ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zbójca nigdy nie zapomniał nocy, kiedy żalnicki książę wyprowadził rebeliantów ze zgliszczy obozu. Błędne ogniki tańczyły nad trzęsawiskiem i nocne ptaki z łopotem podrywały się spomiędzy krzów. Koźlarz nie pozwolił rozpalić pochodni, choć grobla była ze wszech stron otoczona bagnem i tak wąska, że oddział rozciągnął się w długi szereg. Raz po raz zbójca słyszał, jak ktoś osuwa się w dół – jedni całkiem cicho, inni ze stłumionym okrzykiem. Niedługo też sam zląkł się, bo nogi słabły mu ze znużenia, a jeden fałszywy krok mógł go pogrzebać w cuchnącym błocie.

Czasem zdawało mu się, że z ciemności dobiega go charkot albo szarpanina urwana pojedynczym jękiem. Nie zastanawiał się nad tym. Szedł za jasną witką włosów Szarki. Znad bagniska tymczasem podniosła się wilgotna mgła, która przenikała na skroś, a potem wyziewy tak duszące, że ledwo mógł oddychać. Dopiero nad ranem, kiedy ziąb stał się nieznośny, zbójca pojął, iż nocna wędrówka poprzez oparzeliska miała istotny powód. I nie zdziwił się bynajmniej, kiedy o świcie wyszło na jaw, że piąta część Jastrzębcowej kompanii zdechła na mokradłach. Ciche przemyślne skrytobójstwo, nazbyt szybkie i niespodziewane, by ktokolwiek mógł się przed nim obronić, napełniło zbójcę niejakim podziwem. Upatrywał w nim ręki kapłanów Bad Bidmone, którzy o poranku ogłosili, że bogini cudownym sposobem wygubiła zdrajców ojczyzny.

Potem wszakże nastały czasy nudne i stateczne. Zwajcy debatowali po nocach o wojowaniu, co się z wiosną rozpocznie. Koźlarz znosił się z miejscową szlachtą i dobierał doradców. Rebelianci, zamiast uczciwie gromić po lasach pomorckie podjazdy, ścinali sosny na nowe chaty i strugali dyle do ostrokołu. Nawet wiedźma sporządniała niezmiernie i trzymała się z resztą bab w chacie, wyszywając proporce przy wtórze nabożnych pieśni.

Tylko Szarka była jak dawniej. Siedziała na skraju morza, za nic sobie mając ludzką obmowę. Ale zbójcę też po staremu pędziła od siebie, więc nie miał z niej żadnej pociechy.

Z opresji niespodzianie ocalił go Bogoria. Bies jeden wiedział, jakim sposobem stary łotr wywąchał, gdzie znaleźć rebeliancką kompanię. Pewnego poranka wyłonił się znienacka z chaszczy w poszarpanym przyodziewku, brudny i cuchnący skwaśniałym piwskiem. Rozpędził szablą młodzików ze straży, po czym długo łaził pomiędzy chatami, które wciąż świeciły świeżą słomą, i z zadziwienia cmokał wargami. Na widok Twardokęska, z braku lepszego zajęcia drzemiącego na słonku, uradował się wyraźnie.

– Cóż to, mości zbójco, wy nie przy ciesiołce? – zagadnął zgryźliwie. – Nie krzątacie się jako mróweczka?

– Co mnie do tego? – Twardokęsek potoczył ręką po obozowisku, na wpół opasanym poszarpaną linią palisady.

– Ano nic – Bogoria zgodził się pogodnie.

Bez ceremonii przysiadł się do zbójcy, wyjął z sakwy bukłaczek i pociągnął siarczyście.

– Bom się zastanawiał, czy nie cni wam się czasem – zagaił, podając Twardokęskowi naczynie – do jakiej maleńkiej awanturki na trakcie.

Zbójcy aż się oczy zaświeciły.

– Mam wiadomość pewną, że przyszłej niedzieli Pomorcom, co w Staroźrebcu stoją, żołd przywiozą. A jest bród na drodze, ledwie dwa stajania od miasta, lecz dobrze w lesie – ciągnął Bogoria. – I tak mnie myśl naszła, że jakby się tam w łozinie człek rozumny przytaił…

– Jeden albo i dwóch – wtrącił zbójca.

– Albo dwóch – potaknął szlachcic. – Byle nie więcej, bo żaden będzie łup, jak go między gromadę przyjdzie podzielić.

– A czemu między swemi pomocy nie szukacie? – spytał z nagłą podejrzliwością Twardokęsek.

– Bo moi będą jęzorami kłapać – wyznał niechętnie Bogoria. – Jeden się dziewce pochwali, drugi srebro matce zaniesie, trzeci sobie pyszny kaftan sprawi, złotogłowiem obszyty. I furda tajemnica.

– I Pomorcy będą swego dobra dochodzić. – Zbójca pokiwał głową. – Szczera prawda.

– Pomorców się nie lękam, nie pierwszy raz ich łupię. Gorzej, że całe Wilcze Jary z nagła patriotyzmem sparło. A jak się wieść rozejdzie o podobnej zdobyczy, zaraz na kark mi wlezą.

Bogoria splunął i pogroził pięścią dwóm kapłanom Bad Bidmone, którzy z wysiłkiem targali świeżo ociosane deski sosny na kaplicę. Ci, widać znając reputację zbój – szlachcica, przygarbili się od wysiłku i truchtem puścili przez majdan.

– Rozzuchwalili się tym powrotem Koźlarza ponad wszelkie pojęcie – podjął Bogoria. – Jawnie po dworach chodzą. Niby pokornie proszą o datki dla nowego kniazia, ale strach odmówić, bo ohydnie przeklną albo ogień podłożą pod stogi. Dziesięcina, mówią, potrzebna, żeby kraj z ruiny podnieść a Pomorców przegnać. Jeno że ostatnimi czasy z dziesięciny się nieomal połowina zrobiła! A tyle nie dam! – Huknął bukłakiem o ziemię. – Jak tak na złoto chytrzy, niech sami grabić idą, pijawki zatracone!

– Ale we dwóch? – Zbójca podrapał się po głowie. – Przy żołdzie straż pojedzie.

– Nie bądźcie tchórzem podszyci! – ofuknął go szlachcic. – Mam w czeladzi łuczników dwóch zacnych i wiernych jako psy. Pary z gęby nie puszczą. Pomorcy są chytrzy, będą się ciszkiem ze złotem przemykać, ledwie w kilka koni. To jak, mości zbójco? Pójdziecie ze mną czy wolicie tu gnuśnieć?

Twardokęsek mimowolnie rozejrzał się po obozowisku. Nie dostrzegł żadnej znajomej twarzy, tylko w oddali łopotał wojenny sztandar, wywieszony na drągu u chaty Suchywilka. Jednak zbójcy z dawien dawna nie proszono do Zwajców w gościnę. Po prawdzie, wszyscy omijali go jak zapowietrzonego.

– Czemu bym miał nie pójść? – burknął nieprzyjaźnie. – Nic mnie tu nie trzyma.

– Ano myślałem sobie, że nic. – Bogoria popatrzał na niego bystro.

I tak się wszystko zaczęło, w rzadkiej łozinie u brodu. Zbójca przesiedział w niej z Bogorią pół nocy, racząc się sowicie siwuchą dla pokrzepienia i rozgrzania zastałych członków. Kiedy furgonik ze złotem wytoczył się z lasu, dymiło im z czupryn niczym z kurnej chaty. Na nieszczęście przy wozie jechał tuzin zbrojnych. Zbójca poczuł zaledwie użądlenie, gdy pomorcka włócznia ukąsiła go w bok. Walczył dzielnie dalej, opędzając się od dwóch pachołków, którzy natarli na niego z krótkimi mieczami. I dopiero gdy ciepły strumyczek połaskotał go po żebrach, spostrzegł, co się stało. Ryknął niczym zraniony buhaj, pochylił łeb i na oślep poszarżował naprzód. Zresztą nie bardzo miał jak patrzeć, bo z wściekłości przed oczami stał mu czerwony opar.

Nie oprzytomniawszy z pijackiego widu, rozłupał kufer ciężkim kopiennickim ostrzem, a potem śmiał się serdecznie, gdy Bogoria ganiał po trawie, zbierając talary w worek, naprędce powiązany z kapoty. Sam zbójca biegać nie mógł, bo od upływu krwi zesłabł przemożnie.

Z następnych paru dni Twardokęsek zapamiętał jedynie mroczny alkierz na tyłach gospody w Staroźrebcu, wielkie łoże, wybornego świniaka z rusztu, piwo, donoszone przez usłużnego oberżystę, oraz półtuzin wielce przyjaznych dziewek. Gdy wreszcie wychynął z izby, rana na boku przyschła trochę. Trzos miał nieomal pusty, lecz uczyniło mu się radośniej na duszy. Bogoria był kompan zacny. Przeważnie pił i swawolił, a jeśli gadał, to z sensem – o dziewkach, zbójowaniu i gorzałce, nie zaś przepowiedniach i bogach. Okrutnie się przez to zbójcy spodobał, więc Twardokęsek się nie wzdragał nadmiernie, kiedy mu szlachcic naraił kolejny grasunek na trakcie.

Tak przeszło parę tygodni. Liście z drzew sypały się coraz obficiej i Twardokęskowi jęło się cnić za wiedźmą. Nadto ciekaw był wielce, jak tam sprawy stoją z żalnicką rebelią.

Bogoria tylko ramionami wzruszył i powiódł go na powrót przez trzęsawisko. Szli jednak niespiesznie, przepijając siwuchą i przysiadając dla wytchnienia na omszałych pieńkach. Dopiero pod wieczór stanęli pod ostrokołem obozowiska. Wartownik bez sarkania otworzył bramę, ale dziwnie twarz odwracał i nie patrzał im w oczy. Zbójcę coś tknęło niemile. Zęby zaciął i ruszył prosto do chaty Koźlarza.

Ledwie drzwi otworzył, w nozdrza buchnął mu smród zgnilizny i trupa, nieprzyćmiony ziołami, które hojnie rzucano w palenisko. Żalnicki książę siedział na zydlu u ognia, w płóciennej koszuli i bez miecza przy boku. Na dźwięk otwieranych drzwi podniósł głowę, ale prócz zmęczenia nie znać było po nim żadnego uszczerbku. Zbójca zerknął do alkierza, gdzie wiedźma pochylała się nisko nad posłaniem. Nie dojrzał jednak, kto na nim leżał. Strach nagle ucapił go za gardło. W trzech susach przesadził izbę. Przed oczami stanął mu sen, który przyśnił mu się zeszłej nocy – rude włosy wplątane pomiędzy pędy podmorskich roślin i nieruchome źrenice, w których odbijały się stada drobnych srebrnych rybek.

Szarka stała poza kręgiem światła kaganka, niemal niewidoczna w ciemnym stroju wojownika norhemnów. Spoglądała w okno, jakby poprzez okopcone błony widziała odległy brzeg morza. Nie odwróciła się.

Wiedźma za to na dźwięk podkutych butów na deskach podskoczyła jak dźgnięta ożogiem w zadek. Zbójca dojrzał wreszcie oblicze rannego. Sapnął ze zdumienia, ale zrozumiał od razu.

Kiedyś kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy napadli nieopatrznie na zagon frejbiterów w służbie spichrzańskiego księcia. Do obozowiska nie wrócił nikt, prócz Servenedyjki, której wykłuto oczy, i głupawego pachołka z wydartym językiem. Później zbójca dowiedział się, że właśnie tak na Pomorcie czyniono w razie sąsiedzkiej waśni. Wedle starego zwyczaju dwóm wrogom pozwalano odejść – niememu, by drogę powrotną do domu odnalazł, i ślepemu, by przyniósł ostrzeżenie.

Twardokęsek nie umiał rozpoznać twarzy człowieka, który spoczywał na posłaniu żalnickiego księcia. Ranny miał jasne włosy, przycięte krótko i posklejane od gorączki. Gdy poruszył się niespokojnie, koc opadł, odsłaniając kikuty rąk, owinięte ciasno szmatami. W izbie podniosła się nowa fala smrodu. To już niedługo potrwa, pomyślał zbójca, i wtedy właśnie wiedźma przypadła do niego i wczepiła się w rękaw.

– Takem się bała – wykrztusiła przez łzy. – Takem się bała, że i ciebie dostaną.

Odsunął ją szorstko.

– Kto to?

– Dzieciak – odparła z niespodziewaną złością Szarka. – Ot, jeden z gromady głupców, co się nasłuchali pieśni, a potem jęli bzdurzyć o honorze i pomście za zniewagę. Pogardłowali nieco, łby zmącili gorzałką i pognali wojować. A teraz mamy trochę trupów do pogrzebania. Dobrze, że jesteś, zbójco – dodała z roztargnieniem.

– Tak myślicie? – odezwał się od progu Koźlarz.

– Myślę, że jeszcze tej nocy odpłynę na Wyspy Zwajeckie i wezmę ze sobą wiedźmę.

Szarka odwróciła się, lecz nie ku żalnickiemu księciu. Zielone oczy utkwiła w zbójcy. Aż się wzdrygnął, tak intensywne było jej spojrzenie. A potem zrozumiał, co powiedziała, i gorycz zalała mu gardło. Nie czekała na niego. I nie pomyślała nawet, aby go zabrać na Wyspy Zwajeckie, gdzie będzie kniaziowała wśród skarbów Suchywilka.

– A Pomorcy wybiorą was niczym raki z saka, jeśli na czas nie powściągniecie swoich ludzi – dokończyła.

– Przecież sami wiecie… – zaczął książę.

– Nie przedrą się – przerwała. – Żaden z tych młodziaków nie zdoła wywieść w pole pomorckich kapłanów. Wam się udało, bo mieliście Sorgo i przewodnika, że drugiego takiego nie znajdziesz na obu brzegach Wewnętrznego Morza.

Zbójca dostrzegł, że książę zmienił się na twarzy na wzmiankę o Przemęce.

– Ani myślcie, żebyście sami mieli teraz wychylić się z lipnickiego błota – ciągnęła Szarka. – Potrzebują was tutaj. Jeśli raz powierzycie obóz kapłanom, będziecie im musieli ufać do końca i we wszystkim.

Twardokęsek potrząsnął głową, w której wolno rozwiewał się gorzałkowy opar. Wciąż nie rozumiał, o czym mówią, lecz musieli toczyć ten spór od dawna. Słowa padały starannie odmierzone i obojętne, jak na wojennej naradzie.

– To szaleństwo. – Książę podszedł bliżej, a jego głos zmiękł.

Szarka roześmiała się cicho i teraz mówiła wyłącznie do Koźlarza:

– Mniejsze od tego, o co mnie prosiłeś.

– Odmówiłaś.

– Co nie przeszkodziło ci wypowiedzieć prośby.

Przez chwilę było tak cicho, że zbójca słyszał bzyczenie much, krążących pod powałą. Zlatują się do ścierwa, pomyślał nagle. Wszyscy jesteśmy ścierwem, odkąd postawiliśmy nogę na tym przeklętym półwyspie.

– Nie kłóćcie się. – Wiedźma znów pochyliła się nad posłaniem. – On umiera.

Zbójca mimowolnie powędrował spojrzeniem ku rannemu. Pomorcy nie tylko wyłupili mu oczy, odjęli także uszy i nos, a na prawym policzku wypalili piętno zdrajcy. Krawędzie ran były sine, rozdęte zepsutą krwią i ropą. Błękitnooka niewiastka miała rację, ranny umierał. Wiedźmy nigdy się nie myliły w podobnej rzeczy.

– Będziecie potrzebowali mieczy, zbroi, łuków – Szarka mówiła dalej, jakby nie usłyszała słów jasnowłosej. – A także wielu innych rzeczy. Narzędzi, żelaza, cięciw, smoły, lin, sznurów i płótna. Dlatego Pomorcy rozstawią straże na brodach, ścieżkach i drogach, prowadzących do Lipnickiego Półwyspu. Wcale nie będą musieli leźć w bagnisko. Po prostu was zagłodzą. Jeśli do tego dopuścisz.

– Dlaczego właśnie on?

– Dlatego że umiem docenić narzędzie, kiedy mam je w dłoni. A on spalił dla mnie najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza. Czy to zbyt mało?

– Aż nadto dla podpalacza albo koniokrada. Ale tym razem nie mówimy o grasantce na trakcie czy podpaleniu gospody.

– Wojna jest jak ogień. – Szarka odrzuciła głowę i blask kaganka przez chwilę zatańczył w jej włosach. – Czyżbyś i to zapomniał?

Książę zacisnął zęby.

Wiedźma westchnęła i wyciągnęła rękę, jakby chciała zamknąć oczy jasnowłosego rebelianta, lecz zaraz ją opuściła. Nie miał powiek.

– Rzeczy nie dzieją się bez przyczyny, mój książę – ciągnęła ledwie słyszalnym szeptem Szarka. – Nazbyt dobrze znam parthenoti, by uwierzyć, że jest inaczej. I jeśli mocno zacisnę powieki, dobiegają mnie ich głosy, odległe, jakby zza zwierciadlanej tafli. Wciąż nie rozumiem sensu, ale słyszę słowa, imiona i nazwy. I wiem, że nic się nie zdarza nadaremno ani przypadkowo. Nie bez powodu spotkałeś mnie w ogrodach Fei Flisyon. I nie bez przyczyny jadziołek próbował cię zabić, mój książę – dodała miękko.

Koźlarz drgnął, jakby uderzyła go otwartą dłonią.

– Starczy.

– Nie, nie starczy – Szarka potrząsnęła głową – i kiedyś będziemy musieli stawić temu czoło, choć zapewne nie dzisiaj. Teraz chcę tylko, abyś tym razem mnie posłuchał.

– Nie mogę! – Koźlarz walnął pięścią w ościeżnicę. – Podaj mi choć jeden powód, abym mu zaufał.

– Nadał mi imię.

Zbójca zmarszczył brwi, albowiem w jego skołatanym od gorzałki umyśle zakiełkowało podejrzenie, że właśnie o niego kłócą się niczym dwie handlarki nad straganem śledzi. Otworzył usta, by posłać oboje w czorty, kiedy na majdanie rozległ się tubalny głos Suchywilka, nawołującego córkę.

– Czekają na nas – powiedziała cicho wiedźma.

Zbójcy wydało się, że jasnowłosa niewiastka puściła mu spod rzęs krótkie, niespokojne spojrzenie. Jednak nie wyciągnął ku niej ręki, bo nagle pojął, że nic już nie zdoła odwlec. Odpłynęliby bez pożegnania jeszcze tego wieczoru, gdyby pijacka fantazja nie zagnała go na powrót do Koźlarzowego obozowiska. Krew nabiegła mu na twarz.

– Nie mylę się. – Szarka zgarnęła ze skrzyni opończę i narzuciła ją na ramiona. – To dzika karta i jej wartość wciąż rośnie. Nie zmarnuj tego.

Kiedy przechodziła obok Twardokęska, zawahała się. Coś błysnęło w jej dłoni. Zanim zbójca zdołał się uchylić, pochyliła się i zatknęła mu w kołpaku pojedynczą srebrną gwiazdkę.

– Na co mi to? – Zbójca aż się szarpnął.

Szarka wzruszyła ramionami i minęła go bez słowa. Wiedźma za to rzuciła mu się na szyję i zawisła całym ciężarem, ledwie dotykając podłogi czubkami ciżem.

– Nie zapomnisz o mnie? – wyszlochała.

Twardokęsek spojrzał jej z bliska w twarz i zobaczył, że źrenice ma wielkie i napuchłe od magii. Nic dziwnego, w izbie wciąż cuchnęło śmiercią.

– Nie zapomnisz. – Wiedźma pociągnęła nosem. – Ale co z tego?

Istotnie, co z tego? – pomyślał zbójca, patrząc, jak jasnowłosa niewiastka w ślad za Szarką wymyka się z chaty.

– O co się swarzyliście? – zapytał chrapliwym głosem.

Koźlarz potarł czoło.

– Chce, żebym was na południe posłał ze złotem. Po broń – wyjaśnił po chwili.

– Zamierzacie usłuchać? – zaszydził zbójca.

Książę nie odpowiedział.

Twardokęsek popatrzał na niego z niedowierzaniem, a potem ryknął śmiechem tak donośnym, że aż się próchno posypało z belkowania.


* * *

Śmiał się jeszcze dobrych dni parę. Nie chciał patrzeć, jak smocze łodzie Zwajców odbijają z Urocznej Przystani, czmychnął więc do Wilczych Jarów. Przez dwie niedziele gził się z dziewkami w gospodzie u znajomka Bogorii i żal gorzałką zalewał. Co wspomniał pomysł Szarki, łzy ciekły mu ciurkiem po policzkach od wesołości. Przezornie jednak nie wyjawił wilczojarskiemu szlachcicowi przyczyny rozradowania. Dopiero kiedy w mieszku zbójcy zaświtało dno, a jego towarzysz jął przebąkiwać, że czas wracać do domu na zimowe leże, zacny humor Twardokęska minął jak ręką odjął.

Grosz mu się prawie skończył, a wiedział, że samojeden nie przezimuje w Wilczych Jarach. Ludzi i okolicy nie znał, więc nie próbował zbierać kompanii i wracać do dawnego rzemiosła. Na trakty bał się wychynąć, bo mu Bogoria rzekł, że Pomorcy pilnie szukają towarzyszy Szarki i jeśli im zbójca w łapy wpadnie, pasy będą zeń darli. Szlachta, co ją z rzadka w karczmie oglądał, też nie patrzyła na niego przychylnie. Owszem, póki z Bogorią przestawał, jakoś Twardokęska cierpieli, choć i wtedy krzywili się, gdy mówił do nich na południowy, kopiennicki sposób. Ale zbójca nie wątpił, że przy sposobności wydadzą go Pomorcom i jeszcze przyjdą pod szubienicę, by poprzyglądać się kaźni.

Wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Trzy dni pił dla kurażu, aż któregoś ciepłego jesiennego popołudnia zapuścił się znów na lipnickie trzęsawiska. Drogę przeszedł parę razy z Bogorią i pamiętał znaki, ale ani się obejrzał, jak zboczył ze ścieżki. Tak był pijany, że nawet się za bardzo nie przeraził. Kluczył po błocie do zmierzchu, nucąc pod nosem nieobyczajne przyśpiewki. Kiedy zaś z wolna popadał w przygnębienie, znienacka wyszedł na brzeg nieopodal rebelianckiej wioski.

Wtoczył się do środka przez boczną bramę, cały pokryty błotem i przegniłym zielskiem. Na wartownika, co mu drogę zastąpił, tak się zamachnął kopiennickim szarszunem, że dyl nadszczerbił u ostrokołu, po czym ile sił w nogach popędził ku chacie Koźlarza. W środku obradowano nad niebłahą sprawą. Obok księcia siedzieli Kostropatka, czterej wilczojarscy posesjonaci, którzy posępnie moczyli posiwiałe wąsiska w piwie, i Narzazek. Koźlarz sekretnie uczynił go kimś na kształt podskarbiego, choć klucze do skarbczyków po staremu nosił Kostropatka. Zbójcy zdawało się też, że Narzazek musi się znać z Koźlarzem z dawnych czasów, chociaż ich poufałość nie rzucała się zanadto w oczy, bo obaj byli milkliwi i mało wylewni.

Twardokęsek byłby się może zastanowił, co ich wszystkich zegnało do książęcej chaty, ale pośrodku stołu dojrzał wielki gliniany dzban piwa. Przypadł do niego bez namysłu i pił długo a chciwie. Panowie szlachta gapili się na niego wybałuszonymi oczami. Tylko wąsy im jeszcze bardziej obwisły ze zdumienia. Kostropatka zastygł z paluchem oskarżycielsko wyciągniętym ku zbójcy, lecz dech mu chyba zaparło, bo choć gębą ruszał, nie zdołał wydobyć ani słowa. Jeden Narzazek w skupieniu ugniatał kulki z resztek kołacza. Wreszcie zbójca skończył, czknął i odstawił naczynie.

– Po złotom przyszedł! – ryknął rześko.

Mina księcia nie wyrażała niczego.

– No, złoto, co mam za nie broń ze Spichrzy wozić – wyjaśnił Twardokęsek. – Słoty idą, drogi niedługo namokną. Trza się zbierać…

Kostropatka uniósł się na stołku na równą bezczelność i przez chwilę wyglądał, jakby go miała cholera na miejscu zadusić.

– Ty chamie! – zakrzyknął wreszcie. – Ty łotrze bezwstydny, trutniu i krowichwoście! Skądże ci do łba przyszło, żeby się miał z tobą książę w podobnej rzeczy układać, wieprzu? Chyba od gorzałki.

– Może i wam zdałoby się ciut gorzałeczką pokrzepić – zbójca wrednie zmrużył oczy – by rozumu nabrać i zamysły własnego pana zrozumieć.

– Milcz, obesrańcu! – parsknął kapłan. – Worka rzepy ci książę jaśnie pan w pieczę nie odda i kobyły ochwaconej. A niechby spróbował, pierwszy mu przeszkodzę.

Zbójca ze świstem wciągnął powietrze. Twarz Koźlarza nie drgnęła, ale zbójca pojął, że kapłan popełnił błąd – i to najpewniej nie pierwszy.

– Kniaź – poprawił cicho Koźlarz – nie książę. I kniaź jeszcze nie postanowił, co uczyni.

– Nie zamierzacie chyba, panie…? – Kostropatka zachłysnął się z gniewu. – Przecie to nasze złoto, my skarbiec kniaziowski jeszcze z Rdestnika wynieśli, latami go pomnażali. I nie może być, żebyście podobne dobro na zmarnowanie wydali. Pierwszy nie dozwolę!

Szlachcice popatrzyli po sobie niepewnie. Narzazek zmarszczył brwi.

– Modły klepać a biednym strawę warzyć, tyle tutaj możecie pozwalać. – Koźlarz pochylił się lekko ku Kostropatce. – Ale zaczniecie wstręty mi czynić, wnet waszemu zakonowi męczennika przysporzę. Bo tutaj będzie jeden kniaź. I nie wy nim zostaniecie.

Kapłan spokorniał nagle, lecz nie poniechał wysiłków.

– Panie, wszak to grasant. – Splótł dłonie na podołku. – Okradnie was i precz zemknie. Raz już tak uczynił, pomnicie, panie? Druhów własnych ograbił. Was też zdradzi niechybnie.

Twardokęsek stropił się trochę. Kapłan bowiem dobrze wyczuł jego zamysł. Zamierzał przemknąć się na południe, ominąć Spichrzę i dotrzeć do Książęcych Wiergów, gdzie miał zaufanego lichwiarza. Tam chciał książęce złoto wymienić na listy zastawne i uciec poprzez Góry Żmijowe na południe. W każdym portowym mieście był kantorek Fei Flisyon, a kapłani bez zbędnych pytań obróciliby mu kwity z powrotem na złoto. Potem wsiądzie na statek i popłynie precz z Krain Wewnętrznego Morza, nim się na dobre rozpęta wojenna zawierucha. Kiedy z wiosną bogowie i książęta skoczą sobie do gardeł – bo nie wątpił, że tak właśnie się stanie – on, Twardokęsek, będzie popijał wino w obcym mieście i bałamucił dziewczęta.

– Nie biadajcie tak – rzekł sucho Koźlarz – bo dosyć złota wasi kapłani pomarnowali. Dużo obiecywali, że się ciszkiem do Spichrzy przemkną i dobra dla nas nakupią. I co? Jednego po drugim Pomorcy wyłapali. Zdaje mi się zatem, że czas świeckich poszukać sposobów. I trudno, jeśli się przy tym złota nieco zmarnuje. Inaczej sami zmarniejemy ze szczętem. – Przy ostatnich słowach podszedł do okna i odemknął okiennicę.

Zbójca bez namysłu opadł na jego miejsce. Złośliwie strząsnął Kostropatce na rękaw przegniłą łodygę moczarki i zgarnął ku sobie wielki półbochenek chleba. Żalnickiego księcia ledwie słuchał, bo nagle głód przeważył nad wszystkim.

– Jesteście, panie, pewni? – odezwał się ostrożnie jeden z wilczojarskich posesjonatów.

– Niech no który z waszmościów zawoła Nieradzica! – krzyknął Koźlarz do grupki rebeliantów, którzy zabawiali się na majdanie strzelaniem z łuku do wielkiego chochoła.

Twardokęsek bez ceremonii sięgnął po pęto jałowcowej kiełbasy, która zalegała na misie tuż przed najstarszym ze szlachciców. Ten aż podskoczył na podobną bezczelność, ale nie śmiał przerywać księciu.

– Zbójca szlaków nie zna. – Koźlarz przechadzał się szybko wzdłuż ściany. – Trzeba mu będzie przewodnika przydać, inaczej go pierwszy zagon Pomorców na trakcie wyłuska. A Nieradzic wszystkie ścieżki pamięta.

Kiełbasa trzasnęła w zębach Twardokęska. Ani się spodziewał, że tak łatwo mu pójdzie. Rozsądek podpowiadał, że Koźlarz bynajmniej mu nie ufa i nie z życzliwości postanowił wyprawić go z Półwyspu. Musiał mieć jeszcze inny zamysł, choć zbójca nie umiał go zgadnąć. Wreszcie dał sobie spokój. Wszystko jedno, pomyślał, odkrawając z misy potężny kawał krwawej kiszki. Grunt, że się wreszcie wybiję na swobodę.

– Nieradzica też wszyscy znają. – Wysoki chudy szlachcic w czerwonym kubraku podrapał się z frasunku po łysinie. – Co będzie, jak się na pachołków napatoczy? Od razu go chwycą i w pętach do dworu powloką.

– A tuście się srodze omylili, mości Korbielu. – Koźlarz uśmiechnął się, nie bez zgryźliwości popatrując ku zbójcy, który właśnie uwinął się z krwawą kiszką i sięgał po resztki zrazów. – Jego wielebność Kostropatka raczył w swej roztropności kłopot ów zawczasu przewidzieć i rozwiązać. Trzeba wózek rzepy naszykować i kobyłkę po chłopsku przyciężką a powolną.

Zbójca podniósł łeb znad misy i chciał coś odpysknąć, ale pomiarkował się szybko. W swym długim życiu grasanta wędrował w przebraniu żebraczego mnicha, pastucha, kupca, książęcego dragona, najemnika i wolarza. Właściwie było mu wszystko jedno – jak długo nie musiał golić swojej wspaniałej czarnej brody. Poza tym ani żalnicka szlachta, ani celnicy na traktach nie mieli zwyczaju uważnie przyglądać się chłopskim dwukółkom. Owszem, może wybatożą woźnicę albo poszczują psami, lecz przynajmniej nie będzie się musiał obawiać Pomorców. Machnął więc ręką na zgodę i dalej w skupieniu pochłaniał ostatek zrazów.

Nie podniósł głowy, kiedy drzwi chaty otwarły się ze skrzypem.

– Nieradzic, przeprowadzisz mości Twardokęska za spichrzańską granicę? – spytał niecierpliwie książę.

Zbójca rzucił znad misy szybkie spojrzenie ku wejściu i mało się nie zatchnął ostatnim kęsem. Na progu stał wyrostek w zielonym kubraczku zapinanym na srebrzyste guzy. Wprawdzie za pasem miał zatkniętą mizerykordię i usilnie starał się przybrać groźną minę, ale nie miał więcej niż tuzin lat z okładem. Spod obszytego kuną kołpaczka patrzyły niebieskie, dziecięce oczy.

– A co bym nie przeprowadził? – wypalił smarkacz, zanim zbójca uporał się z kaszlem i zdołał cokolwiek powiedzieć. – Choćby do samej Spichrzy bezpiecznie zawiodę, jeśli rozkażecie.

– Drogę dobrze znasz?

– Przecież wiecie, panie – odparł ciszej chłopak i cała buńczuczność znikła z jego głosu. – Trzy razy na rok ciągnęliśmy z ojcem na odpust do Doliny Thornveiin. Nie masz na trakcie takiej strażnicy celnej ani posterunku, żebyśmy w nich nie popasali.

Zbójca, który już gębę rozdziawił do wrzasku protestu, rozmyślił się i otarł brodę kułakiem. Na pierwszy rzut oka nie dałby za dzieciaka złamanego grosza. Wyglądał jak jedno z wychuchanych szlacheckich szczeniąt, co się zbiegały z całej okolicy na Półwysep Lipnicki i które Koźlarz precz kazał pędzić, czasami jeszcze tyłek rzemieniem skroiwszy dla przestrogi. Ale mieszczańscy synowie też się wśród rebeliantów trafiali. Trudno ich było od innych odróżnić, bo w Wilczych Jarach każdy zasobniejszy kupiec rzemieślnik nosił się z pańska. A kupiecka latorośl mogła się istotnie nadać na przewodnika.

Twardokęskowi się zdawało, że pamięta jego ślepia, niebieskie i szeroko rozwarte z przerażenia. Jednak nie umiał sobie przypomnieć. Wzruszył więc ramionami i rzekł:

– A róbcie sobie, co chcecie! – Po czym beznamiętnie dokończył jałowcową kiełbasę.

W trzy dni później wyruszył z Półwyspu Lipnickiego na wozie pełnym rzepy i kiszonej kapusty, z Nieradzicem drepczącym u koła. Był szczęśliwy, a humor mu się poprawiał z każdym stajaniem, które oddalało go od rebeliantów i żalnickiego księcia. I pierwszy raz z dawien dawna czuł się prawdziwie wolny.


* * *

Miesiąc stał w pełni. Kiedy promień księżycowego światła padł mu na twarz, pan Krzeszcz ocknął się i podniósł. Ciszkiem przeszedł pomiędzy biczownikami, którzy obozowali wokół wygasłego ognia. Było ich wielu, ze cztery tuziny mężczyzn i niewiast – chłopów zbiegłych z pańskich posiadłości, łotrzyków zebranych w gospodach na trakcie, żebraków, nawróconych ladacznic, szlachetnych pań, które porzuciły rodzinne posiadłości, obłąkanych braciszków Bad Bidmone i wszelakiego ludzkiego tałatajstwa. Tej nocy spali spokojnie, choć ledwie cztery dni wcześniej Pomorcy przydybali ich w parowie na skraju puszczy. Jednak tuż po potyczce smolarze przeprowadzili resztki gromady pana Krzeszcza na sam środek Trzęsawiska Moru. Był to rozległy moczar, gdzie przed wiekiem, w czas wielkiej zarazy, zwożono trupy z okolicznych wiosek i wrzucano w topiel. Chłopi zarzekali się, że tutaj pachołkowie nie wejdą. W Wilczych Jarach powszechnie lękano się upiorów, które w księżycowe noce wynurzają się z topieli, gotowe pochwycić każdego, kto nieopatrznie zapuści się do ich włości.

Pan Krzeszcz nie bał się jednak topielców i rad był z chwili wytchnienia. Przez całe lato przemierzał pogranicze Żalników, głosił ponowne przyjście Bad Bidmone i przestrzegał przed jej gniewem. Po każdym z kazań, wygłaszanych na odpustach u co pobłażliwszych plebanów, przy przydrożnych gruszach albo na leśnych polanach, do jego orszaku dołączali kolejni pokutnicy. Wędrowali polnymi drogami, biczując się po obnażonych grzbietach i śpiewając przebłagalne hymny. Czasami, kiedy gromada wystarczająco urosła w siłę, w biały dzień zachodzili do miasteczek. Rozbijali beczki z piwem, dzielili między ubogich jadło z kupieckich kramów i obdzierali mieszczki ze zbytkownych strojów, które palili na placu przed świątynią pospołu z heretyckimi księgami, pachnidłami czy sprośnymi obrazami. Zdarzało się, że przy zbożnym zajęciu zaskoczyła ich cechowa milicja albo oddział pachołków, wezwanych pospiesznie z najbliższej strażnicy. Wyrzynano wówczas biczowników bez litości, a ocalałych przykładnie kaźniono na placach, w tym samym miejscu, gdzie wcześniej ich prorok wygłaszał kazania.

Nikt jednak nie zdołał pojmać pana Krzeszcza. Spomiędzy zbiegłych przypisańców dobrał sobie strażników, aby go bronili, choćby kosztem własnego życia. Ladacznice i żebracy krążyli wokół pomorckich garnizonów, w gospodach i zamtuzach zbierali wieści o zbrojnych wyprawach przeciwko biczownikom. Moc bogini była nad nim i wiedział, że od ludzi jest bezpieczny. Wciąż jednak bał się skalnych robaków i wiedźmiego uroku, co go zadławi pośrodku nocki. Nadal też nie miał dość siły, aby stawić czoło żalnickiemu wywołańcowi.

Tymczasem sława jego objawień ściągnęła do biczowników kilku sług żalnickiej bogini. Pan Krzeszcz kiwał w milczeniu głową, gdy tłumaczyli, że wizje są znakiem od Bad Bidmone, która pragnie osadzić na tronie prawowitego dziedzica. Byli przecież fałszywymi kapłanami i służyli fałszywemu księciu. Po kilku tygodniach daremnych wysiłków, namów i perswazji niektórzy z nich nazwali pana Krzeszcza heretykiem i odeszli. Inni jednak pozostali, łapczywie nadstawiając ucha opowieści o krwawej przebłagalnej ofierze, która miała na nowo przywołać Bad Bidmone.

Ale pan Krzeszcz nie dostrzegał w nich ani źdźbła własnej żarliwości. Chcieli pomsty na Pomorcach, za hańbę wypisaną na ich twarzach śladem po tatuażach, za odebrane świątynie i zwalone posągi bogini, które porąbano siekierami i rzucono na podpałkę, wreszcie za dwa tuziny lat prześladowań, obelg, krycia się po oczeretach, bagnach i wiejskich przysiółkach. Pan Krzeszcz nie ganił ich, choć nazywali Koźlarza prawdziwym kniaziem, obranym i koronowanym wedle obyczaju najwyższego kapłańskiego kolegium. Sam jednak wiedział lepiej. I czekał, aż bogini da mu ostateczny znak.

Teraz kroczył śmiało po ścieżce z księżycowego światła. Przeszedł przez pasmo krzewów i wysoki łan trawy. Nie patrzył pod nogi. Prowadziła go bogini, więc nie zawahał się, wchodząc pomiędzy wilgotne wełnianki, żurawiny i bagno, które owijało się wokół jego bosych kostek. Wreszcie nie czuł pod stopami nic prócz błotnistej wody pokrytej kożuchem rzęsy i przegniłego mchu. Wciąż jednak maszerował wytrwale, prowadzony jasnym księżycowym blaskiem. Pęcherzyki powietrza tańczyły na powierzchni moczaru, znaczyły mu drogę.

Tam ją zobaczył.

Stała pośrodku trzęsawiska, pod czeremchą, wykrzywioną i pokrytą sinymi naroślami. Blade kwiaty dzięgielu kołysały się łagodnie wokół jej stóp.

Lecz pan Krzeszcz widział jedynie jej twarz, jasną od miesięcznego światła i naznaczoną szramami w miejscu, gdzie ugodziły ją pomorckie bełty. Na ramionach miała opończę, postrzępioną i dziurawą. Giezło było cienkie i bogini dygotała z zimna na nocnym chłodzie. Na ten widok w piersi pana Krzeszcza wezbrała dziwna żałość i litość serdeczna. Chciał wyciągnąć ku niej ręce i do stóp jej upaść, ale śliskie łodygi trzęsidła pochwyciły go mocno, przytrzymały. Mógł tylko patrzeć z oddali.

Przezroczysta łątka przysiadła mu na ramieniu, a po obliczu bogini poczęły spływać łzy. Wielkie krwawe krople ściekały jak koralowe paciorki, toczyły się po gieźle z bieluśkiego płótna. I było tak cicho, że pan Krzeszcz słyszał przenikliwy bzyk owadzich skrzydełek nad łęgami, odległe pohukiwanie sowy i parskanie konia na leśnej polanie.

Potem, w chwili krótkiej jak uderzenie serca, bogini uniosła do twarzy opończę i otarła krwawe łzy. A kiedy odsunęła sukno, szlachcic zobaczył jej prawdziwe oblicze. Poczerniałą twarz w wieńcu z obciętych rąk, w naszyjniku z głów, którym wyłupiono oczy. W boku Bad Bidmone tkwił miecz, potężny dwuręczny miecz żalnickich kniaziów, a wystrzępiony płaszcz bogini był sztywny od zakrzepłej posoki. I nagle szlachcic zrozumiał. Oto patrzył na miecz boleści, który dotknął jej nieśmiertelnego ciała tamtej nocy, kiedy płonęła cytadela Rdestnika, i który znieważył ją bardziej niż napaść Pomorców.

Bogini uśmiechnęła się do pana Krzeszcza, tylko do niego, i wiedział, że dobrze odgadł jej życzenie.

Miała oczy przejrzyste jak płatki jabłoni. Jak oczy jego matki, zapamiętane z surowej blachy trumiennego portretu.

Pochylił nisko głowę, chcąc jednym szarpnięciem wyrwać miecz. Nieomal poczuł pod palcami chłodny metal głowicy, gdy kilka kroków za nim zachlupotało bagno. Ktoś zwalił się w błotnistą breję.

– A bodajby wciórności! – zaklął tamten ze złością.

Pan Krzeszcz poczuł, jak rękojeść wyślizguje mu się z palców. Pochwycił ją rozpaczliwie, spróbował szarpnąć ku sobie. Ostrze ani drgnęło.

– No, popatrzcie, ludzie, jakie cudeńka! – rozległ się za nim chrapliwy, pełen szyderstwa głos spichrzańskiego farbiarza. – Szalejuś się, stary, napił, że we ćmie z krzakami wojujesz?

Rozmodlenie pana Krzeszcza prysło bez śladu. Kątem oka dojrzał, jak bogini blednie i osuwa się w wodę, zmienia w słaby cień na powierzchni. Stał na niewielkiej kępie pośrodku bagniska, tuż przed karłowatą czeremchą i jego własny miecz był wbity głęboko w pień. Kwiaty dzięgielu błyskały tu i ówdzie w oparze jak błędne ogniki, będące duszami zmarłych, którym poskąpiono odkupienia.

Spichrzański rebeliant wygramolił się z błota i z krzywym uśmiechem popatrzał na pana Krzeszcza. W ręku trzymał końską szczękę na kiju, straszliwą broń żalnickiego chłopstwa. I znowu był pijany, choć pan Krzeszcz po wielekroć napominał go, by nieprzystojnym zachowaniem nie czynił sobie wstydu i ludzi do złego nie kusił.

– Ostrożnie z tym żeleźcem, ojciec – zakpił Siny Paluch – bo krzywdę jeszcze se zrobisz i nieszczęście będzie. No chowaj, powiadam! – huknął i potrząsnął kiścieniem. – Albo kulasy utrącę!

Pan Krzeszcz pospiesznie wyszarpnął ostrze i cofnął się o krok. Farbiarz uśmiechnął się krzywo.

– Tak lepiej – pochwalił z drwiną. – Bo takem sobie pomyślał, ojciec, że czas nam pogwarzyć. Jakoś się ostatnimi czasy nie składało. Ale ja człek cierpliwy, postanowiłem poczekać. I dzisiaj się los uśmiechnął. Popijam okowitkę, w gwiazdy patrzę, a tutaj się człek przekrada i w las jak zając kica. Patrzę lepiej, a to nikt inny, tylko umiłowany nasz prorok. Tedy pokicałem za wami, bo żal byłby wielki, gdybyście się nam mieli niecnie w bagnisku utopić.

– Bogini po mnie posłała – wtrącił oburzony pan Krzeszcz – i własną ręką wiodła…

– Takie brednie, ojciec – przerwał farbiarczyk – chamom możecie prawić. Mnie wasze omamy za jedno, więc pofolgujcie sobie. No, nie marszczcie się. – Zarechotał, widząc wzburzenie pana Krzeszcza. – Nie myśleliście chyba, że mnie wasza maskarada zwiedzie?

Istotnie, bez względu na wysiłki szlachcica nieszczęsny rebeliant pozostał obojętny wobec cudownych objawień, a los bogini uwięzionej w kamieniu nie obchodził go ani o jotę. Rwał się do bitek z Pomorcami i chętnie chadzał przeciwko szlacheckim dworcom. Jednak w chwilach szczerości, sowicie zakrapianej gorzałką, sprośnie wymyślał panu Krzeszczowi od oszustów i heretyków. Czasem wręcz straszył, że wyda go Pomorcom.

Szlachcic przyjmował groźby pokornie, podobnie jak nieprzystojne śpiewki zawodzone pijackim falsetem przez farbiarza o zmierzchu, kiedy całe obozowisko zbierało się na pospólnych modłach. Milczał, choć łotr snuł szydercze opowieści, jak naszedł proroka półprzytomnego ze strachu w chaszczach u Spichrzy. Przymykał oczy, gdy bezbożnik podkradał grosze ze wspólnej szkatuły, aby mieć za co na jarmarku pić i łajdaczyć się z wszetecznymi dziewkami. Słowem, pan Krzeszcz cierpiał wielce. Wszelako nie tracił nadziei, iż Bad Bidmone pokara bluźniercę i sprowadzi Pomorców, którzy obwieszą go na solidnym konopnym sznurze.

Bogini jednak zwlekała. Farbiarz nieodmiennie powracał do obozowiska bez złamanego szeląga, w przyodziewku splugawionym i podartym, niosąc za sobą odór rozpusty i przeniewierstwa. A kiedy go pan Krzeszcz próbował napominać łagodnymi słowy, prostak śmiał mu się w twarz i szydził bezczelnie.

– Milczycie, ojciec? – zapytał farbiarz. – I dobrze, nie trza jęzora po próżnicy strzępić. Ja tedy będę gadał. Krzywda mi się dzieje, ojciec, i dalej tak być nie może. Chcecie się w zbawcę i proroka bawić, wasza wola, ale ja ani myślę suszyć czy grzbiet korbaczem smagać. Owszem, jeśli trzeba tumult wszcząć albo z pachołkami się bić, mogę was w misjonarskiej robocie wspomóc, czemu nie? Nie pierwszyzna mi jaśnie panów trzepać. Ale za jedno mi, przed jaką kukłą kniaź bije pokłony. Bo każdą można zabić. – Oblizał się drapieżnie. – Dobrzem to zapamiętał z naszego karnawału.

Na podobne bluźnierstwo pan Krzeszcz mimowolnie opuścił dłoń na rękojeść miecza.

– No, no! – Farbiarz znów pogroził mu kiścieniem. – Nie bądźcie, ojciec, zbyt krewki, bo tak wam przyłożę, że nie jedną boginię, lecz wszystkie zobaczycie. Trzeba nam szczerze pogadać. Przyznaję, łebski z was człowiek, ale samolubny. Chcecie panów łupić i mieszczan z majątku obdzierać? Piękna intencja i pierwszy wam przyklasnę. Jednak po co łup palić – ciągnął z rosnącym oburzeniem – i dobytek marnować? Rozumiem, że można pana dla uciechy obwiesić albo gołego po śniegu kańczugami pognać. Lecz dziewkom po co łby golić i to młodym, nadobnym? Po co luzem je puszczać, nie wyonacywszy nawet na sianie? I beczki z winem rozbijać? Przecie marnotrawstwo czyste!

– Chciwość grzech jest! – nie zdzierżył pan Krzeszcz. – Takoż rozpusta, pijaństwo!

– Nie chcecie, nie grzeszcie! – warknął przez zaciśnięte zęby farbiarczyk.

Pan Krzeszcz wbił spojrzenie w trawę. Farbiarz był człekiem podłym, zaprawionym w mordach, przy tym krętaczem i okrutnikiem. Bez skrupułów mógł rozszczepić człeka kiścieniem, a martwego w bagno wrzucić, więc pan Krzeszcz cofnął się przezornie na sam kraniec kępy. I nagle coś błysnęło u brzegu, na wolnej od rzęsy i szuwarów powierzchni bagniska. Serce zabiło mu żywiej. Bogini była tuż obok, ukryta w mętnej wodzie. Białe giezło otulało ją jak plama księżycowego światła, a wokół falowały pasma moczarki i wełnianki. Wydało mu się, że popatrzyła prosto na niego. W ręku trzymała miecz i wyciągała go ku panu Krzeszczowi ku górze, aż zląkł się, by ostrze nie przebiło powierzchni.

– Przecie wam dziewek nie stręczę – ciągnął rebeliant. – Wyście człek stary, sterany, wam wszystko jedno. Ale mnie nie. I nie dam się przymusić do waszego szaleństwa. Dosyć żem się nacierpiał. – Splunął z obrzydzeniem. – Te wszystkie posty, modlitwy, nocne czuwania i śpiewy. Jakbym znów w farbiarni robił!

Szlachcic skinął głową, lecz ukradkiem spozierał w bok, ku Bad Bidmone. Bogini uśmiechnęła się, a za jej plecami, w kłębach mułu, zaczęły się rysować inne postaci. Unosiły się z wolna, nabierały ludzkich kształtów. Kiedy były tuż przy powierzchni wody, pan Krzeszcz zobaczył wyraźnie twarze ofiar moru, obrzmiałe i przegniłe.

– I dlatego powiadam, ojciec, dość tego! – perorował dalej farbiarz. – Wystarczy. Teraz chcę dziewek, miodziku zacnego, porządnej strawy. A złotem, coście je w pańskich dworach, ojciec, zrabowali, jakoś się podzielimy – zawiesił głos. – Słuchasz mnie, ojciec? – ponaglił, gdy tamten wciąż nie odrywał oczu od tafli bajora.

– A jak nie? – zapytał powoli pan Krzeszcz.

Palce upiorów niecierpliwie przebiegały po wodzie, marszcząc ją w drobne fałdki. Szlachcic nie widział już bogini. Odeszła, choć upiory pozostały. Ale to nie były topielce, nie próbowały go pochwycić ani ściągnąć w głębinę. Spojrzał im prosto w oczy. I nabrał pewności.

Nie bez powodu Bad Bidmone przyszła do niego w wieńcu z ludzkich głów i powiodła go w głąb Trzęsawiska Moru.

– Co jak nie? – zeźlił się farbiarz.

– Jak się nie podzielimy – wyjaśnił cierpliwie pan Krzeszcz. – Bo nie moje to złoto, żebym się miał nim dzielić.

Farbiarz na chwilę zastygł ze zdumienia. Nie spodziewał się podobnej wymówki.

– A niby czyje? – roześmiał się nieco fałszywie.

– Jej!

Chmura zasłoniła księżyc. Z biegłością, nabytą podczas niezliczonych karczemnych burd, zajazdów i pijackich potyczek, pan Krzeszcz wydobył miecz i ciął farbiarza przez szyję. Nawet nie poczuł oporu, tylko kilka kropelek krwi upadło mu na twarz. Usta rebelianta poruszały się jeszcze, kiedy jego głowa wyprysnęła w powietrze i poszybowała ku ciemnej powierzchni bagniska. Pan Krzeszcz miał wrażenie, że z głębi moczaru uniosły się zachłanne ręce upiorów, pochwyciły ją i wciągnęły w topiel.

Potem księżyc pokazał się na nowo. Pan Krzeszcz popatrzył przytomniej. U pnia czeremchy leżał bezgłowy zewłok farbiarza. Prócz niego wokół nie było nic prócz tumanu i sitowia.

Otarł miecz, pochylił się nad trupem i dobył mu zza pazuchy flaszkę z resztą gorzałki. Wylał trunek pomiędzy krze i stąpając ostrożnie, podszedł na sam skraj kępy. Nad taflą bajora unosiła się mdła woń zgnilizny i rozkładu. Pan Krzeszcz przyklęknął i ostrożnie zaczerpnął wody we flaszkę. Wiedział, że o poranku opuści biczowników i odtąd będzie wędrował sam, aby należycie wypełnić nakaz, który dojrzał w opuchniętych twarzach ofiar moru.

Загрузка...