rzekł do Wekiery, który takoż ze zmarszczonymi brwiami obserwował owo nieszczęście. – Ot, niewygoda… Trzeba będzie gdzie w lesie obozowisko uczynić.

– Na razie przedmieścia jeno w ogniu – odparł potężny. – Ale tam lepiej spojrzyj!

Kiedy Twardokęsek popatrzał we wskazanym kierunku, w kłębach dymu zoczył wielką ciżbę luda, która uwijała się szparko koło bramy.

– Jak te zamsiki dobytku bronią – powiedział z uznaniem. – Z dawien dawna wiadomo, że kupiec najodważniejszy, jak mienie traci. I widzicie? Prosto w płomienie lezą, nic się nie lękają, ścierwa.

– To nie mieszczanie – powoli odezwał się grasant. – Tłuszcza bramy szturmuje.

Zbójca z oburzenia wyjechał na skraj błonia. Istotnie, podgrodzie stało w płomieniach, ale mieszkańcy Staroźrebca nie kwapili się otwierać miejskich wierzei. A ciżba pod ostrokołem bynajmniej nie gasiła pożogi, tylko waliła w bramę wielkim dylem, chytrze usiłując w niej wyłom uczynić.

– Coś mi się nie widzą na Pomorców – mruknął olbrzymi zbój. – Im by tak długo nie zeszło.

– Że jak…? Że co…? – Zbójca mało się nie zatchnął z oburzenia, że pod jego nieobecność ktoś zaczął grasować w okolicy, którą uważał za własną.

– Skądże mnie wiedzieć. – Wekiera wzruszył ramionami. – Do miasta szmat pola.

Nieradzic podjechał do nich i nieśmiało szarpnął Twardokęska za skraj kapoty. Bezpieczniejszy byłby przy Bogorii, ale na wieść o wyprawie do Książęcych Wiergów chłopak naparł się niezmiernie jechać i zbójca nie miał sumienia go odpędzić. Musiał przyznać, że dzieciak nie zwłóczył w drodze i nie zawadzał nikomu. Nawet kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy hołubili go chętnie w furgonach, bo w najplugawszej okolicy umiał znaleźć suchy i bezpieczny trakt dla wozów.

– Z odzienia patrzą mi się na chłopstwo – powiedział Nieradzic. – Ostatnimi czasy heretycy coraz śmielej pod osady podchodzą.

– Chamstwo? – Twardokęsek uniósł się w strzemionach. – W biały dzień na trakcie? A Pomorcy, psie juchy, gdzie są? Prawie tuzin lat tu siedzą, podatki nasze przeżerają, po wioskach swawolą, drób na trakcie łapią. – Złościł się coraz bardziej swoją krzywdą, niepomny, że dopiero zeszłej jesieni przyjechał do Wilczych Jarów. – Ale gdy potrzebni, nigdy ich nie ma, ze strachu ani nosa ze strażnicy nie śmią wychylić! I kogo się zlękli? Gromady pobuntowanego chłopstwa!

Od strony Staroźrebca ozwał się donośniejszy wrzask. Pospólstwo coraz raźniej brało się do wyważania bramy.

– A czyje to miasteczko? – zagadnął zbójca który nieraz hulał tutaj z Bogorią, ale jakoś nigdy nie zastanawiał się, w czyich posiadłościach popasa.

– Po prawdzie niczyje. – Chłopak poskubał się po brodzie. Niedawno puściły mu się na twarzy pierwsze kiełki włosów, ale Nieradzic wielce się z nimi obnosił. – Zanim w Żalnikach Pomorcy nastali, było Bogorii. Znaczy się, Bogorii tatunia.

– E, co wy gadacie! – żachnął się zbójca. – Dobry stąd kawał drogi do Wilczych Jarów.

Nieradzic spojrzał na niego ze zdumieniem.

– Przecie Bogoria to jedna z najprzedniejszych wilczojarskich familii – rzekł. – Mało kto tutaj, albo i w całym królestwie, może się z nimi równać. Niegdyś posiadłości mieli po całych Żalnikach rozsiane. Za tej pomorckiej zarazy zubożeli trochę. Bogoria nigdy do gospodarowania serca nie miał, wolał się po gościńcu włóczyć. Ale to zacna krew, mości Twardokęsku, i wielce dla kraju zasłużona. Podkomorzy przy nich zwykły pospolitak i przybłęda.

Zbójca aż gębę rozdziawił, tak go zaskoczyły rewelacje o rodowej zacności i bogactwie zbój – szlachcica. Ładne parę miesięcy spędził w Wilczych Jarach, a wciąż go czymś zaskakiwano.

– Wężymord zabrał im Staroźrebiec za wichrzycielstwo i bunty przeciwko zwierzchności – ciągnął chłopiec. – Potem przysłał tu jednego takiego Pomorca. Pono był straszny łupieżca, na całym Wewnętrznym Morzu sławny. – Pokręcił głową. – No, ale na Wilcze Jary okazał się za miękki. Nawet czujek wokół dworu nie wystawiał, więc go jednej nocki ciemnej ojczulek Bogorii zajechał i łeb mu urzezał. Potem następny się zjawił frejbiter… – Wzruszył ramionami. – Długo nie popasał, bo go Bogoria przed kościołem w gąsior wsadził, pospólstwu na uciechę. Jak sczezł, to jeszcze jeden przylazł. Ale go dobrzy ludzie w gospodzie objaśnili, komu w szkodę włazi, więc i zajeżdżać nie trzeba było, bo sam uciekł. Odtąd nikt więcej się na Staroźrebiec nie połaszczył. Swojacy zbyt mądrzy, żeby po cudze rękę wyciągać, zwłaszcza że Bogoria gorączka i do bitki prędki. Więc miasteczko niby kniaziowskie, ale po prawdzie niczyje…

Twardokęsek przez chwilę usiłował rozwikłać arkana wilczojarskiej genealogii i polityki. Machnął jednak na nie ręką, kiedy pojął, w czym rzecz.

– To Bogorii dobytek palą? – zakrzyknął najgłośniej jak potrafił. – Prawego szlachcica łupią, kiedy ojczyźnie miłej służy? A psie syny, bezwstydnicy! – Dobył miecza i uniósł go wysoko. Właściwie im dłużej wrzeszczał, tym bardziej rozwścieczała go bezczelność atakujących. – W nich!

Popędził konia w dół pagórka. Z tyłu zaciężnicy odpowiedzieli mu profesjonalnym rykiem bojowego entuzjazmu. Obiecano im sowitą nagrodę za ich zasługi.

Walka nie była długa. Zaskoczone chłopstwo broniło się wprawdzie zajadle, ale krótko. Kiedy spostrzegli, że przeciwnik jest dobrze uzbrojony, nadto w przewadze, umknęli w pośpiechu, porzucając rannych towarzyszy. Twardokęsek był nieco rozgoryczony ich brakiem ducha. Na dodatek nie wypadało mu osobiście obcinać sakiewek pomordowanym. Jako wódz mógł tylko w milczeniu przyglądać się, jak inni rabują. Dobrze, że pokonani wyglądali na nędzarzy, bo inaczej serce by mu pękło od samego widoku.

Nieszczęśni staroźrebscy mieszczanie obserwowali potyczkę zza palisady, niepewni, czy z jednej kabały nie popadli w drugą, gorszą. Nikt nie kwapił się otwierać bramy. Zbójca stał pod nią jak kołek, znacząco postukując głowicą miecza w łęk. Miał nadzieję, że zwłoka nie jest wynikiem opieszałości mieszczan, jeno czynią przygotowania, aby godnie powitać wybawcę.

Mlasnął z ukontentowania na samą myśl o garncach przedniego piwa, wychylanych dla uczczenia wiktorii, pieczonych prosiakach, a także przychylnych dzieweczkach, które z pewnością zechcą właściwie nagrodzić bohatera.

Wierzeje Staroźrebca rozwarły się ze skrzypem. Na niewielkim dziedzińcu obok strażnicy stała grupka zestrachanych mieszczan. Przewodził im wysoki chudy człek w granatowym kubraku. Zmierzył niespodziewaną odsiecz kwaśnym spojrzeniem, zapewne szacując, ile srebra pójdzie na wyżywienie tej hałastry. Otaczający go ziomkowie wyglądali równie posępnie. Na szczęście gromada pospólstwa w tyle zaczynała wiwatować, a w oknach kamienic pokazały się pierwsze niewiasty, nieśmiało powiewając chusteczkami.

Człek w granatowym kubraku zebrał się w sobie i razem z kamratami ruszył poprzez błotnisty dziedziniec ku przybyszom. Zbójca z satysfakcją dostrzegł, że wśród witających jest niewiasta. Twarzy nie widział, zasłaniał ją wąsaty mieszczanin w brązowym hybercuchu, ale rozpuszczone jasne włosy połyskiwały w słońcu. Na wszelki wypadek wyprostował się na koniu, brzuch wciągnął i wypiął pierś, by wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Wprawdzie potyczka była żadna, ale pomyślał, że chętnie da się opatrzyć jakiejś powabnej mieszczańskiej córeczce.

Aż się wychylił z siodła, żeby dojrzeć jej oblicze. Na pewno była urodziwa. Brzydka nie pchałaby się równie bezczelnie do przodu.

Mieszczanie pokłonili się nisko, panna skłoniła głowę. Kiedy ją podniosła, zbójca wytrzeszczył oczy. Wodze wypadły mu z ręki, a z gardła wyrwał się dziwny, zdławiony dźwięk. Tuż przed nim stała Złociszka. Jego żona.

Nie miał pojęcia, jakim sposobem się tutaj znalazła. Ale coś mu mówiło, że mimo wszelkich zapewnień kamratów to małżeństwo wcale nie będzie zabawne.

Zupełnie nie zważając na jego zdumienie, dziewczyna podeszła bliżej i ujęła w dłoń wodze zbójeckiego rumaka. Zobaczył, że suknię ma pogniecioną i brudną, pod oczami głębokie sińce.

– Skąd się tu wzięłaś? – spytał ochryple.

– Heretycy nas zeszłej nocy ogarnęli na trakcie – odparła ze spokojem. – Mam w Staroźrebcu krewniaka, więc chciałam się schronić za bramą. Ale tamci przyszli za nami.

Nie odwracała spojrzenia, a jej niebieskie oczy były poważne, lecz i tak miał wrażenie, że kpi z niego bezczelnie.

– Czemu w ogóle wyjechałaś z Wiergów? – burknął. – Czasy niebezpieczne, nie trza się niewiastom po gościńcu wałęsać.

– Doża na was ciągnie z całą skalmierską potęgą. Sprzymierzył się z Wężymordem. Tylko patrzeć, jak tu będzie. I wyrżnie was do nogi.

Krew uderzyła mu do głowy.

– Co ty mówisz, niewiasto? – huknął. – Przecież nie może być, żeby się Skalmierz z Żalnikami pobratał.

– A jednak – powiedziała cicho. – Musiałam cię ostrzec.

Ze zdławionym przekleństwem schwycił ją wpół i posadził przed sobą w siodle.

Tłum wiwatował coraz głośniej.

Загрузка...