ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Zbójca ocknął się nagle. Pierwsze, co poczuł, to ręce, skrępowane i wykręcone pod dziwnym kątem. Głowa zwisała mu w dół, a kiedy spróbował nią poruszyć, nieomal zawył z męczarni. Ból orzeźwił go nieco. W jednej chwili przypomniał sobie zasadzkę i szlachcica w szkarłatnym kubraku. Zrozumiał, że ktoś z hajduków musiał go uderzyć w łeb i powiązać jak świnię. Nadgarstki i kostki rwały okrutnie, widać zawiesili go na belce.

Ostrożnie uchylił powieki, ale zobaczył nad sobą tylko żerdkę, wygwieżdżone letnie niebo i krawędź okopconej ściany. Zgadywał, że wnieśli go do środka tartaku. Jednak było mu dziwnie chłodno. Wnet zresztą zrozumiał, dla jakiej przyczyny. Łotry, rozdziali go do gołego. Zdjęli kolczugę i wańtuch, koszulę, portki i pyszne buty z żółtej świńskiej skóry. Nawet gaci nie zostawili. Wisiał na drążku, świecąc nagim przyrodzeniem. I ani mógł się poruszyć.

Poczuł na gębie podmuch powietrza i spiesznie przymknął powieki. Jednak na próżno.

– Zbudziłeś się, serdeńko – usłyszał nad sobą kpiący głos szlachcica. – A jużem się trwożył, czy cię moi ludzie nie zdzielili za mocno w czerep.

Twardokęsek nie udawał więcej. Otworzył oczy.

Pod ścianą dojrzał gromadę rebeliantów, wszyscy w powrozach i zrzuceni na kupę. Nie zostało ich więcej niźli półtora tuzina. Zbójca zastanowił się przelotnie, czy Skarzyk zdołał się wymknąć z opresji. Ale równie dobrze hajducy mogli go zarąbać i zostawić ścierwo na majdanie.

Pleskota leżał z przodu, związany na własnej szabli. W gębie miał szmatę, więc patrzał tylko na zbójcę żałośnie znad knebla. Żył jednak. Z wysiłkiem przetoczył się na bok i jeden z pachołków kopnął go z rozmachu w żebra.

Tylko Nieradzica nigdzie zbójca nie widział.

Szarpnął się na żerdce, wychylił w bok. Nic nie pomogło.

– Nie męcz się tak, serdeńko – zadrwił szlachcic – i nie mocuj na darmo. Bo ci jeszcze żyłka od wysiłku pęknie. A to za prędko. Pogwarzyć pierwej chciałem.

Zbójca milczał. Spod przymrużonych powiek spoglądał na szlachcica, konotując dokładnie w umyśle każdy rys jego wyschłej, pożółkłej gęby, wąsiska sumiaste i ostry nochal, który go upodabniał do drapieżnego ptaka. Twardokęsek nie sądził, aby tym razem udało mu się ujść cało z opresji. Ale na wypadek, gdyby bogowie raczyli zachować go przy życiu, zamierzał dobrze zapamiętać prześladowcę, aby mu się potem sumiennie wypłacić i za zasadzkę, i za pomordowanych kamratów.

Gdzieś w oddali, na majdanie, krzątali się pachołkowie. Twardokęsek słyszał przyciszone głosy, dźwięk rozrywanego płótna, trzask łamanych gałęzi. Pewnie cyrulik opatrywał rany.

– Oj, coś dziwnie mało rozmowny jesteś, mości zbójco – ciągnął wielmoża, obracając w rękach kopiennicki szarszun Twardokęska. – A to niepolitycznie, oj nie. Bo chęć mam wielką o zasługach twoich posłuchać, o bitwach sławetnych, coś je u boku Iskry w obcych krajach toczył, i o przewagach nad pomorckimi zagonami.

Pierwej ci w te modre ślepia plunę, pomyślał zbójca.

– Wiem, co ci się teraz we łbie roi, serdeńko. – Szlachcic uśmiechnął się półgębkiem. – Że słówka marnego nie piśniesz, pogardę mi swoją okazując. Ano, wachmistrzowi też się tak zdawało. Tyle że się potem nim moi pachołkowie zajęli, a mam tu rzemieślników zacnych i w swym zajęciu wyćwiczonych. Powiadam wam, że jakby im kloc drewna niemy powierzyć, i on by na koniec zaśpiewał rzewnie. I wy też śpiewać będziecie, mości zbójco. Prędzej, niźli sądzicie.

Odsunął się w bok, aby zbójca mógł dojrzeć zgrabny stosik polan, przyszykowany pośrodku zrujnowanego tartaku. Zbójca przełknął ślinę. Nie sądził, aby szlachcic zamierzał warzyć polewkę.

– Rozumiesz już, serdeńko. – Szlachcic trącił go lekko szarszunem i zbójca zakołysał się w pętach. – Tedy może i przypiekać nie trzeba będzie. Wszystko mi opowiesz, co do joty. Którzy panowie w bunt zamieszani i kto cię w tym zbójeckim procederze wspierał. Boś ty nie żaden powstaniec, ale prosty grasant, co się do księcia jaśnie pana przyczepił jak gówno do podeszwy. I nie z miłości do niego, jeno dla korzyści własnej. Dla rabunku i krwi niewinnej przelewu. Bo taki już jesteś i nie zdołasz się odmienić. Do tego też się przyznasz. Zanim zdechniesz.

Ostatnich słów jednak zbójca nie słuchał już uważnie, gdyż nieopodal sterty drew, pomiędzy czterema pachołkami, którzy obojętnie przegryzali chleb z cebulą, dojrzał Nieradzica. Chłopak siedział, oparty o podmurówkę. Ręce miał skrępowane na plecach, ale nie zrzucono go na kupę wraz z innymi. I kiedy zbójca spojrzał w jego niebieskie oczy, zrozumiał, dlaczego. W jednej chwili pojął też, kim jest jego prześladowca.

Z dawien dawna dochodziły go słuchy, że podkomorzy, ojciec Nieradzica, gardłuje przeciwko niemu zaciekle, oskarżając o podburzanie synaczka do buntu i rozliczne nieprawości. Twardokęsek nie sądził jednak, że tak szybko od wyrzekań po knajpach przejdzie do rakarskiej roboty.

– Widzę, że zmiarkowałeś, serdeńko, w czym rzecz – skwitował szlachcic. – Czas zatem zaczynać. Podpalajcie! – Skinął na pachołków.

Zbójca poruszył się nieznacznie. Przeguby i kostki nie rwały już żywym ogniem. Powoli tracił czucie.

Kiedy ognisko zapłonęło jaśniej, mógł się wreszcie lepiej przyjrzeć Nieradzicowi. Chłopak nie wyglądał na poturbowanego, choć na policzku miał rozmazaną krew. Twardokęsek nie przypuszczał jednak, aby ojciec pozwolił go porządnie ranić. No, może każe go za nieposłuszeństwo wychłostać, pomyślał, i dni parę potrzyma w lochu o chlebie i wodzie, potem zaś odeśle precz z Wilczych Jarów. Ale nie umorzy. Była w tym jakaś pociecha.

Podkomorzy również odwrócił się ku synowi. Pod jego wzrokiem Nieradzic wyprostował się w więzach i buntowniczo zadarł brodę. Któryś z pachołków zachichotał cicho.

– Pięć batów! – rzucił przyciszonym głosem podkomorzy.

Niefortunny żartowniś umilkł jak niepyszny. Dwóch pachołków pochwyciło go za łokcie i pociągnęło na zewnątrz, na majdan. Nie opierał się nawet. Dobrze znał pańskie obyczaje i lękał się sroższej kary.

– Widzicie – znów odezwał się podkomorzy – niedobra jest rzecz dzieci przeciwko rodzicielom buntować. Może gdybyście tylko na trakcie po bożemu łupili, żywym bym was puścił, wysmagawszy pierwej. Ale nie teraz.

Z majdanu dały się słyszeć wrzaski batożonego hajduka. Kamraci nie żałowali ramion.

– Nie buntował mnie – przemówił ochrypłym głosem Nieradzic. – Sami dobrze wiecie.

Tym razem nikt nie odważył się roześmiać. Podkomorzy podszedł do syna i z rozmachem trzasnął go w gębę. Głowa chłopaka uderzyła w kamienną podmurówkę. Kiedy znów spojrzał na zbójcę, na twarzy miał świeżą krew.

– Aż zadziwienie bierze, jak się to warcholstwo pleni – zauważył podkomorzy. – Od łyczka do trzewiczka.

Nieradzic otworzył usta, aby coś rzec. Podkomorzy tylko pogroził mu palcem.

– Nie trza przerywać, kiedy starsi radzą – rzekł dobrotliwie. – Zwłaszcza jeśli z rozmowy nauka użyteczna płynie. A ty się wiele musisz jeszcze nauczyć, synku. Także o tym, jak sobie należy druhów i opiekunów dobierać. No, ale o tym ci już mości Twardokęsek opowie. Wedle kolejności. O kupcach mordowanych dla zysku na gościńcu. O zdradach, przeniewierstwach i łupiestwie. O skarbczyku zrabowanym kamratom z Przełęczy Zdechłej Krowy. O druhach wymordowanych nad Trwogą. O wiedźmie, co się z nią pokumał. Uzbiera się pokaźny rejestrzyk łajdactw. Dziwisz się, synku, skąd wiem? – Spojrzał na Nieradzica. – Ano, jak mnie wieść doszła o naszym zbójeckim hetmanie, postanowiłem się o jego przeszłości wywiedzieć. Tak na wszelki wypadek, aby personę poznać i po czynach ocenić. I wielce się zdziwiłem.

W odpowiedzi zbójca strzelił przez zęby śliną. Nie trafił. Plwocina opadła na klepisko, dobre dwie stopy od podkomorzego.

– Po cóż ta hardość? – zakpił wielmoża. – Niedługo już. Ja jestem człek serdeczny, urazy długo nie chowam. I takem sobie umyślił, że jeśli się szczerze pokajasz i winy swoje wyznasz, wtedy skruchę nagrodzę i łeb ci toporem zetnę. Jeśli zaś gadać nie zechcesz… – zawiesił głos. – No, ale przecie zechcesz. Jesteś człowiek rozumny. Inaczej byś się tak długo nie uchował.

Ognisko gorzało coraz mocniej. Ponad płomieniami zbójca wciąż widział oblicze Nieradzica – spuchnięte wargi, zaschniętą krew na policzku i wielkie niebieskie oczy. Zupełnie jak u wiedźmy. Równie bezmyślne.

Znienacka zdjęła go straszliwa wściekłość. Bogowie jedni wiedzieli, że mało w życiu popełnił dobrych uczynków. Ale teraz miał zdechnąć przez jeden z nich. Gdyby nie wyniósł dzieciaka z płonącej gospody, nie wisiałby teraz na żerdzi.

– Widzicie – podkomorzy przywołał pachołka ze smolnym łuczywem – nie dość grzech ogniem wypalić. Trzeba go jeszcze osądzić i w moralną naukę obrócić dla maluczkich. Dlatego kiedy skończę, nie będzie tutaj żadnych zbójeckich hetmanów ni towarzyszy Iskry nieśmiertelnej. Zostanie tylko postarzały, zestrachany rabuś, który bardzo cienkim głosem krzyczał będzie, aby go wreszcie dobić i męczarnię skrócić.

Trzymał pochodnię niedaleko, tak że zbójca czuł żar. Ledwie pohamował pragnienie, by szarpnąć się w więzach na oślep, byle dalej. Na czole czuł zimny pot, na ciało wystąpiła gęsia skórka. Na Przełęczy Zdechłej Krowy zdarzało się przypiekać jeńców nad ogniem. Nie było to przyjemne zajęcie ani czyste.

Podkomorzy przybliżył bardziej łuczywo. Zbójca poczuł, jak płomienie oblizały mu bok. Wyprężył się na żerdzi, lecz wielmoża już cofnął pochodnię. Uśmiechnął się po wilczemu, patrząc na kurczowo zaciśnięte szczęki Twardokęska i jego twarz, czerwoną z wysiłku.

– Śpiewaj, ptaszyno, śpiewaj – zachęcił go niemal ciepło. – Na cóż zda ci się ten upór? Na kim wrażenie wywrzesz? Na nich? – Machnął ręką ku powiązanym rebeliantom. – Im już wszystko jedno, też przed świtem zawisną na gałęzi. Usłuchaj własnej natury. Oszczędź sobie męczarni. Co ci z niej przyjdzie?

Nic, odparł w myślach zbójca. Zupełnie nic. Tobie też niewiele. Tyle że się przed własnym synkiem surowością poszczycisz i druha przed nim obszydzisz. Ale nic więcej.

Jednak kiedy podkomorzy znów przysunął pochodnię, zacisnął tylko zęby i wygiął się w łuk, z całej siły napierając na postronki. Tym razem wielmoża przytrzymał dłużej. Podniósł się ohydny swąd palonego ciała.

– Zaciekła juszka – mruknął podkomorzy.

Zbójca charkotliwie wciągnął powietrze. Poczuł, jak po policzku ścieka mu strużka krwi. Przegryzł sobie wargę.

– Jak mnie pierwsze wieści doszły o zbójeckim hetmanie, co naszym ludziom przewodzi – podjął obojętnym tonem wielmoża – jąłem się zastanawiać, dlaczego spomiędzy tylu godnych panów jaśnie wielmożny Koźlarz właśnie ciebie wybrał i przyhołubił. Cała zimę się gryzłem i zachodziłem w głowę, dlaczego właśnie ty. Zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy. Łupieżca, cham i zdrajca. I wiesz co, mości zbójco? Wciąż nie znam odpowiedzi.

Twardokęsek nie zdzierżył.

– A żebyś zdechł! – wyrzucił z siebie. – Żeby cię więcej święta ziemia nie nosiła.

Podkomorzy zaśmiał się gromko.

– Wszyscy kiedyś zdechniemy – odparł ze spokojem. – Jedni pierwej niż inni. Ty jeszcze przed świtem.

Obszedł zbójcę dokoła i przybliżył łuczywo do drugiego boku Twardokęska. Zbójca chciał i tym razem mężnie znieść męczarnię, ale nie strzymał. Darł się, wrzeszczał i szamotał w więzach jak opętany, póki podkomorzy nie odjął pochodni.

– Jakże będzie z tą opowieścią? – spytał pan triumfalnie. Zbójca potrząsnął głową. Na twarzy oprawcy odbiło się niedowierzanie.

– Jak sobie chcecie – syknął przez zaciśnięte zęby.

Po raz pierwszy Twardokęsek usłyszał w jego głosie złość. Nie zdążył nawet naprężyć mięśni. Płomienie znów przybliżyły się do jego boku. Na długo. Aż się zatchnął własnym krzykiem i zwisł bezwładnie w więzach.

Ktoś chlusnął w niego wodą.

– Omdlałeś – objaśnił go wielmoża. Stał tuż obok, obracając w palcach długi kordzik o srebrnej rękojeści. – Oj, słaby jesteś, bratku, wątłego zdrowia. Trza będzie delikatniej. Cobyś nam nie sczezł przed czasem.

Pojedyncza gwiazda oderwała się od nieboskłonu i łagodnym łukiem opadła w dół. Zbójca śledził jej tor, póki nie znikła za krawędzią tartaku, potem zaś jego wzrok padł na Nieradzica. Chłopak kulił się pod ścianą, pobladły i wymizerowany. Na policzkach miał ślady łez.

– A słyszałeś, serdeńko – rzekł swobodnie podkomorzy – że zanim wieprzka na ruszcie powieszą, trzeba go najpierw nożem ponakłuwać, żeby się lepiej piekło? Ot, tak! – Przeciągnął ostrzem po piersi Twardokęska.

Ale po przypiekaniu zbójca ledwie poczuł tę nową torturę. Po prostu przymknął oczy. Nie wrzeszczał nawet. Czekał, aż się wielmoża zmęczy nową zabawą.

Rozumiał, że powinien zaprzestać oporu już dawno temu. Mógł przecież powiedzieć pankowi, co tylko chciał usłyszeć. Nie obchodziło go nadmiernie, co sobie o nim pomyślą rebelianci. Nigdy o nich nie dbał. Potem tak zachlałby się siwuchą, że nic by nie poczuł, kiedy każą mu położyć głowę na pieniek. Ostatecznie znał gorsze rodzaje śmierci.

Tyle że zwyczajnie nie umiał zacząć gadać. Za bardzo go mierził ten szlachcic, który w otoczeniu czeladzi puszył się i krygował jak indor. Zresztą tak naprawdę nie szło przecież o niego, zbójcę z Przełęczy Zdechłej Krowy. Rozumiał to bardzo dobrze.

Nie on jeden.

– Zostawcież go wreszcie w spokoju! – wykrzyknął Nieradzic. – Nic wam nie powie.

Wszystko ucichło gwałtownie. Zamilkł nawet wysmagany pachołek na dziedzińcu.

– Podnieście go! – rozkazał w końcu podkomorzy.

Dwóch hajduków przypadło bez zwłoki do chłopaka i dźwignęło go na nogi.

– Taki jesteś pewien, synku? – spytał wielmoża niebezpiecznie cichym głosem. – Doprawdy nie wiem, skąd pewność. Zbójcy lubią gadać. Nie dalej jak zeszłej niedzieli w Staroźrebcu jeden w gospodzie u bramy bardzo się szczycił planem, co go z kamratami sprytnie wyrychtował. A plan taki jest, synku, żeby, jak się tu u nas na dobre wojna rozpęta, książęcy skarbczyk ukraść, co go jeszcze z Rdestnika kapłani wynieśli. A wiesz, synku, jak zwano onego rozmownego zbójcę? Ano Wekiera…

Twardokęsek przymknął oczy. Ani mu przez myśl nie przeszło, że samotna wyprawa Cherchela do Książęcych Wiergów skończy się tym, że w najbliższej oberży grasanci wypaplają ochoczo cały plan. Dawniej zbójcy bywali dyskretniejsi i bardziej ostrożni.

– Łeż! – wrzasnął zapalczywie chłopak. – Łeż nieprawdziwa i potwarz.

– Chyba nieobce ci miano owego Wekiery, synku. – Podkomorzy uśmiechnął się. – Zatem pewnie odgadniesz, kto jest jego hersztem i cały rabunek uknuł chytrze z wiergowskim bankierem. Bo sam Wekiera żadnych już domysłów nie poświadczy. Obwiesiliśmy go statecznie na dusienicy.

Nieradzic wydał cichy dźwięk, jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem. Opanował się jednak.

– Źleś sobie, synku, komilitonów obrał – ciągnął jego ojciec. – Bardzo nieroztropnie. Nie tylko do zdrady przeciwko prawowitemu kniaziowi dałeś się zaprzęgnąć, lecz także do pospolitej grabieży.

Zbójca przymknął oczy. Zwisał teraz bezładnie, wdzięczny za chwilę wytchnienia. Powoli ogarniało go dziwne otępienie.

– Kłamiecie, panie ojcze – odpowiedział Nieradzic. Próbował mówić spokojnie, lecz głos mu się łamał. – Chcecie mnie z druhami poróżnić, abym temu rakarstwu przyklasnął i za wami poszedł. Bo wstyd wam. Wstydzicie się, że nawet zbójca prawowitego pana rozpoznał i poszedł jemu służyć. Ten cham, łupieżca i zdrajca, jakeście raczyli go nazwać. Ale nie wy. Wyście woleli z Pomorcami we dworcu pić i starostwa od nich za bezcen skupować…

Ostry trzask wyrwał zbójcę z otępienia. Zobaczył, jak Nieradzic szarpnął się w ramionach hajduków. Podkomorzy cisnął na klepisko pochodnię i rozmasował kostki prawej dłoni.

– Takiś mądry, synku? – spytał ze złością. – Sądzisz, że moje pobudki ogarniasz i wszelkie przyczyny rozumiesz? Zdaje ci się, że wszystko proste – bo ojciec zdrajca, sprzedawczyk, a rebelianci zacni, z miłości ku ojczyźnie pachołków mi mordują? Cóż, może i proste. Ale skoro swych druhów bardziej niż ojca miłujesz, uczynię ci tę łaskawość i szansę dam, byś ich ocalił. No, popatrzaj na nich! – Ujął Nieradzica za brodę i siłą odwrócił jego głowę ku powiązanym powstańcom. – Przynajmniej są swojacy, choć zdrajcy.

– Mam z wami do dworca wrócić – odgadł chłopak.

– I tak wrócisz, ptaszyno. – Podkomorzy szyderczo wykrzywił wargi. – Po woli albo niewoli, mnie tam za jedno.

– Tedy czego chcecie?

Ojciec pomilczał trochę, nie odrywając od niego wzroku.

– Nową pochodnię! – Rozkaz był ostry, szczekliwy.

Pan nie obejrzał się przez ramię na hajduka, który podał mu płonącą głownię. Przełożył kopiennicki szarszun zbójcy pod ramię i badawczo przyglądał się synowi.

Czerwonawy blask ognia padł na twarz chłopaka i zbójca zląkł się przelotnie, że podkomorzy i jego zechce spróbować przypiekać. Ale nie, pomyślał Twardokęsek. Nie po to przecież zastawiał zasadzkę, aby w niej umorzyć własne szczenię. Musiał zamyślać coś innego.

W żółtawej, jakby opuchłej twarzy wielmoży znów pojawił się dziwny, szyderczy grymas.

– Zdejmijcie mu więzy – rozkazał.

Hajduk się nie zawahał. Co prędzej dobył korda i rozciął Nieradzicowi pęta.

Chłopiec opuścił ramiona i z wahaniem rozcierał przeguby. W twarzy miał lęk. Twardokęsek spostrzegł, że Nieradzic dopiero teraz zaczął się naprawdę bać.

Podkomorzy również nie omieszkał tego zauważyć.

– Lękasz się, synku? Niepotrzebnie zgoła, bo jeno miłosierdzie pragnę dzisiaj okazać. Puszczę wolno Pleskotę i wszystkich jego kamratów, choć srodze mnie ukrzywdzili, rozkazów nie wypełniając. Ale dość o tem. Niech sobie idą, gdzie zechcą.

– Co mam uczynić? – spytał ochryple chłopak. – Rzeknijcie wreszcie.

– Uwierzyć – odpowiedział wielmoża. – Uwierzyć w moje słowa i zaufanie okazać. Nie gębą, ale czynem.

Zbójca zaczynał pojmować. I zdjęła go czysta groza.

– Wypuszczę rebeliantów. Co do jednego – mówił dalej ojciec. – Ale dla zbójcy nie masz w Wilczych Jarach miejsca. I nie masz wybaczenia dla zbrodni jego i rabunku, co go przeciwko książęciu uknuł. Wszystkich was okpił, oszukał. I ty go teraz ukarzesz. – Wyciągnął ku chłopcu łuczywo. – Ogniem.

– Nie! – Nieradzic odskoczył o krok i odruchowo schował ręce za plecy.

– Tak ci go żal, synku? – Podkomorzy skrzywił się kwaśno. – Zgoła niepotrzebnie. Jemu i tak dzisiaj spotkanie z kostuchą pisane. Nie w twojej mocy to odmienić. Możesz tylko druhów ocalić. Tych wilczojarskich, prawdziwych.

Chłopiec spojrzał na Twardokęska, jakby szukał u niego otuchy.

Nie znalazł.

Podkomorzy uśmiechnął się brzydko.

Przez jedną krótką chwilę zbójca oddałby wszystkie bogactwa świata za kawałek zacnego szarszuna i swobodne ręce. Tylko tyle.

– Nie zrobię tego – wykrztusił chłopak.

– Tedy zaraz każę Pleskotę powiesić – odparł ojciec. – Jego i całą resztę. Powróseł mamy dosyć.

Pleskota rzucił się w pętach, przetoczył po polepie. Twarz miał czerwoną, nabrzmiałą od krzyku. Knebel jednak stłumił wszelki dźwięk.

Nieradzic trząsł się cały.

– Jakże więc będzie? – dociekał pan.

Chłopak rzucił się nagle naprzód, wyrwał podkomorzemu pochodnię. Przez moment zbójca sądził, że zaraz poczuje na skórze płomienie, sprężył się cały i napiął. Omylił się jednak. Nieradzic zwinął się w miejscu i z wyciągniętą głownią skoczył na ojca. Za wolno. Wielmoża, choć postury słusznej i ociężały na pierwszy rzut oka, uchylił się płynnie, a potem pochwycił zbójecki szarszun. Nie obnażył nawet ostrza. Po prostu wyrżnął chłopaka w ramię pochwą miecza. Nieradzic upadł na polepę. Pochodnia odtoczyła się w bok i zgasła.

– Nienawidzę was! – wykrzyczał przez łzy chłopak. – Nienawidzę was!

Ojciec ruszył ku niemu zamaszystymi krokami.

– Będziesz musiał się nauczyć z tym żyć – oznajmił chłodno. Uchwycił go za ramię i mocnym szarpnięciem poderwał opierającego się na nogi. – A teraz popatrzysz, jak zarzynam twego mentora w zbójeckim rzemiośle. Potem powiesimy całą resztę.

– Albo i nie – odezwał się ktoś od progu.

Jego głos zabrzmiał w uszach zbójcy niczym muzyka anielskich chórów. Odchylił głowę, mało nie skręciwszy sobie karku.

Podkomorzy zawahał się przez moment. Nieradzic wyrwał mu się i uskoczył pod ścianę.

Bogoria stał w drzwiach tartaku. Na kubraku miał plamy, w ręku okrwawioną szablę. Omiótł zbójcę spojrzeniem, uniósł brew i uśmiechnął się plugawo. Za ten jeden uśmiech Twardokęsek miał go ochotę uściskać.

– Brzydko się, chłopcy, zabawiacie – rzekł pogodnie Bogoria. – Ale moim ludziom jęło się cnić na zewnętrzu. I noc coraz chłodniejsza… Zda się przy ogniu ogrzać. Jeno nie przy takim – dodał, mierząc wzrokiem spalone boki Twardokęska.

Podkomorzy pozbierał się zdumiewająco szybko. Musiał dobrze rozumieć, że kompania Bogorii chytrze podeszła i pogromiła jego hajduków. Dobył zbójeckiego szarszuna i odrzucił pochwę w bok. Jeśli broń nie leżała mu w dłoni, nie dał tego po sobie poznać.

Do tartaku wsypywali się kolejni kamraci Bogorii. Kilku rzuciło się ku powiązanym rebeliantom. Dwóch przypadło do zbójcy. Zawył mimowolnie, kiedy opuścili go na ziemię. Pociemniało mu przed oczami. Ręce miał już wolne, lecz nie mógł nimi poruszyć. Od nadgarstków rozchodziła się fala rwącego bólu. Boki były dwiema smugami ognia.

– Gorzałki – wychrypiał z trudem.

Podkomorzy wciąż stał pośrodku klepiska z obnażonym mieczem w ręku.

– Stawaj! – rzucił przez zaciśnięte zęby.

– Niby czemu? – zapytał z rozbawieniem Bogoria. – Pasy darł z ciebie będę. Powoli, abyś nie sczezł przed czasem. Tak, jak zbójcę męczyłeś. Dokładnie tak samo.

Jeden z kamratów Bogorii lał już Twardokęskowi do gęby zacną spichrzańską siwuchę. Ból nie ścichł ani trochę, lecz sam smak gorzałki uspokajał, niósł ulgę. Kątem oka zbójca dojrzał Nieradzica. Chłopak stał pod ścianą, blady jak chusta. Ręce miał skrzyżowane na piersi.

– Bogoria – odezwał się słabo Twardokęsek.

Szlachcic odwrócił się lekko niemu, nie przestając jednak obserwować podkomorzego.

– Zostaw to ścierwo, Bogoria – podjął z wysiłkiem zbójca. – Puść wolno. Szkoda miecz brudzić.

Na twarzy wielmoży wystąpiły krwawe plamy. Bogoria rzucił krótkie spojrzenie na Nieradzica. Zbójca skinął głową.

Szlachcic zastanawiał się chwilę.

– Sierotka! – krzyknął wreszcie.

Do tartaku wbiegł olbrzymi pachoł w pogiętej misiurce. W ręku trzymał potężne biczysko o siedmiu rzemieniach i gapił się na Bogorię z usłużnością psa, któremu zaraz każą uczynić nową sztuczkę.

– Wyprowadzisz naszego wielmożnego pana podkomorzego na drogę – przykazał szlachcic. – A jakby się próbował opierać, korbaczem pognaj. Buty mu pierwej zzuwszy, żeby miał naukę i na darmo się więcej po wykrotach nie czaił.

Sierotka uśmiechnął się szeroko.

Twardokęsek omdlał.


* * *

Powieźli go w kolebce pomiędzy końmi. Z początku czuł jeszcze kołysanie i chłodne, nocne powietrze na twarzy. Potem wszystko odpłynęło. W malignie zwidywały mu się rude włosy Szarki, rozrzucone na wodzie, unoszące się pod powierzchnią jak złote pasma wodorostów. Słyszał łopot płomieni, szczęk mieczy i krzyki mordowanych. Iskra zbiegała po schodach w jakimś odległym obcym miejscu, którego nie potrafił rozpoznać. Znów miała w dłoniach dwa zakrzywione miecze norhemnów, a poblask ognia kładł się na ich ostrzach jak smuga krwi. Śmiała się. Jej śmiech sprawiał, że zbójca wił się pośrodku majaku i krzyczał z bólu.

Obudził się w niewielkiej ciemnej komnatce. W nozdrzach zakręcił go mocny zapach ziół, chmielu i stęchłego piwa. Spróbował podnieść się na łokciu.

– Nie trzeba – usłyszał nad sobą niewieści głos. Jasnowłosa kobieta delikatnie popchnęła go na łóżko i przysunęła mu do ust kubek. Nie umiał rozpoznać jej twarzy. – Wypij to.

Napitek był cierpki i gorący, parzył wargi. Zbójca chciał zaprotestować, zażądać gorzałki, ale zakręciło mu się w głowie. Opadł na puchową poduchę i przymknął oczy. Ledwie na moment, aby nabrać sił, lecz natychmiast zapadł w głęboki, pełen koszmarów sen. Znów widział Szarkę. Iskra leżała na nagich deskach, na dnie łodzi, która kołysała się bezładnie na falach, popychana prądem. Powieki miała opuszczone i nigdzie wokół nie słyszał gniewnych krzyków jadziołka. Jej twarz była bardzo blada, z ciemnymi smugami brwi, które wyglądały, jakby nakreślono je palcem umoczonym w sadzy. Coś się jednak odmieniło, choć z głębi snu zbójca nie umiał rozstrzygnąć, co.

Rozbudziły go wrzaski. W gardle mu zaschło, gęba piekła nieznośnie, lecz umysł miał dziwnie jasny. I bardzo wyraźnie słyszał, że ktoś drze się tuż za zatrzaśniętymi drzwiami zbójeckiej komnatki. Zanim Twardokęsek wymiarkował dobrze, o co poszło, do środka wpadł wzburzony Bogoria. Wspaniałą wilczurę cisnął z rozmachem na ziemię i sapiąc ze złości, opadł na wyściełane krzesło tuż obok posłania zbójcy. Pokrzykiwania na korytarzu nie ucichły bynajmniej, choć oddaliły się nieco.

– Co się stało? – wychrypiał mozolnie zbójca.

– Ano, dobrze, żeście się wreszcie ocknęli – szlachcic obrócił się lekko, na jego wąsatym obliczu odbiła się szczera ulga – bo już iście wytrzymać nie idzie. Niby mieliśmy się w ukryciu przyczaić, a cięgiem tu wszyscy przyłażą, jakobyśmy na jarmarku siedzieli. Wykładacie sobie?

– Kto?

– Ano, najsampierw przyleciała ta wasza kochanica, Kalina, i oczy próbowała wydrapać pachołkom, że jej do was przypuścić nie chcieli. Ale babę rozumiem, bo w swoim prawie była. – Uśmiechnął się nieznacznie. – Zresztą jakeście zaczęli się w koszmarze rzucać i wiedźmy strasznie wołać, jeszcze szybciej uciekła, niż tutaj leciała. A taka była sierdzista, że jej pachołkowie z drogi schodzili. Będziecie mieli z nią kłopot.

Twardokęsek skrzywił się z niechęcią. Nie znał sposobu na niewieście dąsy.

– Ledwie po niej na gościńcu kurz opadł, zwalił się wasz kamrat, ten najspokojniejszy, co z pomorcka gada – ciągnął kwaśno Bogoria.

Chąśnik, pomyślał zbójca. Ciekawe, czego szuka po tym, jak Wekiera cały plan w karczmie pachołkom wyśpiewał.

– Przybieżał od strony Książęcych Wiergów, samojeden. Pono przodem się puścił dla pilnej przyczyny, lecz nie chciał nam rzec, jakie wieści niesie ani jakim sposobem nas w ukryciu wywąchał. Bo widzicie – Bogoria z zakłopotaniem podrapał się po głowie – nie pojechaliśmy na Półwysep.

– Jeno?

– Do Przekopca. Mam tu… – zawahał się – znajomka, co wieści dla nas zbierał i przed pomorckimi pułapkami przestrzegał. Człek pewny, zaufany, umie sekretu dochować. Piwo warzy. Drugą niedzielę u niego w browarze siedzimy, bo zachorzeliście okrutnie, aż się po trochu lękałem o wasze życie. A nijak was było wieźć do obozowiska. Zresztą sami rozumiecie.

Zbójca skinął głową – na tyle, na ile pozwalała nabita puchowa poducha.

– Wypytaliście Nieradzica? – zapytał, walcząc z nieznośną suchością w gardle.

– Niewiele powiedział. Pono któryś z kapłanów go posłał, aby wam wieść zaniósł. Ale chłopak imienia ani twarzy jego nie pomni. Kostropatka zarzeka się, że on nic o wymianie wedle tartaku nie słyszał.

– Pierwej psu niż jemu uwierzę! – syknął przez zaciśnięte zęby zbójca.

Bogoria rzucił mu uważne spojrzenie.

– Takoż i mnie się zdaje, że prawdę mówi chłopak. Ale póki owego kapłana nie uda się odszukać, niczego nie zdołamy dowieść. Jedno pewne. Ktoś musiał tę zasadzkę pospołu z podkomorzym zgotować. I ktoś was próbuje, mości Twardokęsku, umorzyć. Ktoś z naszych.

– Nie pierwszy raz.

– Mnie też gadali. – Szlachcic skinął głową. – Postanowiłem tedy, żeby was na razie z dala od obozowiska przytrzymać, póki nie dojdziecie do siebie i nie postanowicie, co dalej. Jeno że mi w głowie nie postało, że się pół obozowiska do nas zleci.

– Kto jeszcze?

– Nasz dobry Kostropatka. – Bogoria skrzywił się, jakby przegryzł coś wielce paskudnego. – Krygował się i łasił, że niby chorzy okrutnie jesteście i nie wiedzieć, czy was bogini przy życiu raczy zachować, a w obozowisku rozprzężenie i wodza potrzeba. I że zwyczaj jest stary w Żalnikach, żeby pod nieobecność kniazia pierwszy spomiędzy kolegium kapłanów władzę w jego imieniu sprawował. Znaczy się, on.

– Ścierwo! I coście mu rzekli?

– Precz przegnałem. – Wzruszył ramionami. – Może tam w Rdestniku insze były obyczaje, ale u nas w Wilczych Jarach nie bywało nigdy, aby klecha zbrojnym mężom przewodził. Zwłaszcza gdy wojna za pasem.

– Wojna?

– Ano, widzicie – Bogoria zakłopotał się nieco – sam nie wiedziałem, jak wam rzec…

– Tedy ja mu rzeknę! – wykrzyknął od progu Szydło.

Karzeł wpadł do komnatki, czerwony na gębie z irytacji, a za nim dwaj pachołkowie Bogorii, którzy usiłowali go przytrzymać za kubrak i wyciągnąć z powrotem za drzwi. Niziołek jednak odwinął się wrednie i wyrżnął jednego kułakiem w zęby, drugiego zaś kopnął z całej siły w przyrodzenie. Chłopina zawył donośnie. Korzystając ze sposobności, Szydło przesadził w dwóch susach izbę i dopadł do wezgłowia zbójeckiego łoża.

– Wybaczcie, mości Bogorio – usprawiedliwił się pachołek, który oberwał w gębę. – Szarpał się straszliwie, a przykazaliście, żeby nie poturbować…

Bogoria westchnął ciężko.

– Dobrze, już dobrze. – Machnął z rezygnacją ręką i obaj zbrojni znikli jak zmyci. – Zwariować można – dodał, spoglądając ku zbójcy, jakby szukał u niego współczucia.

– Już żeście zwariowali! – Karzeł wziął się pod boki. – Co wam się zdaje? Że to jeno zabawa? Co wam do głowy przyszło, jakeście wedle Debrzy Pomorców mordowali? Że Wężymord o nich zapomni? Płazem puści zniewagę? A może wam przez umyślnego gratulacje pośle, żeście mu chytrze ludzi wyrżnęli? No? – Powiódł wzrokiem od zbójcy do Bogorii i na powrót. – Coście tak zamilkli, jakby wam z nagła języka w gębie zabrakło?

– Nie miałem zamiaru… – zaczął niepewnie Twardokęsek.

Ale niziołek tylko się jeszcze bardziej rozsierdził.

– Tym gorzej, jeśliście bez nijakiego zamysłu w te krzaki leźli. Co wy jesteście, dziecko? Jak zobaczycie Pomorców, za miecz chwytacie i rżniecie? Tak nawet na gościńcu nie da się grasować, a co dopiero rebelii przewodzić.

– Koźlarz… – wtrącił Bogoria, ale pod spojrzeniem Szydła zgarbił się na stołku jak besztany dzieciak.

– Koźlarz nieprędko wróci. – Karzeł opanował się nagle.

Dopiero teraz zbójca poczuł ukłucie strachu.

– Co się wydarzyło? – spytał bez tchu.

Szydło pomilczał chwilę. Jego oczy stały się całe złote od magii.

– Była uczta na Przychytrzu – odezwał się wreszcie głębokim, niskim głosem. – Kielich i trunek ukryty w kielichu. Była też bitwa.

– Na schodach – rzekł ze zdumieniem zbójca. – Widziałem. Karzeł rzucił mu krótkie, niedowierzające spojrzenie. Nie zapytał jednak. To Bogoria odezwał się pierwszy.

– Gdzie jest nasz książę?

– Nie wiem – odparł Szydło. – Nawet ja nie mogę go dostrzec. Sorgo chroni księcia, zasłania przed moim wzrokiem. Ale nie widzę też innych.

Zbójca rzucił się na posłaniu jak okoń. Od bólu pomroczniało mu w oczach.

– Nikogo – dorzucił karzeł, zanim Twardokęsek zdążył się odezwać. – Nie widzę żadnego z nich. Iskry, wiedźmy ani kniaziów. Jakbym oślepł. Jakby coś ich przede mną zakryło.

– Kim ty jesteś? – Bogoria nie krył lęku.

– Złodziejem. – Karzeł wyszczerzył drobne, ostre zęby. – Ja kradnę. Odbieram to, co inni zagarnęli bezprawnie na tamtym jałowym ciemnym polu, gdzie konali Stworzyciele.

Twardokęsek z westchnieniem osunął się na poduchę.

– On jest bogiem – wyjaśnił. – Dwunastym z bogów Krain Wewnętrznego Morza.

Bogoria uczynił gest, jakby miał zamiar poderwać się ze stołka i uciec precz. Szydło dalej się uśmiechał złośliwie.

– Szarka kazała, żebym was pilnował – rzekł karzeł. – Ale przez myśl mi nie przeszło, że narozrabiacie jako pijane zające. I bardzo nie w czas.

– Wężymord wojska ściąga – odezwał się stłumionym głosem Bogoria. – Siła żołnierza. Wszyscy, których może zebrać. Uderzy na nas. Tak szybko, jak zdoła.

– Przecie my niegotowi – zaprotestował w popłochu zbójca. – Ludzi nie dosyć, a i księcia nie ma.

Nie szło mu jednak bynajmniej o walkę z Pomorcami, tylko o grabież kapłańskiego dobra. Ot, nieszczęście jakie, pomyślał z rozgoryczeniem. Tyle miesięcy pracował człek jak mróweczka, uwijał się i krzątał, a kiedy moment sprzyjający nadszedł, wszyscy go opuścili. Jakby nie mógł Cherchel na rzyci siedzieć i sposobności czekać. Ale nie, musiał mnie zostawić. Na dodatek z całą tą wilczojarską hałastrą na karku.

– Nie trza tedy było wedle Debrzy rozrabiać! – wrzasnął karzeł, aż ze ścian posypało się wapno. – Cicho należało siedzieć, jak książę przykazał. Ale nie, wy musieliście się po swojemu zabawić. No, to nie płaczcie teraz! – dokończył, dysząc ciężko.

Zbójca poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Bóg czy nie, naprawdę nienawidził pokurcza.

– Kto niby płacze? – burknął. – Sam sobie poradzę. A co? Nie mogę?

Nikt mu nie odpowiedział. Bogoria uniósł brew i patrzył wyczekująco na Twardokęska.

– Jeśli się z łoża dźwigniecie! – prychnął karzeł. – W co wątpię.

– Poturbowali was okrutnie – rzekł jakby przepraszająco Bogoria. – Jużeśmy się obawiali, że nie wyżyjecie.

– Czego ty ode mnie chcesz? – spytał ze złością zbójca obracając się w stronę Szydła.

– Zastanów się, zbójco. – Szydło przymrużył oczy i ruszył ku wyjściu. – Zastanów się nad tym dobrze.

– Naprawdę jest bogiem? – zapytał Bogoria, kiedy kroki niziołka ucichły już za drzwiami. – Karzeł?

– A co byście chcieli? – żachnął się zbójca. – Czasy plugawe, to i bogowie spsieli.


* * *

Po owej pogawędce z karłem senność przeszła Twardokęskowi na dobre. Bogoria próbował go dalej zagadywać, lecz zniechęcił się szybko, gdy zbójca odpowiadał półsłówkami. Mamrocząc coś pod nosem, szlachcic poszedł precz. Twardokęska pozostawiono samemu sobie. Leżał, gapiąc się w powałę i dumając posępnie, a nic roztropnego nie przychodziło mu do głowy. O zmierzchu w izbie pojawiła się dziewka z miską rosołu. Postawiła ją na niskim stołeczku u łóżka, dygnęła nisko i uciekła. Zbójca łapczywie zeżarł, potem zaś wreszcie ogarnęła go błoga senność. Przestał gryźć się niedoszłym rabunkiem i całym kapłańskim majątkiem, co mu mógł przejść obok nosa, i zapadł w zdrowy, krzepiący sen.

Obudził się o brzasku. Za oknem świtało, a na stołku obok łóżka siedział Pleskota. Jego widok szczerze uradował zbójcę.

– Cali jesteście? – zapytał, nie kryjąc ulgi.

– Nie zawstydzajcie mnie! – rzekł gwałtownie stary szlachcic. – O wybaczenie przyszedłem was prosić.

– Mnie? – zdumiał się szczerze zbójca. – A za co?

Pleskota pokraśniał na gębie.

– Bom prawie uwierzył, jak wielmożny pan zaczął gadać, że niby chcecie naszego księcia okraść. Wydało mi się przez chwilę, że te wasze wyprawy do Książęcych Wiergów mają nam jeno oczy zamydlić. I zląkłem się, że nas oszukaliście. Żeście prawdziwie łotr, morderca i rabuś. Jakbym miał wtedy szablę w garści, byłbym wam nią w oczy zaświecił. – Chrząknął z zakłopotaniem. – Tak właśnie było. Jeśli zechcecie mnie obwiesić…

– Nie bądźcież głupi! – żachnął się zbójca któremu od wyznań Pleskoty zrobiło się dziwnie nieswojo.

– Nie jestem – odparł posępnie. – I więcej wam jeszcze powiem. Nawet po tym, jak was wielmożny pan ogniem po gołym ciele przypiekał, wierzyłem, że prawdę gadał. A przecież i spomiędzy naszych mało który zniósłby bez słowa podobną męczarnię. Ale znał imię waszego kamrata, a wy nie jesteście z naszych. Nie macie powodu, aby nas kochać. Nie musicie tu zdychać. Nic nie musicie.

– Jako i wy.

– Ja nic więcej nie umiem. – Stary szlachcic popatrzył na swoje dłonie, suche i powęźlone. – Całe życie służyłem podkomorzemu i jego rodzinie. Gdyby rzekł wtedy, w tartaku, słowo, zabiłbym was dla niego.

Gwałtownie poderwał się ze stołka i długim krokiem ruszył do okna.

– Poszedłem do tej gospody i rozpytałem ludzi o Wekierę – powiedział, odwracając się plecami do łoża. – Chciałem się przekonać.

Zbójca wstrzymał oddech.

– Podkomorzy kłamał! – rzucił przez zaciśnięte zęby Pleskota. – Istotnie, był tam pachoł, wielki i kościsty, który głośno gardłował o grabieży kapłańskiego skarbczyka, ale rozmaitości ludziska gadają, kiedy łby siwuchą zaprawią. Cała reszta to łeż wierutna. Kiedy podkomorzy swoich hajduków posłał, po pachole ani mizerny ślad nie został.

– Nie obwiesili go zatem? – zdumiał się Twardokęsek.

– A gdzie tam! Wszystko jaśnie pan zmyślił.

Zbójcy ledwie udało się ukryć ulgę.

– No, proszę – rzucił nieobowiązująco. – A to chytra liszka.

– Niech go jeno na długość ostrza dostanę, a na lisiurę przerobię! – syknął szlachcic. – Za to, że ze mnie zdrajcę uczynił.

– Dajcież już spokój – rzekł ze znużeniem zbójca. – Nikogoście nie zdradzili.

– Bo sposobności brakło, nie chęci. – Pleskota chodził po izbie, nerwowo wyłamując palce. – Winienem był wam ufać. A wy powinniście przepędzić mnie precz albo, jeszcze lepiej, mieczem rozsiekać.

– Przestańcie wreszcie bredzić. – Zbójca zniecierpliwił się na dobre.

Nie udawał zresztą złości. Skoro niebezpieczeństwo odkrycia rabunku minęło, nie miał ochoty wysłuchiwać dalej wynurzeń Pleskoty. Na swój szorstki sposób lubił starego szlachcica. Lecz z okrutną jasnością pojmował, że jeśli powiedzie mu się zamysł rabunku kapłańskiego skarbca, Pleskota ruszy jego śladem poprzez Krainy Wewnętrznego Morza albo jeszcze dalej. I nie spocznie, póki zbójcy nie pokona i nie zarżnie go dla chwały żalnickiego władztwa i aby w krwi ugasić własne rozgoryczenie.

Ale tym na razie nie zamierzał się Twardokęsek martwić. Najpierw musiał jakoś wywieść w pole wilczojarską szlachtę, która nie wiedzieć czemu upatrywała w nim wodza – a wraz z nią całą pomorcką armię, która niedługo wyruszy ku niemu od strony Cieśnin Wieprzy.

– Idzie wojna – ciągnął oschle – i nie będę przez wasze brewerie tracić przedniego wojownika. A jak się winnym czujecie, znajdźcie sobie jakiego klechę. Bo ja do was urazy nijakiej nie żywię i więcej o tym gadać nie zamierzam. Zwiódł was podkomorzy. Zdarza się. Nie was jednego. Ale teraz trzeba wszelkie urazy zapomnieć i wespół o obronie myśleć. Inaczej nas Pomorcy ze szczętem wygubią, podczas gdy my desperować będziemy i włosy z głów rwać, rozpaczając nad własną nieudolnością.

Pleskota poweselał wyraźnie.

– A macie już plan obrony gotowy? Bo prawił mi Bogoria, że nierychło się nasz dobry książę pan do Wilczych Jarów wróci i wszystko tutaj na waszych barkach spocznie.

Twardokęsek skrzywił się lekko. Zamierzał co prędzej wymknąć się z Wilczych Jarów, zebrać zaginionych kamratów i najemników, co miał ich tymczasem Kościej nająć i wyszkolić. Potem zaś zbójca ruszy z powrotem, zaczai się na skraju Półwyspu Lipnickiego i wyczeka, aż się wojenka na dobre rozpęta. Wówczas, gdy rebelianci będą zajęci opędzaniem się od Pomorców, uderzy z boku na obozowisko i przepyta Kostropatkę, choćby mu miał gorące węgle pod pięty podkładać. Może nawet pod nieobecność Koźlarza łatwiej przyjdzie cały plan przeprowadzić. I choć żałował nawet starego szlachcica, nie mógł sobie pozwolić na litość.

– Za dużo Bogoria gada – burknął, unikając wzroku Pleskoty.

Stary zawahał się.

– Duch w nim po trochu podupadł – zniżył głos do szeptu – jak go wieści doszły, że bez księcia przyjdzie nam stawić czoło pomorckiej nawale. Poprowadziłem go w spichlerz i gorzałki dałem, aby zbyt wiele przy ludziach z żałości nie naplótł. Ale prawda, że zbyt rychło ta wojna nastaje i w niedobrym momencie.

– Żaden moment nie jest sposobny, kiedy wodza nie masz – skwitował krótko Twardokęsek.

– Co tedy uczynicie? – Pleskota podniósł na niego wyblakłe niebieskie oczy. – Bo coś musicie uczynić. I to prędko.

Przez moment Twardokęsek miał ochotę ofuknąć starego szlachcica i przypomnieć, że w Debrzy nikt się za bardzo nie oglądał na zbójeckie rozkazy. Pohamował się jednak. Było za późno na swary.

– Ludzi mamy zbyt mało – rzekł z namysłem. Musiał gadać rozsądnie, aby nie wzbudzić przedwcześnie podejrzeń szlachcica. – Przy tym żołnierz niekarny, brakuje mu ćwiczenia. Jeno Leśnej Straży i wozaków jestem pewien, ci nie zawiodą w potrzebie. Ale ta młoda zbieranina… – Skrzywił się kwaśno. – Sami wedle Debrzy widzieliście. Niewiele trzeba, aby o komendzie zapomnieli.

– Bogoria ich w karby weźmie – poddał stary. – Ma powody znaczne, aby Pomorców nienawidzić.

– Jeno kto weźmie w karby Bogorię? – prychnął zbójca. – Dość, że hyr po okolicy pójdzie o kupcu tłustszym, który poprzez okolicę ciągnie, a precz z wojenki ucieknie, by się grabieżą nacieszyć i łupu nabrać.

Siwowłosy szlachcic łypnął na niego z przyganą.

– Nie lekceważcie Bogorii. Jest wprawdzie facecjonista i człek w obejściu łatwy, ale też wojownik straszliwy, zaciekły i przemyślny jak rzadko. I nie odtrącajcie go zbyt łatwo, jeśli zechce was wesprzeć, bo za nim całe Wilcze Jary staną.

A juści, pomyślał kwaśno zbójca. Jakby wilczojarska szlachta mogła powstrzymać pochód Wężymorda. Ot, zjadą się panowie, radzić będą, głowami trząść i za szable chwytać, a potem rozlezą się z niczym. Jak zwykle. Jeśli nawet zbiorą się łaskawie ze trzy chorągwie i przeciwko Pomorcom pociągną, na widok regularnego kniaziowskiego wojska cichaczem uciekną z pola albo – co jeszcze gorsze – wyjdą ich naprzód witać gorzałką i chlebem. Nie, wilczojarskiej szlachcie nie zamierzał zbójca ufać. Nie po Debrzy.

Nie moje strapienie, ofuknął się, choć przecież przywykł do starego szlachcica, cenił go i szanował. Ale Wilcze Jary poradzą sobie, pocieszył się w myślach. Jak zwykle. Wnet pierwszy patriotyczny zapał minie i hreczkosieje pokornie wrócą do domowych swarów. Znów będą na gościńcu łupić, siwuchę żłopać, z czeladzią się zajeżdżać i procesować o miedzę. Kto wie, może sobie nawet do gardeł skoczą, zanim pierwszy z ludzi Wężymorda nogę w okolicy postawi.

– Toż gadaliście, że tymczasem sam się gorzałką wspiera. Jaki więc z niego pożytek? – zakpił.

– Zanim dnieć zaczęło, ruszył objeżdżać co znaczniejszych posesjonatów – powiedział powoli Pleskota. – Wojska do obozowiska chce ściągać.

– Choćby całe Wilcze Jary na koń siadły, jeszcze za mało będzie – odparł zbójca któremu nagle zaświtała we łbie doskonała wymówka, aby wyruszyć na południe po kamratów. – Nadto piechoty nam trzeba, łuczników, jazdy cięższej. A czasu braknie, by ich więcej uzbierać. I gotowizny. Bo Kostropatka prędzej zdechnie, niż mnie do skarbca dopuści.

– Trochę się po okolicy zbierze.

– Za mało. – Zbójca potrząsnął głową. – Siedzimy na półwyspie jako niedźwiedź w matni. Mieli nas Zwajcy od morza wspierać, lecz bez Suchywilka ni o piędź się nie ruszą. Tak mnie się zdaje, że tylko na sobie możemy polegać. A to niewiele.

– Nie kraczcie dłużej jak wrona. – Pleskota zniecierpliwił się.

Zbójca podrapał się po zarośniętym policzku.

– Tak sobie wszystko we łbie układam i zbieram – wyjaśnił. – I jedno mi wychodzi. Muszę do Wiergów jechać, Kościeja o pomoc prosić.

W istocie jednak nie trapił się wcale obroną Wilczych Jarów. Oby stary łajdak zgodził już najemników, strapił się przelotnie. Bo nader szybko poszło. Szybciej, niż śmiałem oczekiwać.

– Kogo innego poślijcie. – Pleskota nie krył niezadowolenia. – Wyście tu nam potrzebni.

– Kościej człek ostrożny, innemu nie zaufa – odparł zbójca spiesznie. – Nie, mus mi jechać co prędzej. Najlepiej jeszcze dzisiaj.

– Przecie za słabi jesteście! – żachnął się szlachcic. – Na nogi się nie dźwigniecie, nie mówiąc już o podróży.

– Et, byle na koń usiąść – rzekł rześko zbójca. – Jakoś będzie. No, co tak stoicie? – ponaglił Pleskotę, wyciągając ku niemu ręce. – Pomóżcie mi.

Stary potrząsnął karcąco głową, jednak usłuchał. Stękając ciężko, Twardokęsek zdołał wstać i przyodziać się jako tako. Starał się nie pokazać po sobie bólu, lecz przypalone boki bolały niezmiernie i wnet musiał przysiąść na stołku.

– Daleko nie zajedziecie. – Szlachcic wyraził głośno zbójeckie obawy. – Rany się wam otworzą. W pierwszej karczmie zlegniecie…

– Albo i nie.

Zbójca aż podskoczył, słysząc znienacka głos Szydła.

Karzeł miał paskudny zwyczaj podkradać się niepostrzeżenie. Stał teraz przy progu i szczerzył się obrzydliwie. Zza jego pleców wyglądał Chąśnik – miał osobliwy wyraz twarzy i popatrywał niepewnie ku zbójcy. Nic dziwnego, że się wstydzi, skonstatował cierpko zbójca. Przecie ktoś musiał się w tej karczmie o planie wygadać.

– Czego chcecie? – burknął.

– Pono ku Książęcym Wiergom jechać zamierzacie – powiedział karzeł. – Pomóc zatem chciałem.

– A jak? – spytał cierpko zbójca. – Będziecie szydzić i jęzorem mnie nękać, aż do zdrowia przyjdę?

– A tak. – Niziołek przesadził kilkoma susami izbę i bez żadnej racji zdzielił zbójcę przez gębę trzcinką, co ją w ręku trzymał.

Niewiele myśląc, Twardokęsek pochwycił pokurcza za kołnierz kubraka, uniósł i potrząsnął nim sierdziście. Byłby jeszcze o powałę nim wyrżnął, ale Szydło wyciągnął palec i odezwał się karcąco:

– No! Starczy.

Zbójca opuścił go na ziemię, dysząc ciężko z wściekłości. A potem nagle zrozumiał i dech zaparło mu ze zdumienia. Ból zniknął bez śladu. Niepewnie pomacał się pod kubrakiem. Pod palcami poczuł świeżą, zdrową skórę. Wzdrygnął się ze strachu.

– Teraz możecie ruszać – powiedział chełpliwie karzeł. – Jak przyobiecałem.

– Tyle że z Książęcymi Wiergami kłopot będzie – odezwał się od proga Chąśnik.

Coś dziwnego pobrzmiewało w jego głosie i nagle spojrzenia wszystkich obróciły się w stronę Pomorca.

– Kościej ubit – powiedział w głuchej ciszy grasant.

Загрузка...