ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Chąśnik przywlókł się do Staroźrebca przed świtem, złachany tak okrutnie, że go zrazu pachołkowie burmistrza odpędzili od wrót kamienicy. Ale kiedy Cherchel wprowadził wreszcie Pomorca do domostwa mincerza Lubichy, zbójca nie powitał mile kamrata. Właśnie godził się ze Złociszką w zaciszu alkowy, którą gospodarz wspaniałomyślnie im odstąpił. Odkrył też pewną przyjemną nowinę – jak długo dziewczyna miała zajęcie, nie udzielała mu dobrych rad i nie wygłaszała rozlicznych uwłaczających uwag. Miał tylko wątpliwość, czy mu zdrowia starczy, aby dostarczać jej rozrywek. Ale tak naprawdę odymał się i burczał jedynie z nawyku. Bo bardzo mu było dobrze, kiedy tak leżał, znużony, w łożu mincerza, a w kominie dopalały się głownie, rzucając złociste błyski na skórę Złociszki. Dziewczyna spała. Poczuł przelotną ochotę, aby jeszcze raz nabrać w palce jasnych włosów i rozsunąć językiem jej wargi. Nie odepchnęłaby go, był pewien. Tej nocy odkrył również, że zupełnie nie rozumie kobiet. Szczególnie zaś Złociszki. Swojej żony.

Drzwi odtworzyły się z nieznacznym skrzypem.

– Pst! – rzucił zbójca. Nie chciał, żeby się zbudziła. Jeszcze nie teraz. – Wino na stoliku połóżcie.

– Kiedy nie przyniosłem – odezwał się rozbawiony Chąśnik. – Rebelianci nie mieli dość zacnego trunku, żeby cię nim poić.

Twardokęsek aż podskoczył w piernatach.

– Cicho! – syknął ze złością. – Co tu robisz?

– Patrzę. – Chąśnik objął pełnym uznania spojrzeniem krągłości Złociszki, która jak na złość zamamrotała coś przez sen i przewróciła się na drugi bok. – Jest na co.

Zbójca pospiesznie okrył dziewczynę pierzyną. Na Przełęczy Zdechłej Krowy kamraci często dzielili się dziewkami i nie przeszkadzało mu to nadmiernie. Ale z własną żoną inna była sprawa. Niewiele brakowało, a byłby skoczył Chąśnikowi do gardła, aby zetrzeć mu z gęby ten bezczelny uśmieszek. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego.

– Kto cię wpuścił? – spytał chrapliwie.

– Cherchel – odparł bez cienia zażenowania Pomorzec. – Powiadał mi też, że się wam dobrze na tej wojence powodzi. Żonkę młodą macie, mieszczan z opresji wybawiacie, Skalmierskich zbrojną ręką gromicie. Wszystko ładnie – pięknie, alem się zaniepokoił ździebko, czy aby nie zapomnieliście, żeśmy się tutaj nie dla bohaterskich mrzonek zeszli, ale dla rabunku.

– Pamiętam – rzekł sucho zbójca. – Najemników od Kościeja sprowadziłem. Wedle umowy.

– To dobrze. Bo się akurat świetny moment nadarza. Całe wojsko z obozowiska wyszło Wężymordowi na spotkanie.

– Dokąd?

– Na Rogobodziec.

Zbójca skinął głową. Miejsce było dobrze wybrane.

– Kto ich prowadzi?

– Bogoria.

Znów pokiwał głową. Mógł się spodziewać, że skoro wreszcie przyłączył się do rebelii, stary szlachcic nie pozwoli nikomu odebrać sobie komendy.

– Znaczy się – ciągnął coraz śmielej Chąśnik – na Lipnickim Półwyspie ledwie parę tuzinów zbrojnych zostało. Bogorii ludzi nie dostaje, tedy zebrał wszystkich, którzy mogli na koń siadać. Ale Kostropatkę zostawił, widać nie lubi klechy. – Uśmiechnął się wrednie. – I tak mi się zdaje, że trzeba się teraz ciszkiem do obozowiska zakraść, kapłana za kark ucapić i tak długo go dusić, póki nam co do joty nie wyśpiewa, gdzie skarbczyk ukryty i co się w nim jeszcze kryje. Jak uradziliśmy.

– Jak uradziliśmy – potaknął zbójca ale jakoś bez zapału.

Chąśnik nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.

– Tak się tylko chciałem upewnić – rzekł, popatrując bystro na herszta. – Tedy jutro ruszamy? O świcie?

– Ano o świcie – zgodził się posępnie zbójca.

– Tedy nie trapię was więcej. Nacieszcie się młodą żonką. Należy się wam – zakpił Pomorzec i cicho zamknął za sobą drzwi.

Nie zauważył Nieradzica, który kulił się w mroku za ozdobnym filarem. W ręku trzymał tacę z dzbanem wina i dwoma srebrnymi kubkami. Nie zaniósł ich jednak do komnaty zbójcy. Odczekał kilka chwil, póki kroki Chąśnika nie umilkły na schodach, po czym bez słowa odwrócił się i odszedł jak najciszej. Niepotrzebnie, gdyż Twardokęsek nie usłyszałby go, choćby tupał podkutymi butami. Złociszka bowiem poruszyła się znowu i zarzuciła mu nogę na biodro. Zbójca sapnął. Dziewczyna zachichotała.

– Wcale nie spałaś – oskarżył ją zbójca usiłując ignorować jej drobne, zręczne palce, które dotykały go w niezwykle ekscytujący sposób.

– Muszę doglądać interesu – wyjaśniła z kpiną. – Żebyś nie zdołał się wymknąć.

Potem jej palce przesunęły się jeszcze wyżej i zbójca nie zdołałby się wymknąć w żaden sposób. Zresztą nie miał ochoty. Zastanawiał się tylko, gdzie nabyła podobnych umiejętności. Bo przecież nie w kupieckiej kamienicy.


* * *

– Obudź się! – Złociszka gwałtownie otwarła okiennice i ostre poranne światło wypełniło komnatę.

Zbójca zacisnął powieki i nakrył głowę poduszką.

– Późno już?

– Świta dopiero – oznajmiła radośnie dziewczyna. – Ale wyglądają nas od dawna.

– Wyglądają? – Zdumiał się zbójca.

Nie przypominał sobie, aby jakieś pilne sprawy czekały na niego z rana, a po ostatniej nocy doprawdy potrzebował odpoczynku. Jednak dziewczyna bez miłosierdzia zdarła z Twardokęska puchową pierzynę.

– Wstawaj, leniuchu! – Rzuciła się na łóżko i połaskotała zbójcę po żebrach. – Mamy dużo do zrobienia.

Podskoczył jak łosoś dźgnięty ościeniem i schwycił ją za nadgarstki. Jak na złość, Złociszka wyglądała kwitnąco, tylko wargi miała z lekka opuchnięte, a policzki zaróżowione i podrapane zbójecką brodą. Radość aż z niej biła. Wyrwała się, zmierzwiła zbójcy włosy. Chwilami miał wrażenie, że traktuje go jak wielką lalkę. Było w tym coś uwłaczającego. Naburmuszył się.

– Zostawże mnie, niewiasto – burknął. – Wypocząć wreszcie muszę. Wczoraj cały dzień w siodle, a noc… sama pamiętasz – dokończył niezręcznie.

Złociszka znów zachichotała, zasłaniając usta palcami.

– Pamiętam – odparła, poważniejąc gwałtownie. – Ale czas, abyś ty sobie przypomniał, po co tu jesteś. Więc wstawaj. I tak długo pozwoliłam ci zabarłożyć.

Twardokęsek z najwyższą niechęcią opuścił nogi na ziemię. Złociszka podała mu naręcze przyodziewku.

– A gdzie kubrak? – zapytał zrzędliwie. – Przecie się burmistrzowi w koszulinie nie pokażę. Ani chybi śniadanie sute wyprawił, aby swego wybawiciela uhonorować.

– Zasznuruj mi suknię – rozkazała dziewczyna, obracając się do niego tyłem. Zbójca westchnął ciężko. Łapy miał wielkie, niezgrabne, toteż szło mu niesporo. – A wedle śniadania, toś się straszliwie omylił, mój drogi. Burmistrz uprzedzony, że pilno ci w drogę, więc nijakiej biesiady nie będzie.

– Co?! – wrzasnął zbójca i tak gwałtownie ściągnął sznurówki, że Złociszka pisnęła słabo, a powietrze ze świstem wyszło jej z płuc. Zaraz jednak z całej siły nastąpiła mężowi na stopę. – Au! – zawył i poluzował uchwyt.

Dziewczyna odskoczyła o dwa kroki, dysząc ze złości.

– Ani się waż… – wycedziła przez zęby.

Zbójca machnął na nią ręką, jakby uciszał dokuczliwą muchę, i usiadł, aby wzuć buty.

– Jak to biesiady nie będzie?

Złociszka uspokoiła się nagle i uśmiechnęła słodko.

– Ponieważ, mój drogi małżonku, wiele miesięcy temu dobiłeś z moim drogim ojcem targu. I zamierzam dopilnować, abyś dotrzymał słowa. Na szczęście twoi kamraci są tego samego zdania. Wozy naszykowane i wojsko czeka z wymarszem.

– Wymarszem? – powtórzył bezmyślnie.

– Na Lipnicki Półwysep. – Spojrzała na niego krzywo. – Po skarb rdestnickich kapłanów. Pamiętasz jeszcze? Coś ci się nie spieszy po naszą fortunę.

– Co nagle, to po diable – mruknął.

– A co się odwlecze, to i uciecze. Pozostała jeszcze jedna rzecz do zrobienia. – Znowu poweselała, a w jej niebieskich oczach pojawiły się złośliwe ogniki. – To! – Kopnęła owinięty w ciemną płachtę pakunek.

Ozwał się nieznaczny szczęk. Zbójca zaniepokoił się nagle.

Dziewczyna przyklękła i przecięła kordem skórzane pasy, którymi obwiązano tobół. Nawoskowane płótno rozchyliło się, odsłaniając przeszywanicę, skórznie, srebrzysty pancerz, nagolenniki i karwasze. Były nawet żelazne rękawice i hełm zwieńczony białą kitą. Wzmacniająca opaska dziwnie przypominała koronę. Twardokęskowi na chwilę aż dech zaparło ze zdumienia.

– Co to? – Z pretensją wymierzył palec w stertę uzbrojenia.

Miał dość doświadczenia, by od jednego rzutu oka oszacować jej wartość. Była cenniejsza niż ludna wioska na żalnickim pograniczu.

– Mój prezent ślubny. – Złociszka podeszła do zbójcy rozkołysanym krokiem, wspięła się na palce i pocałowała go w czubek nosa. – Wyszłam za ciebie, więc się nie możesz dłużej jak łachmyta ludziom na oczy pokazywać.

– Chybaś zdurniała, niewiasto!

Dziewczyna nie przejęła się zbytnio.

– Poza tym zawsze miałam chęć wyprawić rycerza do bitwy. – Przechyliła głowę na ramię i uśmiechnęła się z rozmarzeniem. – A potem stać w oknie i machać białą chusteczką, jak każda dobra żona. Zresztą cały Staroźrebiec na to samo czeka. – Podeszła do okna i pomachała energicznie do kogoś. Odpowiedział jej potężny ryk entuzjazmu. – Sami posłuchajcie.

Zbójca w dwóch susach przypadł do okna. Wychylił się ostrożnie i spojrzał w dół. Istotnie pod kamienicą mincerza zebrała się gromada motłochu.

Złociszka podeszła niepostrzeżenie i stanęła za jego plecami.

– Zdziwiony? Tutaj od wieku nie trafiło się podobne widowisko, więc wszyscy chcą popatrzeć, jak ruszacie na Rogobodziec, druhowi waszemu Bogorii na odsiecz.

Pociemniało mu przed oczami ze złości.

– Skąd niby o tym wiedzą?

– Jakoś się tak nowina rozeszła – odparła niewinnie. – A co?

– Nic! – rzucił z pasją. – Dobrze rozumiesz, smarkulo, że się na żaden Rogobodziec nie wybieram. Po co tedy naszykowałaś jasełka? Żeby mi na złość zrobić, że cię do Wiergów odsyłam?

Zrobiła nieszczęśliwą minkę.

– Krzywdzisz mnie. A ja taką piękną zbroję obstalowałam, aby ci sprawić przyjemność. No, dość tych figlików. – Kpina znikła z jej twarzy, jak starta ścierką. – Nie możesz się stąd wymknąć ukradkiem i z podwiniętym ogonem. Tak nie uchodzi. Mieszczanie będą podejrzliwi.

Skrzywił się. Wiedział, że Złociszka ma rację, ale dziwnie mierziła go myśl, że wszyscy będą patrzyli na jego przeniewierstwo.

– Jeno po co mi to całe żelastwo? – burknął, wymierzając pogardliwego kopniaka w pancerz. – Wystarczy porządna kolczuga. Nigdym czegoś podobnego nie nosił.

– Ale nigdyś wcześniej nie był zbójeckim hetmanem. – Dziewczyna znacząco potrząsnęła przeszywanicą. – No, przywdziewaj. Pomogę ci.

Zbójca cofnął się o krok i obronnym gestem skrzyżował ramiona na piersiach. Nie chciał myśleć, co Cherchel powie, jak go zobaczy przebranego za szlacheckiego fircyka, na dodatek z białą kitą na hełmie.

– Będę jak błazen wyglądał.

– E tam. – Wzruszyła ramionami. – Zobaczysz, pasuje jak ulał. Jeszcze jesienią moja służąca miarę z ciebie zdjęła, jak spałeś. Z brzucha też. – Popukała znacząco palcem w wypukłość puklerza.

Nie zamierzał rozprawiać ze Złociszką o wszystkich przyjaznych niewiastach, które odwiedzał w Książęcych Wiergach. Bez dalszych więc swarów włożył przeszywanicę. Była mocno dopasowana, ale nie uwierała.

Dziewczyna tymczasem mamrotała do siebie, zaciskając sprzączki i rzemienie pancerza.

– Co? – nie wytrzymał w końcu.

– Przytyłeś – stwierdziła i odsunęła się kilka kroków do tyłu, aby podziwiać swoje dzieło. – Za dużo wina i dobrego jadła. Trudno. W pochodzie schudniesz.

Puścił zniewagę mimo uszu.

– Czy to naprawdę potrzebne?

– Nie marudź! – ofuknęła go. – Jestem kupiecką córką i mam zwyczaj chronić swoje inwestycje. A ty jesteś moją inwestycją, zbójco, więc nie pozwolę ci się na próżno narażać. Pamiętaj o tym i następnym razem nie pchaj się do bitwy. Srodze mnie rozczarujesz, jak się pozwolisz zabić. Teraz karwasze!

– Nie będę mógł się ruszyć – zaprotestował odruchowo.

– I dobrze – skwitowała krótko. – Inni się będą ruszali za ciebie, to jeden z przywilejów bycia hetmanem. Bylebyś nie był zbyt ciężki i na konia sam wylazł. Bo nie uchodzi, żeby cię mieli na siodło podsadzać.

Nieoczekiwanie rozsierdziła go myśl, że smarkula uważa go za zgrzybiałego dziadka.

– Powściągnijże wreszcie ten jęzor!

– Ależ próbuję. – Dziewczyna uśmiechnęła się zdawkowo, lecz zaraz jej głos złagodniał. – Będzie mi się cniło bez ciebie, zbójco. – Zawiesiła mu na szyi ryngraf, ozdobiony wizerunkiem Kwietnej Panny. – Niech cię bogini ochroni.

– Kiedy ja w nią nie wierzę!

– Ja też nie. – Złociszka wzruszyła ramionami. – Ale twoi ludzie wierzą. Co ci szkodzi? Niechaj się cieszą, żeś jest prawy bohater ze znakiem bogini na piersi.

Zbójca z zakłopotaniem obracał w palcach kawałek blachy. Pamiętał, że podobny z nabożną czcią pokazywano mu w dworzyszczu krewniaków Pleskoty. Na ciemnej twarzy bogini była szrama od cięcia – ponoć cudownym sposobem obroniła jednego z przodków szlachcica przed skalmierskim mieczem.

Zrobiło mu się dziwnie markotnie.

– To świętokradztwo.

Dziewczyna popatrzyła na niego ze zdumieniem.

– Nie większe niż zrabowanie rdestnickiego skarbczyka, a może szlachcie oczy zmydlić i co do waszych intencji ją zmylić – odparła powoli, jakby tłumaczyła dziecku. – Bądźże rozsądny, zbójco. – Nim zdążył zaprotestować, nasadziła mu hełm na głowę. – Pięknie! – Westchnęła, przyciskając dłonie do piersi. – Chyba się rozpłaczę.

Twardokęsek łypnął ku niej podejrzliwie, oczekując nowego szyderstwa, ale w tej samej chwili ktoś zaszurał pod drzwiami. Co prędzej zdjął pocieszny szyszak i schował go za plecami. Pleskota wpadł do izby i rozpromienił się na widok przywódcy.

– Prędko gotowiście! – rzekł z uznaniem. – Takem się lękał, czy was młoda żonka nie zatrzyma.

– Nigdy bym mu w zaszczytnej potrzebie na przeszkodzie nie stała – odezwała się niewinnie dziewczyna. – Nie, kiedy ojczyzna w potrzebie.

Zbójca uznał, że trzeba skończyć to żałosne przedstawienie, zanim nieznośna dziewucha powie coś zupełnie niewybaczalnego.

– Ludzie gotowi?

Pleskota poskrobał się po głowie.

– Przecie jeszcze w nocy Nieradzica posłaliście, że z brzaskiem chcecie w drogę ruszać. Osobliwa rzecz, bo rychło potem drugi pachołek przyleciał z tą samą wieścią. Jakbyście nie dowierzali, że zrazu usłuchamy – dodał z urazą.

Twardokęsek dojrzał w twarzy Złociszki zmieszanie. Opanowała się szybko. Musiała w tym maczać palce, pomyślał z rozdrażnieniem. Nie zamierzał jednak swarzyć się z nią przy Pleskocie.

– A Nieradzic gdzie? – zapytał z lekka.

– Przodem na Rogobodziec ruszył – odparł spokojnie szlachcic. – Jak rozkazaliście.

Twardokęsek odwrócił się gwałtownie ku dziewczynie. Uczyniła krótki, przeczący gest dłonią. Nie wiedzieć czemu, uwierzył jej od razu.

– Dziwiłem się po trochu – ciągnął nieskonfundowany Pleskota – bo w środku nocy chłopak przygnał. W wielkim był pośpiechu. Nawet dzbanek wina, co je wam miał do komnaty zanieść, wciąż w garści ściskał. Ale nie zatrzymywalim, bo gadał, że z waszego rozkazania na koń siada. Przecie znam was dobrze i wiem, że nie chcielibyście dla chłopaka krzywdy…

Zbójca poczuł, jak drobne włoski na karku podnoszą mu się z przerażenia.

– Więc powiadacie, że wino dla nas przyniósł?

– A juści – potwierdził pogodnie szlachcic. – Strasznie się napierał, żebyśmy mu pozwolili. Jeszcze się chłopy śmiali, że chce się gołowąs pod drzwiami zaczaić i z przeproszeniem pani dobrodziejki – pokłonił się nisko przed Złociszką – z żonką waszą młodą was w łożnicy podglądać.

Dziewczyna pobladła i przysunęła się do zbójcy. Pleskota wodził po nich nieco zadziwionym spojrzeniem.

– Ale to być nie może, panienko – rzekł wreszcie uspokajająco – bo Nieradzic jest bardzo porządny dzieciak. Jakby nawet z trafunku coś nieprzystojnego pod waszą komnatą usłyszał, zaraz by precz uciekł. Na pewno, panienko.


* * *

Zmierzchało. Księżniczka z westchnieniem zawiązała supeł i odgryzła nitkę. Przyjrzała się krytycznie robótce. Ściegi były krzywe, jak zwykle. Czasami potrzebowała jednak pracy, która zajmie jej palce i odwróci myśli od przeklętych znaków bogów, ukrytych w jej komnacie na wieży uścieskich alchemiczek.

Z dziedzińca wciąż dobiegały pokrzykiwania rozgorączkowanych służebnych. Ostatnie chorągwie wyjechały dwa dni temu, lecz w cytadeli wciąż wrzało jak w mrowisku. Wężymord miał ruszyć jutro i poprowadzić zbrojnych do wielkiej bitwy. Przeważna część wojska była już na południu. Wszystko miało się rozstrzygnąć bardzo szybko, zanim Koźlarz znów pojawi się w Żalnikach.

– Wrócę, kiedy mnie wezwiesz – powiedział jej wczoraj Wężymord, kiedy po pożegnalnej uczcie leżeli obok siebie w ciemnej komnacie. – Ale teraz muszę jechać. Nie chcę wykrwawiać kraju na darmo. Nie chcę tego przedłużać.

Nie odpowiedziała – bo co mogła odpowiedzieć? Wewnętrzne Morze przyniosło jej żmijową harfę, lecz żadne ślady na wodzie nie zdradzały losu Szarki i Koźlarza. Nie wiedziała też, co się stało z Sorgo. Ale potrzebowała go bardziej niż czegokolwiek innego na świecie.

Przeraziła ją ta myśl.

W tej samej chwili w górze przetoczył się grom i niebo nad Cieśninami Wieprzy pociemniało.

– Pani. – Czerwieniecka niewolnica szarpnęła księżniczkę za suknię. – Idzie letnia burza. Schrońcie się w komnacie.

– Nie. – Księżniczka potrząsnęła głową. – Zostanę tutaj. Deszcz mnie nie roztopi, a chcę popatrzeć na morze.

– W takim razie – na skraju tarasu stanął Wężymord – uczyń mi ten zaszczyt, pani, i chodź ze mną na przechadzkę po brzegu.

Morze było spokojne, tylko deszcz tętnił jednostajnie po skałkach. Księżniczka odrzuciła kaptur i wystawiła twarz. Ciepłe krople spływały jej po policzkach jak łzy. Kiedy je otarła, w grafitowej mgle ponad Cieśninami Wieprzy zobaczyła jasny błysk. Błyskawica, pomyślała z początku. Potem jednak palce Wężymorda zacisnęły się na jej nadgarstku i zrozumiała, jak bardzo się pomyliła.

Jasny kształt przybliżał się ku nim po niebie, aż mogła odróżnić konia, który wydawał się uczyniony z lodu i mgły. Galopował, jakby istniała niewidzialna ścieżka, przygotowana specjalnie dla jego kopyt. Ale nie było nic, prócz nieba i wody. I deszczu pomiędzy nimi, który stawał się chłodniejszy z każdym końskim skokiem. Księżniczka chciała się cofnąć, choć wiedziała przecież, że przed tym jeźdźcem nie zdąży uciec i nie schroni się przed nim w cytadeli, ponieważ kamienne mury nie będą żadną osłoną.

– Zostań – wyszeptał Wężymord, przyciągając jej dłoń do piersi.

Usłuchała. Nie mogła go przecież zostawić samego.

Jeździec osadził konia na brzegu. Drobne odłamki skały prysnęły jej w twarz. Kiedy odważyła się podnieść głowę i spojrzeć na przybysza, zobaczyła, że przewyższał o dwie głowy Wężymorda, choć ten doprawdy nie był niskim mężczyzną. Przesunęła wzrokiem po pysznej kolczudze ze srebrzystych kółek i szłomie, który połyskiwał jak lód na górskim strumieniu. Oczy łzawiły jej od blasku i nie mogła przyjrzeć się dokładnie twarzy. Znała jednak imię jeźdźca. Powtarzano je na całej Północy. Org Ondrelssen od Lodu. Białobrody. Opiekun wojowników. Pan widmowej kohorty. Władca wichrowych sevri. I żmijów, kiedy jeszcze latali po zimowym niebie. Zanim wymordował ich mężczyzna, który stał teraz u jej boku i był jej mężem.

Org Ondrelssen zeskoczył z siodła. Spostrzegła, że trzyma miecz w ramionach, ostrożnie, jakby niósł dziecko. Sorgo. Koronacyjne ostrze żalnickich kniaziów.

Nagle zabrakło jej tchu.

A potem bóg przykląkł przed nią na mokrych skałach i w wyciągniętych rękach podał jej miecz. Tego nie było w żadnej pieśni, legendzie ni baśni. Przedksiężycowi nie pochylali głowy przed śmiertelnikami.

– Przyjmij go, pani – powiedział.

Miał miękki, cichy głos, lecz wydawało się jej, że słyszy w nim odległy pogłos lawin i lodów, które pękają w cieśninach na północy tak odległej, że nigdy nie zagląda tam słońce.

– Czym go opłacono? – spytała szorstko, choć nie miała prawa pytać, a on wciąż klęczał przed nią, jak gdyby była cud – księżniczką z baśni, a nie chromą, bękarcią córką Smardza.

Zbyt dobrze znała ten miecz. Wiedziała, że nie wyzbywano się go łatwo i bez walki.

– Oddano go z wolnej woli – odpowiedział bóg. – Lecz cena była wysoka. Nie zmarnuj jej. Nie zmarnuj obietnicy, która jest zamknięta w twoim imieniu, Selveiin.

Rozpłakała się. A może to był deszcz.

– Przykro mi, księżniczko. – Bóg ujął jej dłonie i zacisnął je na rękojeści miecza. Jego palce były zimne jak lód. – Czas dobiega końca i wiesz, co musisz uczynić. Szybko. Zird Zekrun ma moc i nie zdołamy go dłużej powstrzymywać, Selveiin. Wszystko musi się rozstrzygnąć tego lata.

– Wiem – odparła.

Nadal nie wypuszczał jej dłoni.

– Brakuje ci dwóch znaków. Znajdź je. Zanim spadną śniegi.

Obejrzała się na Wężymorda, który wciąż stał obok, o pół kroku za nią.

– Nie – rzekła bardzo cicho. – Mam wszystkie.

Bóg podniósł się. Pierwszy raz, odkąd stanął na skałach Uścieży, spojrzał na mężczyznę, który trzy pokolenia wcześniej wymordował żmijów na brzegu źródła Ilv. Skinął głową.

– Spotkamy się jeszcze – powiedział. – Innego dnia, na brzegu morza.

– Wiem. – Wężymord nie spuścił wzroku. – Kiedy nadejdzie czas.


* * *

Pan Krzeszcz z opuszczonymi powiekami słuchał jazgotliwego głosu ladacznicy. Dziewka przybiegła do obozowiska o zmierzchu. Znać, że w wielkim pośpiechu, bo nie zdjęła wyzywającej szkarłatnej sukni i nie starła z gęby barwiczki. Pan Krzeszcz obiecał sobie, że naznaczy jej stosowną pokutę – tuzin batów na goły grzbiet – potem zaś obwiesi przykładnie za inne grzechy. Ale później. Teraz potrzebował jej żywej. Zanadto ważne wieści przyniosła, aby mitrężył czas na wyliczanie batów.

– Więc powiadasz, niewiasto, że sam Twardokęsek w Staroźrebcu popasał? – rzekł z namysłem.

Ladacznica posłała mu gorliwe, psie spojrzenie. Przyłączyła się do biczowników niedawno, po pierwszym z owych kazań, które nieodmiennie kończyły się podpaleniem najbliższego szlacheckiego dworca i obróceniem jego mieszkańców w mierzwę pod drzewa bogini. Czas jakiś wędrowała z gromadą. Mieli z niej pewną korzyść, bo okolicę znała wyśmienicie, ale zanadto podjudzała chłopów do napaści na pańskie siedziby. Do tego pomieszało się jej we łbie i jęła głosić własne objawienia, a podobnego bluźnierstwa pan Krzeszcz doprawdy nie mógł cierpieć. Kazał ją precz odpędzić. Nie przewidział jednak, że dziwka przekabaci strażników i umknie, pociągając za sobą siedem tuzinów zacnych braci. Nie zgadł również, że ich napaść na obwarowane miasteczko zakończy się sromotną klęską.

Co najdziwniejsze, wygubiwszy tylu towarzyszy, dziwka bez żadnego lęku wróciła do obozowiska i pognała prosto przed oblicze pana Krzeszcza. Jej głupota prawdziwie napawała go zdumieniem.

– A juści – odparła w chropowatym chłopskim dialekcie. – Onże Twardokęsek, zaprzaniec przebrzydły, braci naszych onegdaj pogromił. Ale już dzisiaj o brzasku dalej miał paskudnik pobieżać.

– Dokąd?

– Ano – kobieta przeczesała palcami zmierzwione rude włosy – powiadali mieszczankowie, że do Rogobodźca ciągnie, Bogorii na ratunek. Wielka bitwa tam będzie, z Pomorcami pono.

Za plecami pana Krzeszcza jeden z braci rady zaszurał nogami po wilgotnej trawie. Nie śmiał przerywać, póki prorok nie skończył badania. Ale niecierpliwił się.

Pan Krzeszcz dał znak, aby odprowadzono dziwkę, tym razem przykazawszy solennie, aby oddano ją pod straż niewiast, z natury mniej podatnych na jej wdzięki.

– Czy to znak, święty ojcze? – odezwał się krępy chłop, któremu jedno oko wyłupiono w karze za kłusownictwo.

Szlachcic rozmyślał chwilę. Trzódka obserwowała go w nabożnym skupieniu.

– Znak – przyznał po jakimś czasie.

– Tedy wyruszamy? – Najmłodszy z przywódców biczowników, rudowłosy chłopak, który kiedyś był pańskim świniopasem, poderwał się z ziemi i buńczucznie potrząsnął końską szczęką na kiju. – W Wilczych Jarach niewiele szlachty zostanie. Możemy ich wybić co do nogi. Możemy wyniszczyć wszystkich! – zakrzyknął jeszcze i umilkł pod karcącym spojrzeniem innych braci. Pan Krzeszcz długo kręcił młynka palcami.

– Nie – zadecydował w końcu. – To znak prawdziwy, od bogini zesłany. I błogosławieństwo, gdyż nasi wrogowie będą walczyć ze sobą. Nie obrócą na nas oczu. Ale pociągniemy na północ. Aż do wichrowej Uścieży. Uderzymy tam, gdzie się nas nie będą spodziewać. I zabijemy plugastwo od wszystkich innych straszniejsze.

Słuchali go z natężeniem, nie chcąc uronić ani jednego słowa.

– Wiedźmę – powiedział, chociaż nie należało im się żadne wyjaśnienie: słyszał głos bogini, oni zaś winni go wypełniać. – Przygotujemy drogę dla bogini. Uwolnimy kraj od wiedźmy, która knuje bogom zagładę.


* * *

Nad wyspą szalała zawierucha. Deszcz bębnił w okiennice, wicher wciskał się przez najdrobniejsze szczeliny, a ogień na palenisku dawno wygasł. Siwowłosa Zwajka z westchnieniem odrzuciła skóry i podniosła się z posłania, z trudem prostując zastałe mięśnie. Mogła przywołać niewolnicę – dziewka drzemała tuż za drzwiami – ale nie miała ochoty oglądać jej szerokiej twarzy, pełnej bezmyślnej gorliwości. Istniały rzeczy, których nie należało dzielić z przypisańcami, choćby najzacniejszymi. Jedną z nich był sen, jaki tej nocy obudził Zwajkę.

Wzdrygnęła się, zbierając chustę na chudych ramionach. Koszmary trapiły ją całą zimę, odkąd Suchywilk sprowadził do dworca rudowłosą dziewczynę, która podobno była jej prawnuczką. Ustały, kiedy Szarka odpłynęła. Lecz dzisiejszej nocy Zwajka znów wędrowała we śnie poprzez mroczny korytarz, głęboko w trzewiach ziemi. Szła długo. Latarnia w jej ręku zgasła z sykiem, ale była tylko jedna ścieżka i prowadziła w dół, aż do nasady Hałuńskiej Góry. Gdzie czekał na nią Zird Zekrun.

Z wysiłkiem odsunęła od siebie ten obraz. Czasami bogowie stawali u progu jej dworca, ale żaden z nich nie był panem Pomortu. Nie widziała jednak żadnego od lat i nie sądziła, aby któryś przybył dzisiaj. Nie musiała się obawiać. Jeszcze nie teraz. Nie tej nocy.

Drżącymi ze starości rękami spróbowała skrzesać ognia. Lecz kiedy pierwsza iskra padła na suche patyki, Zwajce wydało się, że w zawierusze ponad dworcem ozwał się nowy, obcy ton. Daleki jeszcze grzmot. Deszcz zatętnił mocniej po deskach. Zwajka przechyliła głowę, nasłuchując. Nie czekała długo. Uderzył kolejny piorun, po nim zaś następny i jeszcze jeden. Każdy był donośniejszy od poprzednich.

– Pani! – Przerażona niewolnica wpadła do komnaty i rzuciła się Zwajce do nóg. – Ogień na niebie!

– Pomóż mi. – Stara kobieta wsparła się o nią i mozolnie dźwignęła z klęczek. – Podaj mi płaszcz. I sprowadź mnie do wielkiej sali.

W halli czekały dwa tuziny wojowników: Suchywilk nie pozostawił dworca bez obrony. Ale tylko gospodarz mógł powitać tego przybysza, wprowadzić go do sali i posadzić pod poprzeczną belką, rzeźbioną w smukłe kształty wężów nieba.

– Wyjdę do niego! – powiedziała z mocą babka. – Kimkolwiek jest.

Pioruny uderzały coraz gęściej, aż zlały się w jeden przeraźliwy łoskot. Na północnym niebie, ponad palisadą, biła seledynowo – złota łuna.

– To nie Morski Koń – odezwał się jeden z wojowników. – Przybywa od strony Pomortu.

Zwajka miała wrażenie, że podmuch wichru przeniknął ją na skroś. Wsparła się mocno na lasce, zwieńczonej srebrną głową żmija, i wciągnęła głęboko do płuc lodowate powietrze. Stała na własnej ziemi i nigdy nie mówiono o niej, że jest tchórzem. Poza tym wydało się jej, że w zawierusze słyszy coś jeszcze. Tętent koni.

– Otwórzcie bramę! – rozkazała.

Wojownicy nie śmieli się otwarcie sprzeciwić. Ociągali się jednak wyraźnie ze zdejmowaniem sztab z wierzei. Tymczasem z upiornej poświaty na niebie odrywały się pojedyncze złote iskry. Tętent potężniał. Zwajka mogła już odróżnić pojedynczych jeźdźców. W świetle błyskawic dostrzegała czarne kontury rumaków, rogate szłomy na głowach martwych władców, miecz w wyciągniętej dłoni ich wodza. Iskry wirowały ponad nimi na burzowym niebie, krzycząc głosami gromów. Były zbyt wysoko i siwowłosa Zwajka nie widziała ich twarzy ani olbrzymich szarych wilków, które je niosły. Ale smugi włosów migotały pomiędzy błyskawicami jak płomienie. Blask bił tak mocny, że babka musiała zmrużyć oczy. Przez chwilę walczyła ze łzami. To samo złoto było wplecione w warkocze Selli. Pamiętała, że w ciemnej izbie świeciły jak ogień. Pamiętała też, że ten ogień niemal ze szczętem strawił jej ród.

Wówczas spostrzegła coś niżej, pomiędzy widmowymi jeźdźcami. Pojedynczy błysk złota na siodle przed pierwszym z jeźdźców. Jasną witkę włosów, która sięgała końskich kopyt.

– Bogowie – wyszeptała bezdźwięcznie. – Zlitujcie się nad nami.

Wiatr pochwycił jej słowa i uniósł je w ciemność ponad dworcem. Krzyknęła ostro, aby ponaglić wojowników, którzy nadal mozolili się z podwojami. Zbyt późno, bo w tej samej chwili kopyta pierwszego z rumaków opadły na szczyt bramy. Potężne koły pękły z trzaskiem, co zabrzmiało jak odgłos gromu. Odłamki belek sypały się szeroko, kiedy kolejni jeźdźcy galopowali poprzez przestwór ciemnego nieba i opadali na dziedziniec. Konie rżały rozgłośnie, potrząsały grzywami. Błyszczały srebrzyste kolczugi i rogate szłomy. Ale twarze pod hełmami nie należały do śmiertelników. Z wyjątkiem jednej.

Zwajka pokłoniła się tak nisko, że jej siwe włosy dotknęły ziemi. Wedle legendy dwóch jej przodków jeździło w tym hufcu. Wichrowe sevri odnalazły ich, konających na krwawym polu, i powiodły na północ, aby dołączyli do zastępu boga. Był to zaszczyt, największy z możliwych. Lecz przynależał zmarłym.

Zamigotały srebrne ogniwa kolczugi i kryształki lodu na końskim rzędzie: przywódca wysunął się naprzód. On jeden nie nosił korony na srebrzystym hełmie, lecz niczym więcej nie odróżniał się od reszty. Twarz miał daleką i białą jak pogrzebowa chusta. Tylko w oczach, szarych i połyskliwych jak lód, pozostało coś ludzkiego. Babka nie widziała go nigdy wcześniej, lecz rozpoznała od pierwszego rzutu oka. Na Północy tylko jedno dziecko jeździło w kohorcie boga, a teraz bóg widać postanowił się upomnieć o swoją zdobycz.

W ramionach, owiniętą płaszczem z koźlej skóry, od którego przybrał imię, trzymał rudowłosą kobietę. Sześć miesięcy temu Suchywilk przyprowadził ją do tego dworca i nazwał córką. Nie poruszała się. Jedynie jej włosy falowały na wietrze.

Zwajka poczuła, jak łzy nabiegają jej do oczu. Wokół było tak zimno, że zamarzły jej na rzęsach, zanim spłynęły na policzki.

Jabłkowity wierzchowiec podrzucił łbem i zrobił kilka kroków naprzód. Srebrzyste podkowy pobrzękiwały cicho na zamarzniętej ziemi. Siwowłosa kobieta zdała sobie nagle sprawę, że stoi samotnie pośrodku dziedzińca – wojownicy tłoczyli się wokół ścian dworca, lecz żaden z nich nie miał odwagi podejść bliżej. Wyprostowała się sztywno. Pogrzebała na tej wyspie męża i dwóch synów, opłakała trzech prawnuków, zagubionych pomiędzy Żebrami Morza, i czwartego, którego wygnano pomiędzy obcych na poniewierkę, na zatracenie. Mogła przyjąć też zło, które tej nocy nadciągnęło znad morza. Była stara. Nie lękała się już niczego.

Tyle że ból nie słabł. Za każdym razem bolało tak samo.

Koźlarz zeskoczył z siodła i delikatnie położył nieprzytomną Szarkę u stóp Zwajki. Martwi władcy stali nieruchomo, gdy otulał ją płaszczem. Kiedy się wyprostował i spojrzał starej prosto w twarz, na jego nieruchomych wargach osiadły drobinki śniegu.

– Strzeż jej dobrze – powiedział powoli, jakby z trudem znajdował słowa. – Jest iskrą na dnie mojego serca. Nie pozwól jej zgasnąć.

Wiedziała, że powinna mu odpowiedzieć, ale zdołała jedynie skinąć głową. Dopiero teraz spostrzegła, że nie widzi przy nim koronacyjnego ostrza żalnickich kniaziów. Miecz, przypięty do jego boku, z pewnością nie był Sorgo. Nie śmiała zapytać, co się z nim stało.

Żalnicki książę posłał jej jeszcze jedno spojrzenie, po czym wsunął nogę w strzemię i wskoczył na siodło. Rumak niecierpliwie potrząsnął grzywą. Martwi bohaterowie spoglądali na Koźlarza z wyczekiwaniem. Ich puste oczodoły zasnuwał dym. Książę uniósł dłoń.

– Poczekaj! – wykrzyknęła stara.

Mężczyzna, który przewodził kohorcie boga, nawet się nie obejrzał. Musiała szarpnąć za strzemię, żeby na nią spojrzał. W jego twarzy nie pozostało nic ludzkiego. Był równie obcy i obojętny jak martwi bohaterowie. Nie przypuszczała, aby zechciał ją objaśnić, co takiego się wydarzyło pośrodku Wewnętrznego Morza, że spośród tylu, którzy wyruszyli z Półwyspu Lipnickiego, powrócił tu samotnie, z na wpół żywą Szarką.

– Dokąd jedziecie? – spytała mimo wszystko.

– Na południe – odparł bez zawahania. – Na bitwę. Nie zatrzymuj nas w drodze, niewiasto.


* * *

Na majdanie przed staroźrebską bramą kłębiła się wielka ciżba gapiów. Deszcz pluskał cicho na powierzchni kałuż, uderzał w dachy mieszczańskich kamienic. Złociszka wyszła z podcieni i nie trudząc się podnoszeniem jasnej sukni, ruszyła przez błoto. Zbójca który sprawdzał popręg, zacisnął gniewnie wargi. Nie chciał z nią mówić. Nie teraz. Nie uporał się jeszcze z myślą o Nieradzicu.

– Dokąd pojechał? – Złociszka pochyliła się i poklepała konia po grzbiecie.

Zbójca gniewnie zacisnął zęby.

– Skądże mnie wiedzieć?

Dziewczyna dotknęła czołem końskiej grzywy. Mokre włosy oblepiały jej policzki i ramiona.

– Pewnie przestrzec Bogorię – rzekł łagodniejszym głosem Twardokęsek.

– Co teraz uczynisz?

Zbójca milczał długą chwilę.

– Sam nie wiem.

Wspiął się na siodło. Coś strzyknęło go w krzyżu. Złociszka miała rację. Był za gruby. I zbyt stary na tę zabawę. Wyciągnął jednak ramię, objął wpół dziewczynę i uniósł. Nie ważyła wiele. Tłum darł się z entuzjazmem, kiedy ją całował, a Złociszka miała wilgoć na wargach. Łzy albo deszcz – nie wiedział.

Dał znak i wozy potoczyły się naprzód, mlaskając w błocie. Chorągiew Srebrnej Gwiazdy zwisała nad nimi jak mokra szmata. Wtóra ruszyła piechota, na końcu zaś jazda. Wreszcie Twardokęsek zaciął konia i wzdłuż szeregów pojechał ku bramie, nie oglądając się na kobietę w jasnej sukni, która stała teraz samotnie pośrodku pustoszejącego dziedzińca.

Letni deszcz wciąż padał, aż woda wypełniła odciski kopyt i koleiny wozów.

Загрузка...