Rozdział 7

Wyprowadzili mnie na zewnątrz i zaciągnęli za róg, gdzie stał nieoznakowany radiowóz policyjny, chociaż nikt w tej dzielnicy nie miałby najmniejszych trudności z rozpoznaniem, że należy do gliniarzy. Tylko policja jeździ fordem crown victoria na gaz, który kosztuje prawie dwa dolce za litr. Poza tym tylko gliny mogą parkować na drugiego na samym środku Van Ness Avenue, nie narażając się na odholowanie przez którąś z pazernych firm krążących bezustannie po okolicy, gotowych wyegzekwować niezrozumiałe przepisy dotyczące parkowania obowiązujące w San Francisco i odebrać nagrodę za porwanie samochodu.

Glut wydmuchał nos. Obaj siedzieliśmy na tylnym siedzeniu. Jego kumpel usadowił się z przodu i pisał jednym palcem na starym, odpornym na drgania i wstrząsy laptopie, który wyglądał tak, jakby jego pierwotnym właścicielem był Fred Flintstone.

Glut uważnie przejrzał notatki na mój temat.

– Chcemy ci tylko zadać kilka rutynowych pytań.

– Czy mogę zobaczyć wasze odznaki? – zapytałem. Ci kolesie na pewno byli glinami, ale nie szkodziło dać im do zrozumienia, że znam swoje prawa.

Glut błysnął swoją odznaką, jednak zbyt daleko, bym mógł się jej dokładnie przyjrzeć, za to Pryszcz pozwolił mi dłużej spojrzeć na swoją. Dojrzałem numery ich wydziału i zapamiętałem czterocyfrowy numer odznaki. Był prosty: 1337, posługują się nim również hakerzy, pisząc „leet” lub „elite”.

Obaj byli bardzo uprzejmi i żaden z nich nie starał się mnie zastraszyć, tak jak ci z DB W, gdy mnie aresztowali.

– Czy jestem aresztowany?

– Zostałeś chwilowo zatrzymany w trosce o twoje bezpieczeństwo, jak i bezpieczeństwo publiczne – wyrecytował Glut.

Dałem mu swoje prawo jazdy. Podał je Pryszczowi, który powoli wklepał dane do komputera. Zauważyłem, że popełnił błąd, i omal nie zwróciłem mu uwagi, ale doszedłem do wniosku, że lepiej trzymać język za zębami.

– Czy jest coś, o czym chciałbyś mi powiedzieć, Marcusie? Mówią na ciebie Marc?

– Niech będzie Marcus – powiedziałem. Glut wyglądał na miłego faceta. Oczywiście pomijając fakt, że mnie przesłuchiwał.

– Marcusie. Czy chcesz mi o czymś powiedzieć?

– Na przykład o czym? Czy jestem aresztowany?

– Jeszcze nie jesteś – odparł. – A chciałbyś być?

– Nie – odparłem.

– Dobrze. Obserwujemy cię, odkąd wysiadłeś z metra. Twój bilet wskazuje na to, że ostatnio jeździłeś do wielu dziwnych miejsc, o wielu dziwnych godzinach.

Czułem, jak kamień spada mi z serca. Nie chodziło wcale o Xnet, przynajmniej niezupełnie. Obserwowali, jak korzystam z metra, i chcieli wiedzieć, dlaczego ostatnio poruszam się nim tak dziwacznie. Co za totalna głupota.

– Czyli śledzicie każdego, kto wysiada z metra i ma na swoim koncie dziwne podróże? Musicie być bardzo zajęci.

– Nie każdego, Marcusie. Jesteśmy powiadamiani, kiedy ktoś z nietypowym profilem przejazdów wychodzi z metra, i wtedy oceniamy, czy chcemy go sprawdzić. Ciebie zatrzymaliśmy, bo chcieliśmy się przekonać, dlaczego tak błyskotliwie wyglądający chłopak jak ty ma taki dziwny profil przejazdów.

Teraz, gdy już wiedziałem, że nie zamierzają mnie wsadzić do kicia, zacząłem się wkurzać. Ci kolesie nie powinni mnie śledzić – o rany, metro nie powinno pomagać im mnie śledzić. Moja sieciówka musiała z perwersyjną przyjemnością zakapować mnie gdzieś z powodu „niestandardowego profilu przejazdów”, tylko gdzie?

– Myślę, że chciałbym, żebyście mnie teraz aresztowali – oznajmiłem.

Glut opadł na siedzenie i podniósł brwi.

– Jesteś pewny? Pod jakim zarzutem?

– Ach, to znaczy, że poruszanie się środkami transportu publicznego w nietypowy sposób nie jest przestępstwem?

Pryszcz zamknął oczy i potarł powieki palcami. Glut westchnął westchnieniem udręczonego.

– Zrozum, Marcusie, jesteśmy po twojej stronie. Korzystamy z tego systemu, żeby łapać przestępców. Żeby łapać terrorystów i dilerów. A może ty jesteś dilerem? To dość dobry powód, żeby jeździć po całym mieście na sieciówkę. Anonimowo.

– A co jest złego w byciu anonimowym? Thomasowi Jeffersonowi to nie przeszkadzało. A przy okazji, czy jestem aresztowany?

– Zabierzmy go do domu – powiedział Pryszcz. – Możemy porozmawiać z jego rodzicami.

– Myślę, że to świetny pomysł – odparłem. – Jestem pewien, że moi rodzice nie ucieszą się, gdy się dowiedzą, jak marnuje się pieniądze z ich podatków...

Posunąłem się za daleko. Glut już miał chwycić za klamkę, ale odwrócił się gwałtownie w moim kierunku, rozsadzała go taka złość, że aż krew kipiała mu w żyłach.

– Zamknij się natychmiast, póki masz jeszcze wybór. Po tym, co stało się w ciągu ostatnich dwóch tygodni, współpraca z nami cię nie zabije. Wiesz co, może powinniśmy cię aresztować. Spędzisz dzień lub dwa w więzieniu, zanim znajdzie cię twój adwokat. W tym czasie wiele się może wydarzyć. W i e l e. Co ty na to?

Nic nie odpowiedziałem. Wcześniej byłem zły i skołowany. Teraz byłem śmiertelnie przerażony.

– Przepraszam – wydukałem z trudem i znowu znienawidziłem siebie za wypowiedziane słowa.

Glut usiadł na przednim siedzeniu, a Pryszcz ruszył, krążąc wolno po 24th Street i wokół Potrero Hill. Znali mój adres z dokumentów.

Nacisnęli dzwonek. Mama uchyliła drzwi, zostawiając założony łańcuch antywłamaniowy. Rzuciła wzrokiem przez szparę, a gdy mnie ujrzała, powiedziała:

– Marcusie? Kim są ci panowie?

– Policja – odparł Glut. Pokazał jej swoją odznakę, pozwalając, by dobrze się jej przyjrzała, nie zabrał jej tak szybko sprzed nosa jak mnie. – Możemy wejść?

Mama zamknęła drzwi, zdjęła łańcuch i nas wpuściła. Wprowadzili mnie do środka, a mama rzuciła nam swoje specyficzne spojrzenie.

– O co chodzi?

Glut wskazał na mnie.

– Chcieliśmy zadać pani synowi kilka rutynowych pytań na temat tego, jak porusza się po mieście, ale odmówił nam odpowiedzi. Uznaliśmy, że najlepiej będzie, gdy przyprowadzimy go tutaj.

– Czy on jest aresztowany? – Mama zaczęła mówić z mocnym akcentem. Dobra stara mama.

– Czy pani jest obywatelką Stanów Zjednoczonych? – zapytał Pryszcz.

Spojrzała na nich wzrokiem, który mógłby zedrzeć farbę ze ściany.

– No pewnie, że jestem – powiedziała ze swoim silnym południowym akcentem. – Czy jestem aresztowana?

Gliniarze wymienili spojrzenia.

Pryszcz przejął pałeczkę.

– Zdaje się, że zaczęliśmy ze złej strony. W ramach nowego programu aktywizacji organów ścigania ustaliliśmy, że pani syn w nietypowy sposób korzysta ze środków transportu publicznego. Gdy dostrzeżemy ludzi, którzy w niekonwencjonalny sposób poruszają się po mieście lub pasują do podejrzanego profilu, przeprowadzamy na ich temat śledztwo.

– Czekajcie – rzekła mama. – Skąd wiecie, w jaki sposób mój syn podróżuje środkami transportu miejskiego?

– Z jego sieciówki – odparł. – Są na niej zarejestrowane przejazdy.

– Rozumiem – powiedziała mama, krzyżując ręce na piersiach.

To nie był dobry znak. Już sam fakt, że nie poczęstowała ich herbatą, był dość niepokojący – w Mamolandii było to prawie równoznaczne z rozmową przez dziurkę od klucza – ale z chwilą gdy skrzyżowała ręce, wiedziałem już, że to się dla nich dobrze nie skończy. W tym momencie miałem ochotę pójść i kupić jej duży bukiet kwiatów.

– Marcus nie chciał nam powiedzieć, dlaczego jego przejazdy były takie, a nie inne.

– Chcecie powiedzieć, że doszliście do wniosku, że mój syn jest terrorystą, po tym jak jeździ metrem?

– W ten sposób łapiemy nie tylko terrorystów – odparł Pryszcz. – Łapiemy też dilerów i dzieciaki należące do gangów. Nawet złodziei, którzy są na tyle sprytni, że za każdym razem okradają sklepy w innej dzielnicy.

– Myślicie, że mój syn handluje narkotykami?

– Tego nie powiedzieliśmy... – zaczął Pryszcz, ale zamknął się, gdy mama klasnęła w ręce.

– Marcusie, daj mi, proszę, swój plecak.

Tak też zrobiłem.

Mama rozsunęła go i zajrzała do środka, najpierw jednak odwróciła się do nas tyłem.

– Panowie, teraz mogę potwierdzić, że w torbie mojego syna nie ma żadnych narkotyków, ładunków wybuchowych ani skradzionych błyskotek. Myślę, że na tym skończymy. Proszę, żeby przed odejściem podali mi panowie numery swoich odznak.

Glut uśmiechnął się do niej szyderczo.

– ACLU pozwała już do sądu trzystu policjantów z Wydziału Policji San Francisco, będzie pani musiała ustawić się w kolejce.

Mama zrobiła mi herbatą i zmyła głową za to, że zjadłem obiad na mieście, podczas gdy ona przyrządziła falafel. Tata wrócił do domu, gdy jeszcze siedzieliśmy przy stole, i zaczęliśmy mu z mamą na zmianę opowiadać całą historię. Pokręcił głową.

– Lillian, oni po prostu wykonywali swoją pracę.

Wciąż miał na sobie niebieską marynarkę i spodnie w kolorze khaki. Nosił je w dni, kiedy udzielał konsultacji w Dolinie Krzemowej.

– Świat nie jest już taki jak tydzień temu.

Mama odstawiła szklankę.

– Drew, jesteś śmieszny. Twój syn nie jest terrorystą. To, w jaki sposób korzysta z transportu publicznego, nie jest powodem, dla którego należy wszczynać dochodzenie policyjne.

Tata zdjął marynarkę.

– W naszej pracy ciągle to robimy. W ten sposób można wykorzystać komputery do wyszukiwania wszelkiego rodzaju błędów i nieprawidłowości. Prosisz komputer, żeby stworzył profil przeciętnego rekordu w bazie danych, a potem każesz mu, żeby znalazł tam rekordy, które najbardziej odbiegają od normy. Nazywa się to analiza Bayesa i jest znana od wieków. Bez niej nie moglibyśmy filtrować spamu...

– Więc twoim zdaniem policja powinna zasysać wszystko tak jak mój filtr spamu? – wtrąciłem.

Tata nigdy nie złościł się na mnie za to, że z nim polemizowałem, ale dzisiaj wieczorem widziałem, jak podnosi mu się ciśnienie. Mimo to nie mogłem się powstrzymać. Mój własny ojciec staje po stronie policji!

– Chcę tylko powiedzieć, że to całkowicie logiczne, że policja rozpoczyna śledztwo od wydobycia danych, a dopiero później przechodzi do rutynowej pracy, którą wykonuje człowiek, żeby sprawdzić, dlaczego doszło do nieprawidłowości. Myślę, że komputer nie powinien dostarczać policji informacji, kogo ma aresztować, a jedynie pomóc w przeszukaniu stogu siana w celu znalezienia igły.

– Ale zbierając wszystkie te dane z systemu transportu miejskiego, sam tworzysz ten stóg – dodałem. – To ogromna góra danych i z policyjnego punktu widzenia nie warto im się w ogóle przyglądać. Są zupełnie nieprzydatne.

– Rozumiem, że ten system przysporzył ci trochę kłopotu, Marcusie. Kto jak kto, ale ty powinieneś zrozumieć powagę sytuacji. Nikomu nie stała się krzywda, prawda? Nawet podwieźli cię do domu.

Grozili, że wsadzą mnie do więzienia, pomyślałem, ale zdałem sobie sprawę, że nie ma sensu o tym wspominać.

– Poza tym jeszcze nam nie powiedziałeś, gdzie ty, do diabła, byłeś, że udało ci się stworzyć aż tak nietypowy profil przejazdów.

To mnie przywołało do porządku.

– Myślałem, że polegasz na mojej ocenie sytuacji, że nie chcesz mnie szpiegować. – Wystarczająco często to powtarzał. – Czy naprawdę chcesz, żebym ci się tłumaczył z każdej przejażdżki metrem?

Gdy tylko znalazłem się w swoim pokoju, odpaliłem Xboksa. Na suficie zamontowałem projektor, tak żeby świecił na ścianę tuż nad moim łóżkiem (musiałem zdjąć swój fantastyczny mural z punkowymi ulotkami reklamowymi, które pozrywałem ze słupów telegraficznych i przykleiłem na dużych kartkach białego papieru).

Patrzyłem, jak obraz pojawia się na ekranie. Chciałem wysłać maila do Van i Jolu, żeby im powiedzieć o problemach z glinami, ale gdy tylko położyłem pałce na klawiaturze, przerwałem.

Ogarnęło mnie dziwne przeczucie podobne do tego, które pojawiło się z chwilą, gdy zdałem sobie sprawę, że poczciwego Salmagundi zamienili w szpiega. Tym razem czułem, że mój ukochany Xnet może przekazywać DB W informacje o lokalizacji każdego z użytkowników.

Właśnie o tym mówił mój tata: „Tworzysz profil przeciętnego rekordu w bazie danych, a potem szukasz tam rekordów, które najbardziej odbiegają od normy”.

Xnet był bezpieczny, bo jego użytkownicy nie byli bezpośrednio podłączeni do internetu. Przeskakiwali z Xboksa do Xboksa dotąd, aż znaleźli taki, który był podłączony do sieci, a później wprowadzali swój materiał pod postacią niemożliwych do rozszyfrowania, zakodowanych danych. Nikt nie był w stanie stwierdzić, które z pakietów są związane z Xnetem, a które są po prostu zwykłymi jawnymi transakcjami bankowymi i handlowymi starego typu czy innymi zaszyfrowanymi wiadomościami. Nie można było rozpoznać, kto był podpięty do Xnetu, a tym bardziej – kto z niego korzystał.

Ale co ze statystyką Bayesa, o której wspominał tata? Miałem już trochę do czynienia z matmą Bayesa. Kiedyś razem z Darrylem próbowaliśmy napisać własny lepszy filtr spamu, a kiedy filtruje się spam, nie da rady bez znajomości metody Bayesa. Thomas Bayes był osiemnastowiecznym matematykiem brytyjskim, którym nikt się nie interesował, aż dwieście lat po jego śmierci informatycy zorientowali się, że jego technika analizy statystycznej całych gór danych mogłaby być superprzydatna we współczesnych Himalajach informacji.

Oto, jak działa statystyka Bayesa. Powiedzmy, że macie stosy spamu. Bierzecie każde słowo ze spamu i liczycie, ile razy się pojawia. To się nazywa histogram częstotliwości słów, który mówi nam, jakie jest prawdopodobieństwo, że dana grupa słów jest spamem. A teraz weźcie tonę maili, które nie są spamem – w świecie biznesu nazywają je ham[18] – i zróbcie to samo.

Poczekajcie, aż przyjdzie nowy mail, i policzcie słowa, które się w nim pojawiają. Następnie zastosujcie histogram częstotliwości słów do jednej wybranej wiadomości, żeby obliczyć prawdopodobieństwo tego, czy należy ona do stosu ze spamem czy z hamem. Jeśli okaże się, że to spam, trzeba do niego odpowiednio dostosować histogram. Istnieje wiele sposobów na udoskonalenie tej techniki – można sprawdzać pary słów, wyrzucać stare dane – ale taka jest istota działania tej metody. Jest to jedna z tych wielkich prostych idei, które, jak już się ich wysłucha, wydają się oczywiste.

Ta technika ma wiele zastosowań – można poprosić komputer, żeby obliczył linie na zdjęciu i zobaczył, czy histogram częstotliwości linii wskazuje na psa czy też może na kota. Można w ten sposób znaleźć materiały pornograficzne, malwersacje bankowe czy flamewars. Przydatna rzecz.

Dla Xnetu była to zła wiadomość. Powiedzmy, że cały internet jest na podsłuchu – co oczywiście jest sprawką DBW. Dzięki kryptografii, patrząc na zawartość Xnetowych pakietów, nie można określić, kto je przesyła.

Jedyne, co można zrobić, to sprawdzić, kto generuje znacznie większy ruch szyfrowanych wiadomości niż wszyscy inni. Dla normalnego użytkownika internetu sesja online składa się w dziewięćdziesięciu pięciu procentach z tekstu jawnego, a w pięciu z zaszyfrowanego. Jeśli ktoś wysyła za dużo zaszyfrowanego tekstu, od razu nachodzą go tacy goście jak Glut i Pryszcz, żeby sprawdzić, czy ta osoba to przypadkiem nie jakiś handlujący dragami Xneter terrorysta.

W Chinach wciąż zdarzają się takie sytuacje. Jakiś bystry dysydent wpada na pomysł, jak wykorzystując zaszyfrowane połączenie z komputerem z innego kraju, obejść Wielki Firewall Chin, który cenzuruje cały tamtejszy internet. Przez to Partia nie może określić, po czym surfuje ów dysydent – po stronach porno, instrukcjach robienia bomb, brzydkich listach od dziewczyny z Filipin, materiałach politycznych czy też dobrych wiadomościach ze świata scjentologii. Ale oni wcale nie muszą tego wiedzieć. Jedyne, co muszą wiedzieć, to że ten gość wysyła o wiele więcej zaszyfrowanych wiadomości niż jego sąsiedzi. Wtedy wysyłają go do obozu pracy, żeby dać innym przykład, co się dzieje z przemądrzałymi dupkami.

Jak dotąd byłem skłonny założyć się, że Xnet nie został wykryty przez radar DBW, ale taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie. Po dzisiejszej przygodzie nie byłem pewien, czy znajduję się w lepszym położeniu niż chiński dysydent. Naraziłem wszystkich zalogowanych w Xnecie na niebezpieczeństwo. Władza nie dbała o to, czy ludzie robią coś złego; była skłonna położyć wszystkich pod mikroskopem za to, że statystycznie odbiegali od normy. I nie mogłem tego powstrzymać – Xnet działał, żył własnym życiem.

Musiałem załatwić to jakoś inaczej.

Żałowałem, że nie mogę o tym pogadać z Jolu. Pracował w firmie Pigspleen Net zapewniającej dostęp do internetu, która wynajęła go, gdy miał dwanaście lat, i wiedział o sieci o wiele więcej niż ja. Jeśli ktokolwiek miał pojęcie, jak uratować nasze tyłki przed więzieniem, to właśnie on.

Na szczęście Van, Jolu i ja planowaliśmy spotkać się na kawie następnego wieczora po szkole w naszej ulubionej kawiarni w Mission. Oficjalnie było to nasze Cotygodniowe zgrupowanie w sprawie Harajuku Fun Madness, ale odkąd gra została odwołana i brakowało Darryla, nasze spotkania zamieniły się w cotygodniową stypę, której uzupełnieniem był czat i sześć rozmów telefonicznych dziennie brzmiących mniej więcej tak: „W porządku? Czy to się naprawdę stało?”. Dobrze by było, gdybyśmy mieli jeszcze inne tematy do rozmowy.

– Odbiło ci – powiedziała Vanessa. – Faktycznie totalnie naprawdę zwariowałeś czy co?

Przyszła w swoim szkolnym mundurku, bo utknęła podczas drogi do domu w szkolnym autobusie jadącym aż do mostu San Mateo, a potem z powrotem do miasta. Nienawidziła pokazywać się publicznie w tym stroju, w którym wyglądała jak Czarodziejka z Księżyca, bohaterka anime – plisowana spódnica, bluza i podkolanówki. Zawsze gdy pojawiała się w kawiarni, była w złym humorze, bo było tu pełno starszych studentów szkół artystycznych, którzy podśmiewali się z niej znad swoich latte.

– A co ja mam twoim zdaniem zrobić, Van? – zapytałem. Byłem rozdrażniony. Teraz, gdy nie można było grać, gdy brakowało Darryla, w szkole zrobiło się nie do wytrzymania. Przez cały dzień w trakcie lekcji pocieszałem się w myślach, że zobaczę swoją drużynę, to, co z niej pozostało. A teraz kłóciliśmy się ze sobą.

– Chcę, żebyś przestał narażać się na ryzyko, M1k3y.

Włosy na karku stanęły mi dęba. Pewnie, zawsze podczas zgrupowań posługiwaliśmy się pseudonimami, ale teraz, gdy mój nick kojarzył się tylko z Xnetem, wymówienie go na głos w miejscu publicznym wprawiło mnie w przerażenie.

– Nigdy więcej nie używaj publicznie tej ksywy – warknąłem.

Van pokiwała głową.

– Właśnie o tym mówię. Możesz przez to skończyć w więzieniu, Marcusie, i nie tylko ty. Po tym, co stało się z Darrylem...

– Robię to dla Darryla!

Studenci odwrócili się, spoglądając na nas, więc zacząłem mówić ciszej.

– Robię to, bo inaczej pozwolimy, żeby uszło im to na sucho.

– Myślisz, że ich powstrzymasz? Chyba oszalałeś. To rząd.

– To jest nadal nasz kraj – odparłem. – Nadal mamy prawo to robić.

Van wyglądała tak, jakby miała się zaraz rozpłakać. Wzięła parę głębokich wdechów i wstała.

– Nie mogę tego zrobić, przepraszam. Nie mogę patrzeć, jak to robisz. To tak, jakby patrzeć na wypadek samochodowy w zwolnionym tempie. Zniszczysz samego siebie, a ja za bardzo cię kocham, żeby na to patrzeć.

Pochyliła się, mocno mnie przytuliła i pocałowała w policzek, dotykając wargami krawędzi moich ust.

– Uważaj na siebie, Marcusie – powiedziała.

Moje usta zapłonęły, kiedy je musnęła. Jolu potraktowała tak samo, jednak jego pocałowała po prostu w policzek. Potem wyszła. Spojrzeliśmy na siebie z Jolu. Przykryłem twarz dłońmi.

– Cholera – powiedziałem w końcu.

Jolu poklepał mnie po plecach i zamówił mi kolejną latte.

– Będzie dobrze – skwitował.

– Myślałem, że kto jak kto, ale Van zrozumie.

Rodzice Van byli uchodźcami z Korei Północnej. Zanim uciekli do Ameryki, żeby zapewnić córce lepsze życie, przez lata mieszkali pod rządami szalonego dyktatora. Jolu wzruszył ramionami.

– Może dlatego tak się wkurzyła. Bo wie, jakie to może być niebezpieczne.

Wiedziałem, o czym mówi. Po tym jak jej rodzice opuścili rodzinny kraj, jej dwaj wujkowie poszli do więzienia i słuch po nich zaginął.

– Tak – westchnąłem.

– Więc jak to się stało, że wczoraj wieczorem nie byłeś w Xnecie?

Byłem wdzięczny za tę zmianę tematu. Opowiedziałem mu o wszystkim, o Bayesie i moich obawach, że już nigdy nie będziemy mogli używać Xnetu tak jak wcześniej, bez wpadki. Słuchał uważnie.

– Wiem, o czym mówisz. Problem w tym, że jeśli w czyimś połączeniu internetowym jest za dużo szyfrów, będą się wyróżniać jako nietypowe. Ale jeśli nie będziesz szyfrował, ci kolesie będą cię podsłuchiwać.

– Właśnie – odparłem. – Przez cały dzień próbowałem to rozpracować. A może moglibyśmy spowolnić połączenie i rozproszyć je na konta innych użytkowników...

– To nie zadziała – powiedział. – Gdybyś chciał je spowolnić na tyle, żeby znikło w całym tym szumie, musiałbyś w ogóle wyłączyć sieć, a takiej opcji nie ma.

– Masz rację – przyznałem. – Ale co jeszcze mogę zrobić?

– A jeśli zmienimy definicję normalności?

Właśnie dlatego Jolu został zatrudniony w firmie Pigspleen w wieku dwunastu lat. Gdy dacie mu dwa kiepskie rozwiązania, wymyśli trzecie, zupełnie inne, odrzucając wszystkie wasze założenia. Pokiwałem energicznie głową.

– No dalej, mów.

– A jeśli przeciętny użytkownik internetu w San Francisco korzystałby codziennie częściej z szyfrowanych połączeń? Jeśli uda nam się zmienić ten podział tak, że w połowie będziemy używać tekstów jawnych i w połowie tekstów zaszyfrowanych, wtedy użytkownicy wysyłający je do Xnetu będą wyglądali normalnie.

– Ale jak to zrobić? Gdy ludzie surfują po necie, nie dbają za bardzo o swoją prywatność i nie wykorzystują zaszyfrowanych linków. Nie rozumieją, jakie to ma znaczenie, że szpicle wiedzą, co googlujemy.

– Tak, ale strony internetowe to tylko niewielka część ruchu. Jeśli namówimy ludzi, żeby codziennie ściągali kilka ogromnych zaszyfrowanych plików, to stworzymy tyle tekstów zaszyfrowanych co tysiące stron.

– Mówisz o niezależnej sieci: indienecie – upewniłem się.

– Załapałeś – odparł.

indienet – cała nazwa małymi literami, zawsze – to rzecz, dzięki której firma Pigspleen Net stała się najprężniejszym niezależnym dostawcą internetu na świecie. Kiedy największe wytwórnie płytowe zaczęły wnosić sprawy do sądu przeciwko fanom ściągającym muzykę z netu, wiele niezależnych wytwórni i współpracujących z nimi artystów było oburzonych. Jak można zarabiać pieniądze na procesach wytoczonych przeciwko własnym klientom?

Założycielka Pigspleena znała odpowiedź. Otworzyła interes dla każdego, kto chciał pracować ze swoimi fanami, zamiast z nimi walczyć. Jeśli dacie firmie Pigspleen licencję na dystrybucję waszej muzyki wśród jej klientów, dostaniecie od niej część dochodów z subskrypcji, których wysokość będzie zależała od popularności waszej muzyki. Dla niezależnego artysty największym problemem nie jest piractwo, lecz brak popularności – nikomu aż tak nie zależy na waszych utworach, żeby je podkradać.

To się sprawdzało. Setki niezależnych projektów i wytwórni zapisało się do Pigspleena, a im więcej było muzyki, tym więcej fanów wykupywało w tej firmie dostęp do internetu i tym więcej pieniędzy otrzymywali artyści. W ciągu roku firma zdobyła sto tysięcy nowych klientów, a teraz było ich już milion – ponad połowa szerokopasmowych połączeń internetowych w mieście.

– Od miesięcy pracuję nad przeróbką kodu do indienetu – powiedział Jolu. – Oryginalne programy zostały napisane naprawdę szybko i byle jak i gdyby nad nimi trochę popracować, to mogłyby być o wiele bardziej użyteczne. Ale jak dotąd nie miałem na to czasu. Jedną z ważniejszych rzeczy do zrobienia jest zaszyfrowanie połączeń, po prostu dlatego że tak chce Trudy.

Trudy Doo to założycielka Pigspleena. Stara, legendarna punkowa z San Francisco, wokalistka i liderka anarchofeministycznego zespołu Speedwhores, która miała fioła na punkcie prywatności. Byłem całkowicie przekonany, że chciałaby, aby jej serwis muzyczny był zaszyfrowany na zasadach ogólnych.

– Czy to będzie trudne? To znaczy ile nam to zajmie?

– No cóż, w sieci są całe tony darmowych szyfrów – powiedział Jolu.

Zrobił to, co zawsze, drążąc rozległy problem kodu – patrzył na to z dystansem, bębniąc palcami o blat stołu i wylewając kawę na spodki. Chciało mi się śmiać – Jolu napisze ten kod, nawet jeśli wszystko miałoby ulec zniszczeniu lub nie wypalić i bez względu na to, jak przerażające miałoby to być.

– Mogę się do czegoś przydać?

Spojrzał na mnie.

– Myślisz, że sobie nie poradzę?

– Co?

– To znaczy rozkręciłeś tę całą sprawę z Xnetem i nawet mi o tym nie powiedziałeś. Nie rozmawiałeś ze mną o tym. Myślałem, że nie potrzebujesz mojej pomocy.

To mnie otrzeźwiło.

– Co? – zapytałem ponownie. Jolu wyglądał teraz na naprawdę zdenerwowanego. Widać, że gryzło go to od dłuższego czasu. – Jolu...

Spojrzał na mnie i zobaczyłem, że jest wkurzony. Jak mogłem to przeoczyć? O rany, czasem byłem takim idiotą.

– Słuchaj, stary, to nic wielkiego... – dodał, dając mi w ten sposób do zrozumienia, że to naprawdę poważna sprawa – ...chodzi tylko o to, że nigdy nawet nie zapytałeś. Nienawidzę tego DBW. Darryl był również moim kumplem. Mogłem ci w tym naprawdę pomóc.

Miałem ochotę wepchnąć sobie głowę między kolana.

– Posłuchaj, Jolu, zachowałem się głupio, ale zrobiłem to wszystko o drugiej nad ranem. Zupełnie mi wtedy odbiło. Ja...

Nie potrafiłem tego wyjaśnić. Tak, miał rację, i w tym cały problem. Była druga nad ranem, ale mogłem pogadać o tym z Jolu następnego dnia lub kolejnego. Nie zrobiłem tego, bo wiedziałem, co powie – że to kiepskie rozwiązanie i że powinienem je lepiej przemyśleć. Jolu zawsze zastanawiał się nad tym, jak zmienić moje pomysły, na które wpadłem o drugiej nad ranem, na prawdziwe kody, ale rzeczy, jakie wymyślał, były zawsze trochę inne od tych, na które ja wpadłem. Chciałem stworzyć ten projekt dla siebie. Totalnie wczułem się w bycie M1k3yem.

– Przepraszam – powiedziałem w końcu. – Jest mi naprawdę bardzo przykro. Masz zupełną rację. Po prostu się wkurzyłem i zrobiłem głupstwo. Naprawdę potrzebuję twojej pomocy. Bez ciebie nie dam rady.

– Naprawdę tak myślisz?

– Pewnie, że tak – odparłem. – Jesteś najlepszym koderem, jakiego znam. Jesteś cholernym geniuszem, Jolu. Będę zaszczycony, jeśli mi pomożesz.

Zaczął jeszcze szybciej bębnić palcami.

– Chodzi o to... Wiesz. Ty jesteś liderem. Van jest bystra. Darryl był... twoim zastępcą, gościem, który wszystko organizował, dbał o szczegóły. Moją działką było programowanie. Poczułem się tak, jakbyś powiedział, że mnie nie potrzebujesz.

– O rany, ale ze mnie idiota. Jolu, jesteś najbardziej kompetentną osobą, jaką znam, która się do tego nadaje. Ja naprawdę, naprawdę, naprawdę...

– Dobra już. Przestań. W porządku. Wierzę ci. Teraz już każdy z nas coś spieprzył. Jasne, że możesz pomóc. Możemy ci nawet za to zapłacić: mam mały budżet dla kontraktowych programistów.

– Naprawdę?

Nikt mi jeszcze nigdy nie zapłacił za napisanie kodu.

– Jasne. Prawdopodobnie jesteś na tyle dobry, że warto w ciebie zainwestować. – Uśmiechnął się do mnie i walnął mnie w ramię. W zasadzie Jolu był bardzo wyrozumiały, dlatego czasem mnie wkurzał.

Zapłaciłem za kawę i wyszedłem. Zadzwoniłem do rodziców, żeby powiedzieć im o swoich planach. Mama Jolu uparła się, żeby zrobić nam kanapki. Zamknęliśmy się w jego pokoju z kompem oraz kodem do indienetu i rozpoczęliśmy jeden z programistycznych maratonów wszech czasów. Rodzina Jolu poszła spać o wpół do dwunastej, więc mogliśmy porwać automat do kawy do jego pokoju i jechać na naszych zapasach magicznych czarnych ziarenek.

Jeśli nigdy nie zajmowaliście się programowaniem, to żałujcie. To najlepsza rzecz na świecie. Kiedy programujecie, komputer robi dokładnie to, co mu każecie. To jak projektowanie maszyny – jakiejkolwiek maszyny, na przykład samochodu, kranu, zawiasów do drzwi – za pomocą matematyki oraz instrukcji. To jest naprawdę fantastyczne i totalnie wciągające.

Komputer to najbardziej skomplikowana maszyna, jakiej kiedykolwiek używaliście. Jest zrobiony z miliardów miniaturowych tranzystorów, które można skonfigurować tak, żeby obsługiwały każdy program, jaki tylko sobie wymarzycie. Ale gdy usiądziecie przy klawiaturze i napiszecie linijkę kodu, te tranzystory zrobią to, co im każecie.

Większość z nas nigdy nie zbuduje samochodu. Nikt z nas prawdopodobnie nie skonstruuje systemu lotniczego. Nie zaprojektuje budynku. Nie opracuje planu miasta.

To są skomplikowane sprawy, niedostępne dla takich jak ty czy ja. Jednak komputer jest dziesięć razy bardziej skomplikowany, a mimo to zatańczy tak, jak mu zagracie. Możecie nauczyć się pisać proste kody popołudniami. Zacznijcie od takich języków jak Python, który został napisany dla laików, aby umożliwić im sterowanie komputerem. Pamiętajcie tylko, żeby napisać przynajmniej jeden kod dziennie. Komputery mogą was kontrolować lub odciążyć w pracy – jeśli chcecie kontrolować maszynę, musicie nauczyć się pisać kody.

Dzisiejszej nocy napisaliśmy ich mnóstwo.

Загрузка...