Rozdział 20

W pobliżu nie było akurat żadnego z tych trzech gości od przeprowadzek, więc zacząłem zwiewać. Głowa bolała mnie niemiłosiernie, więc pomyślałem, że pewnie krwawię, ale ręce po jej dotknięciu były suche. Moja skręcona kostka zastała się w ciężarówce, więc biegłem jak połamana marionetka, zatrzymując się tylko raz, żeby anulować opcję kasowania zdjęcia na telefonie Maszy. Wyłączyłem radio – żeby oszczędzić baterie i żeby nie mogli mnie wyśledzić – i ustawiłem wyłącznik czasowy na dwie godziny, dłużej się nie dało. Próbowałem ustawić go tak, żeby nie trzeba było wprowadzać hasła podczas budzenia telefonu z hibernacji, ale już sama ta operacja wymagała znajomości hasła. Dlatego postanowiłem sprawdzać telefon przynajmniej raz na dwie godziny, dopóki nie rozgryzę, jak wydostać z niego zdjęcie. Potrzebowałem ładowarki.

Nie miałem żadnego planu. Musiałem go opracować. Musiałem gdzieś usiąść i wejść do sieci – żeby rozgryźć, co robić dalej. Mdliło mnie od tego, że wciąż pozwalałem innym planować za mnie. Nie chciałem działać ze względu na to, co zrobiła Masza, czy ze względu na DBW, albo z powodu mojego taty. A może z powodu Ange? W sumie czemu nie.

Biegłem w dół, w miarę możliwości wybierając boczne alejki, wtapiając się w tłum sunący po Tenderloin. Nie wiedziałem, dokąd pójść. Co kilka minut wkładałem rękę do kieszeni i naciskałem jeden z klawiszy na komórce Maszy, żeby telefon nie popadł w hibernację. Miał otwartą klapkę i tworzył na mojej kurtce niewygodne wybrzuszenie.

Przystanąłem i oparłem się o jakiś budynek. Ból w kostce mnie dobijał. A tak w ogóle to gdzie ja byłem?

O'Farrell, przy Hyde Street. Na wprost podejrzanego salonu masażu azjatyckiego. Moje zdradzieckie stopy zaniosły mnie z powrotem do punktu wyjścia – do miejsca, w którym Masza zrobiła nam kiedyś zdjęcie, parę chwil przed wysadzeniem Bay Bridge, zanim moje życie zmieniło się na zawsze.

Miałem ochotę usiąść na chodniku i zwinąć się w kłębek, ale to nie rozwiązałoby moich problemów. Musiałem zadzwonić do Barbary Stratford i powiedzieć jej, co się stało. Pokazać jej zdjęcie Darryla.

O czym ja właściwie myślałem? Powinienem pokazać jej nagranie, to, które wysłała mi Masza – to, na którym szef sztabu prezydenta triumfował z powodu ataku na San Francisco i przyznał, że wiedział, kiedy i gdzie nastąpią kolejne, ale nie zamierzał ich powstrzymywać, bo dzięki nim jego człowiek zostanie ponownie wybrany.

Plan był taki: skontaktować się z Barbarą, dać jej dokumenty i je opublikować. WampMob niewątpliwie rozwścieczył ludzi, pewnie pomyśleli, że naprawdę jesteśmy bandą terrorystów. Oczywiście gdy to planowałem, myślałem, że to świetny sposób na rozproszenie uwagi DBW, a nie o tym, jakie to zrobi wrażenie na jakimś tatuśku z Nebraski.

Planowałem zadzwonić do Barbary, ale sprytnie, z budki telefonicznej, z kapturem na głowie, tak żeby nie sfilmowała mnie przypadkowa kamera przemysłowa. Wygrzebałem ćwierćdolarówkę z kieszeni i wypolerowałem ją o koszulkę, ścierając odciski palców.

Ruszyłem w dół ulicy w stronę metra, gdzie znajdowały się automaty telefoniczne. Gdy dotarłem do przystanku tramwajowego, zauważyłem okładkę aktualnego wydania „Bay Guardiana” leżącego na stercie gazet obok bezdomnego czarnoskórego chłopaka, który się do mnie uśmiechał.

– Dalej, przeczytaj pierwszą stronę, jest za darmo... ale musisz zapłacić pięćdziesiąt centów, żeby zajrzeć do środka.

Nagłówek został wydrukowany największą czcionką, jaką widziałem od czasów zamachów z 11 września:

W Gitmo na Zatoce

A poniżej, trochę mniejszą czcionką:

„Jak DBW przetrzymywał nasze dzieci i przyjaciół w tajnym więzieniu tuż przed naszymi nosami.

Barbara Stratford, dodatek specjalny”.

Sprzedawca gazet potrząsnął głową.

– Możesz w to uwierzyć? – zapytał. – I to tutaj, w San Francisco. Człowieku, rząd jest do dupy.

Teoretycznie „Guardian” był za darmo, ale wydawało się, że ten chłopak zabrał cały nakład z miejscowego sklepu. W dłoni trzymałem ćwierć dolara. Wrzuciłem mu go do kubka i sięgnąłem po kolejną monetę. Tym razem nie trudziłem się, żeby wytrzeć z niej odciski palców.

„Wmawiają nam, że po wysadzeniu Bay Bridge przez niewiadomych sprawców nasz świat zmienił się na zawsze. Tego dnia zginęły tysiące naszych przyjaciół i sąsiadów. Nie wydobyto prawie żadnego ciała, przypuszcza się, że ich szczątki spoczywają na dnie zatoki.

Jednak historia, jaką opowiedział naszej reporterce pewien młody chłopak, którego parę chwil po eksplozji aresztował DBW, sugeruje, że nasz rząd przetrzymuje nielegalnie na Treasure Island wielu z tych, których uznano za zmarłych. Wkrótce po ataku wszystkich z wyspy ewakuowano, a wstęp na nią został zakazany...”

Usiadłem na ławce, na tej samej – aż zjeżyły mi się włosy na karku – na której po ucieczce ze stacji metra położyliśmy Darryla, i przeczytałem cały artykuł. Musiałem się mocno powstrzymywać, żeby nie wybuchnąć płaczem. Barbara znalazła kilka zdjęć, na których wygłupiałem się wspólnie z Darrylem, i umieściła je wzdłuż tekstu. To były zdjęcia mniej więcej sprzed roku, ale wyglądałem na nich o wiele młodziej, może na dziesięć lub jedenaście lat. Sporo podrosłem przez te ostatnie kilka miesięcy.

Ten artykuł był pięknie napisany. Czułem wściekłość w imieniu tych biednych dzieciaków, o których pisała, przypominając sobie, że przecież pisała też o mnie. Zamieściła również liścik Zeba, jego drobne pismo zostało powiększone na pół strony. Barbara wydłubała więcej informacji o innych zaginionych dzieciakach, które uznano za zmarłe. To była długa lista. Pytała, ile z nich przetrzymywanych jest na wyspie, zaledwie kilka kilometrów od ich domów.

Wygrzebałem kolejną ćwierćdolarówkę z kieszeni, ale się rozmyśliłem. Jaka jest szansa, że telefon Barbary nie znajduje się na podsłuchu? Nie było mowy, żebym mógł teraz do niej zadzwonić; przynajmniej nie osobiście. Potrzebowałem jakiegoś pośrednika, który by się z nią skontaktował i umówił ją na spotkanie ze mną gdzieś na południe. To tyle, jeśli chodzi o plany.

To, czego naprawdę, naprawdę teraz potrzebowałem, to Xnet.

Jak, do diabła, miałem wejść do sieci? Mój komórkowy wykrywacz Wi-Fi mrugał jak opętany – wokół mnie było pełno bezprzewodówek, ale nie miałem ani Xboksa, ani telewizora, z których mógłbym wystartować DVD ParanoidXboksa. Cholera, a tu tyle bezprzewodówek...

I wtedy ich dostrzegłem. Dwóch chłopaków, mniej więcej w moim wieku, którzy schodzili po zatłoczonych schodach do stacji metra.

Mój wzrok przykuł ich nieco niezdarny sposób poruszania się. Szturchali podróżnych i turystów. Każdy z nich trzymał rękę w kieszeni i za każdym razem gdy napotykali swój wzrok, chichotali. To z pewnością byli zadymiarze, którzy jednak nie zważali na tłum. W tej dzielnicy zwykle omija się bezdomnych i świrów. Unika się też kontaktu wzrokowego, jeśli można, lepiej w ogóle się nie rozglądać.

Podszedłem do jednego. Wyglądał naprawdę młodo, ale nie mógł być młodszy ode mnie.

– Hej – powiedziałem. – Hej, możesz tu na chwilę podejść?

Udał, że mnie nie słyszy. Potraktował mnie jak powietrze, tak jak zazwyczaj traktuje się bezdomnych.

– No dalej – powiedziałem. – Nie mam zbyt wiele czasu.

Złapałem go za ramię i syknąłem mu do ucha:

– Ścigają mnie gliny. Jestem z Xnetu.

Teraz wyglądał na przerażonego, jakby zaraz miał uciec, a jego kumpel już się do nas zbliżał.

– Serio – dodałem. – Tylko mnie wysłuchaj.

Podszedł do nas jego kumpel. Był wyższy i przypakowany, jak Darryl.

– Hej – powiedział. – Coś nie tak?

Kumpel szepnął mu coś do ucha. Obaj wyglądali tak, jakby zaraz mieli rzucić się do ucieczki.

Wyrwałem „Bay Guardiana” spod pachy i potrząsnąłem nim tuż przed ich oczami.

– Otwórzcie na piątej stronie, OK?

Otworzyli. Spojrzeli na nagłówek. Na zdjęcie. Na mnie.

– Ej, facet – powiedział pierwszy. – Nie jesteśmy godni.

Uśmiechnął się do mnie jak błazen, a ten napakowany klepnął mnie po plecach.

– Ale jaja... – wycedził. – Ty jesteś M... Zakryłem mu dłonią usta.

– Chodźcie ze mną, OK?

Zaprowadziłem ich na moją ławkę. Zauważyłem, że na chodniku pod nią widniały jakieś stare brązowe plamy. Krew Darryla? Od tego widoku aż ścierpła mi skóra. Usiedliśmy.

– Jestem Marcus – powiedziałem, przełykając ślinę, bo właśnie ujawniłem moje prawdziwe imię tym dwóm kolesiom, którzy do tej pory znali mnie jako M1k3ya. Demaskowałem się, chociaż w sumie „Bay Guardian” już to za mnie zrobił.

– Nate – przedstawił się mniejszy.

– Liam – rzucił większy. – Stary, to wielki zaszczyt cię spotkać. Jesteś naszym bohaterem wszech czasów...

– Nie mów tak – odparłem. – Nie mów tak. Zachowujecie się jak świecąca reklama z napisem: „Robimy akcję, prosimy, wsadźcie nasze tyłki do Gitmo na Zatoce”. Widać was na odległość.

Liam wyglądał tak, jakby zaraz miał się rozpłakać.

– Nie przejmujcie się, nie wpadliście. Dam wam kilka rad, ale to później.

Jego twarz znowu poweselała. Zdałem sobie sprawę, że ci dwaj naprawdę traktowali M1k3ya jak idola i że zrobiliby wszystko, o co bym ich poprosił. Uśmiechali się jak idioci. Poczułem się nieswojo, aż mnie mdliło.

– Słuchajcie, muszę dostać się do Xnetu, i to teraz, ale nie mogę iść do domu ani się do niego zbliżać. Mieszkacie gdzieś niedaleko?

– Ja tak – powiedział Nate. – Na California Street. Musimy trochę podejść, to strome wzgórza.

Właśnie z nich zszedłem po ucieczce z ciężarówki i w dodatku gdzieś tam była Masza. Ale niczego lepszego nie miałem prawa oczekiwać.

– Chodźmy – zadecydowałem.

Nate pożyczył mi swoją czapkę z daszkiem i wymieniliśmy się kurtkami. Nie musiałem się martwić o kamery rozpoznające chód, bo kostka bolała mnie tak potwornie, że utykałem jak statysta w westernie.

Nate mieszkał w ogromnym apartamencie z czterema sypialniami na szczycie Nob Hill. W drzwiach budynku w eleganckim czerwonym płaszczu stał portier, który na nasz widok zasalutował, nazwał Nate a „panem Nateem” i wszystkich nas przywitał. To było nieskazitelnie czyste miejsce o zapachu pasty do polerowania mebli. Starałem się nie gapić na budynek, który musiał kosztować jakieś kilka milionów dolców.

– Mój tata – wyjaśnił – pracował w banku inwestycyjnym. Sprzedał mnóstwo ubezpieczeń na życie. Umarł, jak miałem czternaście lat, i wtedy to wszystko dostaliśmy. Rozwiedli się wiele lat wcześniej, ale zapisał to mojej mamie w spadku.

Przez okno sięgające od podłogi do sufitu widać było oszałamiający widok drugiej strony Nob Hill, całe Fishermans Wharf aż po brzydki kikut Bay Bridge i wszystkie te dźwigi i ciężarówki. We mgle rozpoznałem Treasure Island. Gdy tak na to wszystko patrzyłem, poczułem szaloną ochotę, żeby wyskoczyć.

Wszedłem do sieci przez Xboksa Nate’a podłączonego do wielkiego ekranu plazmowego w pokoju gościnnym. Pokazał mi, ile bezprzewodówek było wykrywalnych na tym wzgórzu – dwadzieścia, trzydzieści. To wymarzone miejsce dla Xnetera.

Znalazłem mnóstwo maili w skrzynce M1k3ya. Od rana, kiedy razem z Ange ruszyłem sprzed jej domu, dostałem dwadzieścia tysięcy nowych wiadomości. Wiele z nich wysłali dziennikarze z prośbą o dalsze wywiady, ale większość z nich pochodziła od Xneterów, ludzi, którzy widzieli artykuł w „Guardianie” i chcieli zaoferować mi pomoc, wszystko, czego potrzebowałem.

Tego było za wiele. Po moich policzkach zaczęły toczyć się łzy.

Nate i Liam wymienili spojrzenia. Próbowałem się powstrzymać, ale mi nie wychodziło. Łkałem. Nate podszedł do dębowej półki na książki przy ścianie i otworzył barek, odsłaniając błyszczący rząd butelek. Nalał mi kielicha czegoś złotobrązowego i podał.

– Rzadka odmiana irlandzkiej whisky – oznajmił. – Moja mama ją uwielbia.

Smakowało jak ogień, jak złoto. Pociągnąłem łyka, starając się nie zakrztusić. Właściwie nie lubowałem się w wysokoprocentowych alkoholach, ale to było co innego. Wziąłem kilka głębokich haustów powietrza.

– Dzięki, Nate – powiedziałem. Wyglądał tak, jakbym właśnie przypiął mu medal. To był dobry dzieciak. – W porządku – mruknąłem i wziąłem klawiaturę. Ci dwaj chłopcy z fascynacją patrzyli, jak na gigantycznym ekranie przeglądam swoją pocztę.

Przede wszystkim szukałem maila od Ange. Istniała szansa, że udało jej się zwiać. Zawsze istniała jakaś szansa.

Musiałem być idiotą, żeby w ogóle na to liczyć. Niczego od niej nie dostałem. Zacząłem jak najszybciej przeglądać maile, wybierając je spomiędzy próśb dziennikarzy, listów od fanów, listów od wrogów i spamu...

I wtedy to znalazłem: list od Zeba.

> To nie było zbyt fajne obudzić się tego ranka i znaleźć w gazecie list, który myślałem, że zniszczysz. Bardzo niemiłe. Poczułem się... zaszczuty.

> Ale zacząłem rozumieć, dlaczego to zrobiłeś. Nie wiem, czy popieram twoje taktyki, ale z pewnością twoje motywy były logiczne.

> Jeśli to czytasz, to znaczy, że jest duża szansa, że zszedłeś do podziemia. To nie jest prosta sprawa. Wiem coś o tym. Uczę się o wiele więcej.

> Mogę ci pomóc. Powinienem to dla ciebie zrobić. Ty robisz dla mnie, co możesz. (Nawet jeśli robisz to bez mojego pozwolenia).

> Odpisz, jeśli to otrzymasz. Jeśli uciekasz i jesteś sam. Albo jeśli siedzisz w areszcie napastowany przez naszych kumpli z Gitmo i szukasz sposobu na przerwanie tego bólu. Jeśli cię mają, zrobisz, jak ci każą. Wiem coś o tym. Zaryzykuję.

Dla ciebie, M1k3y.

– Łaaaaał – westchnął Liam. – Faaaacet.

Miałem ochotę go walnąć. Odwróciłem się, żeby powiedzieć mu coś okropnego i kąśliwego, ale on gapił się na mnie oczami wielkimi jak spodki i wyglądał tak, jakby chciał paść na kolana i oddać mi cześć.

– Czy mogę tylko powiedzieć – zaczął Nate – czy mogę tylko powiedzieć, że to największy zaszczyt w całym moim życiu, że mogę ci pomóc? Czy mogę tylko to powiedzieć?

Teraz się zaczerwieniłem. Nie miałem wyjścia. Ci dwaj byli mną totalnie zafascynowani, mimo że nie byłem żadnym gwiazdorem, przynajmniej ja tak o sobie nie myślałem.

– Chłopaki, czy możecie... – przełknąłem ślinę. – Czy mogę zostać przez chwilę sam?

Wymknęli się chyłkiem z pokoju jak niegrzeczne psiaki, a ja poczułem się jak kretyn. Wziąłem się szybko do pisania.

> Udało mi siei Zeb. Teraz uciekam. Potrzebuję wszelkiej pomocy. Chcę z tym skończyć.

Przypomniałem sobie, że mam wyjąć telefon Maszy z kieszeni i nacisnąć coś, żeby się nie zahibernował.

Pozwolili mi wejść pod prysznic, dali nowe ubrania, nowy plecak w połowie wypełniony zestawem na wypadek trzęsienia ziemi – były w nim baterie, leki, zimne i gorące kompresy żelowe oraz stary śpiwór. Wsunęli nawet zapasowego Xboksa Universal z zainstalowanym ParanoidXboksem. To był miły gest. Musiałem jeszcze tylko wysłać jakiś „sygnał świetlny”, że to koniec.

Co chwilę sprawdzałem pocztę, żeby zobaczyć, czy Zeb odpisał. Odpowiedziałem na listy od fanów. Odpisałem na listy od dziennikarzy. Usunąłem wiadomości od wrogów. Spodziewałem się trochę, że dostanę maila od Maszy, ale pewnie była teraz w połowie drogi do LA, miała obolałe palce i nie była w stanie pisać. Ponownie dotknąłem jej telefonu.

Namówili mnie na drzemkę i przez krótką wstydliwą chwilę wpadłem w paranoję, że może ci goście będą chcieli mnie wydać, kiedy zasnę. To było idiotyczne – przecież równie dobrze mogliby mnie wydać, gdy nie spałem. Nie mogłem po prostu pojąć faktu, że tak bardzo się mną przejmują. Teoretycznie wiedziałem, że istnieją ludzie, którzy poszliby za M1k3yem na koniec świata. Tego ranka spotkałem takich ludzi, wołali: „GRYZĘ GRYZĘ GRYZĘ...”, i udawali wampiry w Civic Center. Ale z tymi dwoma wszedłem w bardziej osobiste relacje. Byli po prostu miłymi, głupkowatymi kolesiami. W czasach przed Xnetem mogliby być moimi kumplami, po prostu dwaj goście, którzy trzymali się razem i mieli różne szczeniackie przygody. Zgłosili się na ochotnika do armii, mojej armii. Byłem za nich odpowiedzialny. Gdyby zostali sami, złapano by ich, to tylko kwestia czasu. Byli zbyt ufni.

– Chłopaki, posłuchajcie mnie przez chwilę. Muszę z wami poważnie pogadać.

Omal nie stanęli na baczność. Gdyby to nie było takie straszne, byłoby nawet śmieszne.

– Chodzi o to, że teraz, gdy mi pomogliście, jesteście w niebezpieczeństwie. Jeśli was złapią, złapią też mnie. Wyciągną z was wszystko, co wiecie...

Podniosłem rękę, zanim zaczęli zaprzeczać.

– Przestańcie. Nie przeszliście przez to. Każdy sypie. Łamią wszystkich. Jeśli was kiedykolwiek złapią, wszystko im powiecie, od razu, tak szybko, jak tylko będzie się dało. I tak w końcu wszystko wyciągną. Tak właśnie działają. Ale was nie złapią i powiem wam dlaczego: nie będziecie już robić zadym. Wasza aktywna służba dobiegła końca. Jesteście... – zacząłem szukać w pamięci odpowiednich słów zaczerpniętych ze szpiegowskich thrillerów – jesteście uśpioną komórką. Musicie ustąpić. Stać się znowu normalnymi chłopakami. Tak czy inaczej zamierzam to przerwać, skończyć z tym raz na zawsze. Bo inaczej oni skończą ze mną, w końcu wpadnę. Jeśli nie odezwę się do was w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin, będziecie mogli założyć, że mnie dorwali. Wtedy róbcie, co chcecie. Ale na następne trzy dni, a jeśli zrobię to, co planuję, to już na zawsze: musicie się wycofać. Obiecacie mi to?

Obiecali, i to z całą powagą. Dałem się namówić na drzemkę, ale kazałem im przyrzec, że będą mnie budzili co godzinę. Musiałem naciskać telefon Maszy oraz sprawdzać, czy odpisał mi Zeb.

Byłem zdenerwowany, bo spotkanie miało się odbyć w metrze, wisiało tam przecież mnóstwo kamer. Ale Zeb wiedział, co robi. Chciał, żebyśmy spotkali się w ostatnim wagonie pewnego pociągu odjeżdżającego z Powell Street Station, w porze największego szczytu. Prześlizgnął się do mnie przez tłum pasażerów, a dobrzy mieszkańcy San Francisco usunęli mu się z drogi, zostawiając wokół niego puste miejsce, jakie zwykle otacza bezdomnych.

– Miło cię znowu widzieć – mruknął z twarzą skierowaną w stronę drzwi. Gdy zerknąłem w ciemną szybę, zauważyłem, że wokół nas nie stoi nikt, kto mógłby nas podsłuchać, przynajmniej nie bez specjalistycznego mikrofonu. Ale jeśli wiedzieliby aż tyle, żeby się tutaj pojawić, to i tak byłoby po nas.

– Ciebie też, bracie – odparłem. – Ja... przepraszam cię.

– Zamknij się. Nie przepraszaj. Byłeś odważniejszy ode mnie. Jesteś gotowy, żeby teraz zejść do podziemia? Żeby zniknąć?

– Jeśli już o tym mówimy...

– Tak?

– To nie jest wyjście.

– O! – zdziwił się.

– Posłuchaj, OK? Mam zdjęcia, nagranie. To są prawdziwe dowody. – Sięgnąłem do kieszeni i nacisnąłem telefon Maszy. Po drodze kupiłem do niego ładowarkę na placu Union Square, po czym w jakiejś kafejce prawie całkowicie go naładowałem. – Muszę je zanieść Barbarze Stratford, tej kobiecie z „Guardiana”. Ale oni na pewno ją obserwują. Sprawdzają, czy się pojawię.

– A nie sądzisz, że mnie też będą obserwować? Jeśli twój plan zakłada, że mam pojawić się w odległości choćby półtora kilometra od jej domu lub biura...

– Chcę, żebyś przekazał Van, żeby się ze mną spotkała. Czy Darryl opowiadał ci o Van? Tej dziewczynie...

– Jasne, mówił mi o niej. Nie sądzisz, że ją też będą obserwować? Tak jak wszystkich, którzy zostali aresztowani?

– Chyba tak. Ale nie sądzę, żeby robili to aż tak intensywnie. A Van jest zupełnie czysta. Nigdy nie brała udziału w żadnym z moich... – przełknąłem ślinę – moich projektów. Więc może jej trochę odpuszczą. Jeśli zadzwoni do „Bay Guardiana”, żeby umówić się na spotkanie i opowiedzieć, jakim to jestem dupkiem, może pozwolą jej to zatrzymać.

Przez długi czas wpatrywał się w drzwi.

– Wiesz, co się stanie, jeśli nas znowu złapią – to nie było pytanie.

Przytaknąłem.

– Jesteś pewien? Niektóre z tych osób zatrzymanych razem z nami na Treasure Island wywieziono helikopterami. Zabrano je w stronę oceanu. Są kraje, którym Ameryka może zlecić tortury. Kraje, w których możesz gnić do końca życia. Kraje, w których żałujesz, że z tobą nie skończyli, że nie kazali ci wykopać grobu i nie strzelili ci w tył głowy.

Przełknąłem ślinę i przytaknąłem.

– Warto tak ryzykować? Możemy teraz na jakiś długi, długi czas zejść do podziemia. Być może pewnego dnia odzyskamy nasz kraj. Możemy to przeczekać.

Potrząsnąłem przecząco głową.

– Niczego nie można osiągnąć, nic nie robiąc. To nasz kraj. Oni nam go zabrali. Terroryści, którzy nas zaatakowali, wciąż są na wolności, ale my nie. Nie mogę siedzieć w podziemiu przez rok, dziesięć lat, przez całe życie, czekając, aż ktoś ofiaruje mi wolność. Wolność to coś, co musisz wziąć sobie sam.

Tego popołudnia Van wyszła ze szkoły o zwykłej porze i siedziała z tyłu autobusu w ciasnym gronie swoich przyjaciół, jak zawsze śmiejąc się i żartując. Inni podróżni zwrócili na nią szczególną uwagę, bo zachowywała się głośno, a poza tym miała na sobie głupkowaty, ogromny i oklapły kapelusz, który wyglądał jak rekwizyt z przedstawienia szkolnego o renesansowych rycerzach. W pewnym momencie wszyscy zbliżyli się do siebie i spojrzeli na tył autobusu, wskazując na coś i chichocząc. Dziewczyna w kapeluszu była tego samego wzrostu co Van i od tyłu całkowicie ją przypominała.

Nikt nie zwrócił uwagi na małą jak myszka Azjatkę, która wysiadła kilka przystanków przed stacją metra. Była ubrana w zwykły szkolny mundurek i wysiadła z nieśmiało spuszczoną głową. Poza tym właśnie wtedy głośna Koreanka wydała z siebie okrzyk, a kumple zawtórowali jej, śmiejąc się tak głośno, że nawet kierowca zwolnił, obrócił się na swoim siedzeniu i rzucił im gniewne spojrzenie.

Van gnała ulicą ze spuszczoną głową i spiętymi z tyłu, opadającymi na kołnierzyk niemodnego płaszczyka włosami. Do butów wsunęła wkładki podwyższające, przez co trochę się chwiała i była kilka niewygodnych centymetrów wyższa. Wyjęła też soczewki kontaktowe i założyła najmniej lubiane okulary z wielkimi szkłami, które zasłaniały połowę twarzy. Chociaż czekałem na nią na przystanku i wiedziałem, kiedy się jej spodziewać, ledwie ją rozpoznałem. Wstałem, ruszyłem za nią i przeszedłem przez ulicę, śledząc Van do połowy przecznicy.

Mijający mnie ludzie szybko odwracali wzrok. Wyglądałem jak bezdomny dzieciak z brudnym tekturowym kartonem, w wysmarowanym płaszczu i z ogromnym, wypchanym po brzegi plecakiem posklejanym taśmą. Nikt nie ma ochoty patrzeć na dziecko ulicy, bo jeśli napotka jego wzrok, mogłoby poprosić o drobniaki. Chodziłem po Oakland przez całe popołudnie i jedyne osoby, które się do mnie odezwały, to świadek Jehowy i scjentolog próbujący mnie nawrócić. To było równie obrzydliwe jak atak zboczeńca.

Van robiła wszystko zgodnie ze wskazówkami, które starannie jej wypisałem. Zeb przekazał je w taki sam sposób, jak wtedy mnie przed szkołą – wpadając na nią na przystanku autobusowym i przepraszając z całego serca. List, który do niej napisałem, brzmiał jasno i zrozumiale, wyłożyłem jej wszystko prosto z mostu: „Wiem, że tego nie pochwalasz. Rozumiem. Ale to najważniejsza rzecz, o jaką cię kiedykolwiek prosiłem. Proszę. Proszę”.

Przyszła. Wiedziałem, że to zrobi. Wiele razem przeżyliśmy, Van i ja. Też jej się nie podobało, co stało się ze światem. Poza tym jakiś zły chichoczący głos w mojej głowie podpowiadał mi, że po ukazaniu się artykułu Barbary też była podejrzana.

Przeszliśmy tak wzdłuż jakichś sześciu czy siedmiu przecznic, patrząc na mijające nas osoby i samochody. Zeb opowiadał mi o pięcioosobowych patrolach, w których pięciu różnych tajniaków śledziło kogoś na zmianę tak, że właściwie nie można było ich zauważyć. Musieliśmy więc udać się w jakieś totalnie opustoszałe miejsce, gdzie nie rzucalibyśmy się nikomu w oczy.

Estakada dla drogi numer 880 znajdowała się kilka przecznic od stacji Coliseum i mimo że Van tyle krążyła, szybko tam dotarliśmy. Znad naszych głów dobiegał ogłuszający hałas. Oprócz nas nikogo tam nie było, przynajmniej tak mi się wydawało. Znałem już to miejsce i zasugerowałem je Van w liście, wcześniej szukając w okolicy zakamarków, w których ktoś mógłby się ukryć. Nie było żadnego.

Gdy zatrzymała się w umówionym miejscu, przyspieszyłem, żeby do niej dołączyć. Mrugnęła do mnie spod swoich sowich okularów.

– Marcus – wydyszała, a w jej oczach pojawiły się łzy. Uświadomiłem sobie, że ja też płaczę. Byłem kiepskim uciekinierem.

Zbyt sentymentalnym.

Przytuliła mnie tak mocno, że nie mogłem złapać powietrza. Ja uścisnąłem ją jeszcze mocniej.

Potem mnie pocałowała.

Nie w policzek, nie jak siostra. Prosto w usta. To był gorący, wilgotny, namiętny pocałunek, który zdawał się nigdy nie kończyć. Owładnęły mną emocje...

Nie, co za bzdury. Wiedziałem dokładnie, co robię. Oddałem pocałunek.

Nagle przerwałem i cofnąłem się, o mało jej nie odpychając.

– Van – wydyszałem.

– Ups – bąknęła.

– Van – powtórzyłem.

– Przepraszam – powiedziała. – Ja...

Wtedy coś do mnie dotarło, coś, co, jak przypuszczam, powinienem był zauważyć dawno, dawno temu.

– Ty mnie naprawdę lubisz.

Spojrzała na mnie żałośnie.

– Od lat – dodała.

O Boże. Darryl przez te wszystkie lata kochał się w niej, a ona cały czas była wpatrzona we mnie, pragnąc mnie skrycie. Aż w końcu zacząłem spotykać się z Ange. Ange mówiła, że zawsze walczyła z Van. A ja kręciłem się w kółko, pakując się w niezłe kłopoty.

– Van – powiedziałem. – Van, tak mi przykro.

– Zapomnij o tym – rzuciła, odwracając wzrok. – Wiem, że nic z tego nie będzie. Tylko chciałam to chociaż raz zrobić, tak na wypadek gdybym już nigdy... – ugryzła się w język.

– Van, chcę, żebyś coś dla mnie zrobiła. Coś ważnego. Chcę, żebyś spotkała się z dziennikarką z „Bay Guardiana”, z Barbarą Stratford, tą, która napisała ten artykuł. Musisz jej coś przekazać.

Opowiedziałem jej o telefonie Maszy i o nagraniu, które mi przesłała.

– Czy to coś da, Marcus? Jaki to ma sens?

– Van, miałaś rację, przynajmniej częściowo. Nie możemy naprawiać świata, narażając innych ludzi na ryzyko. Muszę rozwiązać ten problem, mówiąc to, co wiem. Powinienem był to zrobić na samym początku. Powinienem był pójść prosto z więzienia do ojca Darryla i opowiedzieć mu wszystko, co wiem. Ale teraz mam dowód. Ten materiał, to może zmienić świat. To moja ostatnia nadzieja. Jedyna nadzieja na wydostanie Darryla i na to, że nie spędzę reszty życia w podziemiu, ukrywając się przed glinami. A ty jesteś jedyną osobą, której mogę zaufać.

– Dlaczego ja?

– Żartujesz, tak? Zobacz, jak świetnie sobie poradziłaś z dotarciem w to miejsce. Jesteś zawodowcem. Jesteś w tym najlepsza z całej naszej czwórki. Jesteś jedyną osobą, której mogę zaufać. Dlatego ty.

– A dlaczego nie twoja przyjaciółka Ange? – wymówiła to imię bez emocji, jakby chodziło o kawałek cementu.

Spuściłem wzrok.

– Myślałem, że wiesz. Aresztowali ją. Jest w Gitmo, na Treasure Island. Siedzi tam już od kilku dni.

Starałem się o tym nie myśleć, nie myśleć o tym, co mogło się tam z nią dziać. Teraz już nie byłem w stanie powstrzymać się od szlochu. Czułem ból w żołądku jak po jakimś kopniaku i objąłem się w pasie rękami. Pochyliłem się i po chwili zorientowałem, że leżę na boku w gruzie pod autostradą, obejmując samego siebie i płacząc.

Van klęczała obok mnie.

– Daj mi ten telefon – syknęła ze złością.

Wyłowiłem go z kieszeni i jej podałem.

Poczułem zażenowanie, więc przestałem płakać i usiadłem. Wiedziałem, że po twarzy spływa mi katar. Van patrzyła na mnie z czystą odrazą.

– Musisz uważać, żeby nie zapadł w hibernację – powiedziałem. – Tutaj jest ładowarka.

Wygrzebałem ją ze swojego plecaka. Nie przespałem pełnej nocy od czasu, gdy ją kupiłem. Ustawiłem budzik w telefonie tak, żeby dzwonił co dziewięćdziesiąt minut i budził mnie, żebym mógł powstrzymać komórkę przed hibernacją.

– Nie zamykaj go.

– A nagranie?

– Z tym będzie trudniej – stwierdziłem. – Wysłałem kopię do siebie, ale nie mam już dostępu do Xnetu.

W ostateczności mogłem iść do Nate'a i Liama i ponownie skorzystać z ich Xboksa, ale wolałem nie ryzykować.

– Słuchaj, dam ci swój login i hasło do serwera Partii Piratów. Żeby się tam dostać, będziesz musiała skorzystać z TOR-a, Departament Bezpieczeństwa na pewno sprawdza ludzi logujących się na tym serwerze.

– Twój login i hasło – powtórzyła z lekkim zdziwieniem.

– Ufam ci, Van. Wiem, że mogę ci zaufać. Potrząsnęła głową.

– Ty nigdy nie ujawniasz swoich haseł, Marcus.

– Myślę, że teraz to już nie ma znaczenia. Albo ci się uda, albo ja... albo koniec z Marcusem Yallowem. Może dostanę nową tożsamość, ale nie sądzę. Myślę, że mnie dorwą. Chyba od samego początku wiedziałem, że pewnego dnia mnie złapią.

Teraz spojrzała na mnie ze wściekłością.

– Co za strata. A tak w ogóle, to po co ci to było?

Chyba nie mogła powiedzieć niczego, co mogłoby mnie bardziej zranić. To było jak kolejny kopniak w brzuch. Co za strata, wszystko na darmo. Darryl i Ange przepadli. Może nigdy nie ujrzę już swojej rodziny. W dodatku Departament Bezpieczeństwa pogrążył moje miasto i kraj w przytłaczającej, irracjonalnej psychozie, w której w imię walki z terroryzmem wszystkie chwyty są dozwolone.

Van wyglądała tak, jakby czekała, aż coś powiem, ale ja nie miałem już nic do powiedzenia, więc odeszła.

Kiedy dotarłem do „domu” – namiotu rozkładanego nocą pod estakadą w Mission – Zeb czekał na mnie z pizzą. Miał bezpodłogowy namiot z nadwyżek wojskowych, na którym widniał napis: PROGRAMOWA RADA BEZDOMNYCH Z SAN FRANCISCO.

To była pizza Domino’s, zimna i stwardniała, ale mimo to przepyszna.

– Chcesz trochę ananasa?

Zeb uśmiechnął się do mnie protekcjonalnie.

– Freeganie nie mogą wybrzydzać – powiedział.

– Freeganie?

– Tak jak weganie, ale my jemy tylko darmowe żarcie.

– Darmowe żarcie?

Znowu się uśmiechnął.

– No wiesz, darmowe żarcie, zupełnie za free. Z darmowego sklepu.

– Ukradłeś to?

– Nie, baranie. To jest z takiego innego sklepu. Takiego małego za sklepem. Z niebieskiej blachy. O takim ostrym zapachu.

– Wyjąłeś to ze śmietnika?

Odrzucił głowę do tyłu i się roześmiał.

– Dokładnie. Szkoda, że nie widzisz swojej miny. Stary, to jest OK. Nie była zepsuta. Była świeża, popieprzyły im się zamówienia. Wyrzucili ją w pudełku. Przed zamknięciem posypali wszystko trutką na szczury, ale jeśli tam szybko pójdziesz, nic ci nie będzie. Powinieneś zobaczyć, co wyrzucają ze sklepów spożywczych! Zaczekaj do śniadania. Nie uwierzysz, jaką ci zrobię sałatkę owocową. Jak tylko jedna truskawka w opakowaniu zrobi się trochę zielona i zarośnie futerkiem, od razu wszystko wyrzucają...

Wyłączyłem się. Pizza była smaczna. To, że leżała w kontenerze na śmieci, nie znaczy, że była skażona czy coś takiego. Jeśli była wstrętna, to tylko dlatego, że pochodziła z Domino's – najgorszej pizzerii w mieście. Nigdy nie lubiłem ich żarcia i całkowicie z niego zrezygnowałem, gdy odkryłem, że wspierali finansowo grupę megastukniętych polityków, którzy uważali, że globalne ocieplenie i ewolucja to spisek satanistów.

Mimo to ciężko mi było pozbyć się uczucia obrzydzenia.

Ale można też było na to spojrzeć z drugiej strony. Zeb wyjawił mi w tajemnicy coś, czego nie przewidziałem: gdzieś tam istniał cały ukryty świat, w którym można było funkcjonować, nie uczestnicząc w systemie.

– Freeganie, co?

– Jogurty też – powiedział, potakując energicznie. – Do tej sałatki owocowej. Wyrzucają je już dzień po przeterminowaniu, ale przecież one nie psują się o północy. Zacznijmy od tego, że to przecież jogurt, czyli w zasadzie zepsute mleko.

Przełknąłem. Ta pizza smakowała zabawnie. Trutka na szczury. Zepsuty jogurt. Spleśniałe truskawki. Pewnie trochę czasu minie, zanim się do tego przyzwyczaję.

Ugryzłem kolejny kęs. Pizza Domino's nie smakowała właściwie aż tak ohydnie, pod warunkiem że była za darmo.

Po tym długim, emocjonalnie wyczerpującym dniu śpiwór Liama był ciepły i zachęcający. Van zdążyła się już pewnie skontaktować z Barbarą. Przekazała jej nagranie i zdjęcie. Rano miałem do Barbary zadzwonić, żeby się dowiedzieć, co jej zdaniem powinienem dalej robić. Miałem pojawić się jako żywy dowód zaraz po tym, jak to opublikuje.

Zamknąłem oczy i rozmyślałem nad tym wszystkim. Zastanawiałem, jak to będzie, gdy się ujawnię przed jednym z tych wielkich, wspartych na kolumnach budynków Civic Center, przed tymi wszystkimi kamerami szukającymi osławionego M1k3ya.

Zacząłem odpływać, a odgłosy samochodów piszczących ponad naszymi głowami zmieniły się w szum oceanu. Nieopodal rozbite były inne namioty, namioty bezdomnych. Kilku z nich spotkałem tego popołudnia, zanim zapadł zmrok i wszyscy udaliśmy się, aby przycupnąć obok naszych namiotów. Byli starsi ode mnie, wyglądali marnie i szorstko. Nie zachowywali się agresywnie ani nie przypominali szaleńców, lecz raczej ludzi, którym się nie powiodło lub którzy podjęli złe decyzje, albo jedno i drugie.

Musiałem zasnąć, bo pamiętam dopiero moment, w którym ktoś zaświecił mi w twarz oślepiająco jasnym światłem.

– To on – powiedział jakiś głos dobiegający zza wiązki promieni.

– Zarzuć mu worek na głowę – rozkazał drugi głos. Głos, który często słyszałem w moich snach, głos, który do mnie przemawiał, domagając się, żebym ujawnił swoje hasła. Głos Miss Gestapo.

Ktoś szybko zarzucił mi worek na głowę i zacisnął go tak mocno na gardle, że zakrztusiłem się i zwróciłem całą freegańską pizzę. Podczas gdy ja dławiłem się i krztusiłem, czyjeś mocne ręce związały mi nadgarstki, a potem kostki. Przeturlali mnie na nosze, podnieśli i wnieśli po kilku dźwięczących metalowych stopniach do jakiegoś pojazdu. Upuścili mnie na wyściełaną czymś podłogę. Po zamknięciu drzwi z tyłu samochodu nie dochodził mnie żaden odgłos. Obicie wygłuszyło wszystkie dźwięki oprócz mojego kaszlu.

– Witam ponownie – powiedziała. Gdy zaraz za mną wdrapywała się do furgonetki, poczułem, że samochód się zakołysał. Wciąż się krztusiłem, próbując złapać oddech. W ustach miałem pełno wymiocin, które spływały mi do tchawicy.

– Nie pozwolimy ci umrzeć – powiedziała. – Jeśli przestaniesz oddychać, zadbamy o to, żebyś znowu zaczął. Więc się o to nie martw.

Zacząłem mocniej kasłać. Sączyłem powietrze małymi łyczkami. Trochę przedostawało się do wewnątrz. Moją klatką piersiową i plecami wstrząsał głęboki, dręczący kaszel, uwalniając kolejne porcje rzygowin. Więcej powietrza.

– Widzisz? – rzuciła. – Nie jest najgorzej. Witaj w domu, M1k3y. Zabierzemy cię w wyjątkowe miejsce.

Położyłem się na plecach, wyczuwając kołysanie furgonetki. Smród przetrawionej pizzy na początku był przytłaczający, ale tak jak w przypadku wszystkich silnych bodźców mój mózg zaczął się stopniowo do niego przyzwyczajać i przefiltrował go tak, że został po nim zaledwie słaby aromat. Kołysanie furgonetki było niemal pocieszające.

I wtedy właśnie to się stało. Ogarnął mnie niesamowity głęboki spokój, jakbym leżał na plaży, jakby podpłynął do mnie ocean, uniósł delikatnie i zaniósł na otwarte ciepłe wody rozgrzane słońcem. Złapali mnie, po tym wszystkim, co się wydarzyło, ale to nie miało znaczenia. Przekazałem informację Barbarze. Zorganizowałem Xnet. Zwyciężyłem. A nawet gdyby tak nie było, zrobiłem wszystko, co mogłem zrobić. Więcej niżbym kiedykolwiek przypuszczał. Gdy tak jechaliśmy, w myślach przeprowadziłem inwentaryzację, rozmyślając nad wszystkim, co osiągnąłem, co m y osiągnęliśmy. W tym mieście, w tym kraju, na tym świecie było pełno ludzi, którzy nie mieli ochoty żyć tak, jak życzyłby sobie tego DBW. Mogliśmy walczyć do końca. Przecież nie zamkną nas wszystkich w pierdlu.

Westchnąłem i uśmiechnąłem się.

A ona przez cały ten czas mówiła. Odpłynąłem tak daleko w to swoje szczęśliwe miejsce, że po prostu przestała dla mnie istnieć.

– ...taki bystry chłopak jak ty. Myślałam, że będziesz na tyle mądry, żeby z nami nie zadzierać. Odkąd od nas wyszedłeś, mieliśmy na ciebie oko. Złapalibyśmy cię nawet wtedy, gdybyś nie poszedł się wypłakać tej swojej lesbijskiej dziennikarce i zdrajczyni. Nie rozumiem, myślałam, że się dogadaliśmy, ja i ty...

Przejechaliśmy przez jakąś dudniącą metalową płytę, furgonetka trzęsła się i kołysała, a potem to kołysanie jakoś się zmieniło. Znaleźliśmy się na wodzie. Zmierzaliśmy w kierunku Treasure Island. Hej, tam była Ange. I Darryl. Być może.

Kaptur zdjęli mi dopiero w celi. Nie przejęli się kajdankami na moich nadgarstkach i kostkach, tylko sturlali mnie z noszy na podłogę. Było ciemno, ale w świetle księżyca, które wpadało przez pojedyncze, maleńkie, wysoko osadzone okno, dostrzegłem, że na łóżku nie było materaca. W pokoju znajdowałem się tylko ja, toaleta, stelaż łóżka, umywalka i nic więcej.

Zamknąłem oczy i dałem się unieść wodom oceanu. Odpłynąłem. Gdzieś tam, daleko pode mną, znajdowało się moje ciało. Wiedziałem, co stanie się później. Zostawili mnie, żebym się obsikał. Znowu. Wiedziałem, jak to jest. Już raz się obsikałem. To nie pachniało zbyt dobrze. Swędziało. Było poniżające jak bycie noworodkiem.

Ale przetrwałem to.

Roześmiałem się. Jakiś dziwny dźwięk przyciągnął mnie z powrotem do mojego ciała, do teraźniejszości. Śmiałem się bez końca. Rzucali we mnie wszystkim, co najgorsze, a ja to przetrwałem i ich pokonałem, przez te wszystkie miesiące miałem nad nimi przewagę, pokazałem, że są durniami i despotami. Wygrałem.

Rozluźniłem pęcherz. I tak był już obolały i pełny, taka chwila już się nie powtórzy.

Odpłynąłem niesiony przez ocean.

Rano dwaj sprawni, bezduszni strażnicy rozcięli taśmy, uwalniając moje nadgarstki i kostki. Nadal nie mogłem chodzić – kiedy wstałem, nogi ugięły się jak nogi marionetki bez sznurków. Zbyt dużo czasu w jednej pozycji. Strażnicy przerzucili mi ręce przez swoje ramiona i powlekli mnie przez znajomy korytarz. Kody kreskowe na drzwiach zwijały się teraz i dyndały atakowane przez słone powietrze. Wpadłem na pomysł.

– Ange! – krzyknąłem. – Darryl! – zawołałem.

Strażnicy szarpnęli mnie mocniej, byli wyraźnie zaniepokojeni, ale nie wiedzieli, co z tym zrobić.

– Hej, to ja, Marcus! Niech żyje wolność!

Zza jakichś drzwi dobiegł mnie czyjś szloch. Ktoś krzyknął coś jakby po arabsku. Potem rozległa się kakofonia, tysiące różnych krzyczących głosów.

Zaprowadzili mnie do kolejnego pokoju. To było stare pomieszczenie z natryskami, w którym z zapleśniałych kafelków wciąż sterczały prysznice.

– Cześć, M1k3y – mruknęła Miss Gestapo. – Wygląda na to, że przeżyłeś poranek pełen wrażeń.

Zmarszczyła znacząco nos.

– Posikałem się – oznajmiłem radośnie. – Powinnaś tego spróbować.

– To może powinniśmy cię wykąpać? – zasugerowała. Kiwnęła głową, a moi strażnicy przenieśli mnie na nosze, wzdłuż których biegły pasy obezwładniające. Rzucili mnie na nosze, były zimne jak lód i całkowicie przemoczone. Zanim się zorientowałem, przerzucili mi pasy przez ramiona, biodra i kostki. Po chwili zamocowali jeszcze trzy kolejne. Czyjeś ręce chwyciły umieszczone nad moją głową barierki, zwalniając uchwyty, i już po chwili zwisałem głową w dół.

– Zacznijmy od czegoś prostego – powiedziała. Wyciągnąłem szyję, żeby ją zobaczyć. Odwróciła się w stronę biurka, na którym stał laptop podłączony do wypasionego płaskiego ekranu telewizora.

– Czy możesz mi ujawnić swój login i hasło do skrzynki na serwerze Partii Piratów, proszę?

Zamknąłem oczy i pozwoliłem, żeby ocean zabrał mnie z plaży.

– M1k3y, czy wiesz, co to jest waterboarding? – zapytała hipnotyzującym głosem. – Przypniemy cię tak jak teraz i polejemy ci głowę wodą, wlejemy ci ją do nosa i buzi. Zaczniesz się krztusić. Nazywamy to symulowaną egzekucją i z tego, co mogę stwierdzić, stojąc po tej stronie pokoju, to słuszne określenie. Nie będziesz mógł przezwyciężyć poczucia, że umierasz.

Próbowałem uciec. Słyszałem o waterboardingu. To były prawdziwe tortury. A to dopiero początek.

Nie mogłem uciec. Tym razem ocean nie nadpłynął i mnie nie uniósł. W klatce piersiowej czułem ucisk, moje powieki drgały. Po nogach spływał mi lepki mocz, a po włosach lepki pot. Skóra swędziała mnie od zaschniętych wymiocin.

Moja oprawczyni zaczęła wirować mi przed oczami, tuż nad głową.

– Zacznijmy od loginu – oświadczyła. Zamknąłem oczy, zacisnąłem je.

– Daj mu drinka – powiedziała.

Słyszałem poruszających się ludzi. Zrobiłem głęboki wdech i wstrzymałem powietrze.

Zaczęli od strużki wody o objętości łyżki wazowej, którą polewali mi brodę i usta. I odwrócone do góry nogami nozdrza. Woda wpłynęła mi do gardła i zacząłem się dusić, ale nie mogłem odkaszlnąć ani nabrać powietrza, więc wciągnąłem ją do płuc. Wstrzymałem oddech i jeszcze mocniej zacisnąłem powieki.

Na zewnątrz pokoju panował zgiełk, dobiegł mnie dźwięk chaotycznie tupiących butów i wściekłe, pełne oburzenia krzyki. Na moją twarz wylano resztę wody z chochli.

Usłyszałem, że mruknęła coś do kogoś stojącego w pokoju, po czym zwróciła się do mnie:

– Tylko login, Marcusie. To prosta prośba. Zresztą, co ja bym mogła zrobić z twoim loginem?

Tym razem to było wiadro wody, całe naraz, niekończąca się powódź, musiało być ogromne. Nie mogłem nic na to poradzić. Z trudem łapałem powietrze i wchłaniałem wodę w płuca, kaszlałem i nabierałem jej jeszcze więcej. Wiedziałem, że mnie nie zabiją, ale nie mogłem przekonać do tego mojego ciała. Każdą cząstką swojego jestestwa przeczuwałem nadchodzącą śmierć. Nawet nie mogłem płakać – woda wciąż się przeze mnie przelewała.

I nagle przestała. Zanosiłem się nieustającym kaszlem, ale znajdowałem się pod takim kątem, że woda, którą odkaszlnąłem, wciekała mi z powrotem do nosa, wypalając zatoki.

Kaszel był tak głęboki, że aż mnie ranił, ranił moje żebra i biodra, na których się obracałem. Byłem wściekły na swoje ciało, bo mnie zdradzało, i na swój umysł, bo nie potrafił go kontrolować, ale nic nie mogłem na to poradzić.

W końcu kaszel ustąpił na tyle, że mogłem się zorientować, co się dzieje wokół mnie. Ludzie wrzeszczeli i brzmiało to tak, jakby ktoś się przepychał, z kimś szarpał. Otworzyłem oczy i przymknąłem je pod naporem jasnego światła, potem wyciągnąłem szyję, nadal trochę kaszląc.

W pokoju znajdowało się o wiele więcej ludzi niż na początku. Większość z nich miała na sobie kamizelki kuloodporne i hełmy z przyciemnianą plastikową osłoną na oczy. Krzyczeli na strażników z Treasure Island, którzy z kolei wrzeszczeli na nich, aż powychodziły im żyły na szyi.

– Cofnąć się! – krzyknął jeden z tych nowych. – Cofnąć się, ręce do góry. Jesteście aresztowani!

Miss Gestapo rozmawiała przez komórkę. Jeden z tych nowych zauważył ją, przesunął się szybko w jej kierunku i ręką w rękawiczce wytrącił jej telefon z dłoni. Aparat poszybował w powietrzu wzdłuż niewielkiego pomieszczenia, z brzękiem rozbijając się o podłogę na tysiące kawałków. Wszyscy zamilkli.

Milczenie zostało przerwane, kiedy kilku nowych wtargnęło do pokoju. Dwóch z nich chwyciło moich oprawców. Złapali Miss Gestapo pod pachy, obrócili ją i gwałtownym ruchem obwiązali jej nadgarstki plastikowymi kajdankami. Na widok jej miny prawie zdobyłem się na uśmiech.

Jeden z tych nowych odsunął się od drzwi. Na ramieniu trzymał kamerę, poważny sprzęt rzucający oślepiające białe światło. Sfilmował cały pokój, a mnie okrążył dwukrotnie. Złapałem się na tym, że zawisłem zupełnie bez ruchu, jakbym pozował do zdjęcia.

To było absurdalne.

– Mógłbyś mnie stąd zdjąć? – wydusiłem z siebie, nawet niewiele się krztusząc.

Dwoje kolejnych, bo była wśród nich również kobieta, podeszło do mnie i zaczęło mnie odpinać. Podnieśli swoje plastikowe osłony z oczu i uśmiechnęli się do mnie. Na ich pagonach i hełmach widniały czerwone gwiazdki.

Poniżej czerwonych gwiazdek znajdowały się emblematy: CHP – Kalifornijski Patrol Drogowy. To była policja stanowa.

Już chciałem zapytać, skąd się tutaj wzięli, gdy ujrzałem Barbarę Stratford. Najwyraźniej zatrzymali ją na korytarzu, ale teraz wtargnęła do środka, przepychając się łokciami.

– Tutaj jesteś – powiedziała, klękając obok mnie i obdarowując najdłuższym i najmocniejszym uściskiem, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem.

I wtedy to do mnie dotarło – Guantánamo na Zatoce zostało odbite przez policję. Byłem uratowany.

Загрузка...