Rozdział 5

To była Van, która płakała i obejmowała mnie tak mocno, że nie mogłem oddychać. Miałem to gdzieś. Też ją przytuliłem, a moja twarz utonęła w jej włosach.

– Jesteś cały? – zapytała.

– Tak – odparłem z trudem.

W końcu mnie puściła, lecz oplotła mnie kolejna para rąk. To Jolu! Byli tam oboje.

– Jesteś bezpieczny, bracie – szepnął mi do ucha i uścisnął mnie jeszcze mocniej niż Vanessa.

Kiedy mnie puścił, rozejrzałem się dookoła.

– Gdzie jest Darryl? – zapytałem.

Spojrzeli po sobie.

– Może nadal jest w ciężarówce – zasugerował Jolu.

Odwróciliśmy się i spojrzeliśmy na samochód stojący na końcu ulicy. To był zwyczajny osiemnastokołowiec. Małe składane schodki zostały już wciągnięte do środka. Z tyłu zapaliły się czerwone światła i ciężarówka potoczyła się wstecz wprost ku nam, wydając miarowe bip, bip, bip.

– Zaczekajcie! – krzyknąłem, gdy przyspieszyła. – Zaczekajcie! A Darryl!?

Ciężarówka była coraz bliżej. Nie przestawałem krzyczeć:

– Co z Darrylem!?

Jolu i Vanessa złapali mnie za ręce i ściągnęli z jezdni. Próbowałem im się wyrwać, wciąż krzycząc. Samochód wycofał się z bocznej alejki na główną ulicę i odjechał. Próbowałem za nim biec, ale Van i Jolu nie chcieli mnie puścić.

Usiadłem na chodniku, objąłem kolana rękami i się rozpłakałem. Płakałem, płakałem i płakałem, to było głośne szlochanie, jakim nie zanosiłem się od czasów wczesnego dzieciństwa. Nie potrafiłem się powstrzymać. Nie mogłem przestać się trząść.

Vanessa i Jolu podnieśli mnie i powiedli w górę ulicy. Znajdował się tam przystanek autobusowy z ławką, na której mnie posadzili. Oni też płakali. Na chwilę wszyscy się objęliśmy. Wiedziałem, że płaczemy z powodu Darryla, którego nie spodziewaliśmy się już kiedykolwiek zobaczyć.

Znajdowaliśmy się na północ od Chinatown, w miejscu gdzie zaczyna się północna plaża, w dzielnicy znanej z klubów ze striptizem i legendarnej księgarni specjalizującej się w literaturze kontrkulturowej, gdzie w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku narodził się ruch beatników[12].

Dobrze znałem tę część miasta. Mieściła się tutaj ulubiona włoska restauracja moich rodziców, dokąd nieraz zabierali mnie na duże linguine oraz ogromne porcje piętrzących się lodów włoskich z kandyzowanymi figami, które popijaliśmy zabójczą małą espresso.

Teraz to było zupełnie inne miejsce – miejsce, gdzie po raz pierwszy smakowałem wolności w chwili, która zdawała się wiecznością.

Sprawdziliśmy portfele i znaleźliśmy dość pieniędzy, żeby móc usiąść pod markizą jednej z włoskich restauracji. Ładna kelnerka zapalniczką do grilla podpaliła piecyk gazowy, zebrała zamówienia i poszła do środka. Poczucie, że mogłem wydawać polecenia, kontrolować własny los, należało do najbardziej niesamowitych przeżyć, jakich kiedykolwiek doświadczyłem.

– Jak długo tam byliśmy? – zapytałem.

– Sześć dni – odparła Vanessa.

– Ja naliczyłem pięć – wtrącił Jolu.

– Ja nie liczyłem.

– Co z tobą robili? – zapytała Vanessa. Nie chciałem o tym rozmawiać, ale oboje na mnie patrzyli. Gdy już zacząłem, to nie mogłem przestać. Powiedziałem im o wszystkim, nawet o tym, że musiałem na siebie nasikać, a oni słuchali w milczeniu. Przerwałem, gdy kelnerka przyniosła nam wodę, i poczekałem, aż oddali się na tyle, żeby mnie nie słyszeć. Wtedy dokończyłem. Podczas opowiadania wszystko się zatarło. Gdy skończyłem, nie wiedziałem, czy koloryzowałem prawdę, czy może przedstawiłem wszystko tak, aby nie brzmiało aż tak źle. Moje wspomnienia były niczym ryby, które próbowałem schwytać i które czasem wyślizgiwały się z mojego uścisku.

Jolu pokręcił głową.

– Ostro cię potraktowali, stary – przyznał.

Opowiedział nam o swoim pobycie w tym miejscu. Przesłuchiwali go, pytając głównie o mnie, a on cały czas mówił prawdę, trzymając się faktów dotyczących tego dnia i naszej przyjaźni. Kazali mu to na okrągło powtarzać, ale nie bawili się z jego głową tak jak z moją. Posiłki jadł w stołówce z grupą innych ludzi, a nawet pozwolili mu spędzić trochę czasu w sali telewizyjnej, gdzie na wideo puszczali tegoroczne hity kinowe.

Historia Vanessy niewiele się różniła. Po tym jak ich wkurzyła, rozmawiając ze mną, zabrali jej ubrania i kazali włożyć pomarańczowy więzienny kombinezon. Musiała spędzić w celi dwa dni, nie kontaktując się z nikim, ale posiłki otrzymywała regularnie.

W większości jednak było tak samo jak z Jolu. Te same pytania powtarzane w kółko i na okrągło.

– Naprawdę cię nienawidzą – przyznał Jolu. – Naprawdę coś do ciebie mają. Dlaczego?

Nie miałem pojęcia dlaczego. Potem sobie przypomniałem. „Albo zaczniesz z nami współpracować, albo będziesz tego bardzo, bardzo żałował”.

– Tego pierwszego wieczoru nie chciałem im odblokować mojego telefonu. Dlatego mnie wybrali.

Nie mogłem w to uwierzyć, ale nie znajdowałem innego wyjaśnienia. To była zwykła mściwość. Na myśl o tym zakręciło mi się w głowie. Robili to wszystko w ramach kary za to, że przeciwstawiłem się ich autorytetowi.

Wtedy byłem przerażony. Teraz byłem wściekły.

– Dranie – powiedziałem łagodnie – wyżywali się na mnie za to, że im pyskowałem.

Jolu zaklął, a Vanessa ulżyła sobie po koreańsku, co robiła tylko wtedy, gdy była naprawdę, naprawdę zła.

– Dorwę ich – wyszeptałem, gapiąc się w swoją wodę. – Dorwę ich.

Jolu potrząsnął głową.

– Wiesz, że nie możesz. Z nimi nie można walczyć.

Nikt z nas nie chciał wtedy rozmawiać o zemście. Zamiast tego zastanawialiśmy się, co teraz zrobić. Musieliśmy iść do domu. Nasze telefony były rozładowane, a automatów telefonicznych nie było w tej dzielnicy już od lat. Po prostu musieliśmy iść do domu. Nawet myślałem o taksówce, ale nie było nas na nią stać.

Poszliśmy więc na piechotę. Na rogu wepchnęliśmy kilka drobniaków do automatu z gazetą „San Francisco Chronicle” i zaczęliśmy czytać. Od wybuchu bomb minęło już pięć dni, ale temat wciąż nie schodził z pierwszych stron gazet.

Miss Gestapo mówiła o wysadzeniu „mostu”. Zakładałem, że chodziło jej o most Golden Gate, ale się myliłem. Terroryści wysadzili Bay Bridge.

– Po co, do diabła, mieliby wysadzać Bay Bridge? – zapytałem. – Na wszystkich pocztówkach jest przecież Golden Gate.

Nawet jeśli ktoś nigdy nie był w San Francisco, istnieje duża szansa, że wie, jak wygląda Golden Gate. To ten duży pomarańczowy most wiszący, który rozpościera się pomiędzy starą bazą wojskową Presidio a Sausalito, gdzie znajdują się te wszystkie pretensjonalne sklepiki ze świeczkami zapachowymi oraz galerie sztuki. Wygląda piekielnie malowniczo i stanowi praktycznie symbol Kalifornii. Tuż za bramą kalifornijskiego Disneylandu można zobaczyć jego replikę, po której jeździ pociąg.

Założyłem więc naturalnie, że jeśli ktoś miałby wysadzać most w San Francisco, to wybrałby właśnie ten.

– Prawdopodobnie wystraszyli się tych wszystkich kamer i tego typu sprzętu – stwierdził Jolu. – Gwardia Narodowa zawsze sprawdza samochody przy wjeździe po obu stronach mostu, no i jest na nim pełno tych barierek i zabezpieczeń, które mają utrudnić zadanie samobójcom.

Ludzie zaczęli skakać z Golden Gate zaraz po jego otwarciu w 1937 roku – przestano ich liczyć, gdy w 1995 roku ich liczba dobiła do tysiąca.

– No tak – westchnęła Vanessa. – Poza tym Bay Bridge dokądś prowadzi.

Most ten wiedzie od centrum San Francisco do Oakland, a potem do Berkeley – miast leżących na wschodnim brzegu zatoki, zamieszkiwanych przez ludzi, z których wielu pracuje w San Francisco. To jedna z nielicznych części miasta nad zatoką, gdzie normalna osoba może sobie pozwolić na dom tak duży, by móc się w nim rozprostować. Znajduje się tam też uniwersytet oraz kilka zakładów z przemysłem lekkim. Pod zatoką biegnie linia metra łącząca te dwa miasta, ale i tak największy ruch odbywa się przez Bay Bridge. Golden Gate, ze względu na swój ozdobny charakter, może spodobać się turyście bądź bogatemu emerytowi mieszkającemu w pobliżu winnic. Bay Bridge natomiast jest – był – koniem pociągowym San Francisco.

Zastanowiłem się nad tym przez chwilę.

– Macie rację – powiedziałem. – Ale myślę, że to nie wszystko. Wydaje nam się, że terroryści atakują ważne obiekty, bo ich nienawidzą. Terroryści nie czują nienawiści do budynków, mostów czy samolotów. Chcą po prostu coś wysadzić i wystraszyć ludzi. Siać przerażenie. Naturalne, że wybrali Bay Bridge, bo na Golden Gate zamontowane są te wszystkie kamery, a w samolotach wykrywacze metalu i rentgeny.

Zacząłem się nad tym zastanawiać, patrząc beznamiętnie na samochody toczące się po ulicy, ludzi idących po chodnikach, na miasto rozpościerające się wokół mnie.

– Terroryści nie czują nienawiści do samolotów i mostów. Uwielbiają siać terror.

To było tak oczywiste, że nie mogłem uwierzyć, iż nigdy wcześniej o tym nie pomyślałem. Sądzę, że te kilka dni, kiedy byłem traktowany jak terrorysta, rozjaśniło mi umysł.

Oboje się na mnie gapili.

– Mam rację, prawda? Całe to badziewie, te wszystkie rentgeny, systemy kontroli tożsamości są bezużyteczne?

Przytaknęli powoli.

– Nawet więcej niż bezużyteczne – dodałem podniesionym i łamiącym się głosem – bo skończyło się na tym, że nas aresztowali, a Darryl...

Nie myślałem o Darrylu, odkąd usiedliśmy, i teraz wszystko do mnie wróciło. Mój przyjaciel zaginął, przepadł. Przestałem mówić i zazgrzytałem zębami.

– Musimy powiedzieć naszym rodzicom – stwierdził Jolu.

– Powinniśmy postarać się o adwokata – dodała Vanessa.

Myślałem o tym, żeby opowiedzieć swoją historię. Opowiedzieć światu, co się ze mną stało. O filmach wideo, które z pewnością by się ukazały, o płaczu i o tym, jak musiałem płaszczyć się przed oprawcami jak zwierzę.

– Nie możemy nic powiedzieć rodzicom – rzuciłem bez namysłu.

– Co masz na myśli? – zapytała Vanessa.

– Nie możemy im nic powiedzieć – powtórzyłem. – Słyszałeś ją. Jeśli komuś powiemy, wrócą po nas. Zrobią z nami to, co z Darrylem.

– Chyba żartujesz – odparł Jolu. – Chcesz, żebyśmy...

– Chcę, żebyśmy im za to odpłacili – powiedziałem. – Chcę pozostać na wolności, żebym mógł się zemścić. Jeśli zaczniemy o tym paplać, powiedzą, że jesteśmy tylko dzieciakami zmyślającymi różne historie. Nie wiemy nawet, gdzie nas trzymali! Nikt nam nie uwierzy. A potem, któregoś dnia, przyjdą po nas. Powiem moim rodzicom, że byłem w jednym z tych obozów po drugiej stronie zatoki. Że poszedłem tam, by się z wami spotkać, i że tam utknęliśmy i wydostaliśmy się dopiero dzisiaj. W gazetach piszą, że ludzie nadal wracają stamtąd do domu.

– Nie mogę tego zrobić – oświadczyła Vanessa. – Jak możesz w ogóle o tym myśleć, po tym co ci zrobili?

– To mnie się to przydarzyło, w tym cała rzecz. To walka między mną a nimi. Pokonam ich, odnajdę Darryla. Nie zamierzam tego tak zostawić. Ale kiedy wmieszamy w to naszych starych, to będzie koniec. Nikt nam nie uwierzy i nikt się tym nie przejmie. Jeśli zrobimy tak, jak mówię, ludzie zaczną się przejmować.

– Co masz na myśli? – zapytał Jolu. – Jaki masz plan?

– Jeszcze nie wiem – przyznałem. – Dajcie mi czas do jutra, chociaż do rana.

Wiedziałem, że jeśli uda im się zachować tajemnicę do jutra, to zachowają ją już na zawsze. Starzy będą jeszcze bardziej sceptyczni, jeśli nagle „przypomnimy” sobie, że nie siedzieliśmy jednak w obozie dla uchodźców, lecz w tajnym więzieniu.

Van i Jolu spojrzeli po sobie.

– Proszę, żebyście dali mi szansę – dodałem. – Po drodze dopracujemy całą historię, wygładzimy ją. Dajcie mi jeden dzień, tylko jeden dzień.

Oboje posępnie przytaknęli głowami i znowu ruszyliśmy w dół ulicy, kierując się w stronę domów. Mieszkałem w Potrero Hill, Vanessa w North Mission, a Jolu w Noe Valley – to były trzy zupełnie różne dzielnice, które dzieliło od siebie tylko kilka minut marszu.

Skręciliśmy w Market Street i zatrzymaliśmy się. Ulica była zabarykadowana, z bocznych uliczek zrobiono jednokierunkowe, a wzdłuż całej jezdni stały zaparkowane osiemnastokołowe ciężarówki, bardzo podobne do tych, w których wciśnięto nam worki na głowy i zabrano gdzieś z dala od portu, w kierunku Chinatown.

Każda z nich miała z tyłu trzy stalowe schodki, po których żołnierskim krokiem wciąż wchodzili i schodzili ludzie w garniturach i gliny. Wrzało jak w ulu. Ci w garniturach mieli przypięte do klap małe odznaki, a żołnierze obserwowali, jak poruszają się tam i z powrotem – to były identyfikatory do bezprzewodowej autoryzacji. Przechodząc obok jednej z takich ciężarówek, zerknąłem do środka i ujrzałem znajome logo: Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jeden z żołnierzy zauważył, że na nie patrzę, i zaczął mi się uważnie przyglądać.

Zrozumiałem, co chciał mi w ten sposób przekazać, więc poszedłem dalej. Z przyjaciółmi rozstałem się na Van Ness Avenue. Objęliśmy się, płacząc i obiecując, że zadzwonimy do siebie.

Do Potrero Hill prowadzą dwie drogi – łatwa i trudna. Ta druga wiedzie przez najbardziej strome wzgórza w mieście, podobne do tych, które pokazują w filmach akcji, gdzie podczas pościgu samochody wzbijają się w powietrze, unosząc się nad zenitem. Idąc do domu, zawsze wybierałem tę drogę. To teren mieszkalny, stoją tu domy wiktoriańskie zwane rusałkami – ze względu na te jarmarczne misterne malowidła i frontowe ogrody z pachnącymi kwiatami i wysokimi trawnikami. Leżące na płotach koty gapią się na przechodniów i prawie nie ma tu bezdomnych.

Na tych ulicach było tak spokojnie, że niemal zacząłem żałować, iż nie wybrałem tej drugiej trasy, prowadzącej przez dzielnicę Mission, która jest... hałaśliwa – to chyba najlepsze określenie. Głośna i tętniąca życiem. Roi się tam od awanturujących się pijaczynów, agresywnych kokainistów i nieprzytomnych ćpunów, ale jest też wiele rodzin z wózkami, starszych pań plotkujących na schodach, gości w lowriderach z podkręconymi na maksa głośnikami, z których na całą okolicę rozbrzmiewa umc-umc-umc. Można tam spotkać hipsterów oraz przygnębionych studentów szkół artystycznych preferujących styl emo, a nawet kilku oldschoolowych punków, starszych facetów z bańdziochami wypychającymi koszulki z Dead Kennedys. Są tu też transwestyci, wściekłe młodociane gangi, grafficiarze i oszołomieni, drżący o własne życie dorobkiewicze, którzy zainwestowali w odrestaurowanie tutejszych nieruchomości.

Poszedłem w górę Goat Hill, minąłem pizzerię Goat Hill Pizza, co przywiodło mi na myśl więzienie, gdzie mnie przetrzymywano, i musiałem usiąść na ławce przed knajpą, żeby poczekać, aż przestanę się trząść. Wtedy na wzgórzu przed sobą dostrzegłem osiemnastokołowca z trzema metalowymi schodkami opuszczonymi z tyłu. Wstałem i ruszyłem dalej. Czułem, że ze wszystkich stron obserwują mnie czyjeś oczy.

Resztę drogi do domu przebyłem w wielkim pośpiechu. Nie patrzyłem już na „rusałki” ani na ogródki czy koty. Wzrok miałem wbity w ziemię.

Był środek dnia, lecz mimo to oba samochody moich rodziców stały na podjeździe. To oczywiste. Tata pracował po wschodniej stronie zatoki, więc był zmuszony siedzieć w domu, dopóki nie naprawią mostu. Mama – cóż, kto mógł to wiedzieć, dlaczego mama była w domu.

Siedzieli w domu z mojego powodu.

Jeszcze zanim zdążyłem przekręcić klucz w drzwiach, ktoś wyszarpnął mi je z ręki i otworzył szeroko. Ujrzałem rodziców, wyglądali szaro i mizernie, mieli podkrążone oczy i wpatrywali się we mnie.

Przez chwilę stali jak wryci, lecz potem ruszyli w moim kierunku i wciągnęli mnie do domu, omal nie przewracając mnie przy tym. Oboje mówili tak głośno i szybko, że słyszałem tylko niezrozumiały, ryczący bełkot. Przytulili mnie i wybuchli płaczem, ja również szlochałem. Staliśmy tak we trójkę w małym przedpokoju, płacząc i wypowiadając te niby-słowa, aż opadliśmy z sił i udaliśmy się do kuchni.

Zrobiłem to, co zwykle po przyjściu do domu. Nalałem sobie szklankę przefiltrowanej wody z lodówki i wygrzebałem kilka ciastek z pojemnika na herbatniki, który siostra mamy przysłała nam z Anglii. Normalność tych czynności sprawiła, że serce przestało mi walić jak młot, jego rytm dogonił pracę mózgu i wkrótce wszyscy siedzieliśmy przy stole.

– Gdzie się podziewałeś? – zapytali oboje prawie jednocześnie.

W drodze do domu obmyśliłem odpowiedź.

– Zatrzymali mnie – odparłem. – W Oakland. Byłem tam z kolegami, robiliśmy projekt i poddali nas wszystkich kwarantannie.

– Przez pięć dni?

– Tak – powiedziałem. – Tak. To było naprawdę straszne.

Czytałem o kwarantannach w gazecie i zacząłem bezwstydnie rzucać opublikowanymi tam cytatami:

– Tak. Wszystkich, którzy wpadli w tę chmurę dymu. Myśleli, że zaatakował nas jakiś nadzwyczajny wirus, i zapakowali nas do kontenerów w porcie, jak sardynki. Tam było naprawdę gorąco i duszno. Dawali nam też niewiele do jedzenia.

– O rany – skomentował tata, zaciskając pięść na stole. Przez trzy dni w tygodniu tata uczył w Berkeley, pracując z kilkoma studentami nad naukowym programem bibliotecznym. Przez resztę czasu udzielał konsultacji klientom w mieście i na półwyspie San Francisco, tym trzeciorzędnym firmom internetowym, które robią różne rzeczy związane z archiwami. Z zawodu był łagodnie usposobionym bibliotekarzem, ale w latach sześćdziesiątych stał się prawdziwym radykałem, a w szkole średniej trochę ćwiczył zapasy. Widziałem, jak czasami się wściekał, nieraz sam wyprowadzałem go z równowagi. Podczas takiego napadu złości potrafiło go naprawdę ponieść. Kiedyś rzucił huśtawką z Ikei, tak że przeleciała nad trawnikiem dziadka i rozpadła się na części: piętnasty raz od momentu, gdy zaczął ją składać.

– Barbarzyńcy – powiedziała mama. Przeprowadziła się do USA, kiedy była nastolatką, lecz gdy mówiła o amerykańskich gliniarzach, opiece zdrowotnej, kontroli na lotniskach czy problemie bezdomności, wracała cała jej brytyjskość. Wtedy używała słowa „barbarzyńcy”, wymawiając je ze swoim starym mocnym akcentem. W Londynie byliśmy dwukrotnie, żeby zobaczyć się z jej rodziną, i nie wydaje mi się, że jest to miasto bardziej cywilizowane niż San Francisco, może tylko bardziej zatłoczone.

– Jesteś ranny? – zapytała. – Głodny?

– Chce ci się spać?

– Wszystko po trochu i w dodatku śmierdzą mi skarpetki – odparłem przekornie.

Oboje uśmiechnęli się lekko, lecz ich oczy były nadal wilgotne. Miałem z powodu rodziców wyrzuty sumienia. Musieli przecież odchodzić od zmysłów ze zmartwienia. Ucieszyłem się, że mogę zmienić temat.

– Ale bym coś zjadł.

– Zamówię pizzę z Goat Hill – zaproponował tata.

– Nie, tylko nie to – odparłem. Spojrzeli na mnie oboje, jakby wyrosły mi czułki. Normalnie mam słabość do tej pizzerii, gdy tam jesteśmy, zazwyczaj wcinam jak złota rybka karmę, wpycham w siebie jedzenie dopóty, dopóki wszystko nie zniknie z talerza albo nie zacznę pękać. Wysiliłem się na uśmiech.

– Po prostu nie mam ochoty na pizzę – powiedziałem bez przekonania. – Zamówmy jakieś curry, dobrze?

Na szczęście San Francisco to istne eldorado, jeśli chodzi o żarcie na wynos.

Mama podeszła do szuflady z ulotkami (kolejna normalna czynność, która działała kojąco niczym szklanka wody na suche, bolące gardło) i przejrzała je. Na kilka minut zapomnieliśmy o wszystkim, czytając ulotkę tradycyjnej pakistańskiej restauracji na Valencia Street. Zdecydowałem się na miks z grilla tandoori oraz zupę krem ze szpinaku z serem farmerskim, napój lassi z mango (o wiele lepszy, niż się wydaje), a także małe smażone ciasteczka w syropie z cukru.

Gdy już zamówiliśmy jedzenie, posypały się kolejne pytania. Rodzice byli w kontakcie z rodzinami Van, Jolu i Darryla (naturalnie) i próbowali zgłosić nasze zaginięcie. Policja zanotowała nasze nazwiska, lecz „przemieszczonych osób” było tak wiele, że nie chcieli rozpoczynać śledztwa przed upływem siedmiu dni.

Tymczasem w sieci pojawiły się miliony stron z ogłoszeniami o zaginionych. Kilka z nich to stare klony MySpace, których właściciele wypłukali się z grosza i liczyli na wskrzeszenie, ściągając w ten sposób na siebie uwagę. W końcu w okolicy zatoki zaginęły też rodziny kapitalistów. Być może, gdyby je odnaleziono, strona przyciągnęłaby nowych inwestorów. Chwyciłem laptop taty i zacząłem je przeglądać. Oczywiście były pełne reklam oraz zdjęć zaginionych osób, w większości fotografii ślubnych, z zakończenia roku i tym podobnych. Wyglądało to dość makabrycznie.

Znalazłem swoją fotkę i zauważyłem, że jest dołączona do zdjęć Jolu, Van i Darryla. Widniały tam też niewielkie formularze – w jednym zaznaczano osoby odnalezione, a w drugim umieszczano opisy zaginionych. Zaznaczyłem pola obok mnie, Jolu i Van, a obok Darryla pozostawiłem puste miejsce.

– Zapomniałeś o Darrylu – powiedział tata. Nie przepadał za Darrylem, odkąd odkrył, że w jednej z butelek w naszym barku ubyło kilka centymetrów alkoholu, a ja ku mojej wiecznej hańbie zwaliłem winę na kolegę. Tak naprawdę obaj byliśmy nieco winni, po prostu się wygłupialiśmy, próbując trochę wódki z colą podczas całonocnej sesji gier komputerowych.

– Jego z nami nie było – powiedziałem. W ustach poczułem gorzki smak kłamstwa.

– O mój Boże – jęknęła mama. Ścisnęła mocno ręce. – Gdy wróciłeś do domu, zakładaliśmy, że byliście tam wszyscy razem.

– Nie – odparłem, brnąc dalej w kłamstwo. – Darryl miał się z nami spotkać, ale się nie pojawił. Prawdopodobnie utknął w Berkeley. Miał dojechać metrem.

Mama jęknęła. Tata potrząsnął głową i przymknął oczy.

– Nie słyszałeś o metrze? – zapytał.

Kiwnąłem przecząco głową. Wiedziałem, do czego zmierza. Poczułem się tak, jakby ziemia się pode mną rozstąpiła.

– Wysadzili je – powiedział tata. – Ci bandyci wysadzili je w tym samym czasie co most.

Tego nie było na pierwszej stronie gazety. Eksplozja metra nie była tak malownicza jak zdjęcia mostu zwisającego w strzępach i skrawkach nad zatoką. Tunel metra prowadzący z Embarcadero w San Francisco do stacji West Oakland znajdował się pod wodą.

Pochyliłem się ponownie nad komputerem taty i przejrzałem nagłówki gazet. Nikt nie był pewien, ale ofiary śmiertelne liczono w tysiącach. Wśród nich byli ludzie uwięzieni w samochodach, w których z wysokości sześćdziesięciu kilku metrów spadli do morza, i ci, którzy utonęli podczas podróży pociągiem – ich liczba stale rosła. Jeden z reporterów twierdził, że przeprowadził wywiad z „fałszerzem tożsamości”, który pomógł „dziesiątkom” ludzi uciec od ich dotychczasowego życia. Gdy otrzymali nowe dowody tożsamości, po ataku najzwyczajniej zniknęli, umykając przed nieudanymi związkami małżeńskimi, długami i smutnym życiem.

Tata miał łzy w oczach, a mama otwarcie płakała. Oboje mnie przytulili, poklepując tak, jakby chcieli się upewnić, że naprawdę tu jestem. Wciąż powtarzali, że mnie kochają. Powiedziałem, że ja ich też.

Obiad zjedliśmy w łzawej atmosferze. Mama z tatą wypili kilka lampek wina, dość dużo jak na nich. Oznajmiłem im, że jestem śpiący, co było prawdą, i poczłapałem do swojego pokoju. Jednak nie zamierzałem się położyć. Musiałem dostać się do sieci i sprawdzić, co się dzieje. Musiałem pogadać z Jolu i Vanessa. Musiałem zabrać się do szukania Darryla.

Dowlokłem się do pokoju i otworzyłem drzwi. Wydawało mi się, że nie widziałem swojego łóżka od wieków. Położyłem się na nim i sięgnąłem po laptop stojący obok na szafce. Musiałem go źle podłączyć do gniazdka – wtyczkę trzeba odpowiednio wsadzić – więc rozładował się podczas mojej nieobecności. Poprawiłem ją i zaczekałem minutę lub dwie, żeby się trochę naładował przed ponowną próbą uruchomienia. W tym czasie rozebrałem się i wrzuciłem ubrania do śmieci – nie miałem ochoty już nigdy więcej ich oglądać – włożyłem czyste bokserki i czystą koszulkę. Świeżo uprane ciuchy, wprost z szuflady, wydawały się znajome i przyjazne niczym uściski rodziców.

Odpaliłem laptop i podłożyłem sobie pod plecy stertę poduszek. Otworzyłem komputer i umieściłem go sobie na kolanach. Wciąż się jeszcze ładował i... o rany, te wszystkie ikonki pełzające po ekranie wyglądały tak dobrze. Po włączeniu pojawiły się kolejne ostrzeżenia o słabej baterii. Ponownie sprawdziłem kabel zasilający i poruszyłem nim, aż w końcu znikły. Ten przewód ledwie dyszał.

W rzeczywistości było z nim tak kiepsko, że nie mogłem właściwie nic zrobić. Za każdym razem, gdy go puszczałem, traciłem połączenie, a komputer żalił się na niski poziom baterii. Postanowiłem przyjrzeć się temu dokładniej.

Cała obudowa mojego laptopa była trochę wykrzywiona, szpara między jej dolną i górną częścią rozchodziła się pod kątem – z przodu była wąska i rozszerzała się ku tyłowi.

Czasem człowiek patrzy na swój sprzęt i zastanawia się: „Czy to zawsze tak wyglądało? Być może po prostu nigdy tego nie dostrzegłem?”.

Ale w przypadku mojego laptopa to było niemożliwe. Bo to ja go zbudowałem. Odkąd szkoła przekazała nam schoolbooki, rodzice w żadnym wypadku nie zamierzali mi kupić własnego komputera, mimo że formalnie Schoolbook nie należał do mnie, a ja nie powinienem instalować na nim żadnego oprogramowania ani go modyfikować.

Miałem odłożone trochę pieniędzy – z dorywczej pracy, ze świąt Bożego Narodzenia i urodzin oraz z kilku przemyślanych transakcji na eBayu. W sumie uzbierałem dość grosza, żeby kupić totalnie badziewny pięcioletni komputer.

Zamiast tego jednak skonstruowaliśmy z Darrylem własny sprzęt. Obudowę laptopa, tak jak zwykłych pecetów, można kupić, chociaż te pierwsze są trochę bardziej zaawansowane od zwykłych starych komputerów osobistych. W ciągu ostatnich kilku lat zbudowałem z Darrylem kilka kompów, wygrzebując stare części na aukcjach internetowych, pchlich targach i zamawiając sprzęt u naprawdę tanich tajwańskich sprzedawców znalezionych w necie. Doszedłem do wniosku, że zbudowanie laptopa to najlepszy sposób na zdobycie władzy, której pragnąłem, za cenę, na którą mogłem sobie pozwolić.

Aby zbudować własnego laptopa, należy zacząć od zamówienia „kadłubka” – kompa złożonego z małej liczby elementów, który ma jednak wszystkie odpowiednie wejścia. Dobrą wiadomością było to, że skonstruowany przeze mnie komp był o prawie pięć kilo lżejszy i kosztował trzy razy mniej niż dell, którego miałem na oku, a poza tym chodził od niego szybciej. Była też zła wiadomość – składanie laptopa przypomina budowanie modelu statku w butelce. To żmudna praca, która wymaga użycia pęset i szkieł powiększających, żeby dopasować to wszystko do siebie i wcisnąć w małą obudowę. W przeciwieństwie do pecetów – które składają się głównie z powietrza – w laptopie każdy milimetr sześcienny przestrzeni jest wypełniony. Za każdym razem gdy myślałem, że wszystko gotowe, i zabierałem się do skręcania obudowy, okazywało się, że coś uniemożliwia mi jej zamknięcie i że muszę zacząć pracę od początku.

Dlatego dokładnie wiedziałem, jak powinno wyglądać łączenie obudowy mojego laptopa po jego zamknięciu i że wcale nie powinno wyglądać tak jak teraz.

Cały czas potrząsałem kablem, ale to było beznadziejne. Nie miałem innego wyjścia. Nie mogłem naładować komputera, nie rozbierając go na części. Jęknąłem i położyłem go obok łóżka. Postanowiłem zająć się tym rano.

Przynajmniej teoretycznie. Dwie godziny później wciąż wpatrywałem się w sufit, odtwarzając w pamięci niedawne wydarzenia. To, co ze mną robili, to, co ja powinienem był zrobić, wszystkie żale i esprit d'escalier.

Wstałem z łóżka. Minęła północ. Słyszałem, że rodzice położyli się o jedenastej. Wziąłem laptop, zrobiłem miejsce na biurku, przypiąłem małe lampki diodowe do oprawek moich okularów z soczewkami powiększającymi i wyjąłem zestaw śrubokrętów do precyzyjnej roboty. Chwilę później obudowa była już otwarta, klawiatura usunięta, a ja zacząłem grzebać we wnętrznościach komputera. Wyjąłem puszkę skompresowanego powietrza, zdmuchnąłem kurz, który został wciągnięty przez wentylator, i zacząłem przyglądać się poszczególnym elementom.

Coś mi tu nie grało, ale nie wiedziałem co. Nie zdejmowałem obudowy od miesięcy. Na szczęście gdy po raz trzeci ją otworzyłem i z trudem próbowałem ponownie zamknąć, olśniło mnie – kiedyś zrobiłem zdjęcie wnętrza komputera ze wszystkimi elementami ułożonymi na swoim miejscu. Jednak zabrakło mi trochę sprytu: najpierw zostawiłem to zdjęcie na twardym dysku i po rozebraniu laptopa na części oczywiście nie mogłem się do niego dostać, ale w końcu kiedyś je wydrukowałem i wepchnąłem do szuflady pełnej papierów, tego cmentarzyska kart gwarancyjnych i schematów układów scalonych. Zacząłem je przerzucać – panował tu większy bałagan, niż się spodziewałem – i wyjąłem zdjęcie. Położyłem je obok komputera i skupiłem wzrok, starając się odnaleźć elementy, które wydawały się nie na miejscu.

Nagle to dostrzegłem. Przewód taśmowy, który łączył klawiaturę z płytą główną, był nieprawidłowo podłączony. To dziwne. W tym miejscu nic się nie obracało, nie było tam niczego, co mogłoby spowodować przesunięcie pasa podczas normalnych działań. Gdy spróbowałem go z powrotem docisnąć, odkryłem, że wtyczka była nie tylko źle zamontowana – między nią a płytą coś się znajdowało. Wyjąłem to coś i skierowałem na to strumień światła.

W mojej klawiaturze znajdowało się coś nowego. Element o grubości zaledwie półtora milimetra, bez żadnych oznaczeń. Był podłączony zarówno do klawiatury, jak i do płyty głównej. Innymi słowy, było to idealne miejsce, żeby przechwycić wszystkie uderzenia w klawisze podczas pisania na komputerze.

To była pluskwa.

Serce waliło mi jak młot. W domu panowały mrok i cisza, jednak nie był to pocieszający mrok. Tkwiły w nim oczy i uszy, które mnie obserwowały i podsłuchiwały. Inwigilowały. Inwigilacja, której doświadczyłem w szkole, dotarła za mną do domu, ale tym razem nie tylko dyrektor zaglądał mi przez ramię. Dołączył do niego Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Już miałem wyjąć tę pluskwę, kiedy zorientowałem się, że ktokolwiek ją tam włożył, dowie się, że już jej nie ma. Zostawiłem ją na swoim miejscu. Zrobiło mi się niedobrze.

Rozejrzałem się w poszukiwaniu kolejnych pułapek. Nie mogłem ich znaleźć, ale czy to oznaczało, że nie było ich więcej? Ktoś włamał się do mojego pokoju i zainstalował to urządzenie – rozmontował mój laptop i złożył go ponownie. Istniało wiele innych sposobów na założenie podsłuchu w komputerze. Nigdy nie będę w stanie ich wszystkich znaleźć.

Zdrętwiałymi rękami złożyłem laptop z powrotem. I tym razem obudowa nie zamknęła się poprawnie, ale kabel został w środku. Uruchomiłem komputer i położyłem ręce na klawiaturze. Pomyślałem, że przeprowadzę diagnozę i zobaczę, co jest grane.

Ale nie mogłem tego zrobić.

Do diabła, a może mój pokój jest na podsłuchu. Być może szpieguje mnie teraz jakaś kamera.

Po powrocie do domu wpadłem w paranoję. Teraz o mało nie wyszedłem ze skóry. Czułem się tak, jakbym był z powrotem w więzieniu, z powrotem w pokoju przesłuchań, śledzony przez istoty, które miały nade mną całkowitą władzę. Zachciało mi się płakać.

Był na to tylko jeden sposób.

Poszedłem do łazienki, zdjąłem rolkę papieru toaletowego i wymieniłem ją na nową. Na szczęście stara była prawie zużyta. Odwinąłem resztkę papieru, poszperałem w skrzynce z częściami elektronicznymi i znalazłem małą plastikową kopertę pełną ultrajasnych białych diod, które wyjąłem z wypalonej lampy rowerowej. Odchodzące od nich kabelki przepchnąłem ostrożnie przez tekturową rurkę, w której szpilką przebiłem dziurki, następnie wyjąłem jakiś drut i połączyłem je wszystkie szeregowo małymi metalowymi spinaczami. Z drutów skręciłem przewody i podłączyłem do dziewięciowoltowej baterii. Miałem teraz rurkę otoczoną ultrajasnymi diodami kierunkowymi, którą mogłem przyłożyć do oczu i przez nią patrzeć.

Zbudowałem już taką w tym roku w ramach projektu naukowego, z którego zostałem wyeliminowany, ponieważ pokazałem, że w połowie klas w mojej szkole ukryte są kamery. Kamery wideo wielkości łebka od szpilki kosztują w dzisiejszych czasach mniej niż obiad w dobrej restauracji, więc pojawiają się wszędzie. Przebiegli sprzedawcy umieszczają je w szatniach bądź w solariach, a potem podniecają się przy filmikach, na których zostali zarejestrowani ich klienci – czasem wrzucają je do sieci. Umiejętność przekształcenia rolki papieru toaletowego i wartego trzy dolce sprzętu w wykrywacz kamer to po prostu kwestia zdrowego rozsądku.

To najprostszy sposób na wykrycie kamer szpiegujących. Mają one wbudowane malutkie, świetnie odbijające światło soczewki. Ta metoda najlepiej sprawdza się w ciemnych pomieszczeniach. Trzeba spojrzeć przez rurkę i powoli obserwować wszystkie ściany i inne miejsca, w które ktoś mógł wetknąć kamerę, aż dostrzeże się błysk odbitego światła. Jeśli obracacie się dookoła, a to odbicie się nie porusza, chodzi o soczewkę.

W moim pokoju nie było kamery – przynajmniej takiej, którą mógłbym wykryć. Oczywiście mogły się tu znajdować podsłuchy. Lub lepsze kamery. Albo w ogóle nic. Czy można mnie winić za to, że wpadłem w paranoję?

Uwielbiałem tego laptopa. Nazwałem go Salmagundi[13], co oznacza to wszystko, co jest zrobione z odpadów.

Jeśli nadajesz swojemu laptopowi imię, to wiesz, że łączą cię z nim głębokie relacje. Jednak teraz mimo wszystko czułem, że nie chcę go już więcej dotykać. Miałem ochotę wyrzucić go przez okno. Kto wie, co jeszcze z nim zrobili? Kto wie, w jaki sposób założyli w nim podsłuch?

Włożyłem go do szuflady i spojrzałem na sufit. Było późno i powinienem być już w łóżku. Ale w ogóle nie mogłem zasnąć. Byłem podsłuchiwany. Każdy mógł być podsłuchiwany. Świat zmienił się na zawsze.

– Znajdę sposób, żeby ich dopaść – powiedziałem. To była przysięga. Zrozumiałem to z chwilą, gdy ją wypowiedziałem, mimo że nigdy dotąd nie składałem przysięgi.

Nie mogłem zasnąć. Poza tym wpadłem na pomysł.

Gdzieś w mojej szafie leżało ciasno owinięte pudełko zawierające nietkniętą jeszcze paczkę z Xboksem Universal. Wszystkie Xboksy sprzedawano po zaniżonych cenach – Microsoft zarabia głównie na procentach, jakie pobiera od firm sprzedających gry komputerowe, w które można grać tylko na jego konsolach – ale Universal był pierwszym Xboksem rozdawanym zupełnie za darmo.

W zeszłe święta Bożego Narodzenia na każdym rogu stały jakieś ofiary losu przebrane za wojowników z serii Halo, które rozdawały torebki z konsolami do gier tak szybko, jak się tylko dało. Myślę, że to podziałało – wszyscy mówili, że sprzedało się mnóstwo gier na te konsole. Oczywiście zrobiono wszystko, żeby ludzie grali tylko w gry tych firm, które w celu ich wyprodukowania wykupiły licencje od Microsoftu.

Hakerzy mają na to swoje sposoby. Do Xboksa włamał się jakiś student z MIT[14], który napisał o nim bestseller, po czym popularność wersji 360 spadła. Później odpadł jeszcze ledwo wydany Xbox Portable (którego nazywaliśmy „klocem” – ważył półtora kilo!). Spodziewano się, że Universal będzie całkowicie odporny na ataki. Licealiści, którzy się do niego włamali, byli brazylijskimi hakerami Linuksa i mieszkali w fawelach – takich slumsach.

Nigdy nie należy lekceważyć determinacji dzieciaka mającego dużo czasu i mało kasy.

Kiedy Brazylijczycy opublikowali swojego cracka, wszyscy zbzikowaliśmy na tym punkcie. Wkrótce pojawiły się dziesiątki alternatywnych systemów operacyjnych do Xboksa Universal. Moim ulubionym był ParanoidXbox, posmak ParanoidLinuksa. ParanoidLinux to system operacyjny, który zakłada, że jego użytkownik jest atakowany przez rząd (był przeznaczony dla chińskich i syryjskich dysydentów), i robi wszystko, co w jego mocy, żeby zataić rozmowy i dokumenty użytkownika. Potrafi nawet wyrzucić na wierzch „fałszywe” rozmowy, aby zakamuflować fakt, że użytkownik ma do ukrycia jakąś tajemnicę. Czyli na przykład za każdym razem, gdy otrzymuje on wiadomości dotyczące polityki, ParanoidLinux udaje, że surfuje po sieci, wypełnia ankiety i flirtuje na czatach. Tymczasem jeden na pięćset znaków, które otrzymuje użytkownik, jest prawdziwą wiadomością. To jak igła w ogromnym stogu siana.

Wypaliłem płytkę DVD z ParanoidXboksem, gdy tylko się pojawił, ale nigdy nie zabrałem się do rozpakowania Xboksa leżącego w mojej szafie czy znalezienia telewizora, żeby go do niego podłączyć, i tak dalej. W moim pokoju jest już i tak za wiele gratów, więc nie mogę pozwolić, żeby jakieś badziewie Microsoftu zabrało mi tak cenną przestrzeń do pracy.

Dzisiejszej nocy miałem się poświęcić. Rozpakowanie i uruchomienie Xboksa zajęło mi około dwudziestu minut. Najgorsze było to, że nie posiadam telewizora, ale w końcu przypomniałem sobie, że mam mały rzutnik LCD, który z tyłu ma standardowe gniazda telewizyjne. Ustawiłem go za drzwiami, podłączyłem do niego Xboksa, włączyłem i zainstalowałem ParanoidXboksa.

Gdy już wszystko działało, ParanoidXbox zaczął wyszukiwać inne Xboksy Universal, z którymi mógłby się skomunikować. Każdy z nich ma wbudowaną obsługę sieci bezprzewodowej, dzięki czemu w grze może uczestniczyć wiele osób. Można połączyć się z sąsiadami przez Xboksy lub przez internet, jeśli ma się dostęp do sieci Wi-Fi. W swoim zasięgu znalazłem trzech aktywnych sąsiadów. Dwóch z nich podłączyło swoje Xboksy do internetu. Dla ParanoidXboksa była to idealna konfiguracja: mógł podkradać niektóre z połączeń internetowych moich sąsiadów, po czym wykorzystywał je, żeby łączyć się online przez gry sieciowe. Sąsiedzi niczego nie tracili – i tak płacili abonament za internet, a o drugiej w nocy za wiele nie surfowali.

Najlepsze w tym wszystkim było poczucie kontroli. Ta technologia działała dla mnie, służyła mi, chroniła mnie. Nie szpiegowała. Dlatego ją uwielbiałem. Jeśli ją odpowiednio wykorzystacie, może dać wam władzę i prywatność.

Teraz mój mózg naprawdę pracował, pędził jak szalony. Istniało wiele powodów, dla których warto było korzystać z ParanoidXboksa – najważniejszy to ten, że każdy mógł napisać pod niego nową grę. Stworzono już program MAME, Multiple Arcade Machine Emulator (emulator automatów do gier), więc można było grać praktycznie we wszystkie gry, jakie zostały dotychczas napisane, od Ponga – gry dla Apple, poprzez gry na ColecoVision, NES oraz Dreamcast i tak dalej.

Jeszcze lepsze były gry multiplayer pisane specjalnie pod ParanoidXboksa – całkowicie darmowe, tworzone hobbystycznie, z których każdy mógł korzystać. Gdy się to wszystko razem połączyło, otrzymywało się darmową konsolę pełną darmowych gier, zapewniającą bezpłatny dostęp do internetu.

A najlepsze w tym wszystkim było to – przynajmniej jeśli o mnie chodzi – że ParanoidXbox był paranoiczny. Każdy wypuszczany w eter bit był bardzo dokładnie kodowany. Można było je wszystkie podsłuchać, ale nigdy nie było wiadomo, kto, z kim i o czym rozmawiał. Anonimowa sieć, poczta elektroniczna i komunikator. Wszystko, czego potrzebowałem.

Musiałem tylko przekonać wszystkich, że wiem, jak z tego korzystać.

Загрузка...