Rozdział 11

Jolu wstał.

– Tak to się właśnie zaczyna. W ten sposób dowiemy się, po czyjej stronie stoicie. Może nie macie ochoty wychodzić na ulice i dać się wsadzić za przekonania, ale jeśli macie jakieś przekonania, pokażcie to. Stworzymy Sieć Zaufania, dzięki której dowiemy się, kto jest z nami, a kto nie. Musimy to zrobić, jeśli chcemy odzyskać nasz kraj. Musimy zrobić coś takiego.

Ktoś z widowni – to była Ange – podniósł rękę, w której tkwiła butelka piwa.

– Możecie mnie nazwać głupią, ale ja nic z tego nie rozumiem. Dlaczego chcecie, żebyśmy to zrobili?

Obaj z Jolu spojrzeliśmy po sobie. Kiedy to organizowaliśmy, wszystko wydawało się takie oczywiste.

– Xnet to nie tylko sieć, w której możesz za darmo grać. To ostatnia sieć w USA, w której można swobodnie się komunikować. To ostatnie miejsce, gdzie podczas rozmowy nie szpieguje was DBW. Ale żeby to działało, musimy być pewni, że osoba, z którą się komunikujemy, nie jest wtyczką. To znaczy musimy wiedzieć, że osoby, do których wysyłamy wiadomości, są rzeczywiście tymi, za których się podają. Dlatego się tutaj znaleźliście. Jesteście tutaj, bo wam ufamy.

Naprawdę wam ufamy. Mamy do was bezgraniczne zaufanie.

Kilka osób jęknęło. Zabrzmiało to melodramatycznie i głupio.

Wstałem.

– Gdy wybuchły bomby... – powiedziałem i poczułem bolesny skurcz w klatce piersiowej. – Gdy wybuchły bomby, czworo z nas złapano na Market Street. Z jakiegoś powodu DBW uznał, że jesteśmy podejrzani. Założyli nam worki na głowy, wsadzili na statek i przesłuchiwali przez wiele dni. Upokorzyli nas. Bawili się z naszymi umysłami. Potem nas wypuścili. Wszystkich oprócz jednej osoby. Mojego najlepszego przyjaciela. Był z nami, kiedy nas złapali. Był ranny i potrzebował opieki medycznej. Nigdy go już nie zobaczyliśmy. Mówią, że nigdy go nie widzieli. Mówią, że jeśli o tym komuś powiemy, zaaresztują nas i sprawią, że znikniemy. Na zawsze.

Cały się trząsłem. Co za wstyd. Cholerny wstyd. Jolu kierował na mnie światło.

– O Jezu – powiedziałem. – Jesteście pierwszymi ludźmi, którym o tym mówię. Jeśli to się rozniesie, możecie być pewni, że dowiedzą się, od kogo to wyszło. Możecie być pewni, że zapukają do moich drzwi.

Wziąłem parę głębszych oddechów.

– Dlatego dobrowolnie dołączyłem do Xnetu. Dlatego od tej pory moje życie to walka z DBW. Z każdym oddechem. Każdego dnia. Dopóki znowu nie będziemy wolni. Każdy z was może mnie teraz wsadzić do więzienia, jeśli tylko zechce.

Ange znowu podniosła rękę.

– Nie sypniemy cię – powiedziała. – Nie ma mowy. Znam tu wszystkich dość dobrze i mogę ci to obiecać. Nie wiem, jak można się dowiedzieć, komu warto zaufać, ale wiem, komu n i e ufać: starszym. Rodzicom. Dorosłym. Dla nich każdy szpiegowany człowiek to przestępca. Dla nich każdy człowiek, którego złapano i wysłano do tajnego więzienia, to jakiś czarny, jakiś młody, jakiś obcokrajowiec. Zapominają, co to znaczy być w naszym wieku. Być przez cały czas obiektem podejrzeń! Ile razy po wejściu do autobusu poczuliście, że wszyscy gapią się na was jak na zasmarkanego gnojka czy zasranego gówniarza? Co gorsza, coraz młodsi ludzie zamieniają się w dorosłych. Kiedyś mówiło się: „Nigdy nie ufajcie nikomu po trzydziestce”. A ja wam mówię: „Nie ufajcie żadnemu sukinsynowi po dwudziestcepiątce!”.

To rozbawiło wszystkich, ją też. Była ładna, na swój sposób, miała podłużną twarz i długą szczękę.

– Wcale nie żartuję, wiecie? To znaczy pomyślcie o tym. Kto wybrał tych osłów? Kto pozwolił im opanować miasto? Kto głosował za tym, żeby w naszych klasach umieścić kamery i ciągle nas śledzić za pomocą tych odrażających programów szpiegujących zamontowanych w naszych biletach i samochodach? Z pewnością nie szesnastolatek. Możemy być głupi, możemy być młodzi, ale na pewno nie jesteśmy mętami.

– Chcę to mieć na koszulce – powiedziałem.

– To by było dobre – odparła.

Uśmiechnęliśmy się do siebie.

– Gdzie mogę dostać swoje klucze? – zapytała, wyjmując telefon.

– Zrobimy to tam, w ustronnym miejscu obok jaskiń. Zaprowadzę cię i wszystko ustawię, potem zrobisz swoje i zaniesiesz komputer do swoich przyjaciół, żeby zrobili zdjęcia publicznego klucza i mogli go przepisać po powrocie do domu.

Podniosłem głos:

– A! Jeszcze jedno! Jezu, nie mogę uwierzyć, że o tym zapomniałem. Gdy już wpiszecie klucze, wykasujcie te zdjęcia! Ostatnia rzecz, jakiej chcemy, to Flickr pełen zdjęć, na których wspólnie konspirujemy.

Rozległ się przyjacielski nerwowy chichot, Jolu zgasił światło i nagle zrobiło się ciemno, tak że przestałem cokolwiek widzieć. Stopniowo moje oczy przyzwyczaiły się do mroku i ruszyliśmy w kierunku jaskini. Ktoś za mną szedł. Ange. Odwróciłem się do niej i uśmiechnęliśmy się do siebie, jej zęby błyszczały w ciemności.

– Dzięki – powiedziałem. – Byłaś świetna.

– To z tym workiem na głowie i cała reszta to prawda?

– Jasne – odparłem. – To się stało. Nigdy o tym nikomu nie mówiłem, ale to się wydarzyło.

Przerwałem na chwilę, żeby się nad tym zastanowić.

– Wiesz, przez cały ten czas, który upłynął od tamtej pory, przez to, że nikomu o tym nie mówiłem, zaczęło mi się wydawać, że to był tylko zły sen. Ale to się działo naprawdę.

Zatrzymałem się i zacząłem się wspinać do jaskini.

– Cieszę się, że w końcu to powiedziałem. Inaczej zacząłbym wątpić we własną poczytalność.

Ustawiłem laptop na suchym fragmencie skały, odpaliłem go z DVD, a ona się wszystkiemu przyglądała.

– Załaduję go dla każdego od nowa. To standardowa wersja ParanoidLinuksa, chociaż myślę, że będziesz musiała uwierzyć mi na słowo.

– Cholera – powiedziała. – Tu chodzi o zaufanie?

– Tak – przytaknąłem. – O zaufanie.

Gdy włączyła generator klucza, cofnąłem się trochę, nasłuchując, jak pisze i porusza myszką, by wprowadzić losowo wybrane znaki. Wsłuchiwałem się w odgłos fal rozbijających się o skały, w odgłosy imprezy, na której lało się piwo.

Wyszła z jaskini z laptopem w dłoniach. Widniał na nim wypisany wielkimi, błyszczącymi literami jej klucz publiczny, jej „odcisk palca” i adres mailowy. Przysunęła ekran do twarzy i zaczekała, aż wyciągnę komórkę.

– Uśmiech – powiedziałem. Strzeliłem jej fotkę i wrzuciłem telefon z powrotem do kieszeni.

Wróciła do znajomych i wszyscy zrobili jej zdjęcie z ekranem. Panował imprezowy nastrój. Nastrój zabawy. Miała naprawdę dużo charyzmy – miałem ochotę się śmiać, nie z niej, ale razem z nią. Ale czad, to było zajebiste! Wypowiadaliśmy tajną wojnę tajnej policji. Co my sobie, do cholery, myśleliśmy?

I tak się to kręciło przez następną godzinę lub dwie. Wszyscy robili zdjęcia i generowali klucze. Musiałem się z każdym spotkać. Wielu z tych ludzi znałem – niektórych sam zaprosiłem – inni byli przyjaciółmi moich kumpli lub kumpli moich kumpli. Wszyscy powinniśmy być kolegami. Zanim noc dobiegła końca, staliśmy się nimi.

Gdy już wszyscy skończyli, Jolu poszedł zrobić swój klucz, a potem odwrócił się, uśmiechając się do mnie z zażenowaniem. Nie byłem już na niego zły. Robił to, co musiał. Wiedziałem, że bez względu na to, co mówił, zawsze będę mógł na niego liczyć. Razem przeszliśmy przez więzienie DBW. Van też. A takie rzeczy wiążą ludzi na całe życie bez względu na wszystko.

Wpisałem swój klucz i przeszedłem się tak, żeby każdy mógł strzelić sobie fotkę. Potem wdrapałem się wysoko na miejsce, z którego wcześniej przemawiałem, i poprosiłem wszystkich o uwagę.

– Większość z was dostrzegła, że w tej procedurze tkwi istotny błąd. A co, jeśli temu laptopowi nie można ufać? A jeśli po cichu zapisuje nasze instrukcje? Lub nas szpieguje? Co, jeśli nie można ufać mnie i José Luisowi?

Rozległ się donośniejszy przyjazny chichot. Trochę cieplejszy niż poprzednio, bardziej pijacki.

– Naprawdę – dodałem. – Gdybyśmy byli po niewłaściwej stronie, to wpadlibyście wszyscy, każdy z was, w tarapaty. Może nawet skończylibyście w więzieniu.

Chichot stał się bardziej nerwowy.

– Dlatego teraz zamierzam zrobić to – podniosłem młotek, który wziąłem ze skrzynki na narzędzia mojego taty.

Ustawiłem laptop na skale, wziąłem zamach, a Jolu śledził moje ruchy swoją latarką. Trzask. Zawsze marzyłem, żeby rozwalić laptop młotkiem, i oto teraz moje marzenia się spełniały. W przyjemności i bólu, jakie odczuwałem, było coś z pornografii.

Trach! Rozbity na miliony kawałków ekran odpadł, odsłaniając klawiaturę. Wciąż waliłem w laptop, dopóki i ona nie odpadła, odkrywając płytę główną i twardy dysk. Trzask! Przygotowałem się, żeby uderzyć w dysk pod kątem prostym. Walnąłem z całej siły. Musiałem uderzyć trzy razy, zanim rozpadła się obudowa, odsłaniając delikatne wnętrzności komputera. Uderzałem jednak dalej, dopóki wszystkie kawałki nie osiągnęły rozmiarów mniejszych od zapalniczki, a potem wsadziłem je do torby na śmieci. Tłum wznosił dzikie okrzyki – dość głośne, więc zacząłem się niepokoić, że ktoś w jednym z tych domów na klifach powyżej może usłyszeć nas wśród odgłosów fal i wezwać policję.

– Dobra! – zawołałem. – A teraz, jeśli chcecie mi towarzyszyć, zamierzam zanieść to na dół i zanurzyć na dziesięć minut w słonej wodzie.

Na początku nikt nie zgłosił się na ochotnika, lecz potem Ange wysunęła się naprzód, chwyciła mnie za ramię swoimi ciepłymi dłońmi i wyszeptała mi do ucha:

– To było piękne – po czym ruszyliśmy razem w stronę oceanu.

Nawet z naszymi diodowymi latarkami nad oceanem było całkowicie ciemno i zdradliwie. Dookoła leżały śliskie, ostre skały, po których stąpało się dość trudno i bez tych dodatkowych trzech kilo potrzaskanej elektroniki w plastikowej torbie. Poślizgnąłem się i pomyślałem, że potnę się tam na kawałki, ale Ange chwyciła mnie zaskakująco mocno i pomogła złapać równowagę. Znalazłem się blisko niej, dość blisko, aby poczuć jej perfumy, przywołujące na myśl zapach nowych samochodów. Uwielbiam ten zapach.

– Dzięki – wydusiłem z siebie, patrząc w jej duże oczy, dodatkowo powiększone przez męskie okulary w czarnych oprawkach.

W ciemnościach nie mogłem rozpoznać ich koloru, ale sądząc po jej ciemnych włosach i oliwkowej cerze, były ciemne. Miała śródziemnomorski typ urody, może grecki, może hiszpański lub włoski.

Przykucnąłem i zanurzyłem torbę w oceanie, pozwalając, by wypełniła się słoną wodą. Osunąłem się trochę i zamoczyłem but. Zakląłem, a ona się roześmiała. Odkąd ruszyliśmy w stronę oceanu, nie odezwaliśmy się ani słowem. W naszym milczeniu było coś magicznego.

Do tej pory całowałem się w sumie z trzema dziewczynami, nie licząc momentu, kiedy po powrocie do szkoły niektóre przywitały mnie jak bohatera. To nie jest jakaś ogromna liczba, ale też nie jakoś specjalnie mało. Mam całkiem niezłe wyczucie co do dziewczyn i myślę, że ją też mogłem pocałować. Może nie była typem gorącej laski w tradycyjnym znaczeniu, ale byłem z nią sam na sam, w nocy, na plaży, a ona była w dodatku bystra, żywiołowa i oddana sprawie.

Nie pocałowałem jej jednak ani nie wziąłem za rękę. Doświadczyliśmy za to czegoś, co można by nazwać duchowym przeżyciem. Fale, noc, morze, skały i nasze oddechy. Ta chwila trwała całe wieki. Westchnąłem. W końcu pokonaliśmy spory odcinek drogi. Czekało mnie jeszcze dzisiaj niemało roboty, miałem wpisać te wszystkie klucze na moją listę, podpisać je i opublikować. Miałem uruchomić Sieć Zaufania.

Ona też westchnęła.

– Chodźmy – powiedziałem.

– Tak – odparła.

Ruszyliśmy z powrotem. To była udana noc.

Jolu czekał na kumpla swojego brata, żeby oddać mu skrzynki po piwie. Ja poszedłem razem z innymi na najbliższy przystanek i wsiadłem do autobusu. Naturalnie nie używaliśmy oficjalnych sieciówek. Xneterzy wtedy już nałogowo klonowali bilety komunikacji miejskiej trzy lub cztery razy dziennie, przyjmując przy każdym przejeździe nową tożsamość.

Trudno nam było usiedzieć spokojnie w autobusie. Wszyscy byliśmy lekko pijani, a nasze twarze wyglądały dosyć śmiesznie w jasnym świetle pojazdu. Zrobiło się głośno, więc kierowca powiedział nam dwukrotnie przez interkom, żebyśmy się uciszyli, a potem kazał nam się zamknąć, grożąc, że wezwie gliny.

To nas jeszcze bardziej rozbawiło, ale nim zdążył wezwać policję, już nas tam nie było. Znaleźliśmy się na North Beach, gdzie jest sporo autobusów, taksówek, rozświetlonych neonami klubów i knajp oraz stacja metra na Market Street. W końcu każdy poszedł w swoją stronę.

Po powrocie do domu odpaliłem Xboksa i zacząłem spisywać klucze z ekranu swojej komórki. To było nudne, hipnotyzujące zajęcie. Byłem lekko pijany i wkrótce zapadłem w półsen.

Już miałem przysnąć, gdy na moim ekranie pojawiło się nowe okienko komunikatora.

> hej!

Napisała to spexgril, której nie znałem, ale domyślałem się, kto może się kryć pod tym nickiem.

> hej

– napisałem ostrożnie.

> to ja, wiesz, dzisiejszy wieczór

Potem wkleiła przypadkowe, nic nieznaczące elementy szyfrów. Miałem już wpisany jej klucz publiczny, więc spróbowałem rozszyfrować ten kod za pomocą jej klucza.

> to ja, poznaliśmy się dziś wieczorem

To była ona!

> ty tutaj?

– napisałem, potem zaszyfrowałem to moim publicznym kluczem i wysłałem.

> Miło cię było poznać

– wklepałem na klawiaturze.

> Ciebie też. Nie spotykam zbyt wielu bystrych, słodkich i świadomych społecznie facetów. Rany, człowieku, nie dajesz dziewczynie za dużych szans.

Serce zaczęło mi walić.

> Hej? Puk, puk? Czy ta rzecz w ogóle działa? Nie urodziłam się przed komputerem, ale jak tak dalej pójdzie, to na pewno tu umrę.

Roześmiałem się głośno.

> Jestem, jestem. Po prostu za bardzo się śmieję, żeby pisać.

> Przynajmniej moje dowcipy jeszcze tu działają

No cóż.

> Naprawdę cieszę się, że cię poznałem

> Tak, tak to już zwykle jest. Dokąd mnie zabierzesz?

> Zabiorę?

> Na kolejną przygodę?

> Niczego takiego nie planowałem

> Oki – to ja zabiorę CIEBIE. U piątek. Park Dolores. Nielegalny koncert pod gołym niebem. Wpadnij, bo inaczej niedługo zamienisz się w robota

> Zaraz, co?

> Nie czytasz info w Xnecie? Tam aż huczy. Słyszałeś kiedyś o Speedwhores?

O mało się nie zakrztusiłem. To był zespół Trudy Doo – a Trudy Doo to kobieta, która płaciła mnie i Jolu za aktualizowanie kodu indienetu.

> Tak, słyszałem

> Chcą zrobić wielką imprezę, ma zagrać 50 zespołów, będą grali na kortach tenisowych, a na ciężarówkach ustawią wzmacniacze. Impra na całą noc

Poczułem się jak jaskiniowiec. Jak mogłem to przeoczyć? Na Valencia Street znajdowała się księgarnia anarchistyczna, obok której przechodziłem czasem w drodze do szkoły. Wisiał tam plakat ze zdjęciem dawnej rewolucjonistki Emmy Goldman oraz cytat: „Jeśli nie mogę tańczyć, to nie jest moja rewolucja”. Traciłem całą swoją energię, żeby wykombinować, jak za pomocą Xnetu zorganizować zagorzałych aktywistów walczących z DBW, ale to było o wiele fajniejsze. Wielki koncert – nie miałem pojęcia, jak się takie rzeczy organizuje, ale cieszyłem się, że ktoś się do tego wziął.

I kiedy teraz tak o tym myślałem, byłem zajebiście dumny, że używali do tego Xnetu.

Następnego dnia czułem się jak zombi. Czatowałem – flirtowałem z Ange – do czwartej nad ranem. Na szczęście była sobota i mogłem dłużej pospać, ale kac i niedobór snu nie pozwoliły mi zebrać myśli.

Przed obiadem zdołałem zwlec się z wyra i wyjść z domu. Chwiejnym krokiem dowlokłem się do tureckiej kawiarni, żeby napić się kawy – w te dni, gdy byłem sam, kawę kupowałem zawsze w tym miejscu, zupełnie jakbyśmy należeli wraz z Turkiem do jakiegoś tajnego klubu.

Po drodze minąłem wiele nowych graffiti. Lubiłem je; często były to nazbyt kwieciste murale lub sarkastyczne szablony wymalowane przez studentów szkół artystycznych. Cieszyłem się, że grafficiarze nadal robili swoje, i to tuż pod nosem DBW. Sądzę, że to kolejny rodzaj sieci – musieli mieć swoje sposoby, żeby dowiedzieć się, co jest grane, skąd wziąć farbę i które kamery działają. Zauważyłem, że niektóre kamery były zamalowane sprejem.

Może korzystali z Xnetu!

Na płocie wokół złomowiska wielkimi na trzy metry literami zostały wymalowane ociekające farbą słowa: NIE UFAJCIE NIKOMU POWYŻEJ 25-TKI.

Przystanąłem. Czy ktoś, wracając z mojej wczorajszej imprezy, przyszedł tu z puszką farby? Wielu z tych ludzi mieszkało w tej dzielnicy.

Kupiłem kawę i wybrałem się na krótki spacer po mieście. Wciąż zastanawiałem się, czy do kogoś nie zadzwonić i nie zapytać, czy nie chce obejrzeć filmu lub coś w tym rodzaju. Tak zazwyczaj robiłem w takie leniwe soboty jak ta. Ale do kogo miałem zadzwonić? Van nie odzywała się do mnie, ja nie czułem się jeszcze gotowy na rozmowę z Jolu, a Darryl...

Cóż, nie mogłem zadzwonić do Darryla.

Wziąłem swoją kawę, poszedłem do domu i zacząłem szperać po blogach w Xnecie. Autorzy tych blogów byli nie do wykrycia, chyba że sam autor był na tyle głupi, żeby umieścić na nim swoje imię – a takich było sporo. Większość była apolityczna, ale byli też inni. Rozmawiali o szkole i niesprawiedliwości. Rozmawiali o glinach. O tagowaniu.

Okazało się, że ten koncert w parku planowali już od tygodni. Wiadomość przeskakiwała z bloga na bloga, zamieniając się w ruch na wielką skalę, i to bez mojej wiedzy. Koncert nosił nazwę NIE UFAJCIE NIKOMU POWYŻEJ 25-TKI.

No cóż, wydało się, skąd Ange wzięła to hasło. To był niezły slogan.

W poniedziałek rano postanowiłem, że pójdę do tej anarchistycznej księgarni, żeby zobaczyć plakaty z Emmą Goldman. Potrzebowałem czegoś, co odświeżyłoby mi pamięć.

Okrężną drogą dotarłem do 16th Street i Mission, którymi chodziłem do szkoły, po czym przeciąłem Valencia Street. Sklep był zamknięty, ale na drzwiach widniały godziny otwarcia. Upewniłem się jeszcze, czy ten plakat nadal tam wisi.

Gdy szedłem wzdłuż Valencii, zaskoczyła mnie liczba wypisanych haseł NIE UFAJCIE NIKOMU POWYŻEJ 25-TKI. Ten napis widniał na towarach leżących na wystawach w połowie sklepów: na pojemnikach na kanapki, koszulkach, piórnikach i bejsbolówkach. Oczywiście najlepiej radziły sobie sklepy z bokserkami. Gdy w necie pojawiały się nowe hasła, sklepy od razu je przechwytywały i umieszczały na towarach w oknach wystawowych. Jeśli w poniedziałek w skrzynce lądował jakiś śmieszny filmik z YouTube a, na którym koleś wysadzał się w powietrze na swoim odrzutowym plecaku wypełnionym wodą gazowaną, już we wtorek można było kupić sobie koszulkę ze zdjęciem z tego filmu.

To niesamowite uczucie zobaczyć, jak pomysły z Xnetu przeskakują do sklepów. Modne wytarte dżinsy ze sloganem wypisanym ostrożnie szkolnym długopisem. Wyszywane łaty.

Dobre wieści szybko się rozchodzą.

Ten sam napis pojawił się też na tablicy przed lekcją WOS-u z panią Galvez. Wszyscy usiedliśmy w ławkach, uśmiechając się do niego. Wydawało się, że i on się do nas uśmiecha. Czuliśmy się w pewien sposób dumni i szczęśliwi, bo wiedzieliśmy, że wszyscy możemy sobie nawzajem zaufać i że wróg może zostać zidentyfikowany. Wiedziałem, że to nie do końca jest prawda, ale nie była to też całkowita fikcja.

Do klasy weszła pani Galvez, poprawiła włosy, ustawiła swojego schoolbooka na biurku, po czym go włączyła. Podniosła kredę i odwróciła się w kierunku tablicy. Wszyscy wybuchliśmy śmiechem. Przyjacielskim, ale jednak śmiechem.

Odwróciła się, również się śmiejąc.

– Zdaje się, że twórców sloganów w naszym kraju dopadła inflacja. Ile osób wie, skąd pochodzi to hasło?

Spojrzeliśmy po sobie.

– Od hipisów? – zapytał ktoś, a wszyscy się roześmiali.

W San Francisco było pełno hippisów, począwszy od starych ćpunów z ogromnymi obleśnymi brodami, w ufarbowanych koszulkach, po nowe pokolenie dzieciaków, którym bardziej zależało na ubiorze i grze w zośkę niż na jakichkolwiek protestach.

– No dobrze, od hipisów. Ale dzisiaj hipisi kojarzą nam się głównie z ubiorem i muzyką, a te miały marginalne znaczenie wobec istotnych wydarzeń, jakie zaszły w latach sześćdziesiątych... Słyszeliście o ruchu na rzecz praw obywatelskich, którego celem było wyeliminowanie segregacji rasowej. Białe i czarne dzieciaki, takie jak wy, jeździły autobusami na Południe, żeby zbierać podpisy czarnoskórych wyborców i zaprotestować przeciwko rasistowskiej polityce państwa. Większość przywódców tego ruchu pochodziła właśnie z Kalifornii. Zawsze trochę bardziej angażowaliśmy się w politykę niż reszta kraju. To tutaj czarni mogli znaleźć pracę w fabrykach na tych samych stanowiskach co biali, więc żyło im się trochę lepiej niż ich kuzynom z Południa. Studenci z Berkeley regularnie wysyłali na Południe jeźdźców wolności, których rekrutowali, dając ogłoszenia na tablicach informacyjnych w miasteczku akademickim, na Bancroft i Telegraph Avenue. Pewnie zauważyliście, że do dzisiaj stoją tam te tablice. Cóż, władze uniwersyteckie próbowały ich uciszyć. Rektor zakazał prowadzenia jakiejkolwiek działalności politycznej na terenie uczelni, ale zwolennicy praw obywatelskich nie dawali za wygraną. Policja próbowała zaaresztować chłopaka, który trzymał ogłoszenia pochodzące z jednej z tych tablic. Wsadzili go do radiowozu, ale trzy tysiące studentów otoczyło go i nie pozwoliło mu ruszyć. Nie pozwolili im zabrać tego chłopaka do więzienia. Stali na dachu samochodu i wygłaszali przemówienia o Pierwszej Poprawce[21] i wolności słowa. Tak zrodził się Ruch Wolności Słowa. To był początek ruchu hipisowskiego, ale wtedy powstały też bardziej radykalne ruchy studenckie i ugrupowania, takie jak Czarne Pantery, a potem grupy walczące o prawa homoseksualistów, na przykład Różowe Pantery. Pojawiły się też radykalne ugrupowania kobiet, a nawet „separatystek lesbijskich”, które chciały całkowicie skończyć z mężczyznami! Oraz Yippisi. Czy ktoś z was słyszał kiedyś o Yippisach?

– Czy to nie oni doprowadzili Pentagon do lewitacji? – zapytałem. Kiedyś widziałem o tym jakiś film dokumentalny.

Roześmiała się.

– Zapomniałam o tym, ale tak, to byli oni! Yippisi to tacy hipisi, tylko bardzo zaangażowani w politykę, do której jednak nie podchodzili tak poważnie jak my dzisiaj. Lubili się bawić i robić dowcipy. Swoje pieniądze wrzucali na nowojorską giełdę. Wraz z setkami protestujących okrążyli Pentagon, wypowiadając magiczne zaklęcie, które miało unieść budynek w powietrze. Wynaleźli fałszywy rodzaj LSD, który można było rozpryskiwać na ludzi za pomocą pistoletów na wodę i strzelać do siebie nawzajem, udając, że się jest naćpanym. Byli zabawni i robili świetne programy telewizyjne. Jeden z nich, klaun zwany Wavy Gravy, przebrał kiedyś setki protestujących za Świętych Mikołajów, których aresztowała policja, co zresztą pokazano tego samego dnia w wieczornych wiadomościach. Zmobilizowali wielu ludzi. Ważnym momentem dla tego ruchu – ciągnęła – była Narodowa Konwencja Demokratów w 1968 roku, podczas której wezwano do protestów przeciwko wojnie w Wietnamie. Tysiące demonstrantów wylało się na ulice Chicago. Spali w parkach i codziennie pikietowali. Wykręcili w tamtym roku sporo dziwacznych numerów, na przykład ich kandydatem na prezydenta była świnia o imieniu Pigasus. Demonstranci walczyli z policją na ulicach, już wcześniej robili to wiele razy, ale policjanci w Chicago nie byli na tyle sprytni, żeby zostawić w spokoju reporterów. Pobili dziennikarzy, a ci wzięli na nich odwet, pokazując w telewizji, co tak naprawdę działo się na tych demonstracjach. I tak cały kraj zobaczył, jak chicagowska policja brutalnie bije młodych ludzi. Nazwali to policyjnymi rozróbami. Yippisi uwielbiali powtarzać: „Nie ufajcie nikomu powyżej trzydziestki”. Chodziło im o to, że ludzie, którzy urodzili się przed pewną epoką, kiedy wrogami Ameryki byli jeszcze naziści, nie potrafili zrozumieć, jak można kochać swój kraj na tyle, by nie chcieć walczyć w Wietnamie. Uważali, że gdy człowiek przekroczy trzydziestkę, jego poglądy zastygają i dlatego nigdy nie będzie mógł zrozumieć, dlaczego dzieciaki wychodzą na ulicę, rzucają szkołę i wariują. San Francisco było strefą zero – kontynuowała z niekłamanym entuzjazmem. – Tu powołano do życia rewolucyjne armie. Niektóre z nich wysadzały w powietrze budynki lub rabowały banki dla własnych korzyści. Wiele z tych dzieciaków wyrosło na mniej lub bardziej normalnych ludzi, a inni skończyli w więzieniu. Niektórzy z tych, co rzucili studia, dokonali niesamowitych rzeczy: na przykład Steve Jobs i Steve Wozniak, założyciele Apple Computer i wynalazcy pierwszych komputerów osobistych.

Naprawdę mnie to wciągnęło. Trochę już na ten temat wiedziałem, ale nigdy nie słyszałem, żeby ktoś o tym w ten sposób opowiadał. A może dotąd nie miało to takiego znaczenia jak teraz? Nagle te beznadziejne, poważne uliczne demonstracje dla dorosłych przestały wyglądać tak kulawo. Być może w naszym Xnetowym ruchu też znalazłoby się miejsce na tego typu akcje.

Podniosłem rękę.

– Czy oni wygrali? Czy Yippisi wygrali?

Rzuciła na mnie długie spojrzenie, jakby się nad tym zastanawiała. Nikt nie wydobył z siebie ani słowa. Wszyscy chcieliśmy usłyszeć odpowiedź.

– Nie przegrali – odparła. – Ich ruch trochę się załamał. Niektórzy trafili do więzienia za narkotyki lub inne rzeczy. Inni zmienili swoje upodobania, zostali japiszonami i zaczęli dawać wykłady, opowiadając wszystkim, jakimi to głupcami i durniami kiedyś byli i jakim to dobrem jest zachłanność. Ale oni zmienili świat – powiedziała z naciskiem. – Wojna w Wietnamie dobiegła końca, a ten rodzaj konformizmu i posłuszeństwa, który ludzie zwykli nazywać patriotyzmem, w dużej mierze wyszedł z mody. Prawa czarnoskórych, kobiet i homoseksualistów przeszły długą drogę. Ci ludzie stworzyli i wzmocnili całą tradycję wolności obywatelskich, między innymi w kwestiach takich jak prawa meksykańskich emigrantów w USA czy prawa niepełnosprawnych. Dzisiejszy ruch protestacyjny jest bezpośrednim następstwem tamtych walk.

– Nie mogę uwierzyć, że mówi pani o nich w ten sposób – skomentował Charles. Tak bardzo opierał się o swoje krzesło, że prawie stał, a jego ostra chuda twarz zrobiła się cała czerwona. Miał mokre ogromne oczy i duże usta, a gdy się denerwował, wyglądał trochę jak ryba.

Pani Galvez nieznacznie zesztywniała, a potem powiedziała:

– Mów dalej, Charles.

– Właśnie opisała pani terrorystów. Prawdziwych terrorystów. Powiedziała pani, że wysadzali budynki w powietrze. Próbowali zniszczyć giełdę papierów wartościowych. Bili policjantów i powstrzymywali ich przed aresztowaniem ludzi, którzy łamali prawo. Atakowali nas!

Pani Galvez pokiwała powoli głową. Widać było, że próbuje rozgryźć, w jaki sposób potraktować Charlesa, który wyglądał tak, jakby miał lada chwila wybuchnąć.

– Charles poruszył istotną kwestię. Yippisi nie byli zagranicznymi agentami, byli obywatelami Stanów Zjednoczonych Ameryki. Jeśli mówisz: „Atakowali nas”, musisz określić, kim są „oni”, a kim jesteśmy „my”. Kiedy chodzi o twoich rodaków...

– Bzdury – krzyknął. Teraz już stał. – Byliśmy wtedy w stanie wojny. A ci goście pomagali i dodawali otuchy wrogowi. Łatwo stwierdzić, kto należy do „nas”, a kto do „nich”. Jeśli popierasz USA, należysz do „nas”, jeśli popierasz ludzi, którzy strzelają do Amerykanów, należysz do nich.

– Czy ktoś chciałby to skomentować?

W górę wystrzeliło kilka rąk. Pani Galvez oddała ich właścicielom głos. Kilka osób stwierdziło, że Wietnamczycy strzelali do Amerykanów, bo ci polecieli do Wietnamu i zaczęli biegać po dżungli z karabinami. Inni byli zdania, że Charles miał rację w tym sensie, że ludziom nie powinno się pozwalać na robienie nielegalnych rzeczy.

Wszyscy prowadzili ciekawą debatę oprócz Charlesa, który krzyczał na ludzi, przerywając im, kiedy próbowali wyjaśnić swój punkt widzenia. Pani Galvez kilka razy zwróciła mu uwagę, żeby poczekał na swoją kolej, ale to nie działało.

Szukałem czegoś w swoim schoolbooku, czegoś, co na pewno już kiedyś czytałem.

Znalazłem. Wstałem. Pani Galvez spojrzała na mnie wyczekująco. Inni podążyli za jej wzrokiem i umilkli. Nawet Charles spojrzał na mnie po chwili, a jego wielkie mokre oczy płonęły nienawiścią.

– Chciałem coś przeczytać – powiedziałem. – Coś krótkiego: „[...] wyłonione zostały wśród ludzi rządy, których sprawiedliwa władza wywodzi się ze zgody rządzonych. Że jeżeli kiedykolwiek jakakolwiek forma rządu uniemożliwiałaby osiągnięcie tych celów, to naród ma prawo taki rząd zmienić lub obalić i powołać nowy, którego podwalinami będą takie zasady i taka organizacja władzy, jakie wydadzą się narodowi najbardziej sprzyjające dla szczęścia i bezpieczeństwa”[22].

Загрузка...