Rozdział 18

Kiedyś moją najbardziej ulubioną na świecie rzeczą było wystawanie w pelerynie po hotelach i udawanie niewidzialnego wampira, na którego wszyscy się gapili.

To skomplikowane i o wiele dziwniejsze, niż się wydaje. Miejsce, gdzie rozgrywają się LARP-y, łączy w sobie najlepsze aspekty D&D, kółka teatralnego i zlotów fanów science fiction.

Rozumiem, że dla was to może nie brzmieć aż tak pociągająco, jak brzmiało dla mnie, gdy miałem czternaście lat.

Najlepsze gry toczyły się na obozach skautowych poza miastem: setka nastolatków, chłopaków i dziewczyn, walczących z korkami w piątkowe wieczory, wymieniająca się historiami, grająca na przenośnych konsolach, popisująca się całymi godzinami. Potem wszyscy wysiadali, żeby stanąć na trawie przed grupą starszych mężczyzn i kobiet w badziewnych zbrojach domowej roboty, poprutych i pozszywanych, bo przecież zbroja powinna wyglądać tak, jak w dawnych czasach, jak mundur żołnierza, który przez miesiąc siedział w krzakach, zupełnie inaczej niż pokazują w filmach.

Teoretycznie tym osobom płacono za przeprowadzanie gier, ale tylko ludzie, którzy byli skłonni robić to za darmo, mogli dostać tę pracę. Wcześniej na podstawie ankiet, które wypełniliśmy, dzielili nas na drużyny, zupełnie jakbyśmy mieli grać w bejsbol.

Potem mieliśmy szkolenie. Wyglądało to jak w filmie o szpiegach: to jest twoja tożsamość, to misja, a to sekrety drużyny.

I tak nadchodził czas obiadu. Huczące ogniska, mięso przypiekane na rożnie, tofu skwierczące na patelni (to północna Kalifornia, tutaj opcja wegetariańska nie jest opcjonalna) oraz styl jedzenia i picia, który można nazwać jedynie siorbaniem.

Już wtedy napalone dzieciaki zaczynały wczuwać się w swoje postacie. Podczas pierwszej gry byłem czarodziejem. Miałem torbę pełną woreczków z fasolą symbolizujących zaklęcia – gdy nimi ciskałem, musiałem też krzyknąć nazwę czaru, który rzucałem: ognista kula, magiczny pocisk, róg światła, i jeśli udało mi się trafić, gracz lub „potwór”, w którego rzucałem, musiał uklęknąć. Ale czasem tego nie robił – wtedy musieliśmy wzywać arbitra do mediacji, ale w większości wszyscy graliśmy fair. Nikt nie lubił rzucającego kośćmi sędziego.

Zanim poszliśmy spać, wszyscy zdążyliśmy się już wczuć we własne role. W wieku czternastu lat nie byłem jeszcze pewien, jak powinien brzmieć głos czarodzieja, ale mogłem podeprzeć się filmami i powieściami. Mówiłem powolnym, wyważonym tonem, z odpowiednim, mistycznym wyrazem twarzy, myśląc o ezoterycznych sprawach.

Misja była skomplikowana, chodziło o odzyskanie tajemnej relikwii skradzionej przez ogra, który chciał podporządkować swojej woli ludność mieszkającą na jego terenie. Tak naprawdę nie miało to większego znaczenia. Liczyło się, że miałem prywatną misję polegającą na tym, żeby złapać pewnego chochlika, aby ten służył mi za druha, i że byłem tajemną nemezis jednego gracza z mojej drużyny, który brał udział w wyścigu i zabił moją rodzinę, gdy byłem jeszcze chłopcem, gracza, który nie wiedział, że oto powróciłem, aby się na nim zemścić. Gdzieś oczywiście był też gracz, który żywił podobną urazę wobec mnie, więc nawet wtedy gdy cieszyłem się towarzystwem mojej drużyny, musiałem mieć oczy szeroko otwarte, w razie gdyby ktoś chciał mnie zajść od tyłu z nożem lub dosypać trucizny do jedzenia.

Gra toczyła się przez kolejne dwa dni. Czasem przypominała zabawę w chowanego, czasem ćwiczenia w stylu: jak przetrwać w dziczy, a czasami rozwiązywanie krzyżówek. Mistrzowie gry odwalali kawał dobrej roboty. A w trakcie misji trzeba było naprawdę zaprzyjaźnić się z innymi ludźmi. Jako pierwszego miałem zamordować Darryla i musiałem go poznać, tropiąc go przez cały weekend. Miły koleś. Szkoda, że musiałem go zabić.

Cisnąłem w niego ognistą kulą, gdy szukał skarbu, po tym jak zmietliśmy z powierzchni ziemi bandę orków, grając z każdym z nich w kamień, papier, nożyce, żeby zobaczyć, kto wygra. To o wiele bardziej ekscytujące, niż się wydaje.

To przypominało letni obóz dla maniaków teatru. Rozmawialiśmy w namiotach do późna w nocy, patrzyliśmy na gwiazdy, skakaliśmy do rzeki, żeby się ochłodzić, i tłukliśmy komary. Stawaliśmy się najlepszymi kumplami lub dozgonnymi wrogami.

Nie wiem, dlaczego rodzice Charlesa wysłali go na LARP. Nie był tego typu dzieciakiem, któremu podobały się takie rzeczy. Należał raczej do tych, którzy wolą wyrywać muchom skrzydełka. A może nie. Ale nie bardzo lubił biegać po lesie w przebraniu. Cały czas się snuł, szydząc z każdego i wszystkiego, próbując nam wszystkim wmówić, że wcale się dobrze nie bawimy, że tylko nam się tak wydaje. Pewnie spotkaliście już taką osobę – kogoś, kto czuje się w obowiązku przekonać was, że wszyscy kiepsko się bawią.

Kolejny problem Charlesa był taki, że nie potrafił symulować walki. Gdy już zacznie się biegać po lesie, grając w te wyszukane, półmilitarne gry, adrenalina łatwo uderza do głowy do tego stopnia, że ma się ochotę rozerwać innym gardło. Taki stan nie jest wskazany dla kogoś, kto niesie miecz, maczugę, pikę czy inne tego typu narzędzia. Dlatego w naszych grach nigdy nie wolno nikogo uderzyć, pod żadnym warunkiem. Zamiast tego gdy już się podejdzie blisko do swojego przeciwnika, rozgrywa się z nim kilka szybkich rundek kamienia, papieru i nożyc, z pewnymi modyfikacjami w zależności od naszego doświadczenia, uzbrojenia i warunków. Arbitrzy są mediatorami w kwestiach spornych. To dość cywilizowana gra, choć nieco dziwna. Biega się za kimś po lesie, dogania go, obnaża zęby i siada, żeby zagrać w kamień, nożyce, papier. Ale to działa – i wszyscy czują się dzięki temu bezpieczni i zadowoleni.

Charles nie mógł jednak tego załapać. Myślę, że doskonale zrozumiał, że główną zasadą w tej grze był brak kontaktu, ale jednocześnie uznawał, że ta zasada się nie liczy i że nie zamierza jej przestrzegać. Przez cały weekend arbitrzy mnóstwo razy zwracali mu na to uwagę, a on przyrzekał, że będzie się tego trzymał, i znowu robił to samo. Już wtedy był jednym z większych dzieciaków i jak już kogoś dogonił, to uwielbiał „przypadkowo” rzucać się na niego, a upadek na kamienną leśną ziemię wcale nie jest zabawny.

Darryla zniszczyłem nieziemsko na niewielkiej polanie, gdzie polował na skarb. Obaj mieliśmy niezły ubaw z mojej przebiegłości. Teraz miał udawać potwora – zabici gracze mogli zamieniać się w potwory, co oznaczało, że im dłuższa była gra, tym więcej potworów nas śledziło, i że wszyscy nadal musieli uczestniczyć w grze, a bitwy stawały się coraz trudniejsze.

Właśnie wtedy z lasu tuż za mną wynurzył się Charles i rzucił się na mnie, przewracając na ziemię tak mocno, że przez chwilę nie mogłem złapać oddechu.

– Mam cię – krzyknął. Dotąd nie znałem go za dobrze i nigdy mnie za bardzo nie obchodził, ale teraz byłem gotowy go zamordować. Podniosłem się powoli na nogi i spojrzałem na niego. Jego klatka piersiowa falowała, a on wyszczerzał zęby w uśmiechu. – Jesteś martwy – powiedział. – Totalnie cię załatwiłem.

Uśmiechnąłem się, ale poczułem, że coś jest nie tak z moją twarzą, poczułem ból. Dotknąłem górnej wargi. Była zakrwawiona. Z nosa leciała mi krew, a wargę rozciąłem o korzeń, w który przywaliłem twarzą podczas upadku. Wytarłem krew o nogawkę i uśmiechnąłem się. Zrobiłem to tak, jakbym traktował to wszystko jak zabawę.

Trochę się pośmiałem i ruszyłem w jego kierunku.

Charles nie dał się nabrać. Cofał się, starając się usunąć w cień lasu. Darryl ruszył, żeby zagrodzić mu drogę. Ja zaszedłem go z drugiej strony. Nagle odwrócił się i zaczął biec. Darryl podłożył mu nogę, a on runął jak długi. Rzuciliśmy się na niego i w tym momencie usłyszeliśmy gwizdek arbitra.

Arbiter nie widział, jak Charles mnie sfaulował, ale obserwował jego wcześniejsze zachowanie. Odesłał go do obozu i powiedział, że odpada z gry. Charles skarżył się z całych sił, ale ku naszej satysfakcji na arbitra to nie działało. Gdy Charles sobie poszedł, dał nam obu wykład o tym, że naszego odwetu nie można usprawiedliwić, tak samo jak ataku Charlesa.

To było w porządku. Tamtego wieczoru, gdy skończyliśmy grę, wzięliśmy wszyscy gorący prysznic w ośrodku skautowym. Razem z Darrylem gwizdnąłem Charlesowi ubrania i ręcznik. Zawiązaliśmy je na supły i wrzuciliśmy do pisuaru. Wielu chłopaków miało niezły ubaw podczas ich „nasączania”. Charles bardzo entuzjastycznie podchodził do swoich wyczynów.

Żałuję, że nie widziałem go, gdy wyszedł spod prysznica i odkrył, gdzie znajdują się jego rzeczy. To trudna decyzja: biec na golasa przez pole obozowe czy rozwiązać ciasno splątane, przesiąknięte moczem supły na swoim ubraniu i je włożyć?

Wybrał nagość. Prawdopodobnie wybrałbym to samo. Ustawiliśmy się rzędem wzdłuż korytarza prowadzącego z natrysków do szatni i mu przyklaskiwaliśmy. Stałem na początku, podgrzewając atmosferę.

Takie weekendy na obozach skautowych zdarzały się tylko trzy lub cztery razy w roku, przez co czuliśmy z Darrylem – i innymi larpowcami – wielki niedosyt gier.

Na szczęście w miejskich hotelach można było grać w Przeklęte Światło. To była kolejna gra terenowa, w której uczestniczyły rywalizujące ze sobą klany wampirów i ich łowcy. Panowały w niej dziwaczne zasady. Gracze dostawali karty, które miały im ułatwić potyczki, więc każda potyczka wiązała się z rozgrywaniem partyjki strategicznych gier karcianych. Wampiry mogą stać się niewidoczne poprzez narzucenie peleryny i skrzyżowanie rąk na piersiach, a inni gracze muszą udawać, że ich nie widzą, kontynuując rozmowy o swoich planach i tak dalej. Jeśli ktoś ujawnia swoje tajemnice w obecności „niewidzialnego” rywala, zachowując się tak, jakby go nie było w pokoju, to znaczy, że jest dobrym graczem.

Każdego miesiąca odbywało się kilka dużych gier w Przeklęte Światło. Ich organizatorzy mieli dobre układy z właścicielami hoteli i oznajmiali, że w piątek wieczorem zajmą dziesięć wolnych pokoi i upchną do nich graczy, którzy będą biegali po hotelu, grając po cichu w Przeklęte Światło na korytarzach, wokół basenu i tak dalej. Będą jedli w hotelowej restauracji i zapłacą za korzystanie z hotelowej bezprzewodówki. Zapisy miały się zakończyć w piątek wieczorem. Mieli nam przesłać maila, a my prosto po szkole mieliśmy udać się z plecakami do wskazanego hotelu i przez cały weekend spać tam po sześciu lub ośmiu w pokoju, żywić się śmieciowym żarciem i grać do trzeciej nad ranem. To była dobra, bezpieczna zabawa, której nasi starzy do końca nie czaili.

Organizatorzy byli znani z prowadzenia darmowych warsztatów literackich i teatralnych dla młodzieży. Zajmowali się tymi grami od dziesięciu lat i jeszcze nigdy nie zdarzył się żaden wypadek. Nie było mowy o piciu czy ćpaniu, bo nie chcieliśmy, żeby wsadzili ich za deprawację nieletnich. W grach uczestniczyło od dziesięciu do stu graczy, w zależności od weekendu, i za cenę kilku biletów do kina miało się bite dwa i pół dnia zabawy.

Jednak pewnego razu trafiły im się pokoje w Monaco, hotelu w dzielnicy Tenderloin, w którym przebywali głównie pretensjonalni, podstarzali turyści. Tutaj w każdym pokoju stało kuliste akwarium, a hol był pełen pięknych staruszków w eleganckich kreacjach obnoszących się z efektami operacji plastycznych.

Zazwyczaj „przyziemni” – tak nazywaliśmy tych, co nie grali – po prostu nas ignorowali, sądząc, że jesteśmy dokazującymi dzieciakami. Ale tego wieczoru w hotelu zatrzymał się akurat redaktor włoskiego czasopisma, który zainteresował się całą sprawą. Przyparł mnie do muru, gdy skradałem się po holu w nadziei, że zauważę mistrza klanu moich rywali, napadnę na niego i wypiję z niego krew. Stałem przy ścianie z rękami skrzyżowanymi na piersi, udając niewidzialnego, kiedy do mnie podszedł i zapytał z obcym akcentem, co ja i moi kumple robimy w tym hotelu.

Próbowałem go spławić, ale był nieugięty. Pomyślałem, że jak zacznę ściemniać, to sobie pójdzie.

Nie miałem pojęcia, że on to opublikuje. Naprawdę nie sądziłem, że podłapie to amerykańska prasa.

– Jesteśmy tu, ponieważ zmarł nasz książę, więc przybyliśmy tu w poszukiwaniu nowego władcy.

– Książę?

– Tak – odparłem, brnąc dalej. – Jesteśmy Starym Narodem. Przybyliśmy do Ameryki w szesnastym wieku, a nasz królewski ród osiedlił się na pustkowiach Pensylwanii. Mieszkamy w lasach. Nie korzystamy z nowoczesnej techniki. Książę był ostatnim członkiem dynastii i zmarł w zeszłym tygodniu. Zabrała go jakaś okropna, wyniszczająca choroba. Młodzi mężczyźni z mojego klanu wyruszyli na poszukiwania potomków jego wielkiego wuja, który w czasach mojego pradziada odszedł od nas, aby żyć jak nowocześni ludzie. Podobno doczekał się potomstwa, a my odnajdziemy ostatnich członków jego rodu i zaprowadzimy do ich prawowitych domów.

Czytałem mnóstwo powieści fantasy, więc poszło mi gładko.

– Znalazłem kobietę – ściemniałem dalej – która wie coś o jego potomkach. Powiedziała nam, że jeden z nich przebywa w tym hotelu, więc przybyliśmy go odnaleźć. Ale wyśledził nas rywalizujący z nami klan, który będzie starał się nam przeszkodzić w zabraniu naszego księcia do domu, żeby nas osłabić i zdominować. Dlatego ważne jest, aby nie wyjawiać nikomu naszej tajemnicy. Nie rozmawiamy z Nowym Narodem, o ile nie musimy. Rozmowa z panem bardzo mnie krępuje.

Patrzył na mnie przenikliwym wzrokiem. Rozprostowałem ręce, co oznaczało, że byłem już teraz „widzialny” dla wampirów z przeciwnej drużyny, z których jeden płci żeńskiej właśnie się do nas powoli podkradał. W ostatniej chwili odwróciłem się i ją zauważyłem, stała tak z rozpostartymi ramionami, sycząc na nas jak na wampirzycę profesjonalistkę przystało.

Ja również rozpostarłem ręce i syknąłem na nią, po czym pognałem przez hol. Przeskoczyłem przez skórzaną sofę i wywalając się obok kwiatka w doniczce, zachęciłem ją do pogoni. Znalazłem wyjście awaryjne, które prowadziło schodami na dół do klubu fitness mieszczącego się w piwnicy, i ruszyłem nim, tym samym gubiąc wroga.

W ten weekend nie spotkałem już tego dziennikarza, ale opowiedziałem o tym jakiemuś kumplowi z LARP-u, który tę moją opowieść podkoloryzował i znalazł wiele okazji, żeby ją wszystkim dookoła rozgadać.

W tym włoskim czasopiśmie pracowała laska, która napisała magisterkę o komunach amiszów mieszkających na wiejskich terenach Pensylwanii i której wydaliśmy się strasznie interesującym zjawiskiem. Opierając się na notatkach i nagranych wywiadach, które jej szef przywiózł ze sobą z wypadu do San Francisco, napisała fascynujący, podnoszący na duchu artykuł o dziwnych młodocianych wyznawcach pewnego kultu, którzy przemierzali Amerykę w poszukiwaniu swojego „księcia”. A niech to, w dzisiejszych czasach można opublikować dosłownie wszystko.

Rzecz w tym, że ludzie szybko podchwytują takie historie i ponownie je opisują. Zaczęło się od włoskich, a potem kilku amerykańskich blogerów. W całym kraju ludzie donosili, że widzieli Stary Naród, ale nie wiem, czy zmyślali, czy może podłapali naszą grę.

Ta historia obiegła cały medialny łańcuch pokarmowy aż po „The New York Times”, który niestety poczuł niezdrowy apetyt na zweryfikowanie faktów. Reporter, któremu zlecono to zadanie, w końcu dotarł do hotelu Monaco, gdzie skontaktował się z organizatorami LARP-u, którzy ze śmiechem wyjaśnili mu całą historię.

Cóż, w tym momencie LARP zrobił się trochę mniej zabawny. Zaczęto nas nazywać czołowymi oszustami narodu i dziwacznymi, patologicznymi kłamcami. Prasa, która nieumyślnie dała się nabrać na historię o Starym Narodzie, chciała się teraz jakoś zrehabilitować, pisząc o tym, jakimi to niewiarygodnymi dziwolągami są larpowcy. To właśnie wtedy Charles wygadał w całej szkole, że ja i Darryl jesteśmy największymi larpującymi mięczakami w mieście.

To nie był najlepszy okres. Niektórzy z naszej ekipy mieli to gdzieś, ale nie ja. Drażnili się z nami niemiłosiernie. Zwłaszcza Charles. W swojej torbie znalazłem plastikowe kły, a dzieciaki, które mijałem na korytarzu, wołały: „ble, ble”, tak jak jeden wampir z kreskówki. Gdy byłem w pobliżu, rozmawiały z udawanym transylwańskim akcentem.

Wkrótce potem przerzuciliśmy się na ARG. W pewnym sensie te gry były bardziej zabawne i o wiele mniej dziwaczne. Jednak czasami tęskniłem za moją peleryną i tymi weekendami w hotelu.

Przeciwieństwem esprit d'escalier jest moment, kiedy z dalekiej przeszłości powracają i zaczynają nas nękać wszystkie żenujące sytuacje, które pojawiły się w naszym życiu. Pamiętałem każdą głupią rzecz, jaką zdarzyło mi się powiedzieć lub zrobić, odtwarzałem je z idealną dokładnością. Za każdym razem gdy czułem się przybity, automatycznie przypominały mi się inne czasy, kiedy byłem w podobnym stanie. Istna parada największych upokorzeń maszerujących jedno po drugim przez moją głowę.

Gdy próbowałem się skupić na Maszy i nieuchronnie zbliżającym się nieszczęściu, zaczął mnie prześladować incydent ze Starym Narodem. Wtedy też nachodziły mnie podobne chore czarne myśli, bo coraz więcej gazet podchwytywało tę historię i istniało dość duże prawdopodobieństwo, że dojdą do tego, że to ja ją sprzedałem temu głupiemu włoskiemu redaktorowi w markowych dżinsach z krzywymi szwami, sztywnej koszulce bez kołnierzyka i w za dużych okularach z metalowymi oprawkami.

Ale zamiast rozmyślać o własnych wpadkach, lepiej się na nich uczyć.

Przynajmniej teoretycznie. Może nasza świadomość przywołuje te wszystkie ponure duchy, żebyśmy mogli się z nimi rozliczyć, zanim upokorzone udadzą się na wieczny spoczynek.

Przez całą drogę do domu przetwarzałem w głowie te wspomnienia i zastanawiałem się, co zrobić z „Maszą”, gdyby się okazało, że próbuje mnie wykiwać. Potrzebowałem jakiegoś zabezpieczenia.

I zanim dotarłem do domu – żeby wpaść w melancholijne objęcia rodziców – znalazłem rozwiązanie.

Cały podstęp polegał na tym, żeby zorganizować to tak szybko, aby goście z DBW nie zdążyli się do tego przygotować i by Xnet mógł pokazać swoją siłę.

Cały podstęp polegał na tym, żeby pojawiło się tak wielu ludzi, by nie dano rady nas wszystkich zaaresztować i by wsadzono nas gdzieś, gdzie mogliby nas zobaczyć dziennikarze i dorośli, tak żeby DBW nie mogło znowu użyć gazu.

Cały podstęp polegał na tym, żeby wymyślić coś takiego, co wzbudzi sympatię mediów, tak jak lewitacja Pentagonu.

Cały podstęp polegał na tym, żeby zorganizować coś, co przyciągnie około trzech tysięcy studentów z Berkeley, którzy nie pozwolą na zabranie choćby jednego z nich do policyjnej suki.

Cały podstęp polegał na tym, żeby przyciągnąć tam wszystkich reporterów, którzy doniosą o działaniach policji, tak jak zrobili to w Chicago w 1968 roku.

To musiał być naprawdę niezły podstęp.

Następnego dnia zerwałem się ze szkoły godzinę wcześniej, stosując moje zwyczajowe techniki ucieczki, nie dbając o to, czy uruchomię kolejny zastawiony przez DBW czujnik i czy moi rodzice dostaną kolejną skargę.

Tak czy inaczej po jutrzejszej akcji problemy w szkole miały być ostatnią rzeczą, jaką powinni przejmować się moi rodzice.

Poszedłem do Ange. Musiała zerwać się ze szkoły jeszcze wcześniej niż ja. Zaczęła udawać, że ma straszne skurcze i że słabnie, więc wysłali ją do domu.

Puściliśmy informację w Xnecie. Rozesłaliśmy e-maile do zaufanych znajomych i powiadomiliśmy kumpli na czacie. Przemierzyliśmy pokłady i miasta w Mechanicznej Grabieży i powiadomiliśmy naszą ekipę. Rozesłanie wystarczającej liczby informacji, przy jednoczesnym niewtajemniczaniu w to DBW, było trudnym zadaniem, ale myślę, że udało mi się zachować właściwe proporcje:

> UWAMMPOB JUTRO

> Jeśli jesteście gotami, zaimponujcie strojem. Jeśli nie jesteście gotami, dorwijcie jakiegoś i pożyczcie ciuchy. Obowiązuje strój wampira.

> Gra zaczyna się o ósmej rano. PUNKTUALNIE. Przyjdźcie i przygotujcie się na to, że zostaniecie podzieleni na grupy. Gra trwa 30 minut, więc będziecie mieli dużo czasu, żeby potem wrócić do szkoły.

> Miejsce poznacie jutro. Wyślijcie mailem swój klucz publiczny na mlk3y@malybrat.partiapiratou.org.se i sprawdźcie skrzynkę o siódmej rano– Jeśli to dla was za wcześnie, nie kładźcie się w ogóle spać. To jest nasz plan.

> To będzie zabawa roku, gwarantuję wam.

> Serio.

> M1k3y

Potem wysłałem krótką wiadomość do Maszy.

> Jutro

> M1k3y

Po minucie dostałem od niej odpowiedź:

> Tak myślałam. WampMob, co? Szybko działasz. Załóż czerwoną czapkę. Nie bierz ze sobą za dużo.

Co ze sobą zabieracie, gdy szykujecie się do ucieczki? Nanosiłem się dosyć plecaków na obozach skautowych, żeby wiedzieć, że z każdym krokiem każdy dodatkowy kilogram wrzyna się w ramiona z przygniatającą siłą grawitacji – bo to już nie jest kilogram, to kilogram, który dźwigacie przez milion kroków. A to już tona.

– W porządku – powiedziała Ange. – Sprytnie. I tak zawsze bierze się ciuchy tylko na trzy dni. Można je przecież przepłukać w umywalce. Lepiej mieć plamę na koszulce niż bagaż, który nie mieści się pod siedzeniem w samolocie.

Wyciągnęła torbę zrobioną z nylonu balistycznego, której pasek przechodził między jej piersiami – na widok czego trochę się spociłem. W środku było sporo miejsca, położyła ją na łóżku. Obok niej zaczęła układać ubrania.

– Myślę, że wystarczą trzy koszulki, spodnie, spodenki, trzy pary majtek i skarpetek i sweter.

Wysypała zawartość swojej torby sportowej i zaczęła wybierać przybory toaletowe.

– Muszę pamiętać, żeby jutro rano zabrać szczoteczkę do zębów, zanim pójdę do Civic Center.

Pakowała się w imponujący sposób. Była bezlitosna. To wszystko było takie dziwne – uświadomiłem sobie, że następnego dnia miałem wyjechać. Może nawet na długo. Może na zawsze.

– Mam zabrać Xboksa? – zapytała. – Na twardym dysku mam tony rzeczy, notatki, szkice, maile. Wolałabym, żeby nie wpadły w nieodpowiednie ręce.

– Wszystko jest zakodowane – powiedziałem. – W ParanoidXboksie to standard. Zostaw Xboksa, w LA będzie ich pełno. Załóż tylko konto na serwerze Partii Piratów i wyślij do siebie maila z obrazem swojego twardego dysku. Jak wrócę do domu, zrobię to samo.

Zrobiła tak, jak powiedziałem, i ustawiła się w kolejce, żeby wysłać maila. Zanim wszystkie dane przecisną się przez bezprzewodówkę sąsiadów i dofruną do Szwecji, może minąć kilka godzin.

Zamknęła torbę i naciągnęła paski. Teraz na jej plecach zwisało coś wielkości piłki nożnej, patrzyłem na to z podziwem. Mogła maszerować po ulicy, trzymając to pod pachą i nie zwracając niczyjej uwagi – wyglądała tak, jakby szła do szkoły.

– Jeszcze jedno – dodała, po czym podeszła do nocnego stolika i wyjęła prezerwatywy. Wyciągnęła je z pudełka, otworzyła torbę i wsadziła do środka, a potem klepnęła mnie w tyłek.

– Co teraz? – zapytałem.

– Teraz pójdziemy do ciebie, żebyś zabrał swoje rzeczy. Czas, żebym poznała twoich rodziców, co?

Postawiła torbę na podłodze wśród stosów ubrań i śmieci. Była gotowa odwrócić się do tego wszystkiego plecami i odejść tylko po to, żeby być ze mną. Dla sprawy. Dzięki temu poczułem się odważny, między innymi.

Gdy dotarłem do domu, mama już tam była. Siedziała przy stole kuchennym przed swoim laptopem i wysyłała maile, rozmawiając przez podłączone do komputera słuchawki z jakimś gościem z Yorkshire o tym, jak wraz z rodziną ma zaaklimatyzować się w Luizjanie.

Wszedłem do środka, a za mną Ange. Uśmiechała się jak wariatka, ale trzymała mnie za rękę tak mocno, że czułem, jak zgrzytają mi kości. Nie wiedziałem, o co się tak martwi. Nie zanosiło się na to, że po tym wszystkim będzie spędzać wiele czasu z moimi starymi, nawet jeśli się nam nie uda.

Gdy weszliśmy, mama przerwała rozmowę z Angolem.

– Cześć, Marcus – powiedziała, całując mnie w policzek. – A kto jest z tobą?

– Mamo, poznaj Ange. Ange, to moja mama Louisa.

Mama wstała i uścisnęła Ange.

– Miło cię poznać, kochanie – dodała, lustrując ją od stóp do głów. Ange wyglądała na osobę, którą można zaakceptować, tak myślę. Ubierała się ładnie, powściągliwie i wystarczyło na nią spojrzeć, żeby się zorientować, że jest bystra.

– Miło mi panią poznać – powiedziała pewnym siebie głosem. Poszło jej o wiele lepiej niż mnie podczas spotkania z jej mamą.

– Mów mi Lillian, skarbie – dodała. Rejestrowała każdy szczegół. – Zostaniesz na obiad?

– Z wielką chęcią – odpowiedziała.

– Jesz mięso? – mama już dość dobrze przyzwyczaiła się do życia w Kalifornii.

– Jem wszystko, co wcześniej nie zje mnie – odparła.

– Jest fanatyczką pikantnych sosów – wtrąciłem. – Mogłabyś jej dać stare opony, a ona je zje, jeśli tylko będzie mogła je umoczyć w salsie.

Szturchnęła mnie lekko w ramię.

– Właśnie miałam zamówić coś tajskiego – powiedziała mama. – Dodam do zamówienia kilka dań z chili.

Ange podziękowała jej grzecznie, a mama zaczęła się krzątać po kuchni, podając nam szklanki z sokiem oraz talerz herbatników i pytając nas trzykrotnie, czy nie chcemy herbaty. Trochę się wzdrygnąłem.

– Dzięki, mamo – rzuciłem. – Pójdziemy na chwilę na górę.

Mama zmrużyła na moment oczy, a potem ponownie się uśmiechnęła.

– Oczywiście – odparła. – Zjemy za jakąś godzinę, jak wróci tata.

W szafie miałem schowany swój strój wampira. Pozwoliłem, żeby Ange coś z tego wybrała, podczas gdy ja przebierałem swoje ciuchy. Wybierałem się tylko do LA. Przecież mieli tam sklepy i ubrania, których mogłoby mi zabraknąć. Potrzebowałem tylko trzech, czterech ulubionych koszulek i ulubionej pary dżinsów, dezodorantu i nitki dentystycznej.

– Kasa! – krzyknąłem.

– Tak – przytaknęła. – Miałam wyczyścić swoje konto w bankomacie w drodze do domu. Mam na nim ponad stówkę.

– Serio?

– Na co ja to wydam? – zapytała. – Odkąd powstał Xnet, nie musiałam płacić nawet za dostęp do sieci.

– Ja mam jakieś trzy stówki.

– To dobrze. Wypłać je rano w drodze do Civic Center.

Miałem dużą torbę na książki, w której taszczyłem mnóstwo sprzętu po mieście. Nie rzucała się w oczy tak jak mój plecak turystyczny. Ange bezlitośnie przejrzała moje rzeczy i wybrała swoje ulubione.

Gdy już byłem spakowany, a torba leżała pod łóżkiem, oboje usiedliśmy.

– Jutro musimy wstać naprawdę wcześnie – stwierdziła.

– Tak, to będzie wielki dzień.

Plan był taki: jutro mieliśmy rozesłać wiadomość, podając kilka fałszywych lokalizacji, w których mieli zgromadzić się uczestnicy WampMoba, i wysyłając ich tym samym do jakichś ustronnych miejsc w odległości kilku minut od Civic Center. Wycięliśmy szablon z napisem: WAMPMOB CIVIC CENTER -> -> i mieliśmy to wymalować sprejem o piątej rano. Chcieliśmy w ten sposób powstrzymać DBW przed zamknięciem Civic Center przed naszym dotarciem. Zaprogramowałem mailbota, żeby rozesłał wiadomości o siódmej – przed wyjściem z domu miałem po prostu zostawić włączonego Xboksa.

– Jak długo... – zamilkła.

– Też się nad tym zastanawiałem – przyznałem. – Przypuszczam, że to może potrwać długo. Ale kto wie? Może kiedy wyjdzie artykuł Barbary? Jutro rano mailbot też ma do niej wysłać maila. Może za dwa tygodnie będziemy bohaterami.

– Może – powiedziała i westchnęła.

Objąłem ją. Jej ramiona drżały.

– Boję się – przyznałem. – Myślę, że tylko wariat by się nie bał.

– Tak – przytaknęła. – Tak.

Mama zawołała nas na obiad. Tata uścisnął dłoń Ange. Był nieogolony i zmartwiony, wyglądał tak, odkąd poszliśmy do Barbary, ale gdy zobaczył tę dziewczynę, pojawiło się w nim trochę dawnego taty. Pocałowała go w policzek, a on poprosił, żeby nazywała go Drew.

Obiad był właściwie bardzo dobry. Lody zostały przełamane, gdy Ange wyjęła swoją tubkę pikantnego sosu, polała nim talerz i opowiedziała o skali Scovillea. Tata spróbował kęsa jej przysmaku i zataczając się, poszedł do kuchni, gdzie wlał w siebie cztery litry mleka. Możecie w to wierzyć lub nie, ale po tym numerze mama też tego spróbowała i wszystko wskazywało, że jej to strasznie smakuje. Jak się okazało, miała wrodzony, lecz jak dotąd nieodkryty talent do pałaszowania pikantnych potraw.

Zanim Ange wyszła, wcisnęła mamie swoją tubkę z ostrym sosem.

– W domu mam jeszcze jedną – powiedziała. Widziałem, jak wsadzała ją do swojego plecaka. – Wygląda pani na kobietę, której się to przyda.

Загрузка...