Rozdział 8

Nie byłem jedyną osobą, która wpadła z powodu histogramów. Wielu ludzi ma na swoim koncie nienormalne profile przejazdów. Nienormalność jest tak pospolitym zjawiskiem, że stała się praktycznie normalna.

W Xnecie aż wrzało od takich historii, tak samo w gazetach i wiadomościach telewizyjnych. Mężów nakrywano na zdradzie żon, żony przyłapywano na zdradzie mężów, dzieciaki przyłapywano na potajemnych schadzkach z dziewczynami lub chłopakami. A chłopak, który nie przyznał się starym, że ma AIDS, został przyłapany, gdy szedł do kliniki po pigułki.

Ci wszyscy ludzie mieli coś do ukrycia – nie byli winni, ale mieli swoje sekrety. Jeszcze więcej było osób, które nie miały nic do ukrycia, lecz mimo to nie podobały im się te wszystkie łapanki i przesłuchania. Wyobraźcie sobie, że ktoś zamyka was na tylnym siedzeniu samochodu policyjnego i każe wam udowodnić, że n i e jesteście terrorystami.

Nie chodziło tylko o transport publiczny. Większość kierowców z okolicy zatoki do daszków swoich czapek miała przypięte elektroniczne karty FasTrak. To taki rodzaj zdalnego portfela, którym płaci się za przejazd przez most, dzięki czemu można zaoszczędzić sobie kłopotu związanego ze staniem godzinami w kolejce do budki, gdzie zwykle pobierane są opłaty. Przejazd przez most dla tych, którzy płacili gotówką, zdrożał trzykrotnie (chociaż administracja mostu odwracała kota ogonem i mówiła, że to FasTrak jest tańszy, a nie że opłata anonimową gotówką jest droższa). Zrobiły się straszne korki, ale to i tak nic w porównaniu z kolejkami, które powstały po tym, jak na każdym moście zostawiono tylko jeden punkt poboru opłat w gotówce.

Dlatego każdy, kto stąd pochodził lub prowadził samochód wypożyczony w tutejszej wypożyczalni, otrzymywał FasTraka. Okazało się jednak, że FasTraki odczytywane były nie tylko w miejscach poboru opłat za przejazdy. DBW rozstawiło czytniki w całym mieście – kiedy przejeżdżało się obok nich, rejestrowały czas przejazdu oraz numer prawa jazdy kierowcy, tworząc w bazie danych jeszcze dokładniejszy profil danej osoby, włącznie z tym, kto, gdzie i kiedy przejeżdża. Cały ten system był dodatkowo wspierany przez fotoradary i kamery rejestrujące numery tablic rejestracyjnych oraz twarze kierowców, którzy przejeżdżali na czerwonym świetle. Wszystko to wyrosło jak grzyby po deszczu.

Dotychczas nikt się nad tym za bardzo nie zastanawiał. Ale teraz, gdy ludzie zwracali na to uwagę, wszyscy zaczęliśmy zauważać pewne detale, na przykład to, że FasTrak nie miał wyłącznika.

Każdy zatem, kto prowadził samochód, mógł zostać zatrzymany przez policję. Władza chciała wiedzieć, dlaczego ostatnio tak często jeździł do supermarketu i dlaczego wybrał się na wieczorną przejażdżkę do Sonoma w zeszłym tygodniu.

W mieście coraz częściej pojawiały się małe weekendowe demonstracje. Po tygodniu takiego monitorowania przez Market Street przemaszerowało pięćdziesiąt tysięcy osób. Nie dołączyłem do nich, bo wiedziałem, że kolesiów z DBW, którzy obiegli moje miasto, i tak nie obchodzi, czego pragną jego mieszkańcy. Stanowili zwycięską armię i dobrze wiedzieli, co o tym sądzimy.

Pewnego ranka zszedłem na śniadanie właśnie w momencie, gdy tata mówił mamie, że dwie największe firmy taksówkowe zamierzają wprowadzić „rabaty” dla ludzi używających specjalnych kart do płacenia za przewóz, jednocześnie zwiększając bezpieczeństwo taksówkarzy, którzy nie będą musieli wozić już ze sobą gotówki. Ciekawe tylko, co stanie się z informacjami o tym, kto i dokąd jeździ poszczególnymi taksówkami.

Zdałem sobie sprawę, jak bliski byłem sukcesu. Gdy tylko sytuacja zaczęła się pogarszać, udało nam się wypuścić aktualizację klienta indienetu, która instalowała się automatycznie u jego użytkowników. Jolu powiedział mi, że osiemdziesiąt procent ruchu, jaki zaobserwował w Pigspleenie, było teraz zaszyfrowane. Xnet prawdopodobnie został ocalony.

Tata doprowadzał mnie do szaleństwa.

– Masz paranoję, Marcusie – oświadczył mi podczas śniadania, gdy opowiedziałem mu o kolesiach, których poprzedniego dnia na stacji metra szantażowali gliniarze.

– Tato, to absurdalne. Oni nie łapią żadnych terrorystów... Po prostu chcą zastraszyć ludzi.

– Może nie złapali terrorystów, ale z pewnością oczyszczą ulice z wielu kanalii. Spójrz na dilerów: podobno odkąd się to wszystko zaczęło, tysiące z nich się stąd wyniosło. Pamiętasz, jak cię te ćpuny okradły? Jeśli nie zapuszkuje się dilerów, będzie jeszcze gorzej.

Napadli na mnie rok temu. Byli dość kulturalni. Jeden chudy koleś, który potwornie śmierdział, powiedział mi, że ma gnata, a drugi poprosił mnie o portfel. Nawet pozwolili mi zatrzymać dokumenty, choć sami wzięli kartę debetową i sieciówkę. Po tym wydarzeniu byłem śmiertelnie, paranoicznie przerażony i przez następne tygodnie ciągle sprawdzałem, czy ktoś mnie nie śledzi.

– Ale większość ludzi, których łapią, nie robi niczego złego, tato – stwierdziłem. Zaczęło to do mnie docierać. Mój własny ojciec! – To szaleństwo. Za każdą winną osobę, która zostanie schwytana, karę ponoszą tysiące niewinnych ludzi. To po prostu nie fair.

– Niewinnych? Goście, którzy zdradzają swoje żony? Handlarze narkotyków? Bronisz ich, a co z tymi, którzy umarli? Jeśli nie masz nic do ukrycia...

– Nie miałbyś więc nic przeciwko, gdyby ciebie zatrzymali?

Histogramy mojego taty były jak dotąd przygnębiająco normalne.

– Podporządkowanie się temu uznałbym za swój obowiązek – odparł. – Byłbym dumny. Dzięki temu poczułbym się bezpieczniej.

Łatwo mu mówić.

Vanessa nie chciała, żebym o tym gadał, ale była zbyt bystra, abym mógł przez dłuższy czas milczeć. Stale ze sobą przebywaliśmy, rozmawiając o pogodzie, szkole i takich tam, a potem, jakoś tak, wróciłem do tego tematu. Podeszła do tego bez emocji – tym razem się na mnie nie wściekła – ale widziałem, że ją to zaniepokoiło. A jednak.

– Mój ojciec mówi: „Podporządkowanie się temu uznałbym za swój obowiązek”. Możesz w to, do cholery, uwierzyć? To znaczy, Boże! O mało mu wtedy nie powiedziałem o więzieniu i nie zapytałem go, czy jego zdaniem to też jest nasz „obowiązek”!

Po szkole siedzieliśmy na trawniku w parku Dolores, patrząc na psy biegające za frisbee.

Van wpadła do domu i przebrała się w starą koszulkę z jednym ze swoich ulubionych brazylijskich zespołów tecno-brega -Rio Carioca Probidāo, w wolnym tłumaczeniu: Zakazany Chłopak z Rio. Koszulkę zdobyła dwa lata temu, gdy wszyscy wspólnie wymknęliśmy się ukradkiem na wielkie widowisko w hali koncertowej zwanej Cow Palace. Była już na nią trochę za mała i ciasno przylegała do jej brzucha, uwidaczniając mały płaski pępek.

Van położyła się na plecach w słabych promieniach słońca. Miała zamknięte oczy, ukryte pod okularami przeciwsłonecznymi. Poruszała palcami u stóp (włożyła japonki). Znałem ją od zawsze i kiedy o niej myślałem, za każdym razem przed oczami stawał mi mały znajomy dzieciak z setkami brzęczących bransoletek zrobionych z pociętych puszek po napojach, który grał na pianinie i beznadziejnie tańczył. Siedząc tam, w parku Dolores, nagle zobaczyłem ją taką, jaka naprawdę była.

A była maksymalnie s3XY, czyli sexy. To tak jakby na obrazku z wazą dostrzec dwie twarze. Patrząc na Van, widziałem po prostu Van, ale dostrzegłem też, że jest piekielnie ładna, czego nigdy dotąd nie zauważyłem.

Oczywiście Darryl zawsze o tym wiedział i nie myślcie, że z chwilą gdy sobie to uświadomiłem, dałem za wygraną.

– Nie możesz powiedzieć tacie, przecież wiesz – rzekła Van. – Naraziłbyś nas wszystkich na niebezpieczeństwo.

Miała zamknięte oczy, a jej piersi falowały z każdym oddechem, rozpraszając mnie i wprawiając w zakłopotanie.

– Wiem – odparłem ponuro. – Ale problem w tym, że on w tym siedzi po pachy. Gdybyś zatrzymała mojego tatę i kazała mu udowodnić, że nie molestuje dzieci albo że nie jest dilującym terrorystą, wpadłby w szał. Totalnie by mu odbiło. On nie znosi, jak każą mu czekać, gdy dzwoni w sprawie rachunku swojej karty kredytowej, a co dopiero gdyby go zamknęli na tylnym siedzeniu samochodu i przesłuchiwali przez godzinę. Dostałby chyba tętniaka.

– Uchodzi im to na sucho tylko dlatego, że normalni czują się z siebie zadowoleni, gdy ich porównują do nienormalnych. Gdyby zatrzymywali wszystkich ludzi, doszłoby do katastrofy. Nikt by nigdzie nie dojechał. Wszyscy czekaliby, aż zostaną przesłuchani przez gliny. Totalny bajzel.

Łał!

– Van, jesteś genialna – stwierdziłem.

– Mów dalej – odparła. Uśmiechała się leniwie, patrząc na mnie spod wpółprzymkniętych powiek, prawie romantycznie.

– Serio. Możemy to zrobić. Możemy łatwo wymieszać profile. Zatrzymywanie ludzi jest łatwe.

Usiadła, odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała na mnie. Na myśl, że naprawdę jej zaimponowałem, poczułem, jak coś lekko przewraca mi się w żołądku.

– Chodzi o klonery RFID – oznajmiłem. – Bardzo łatwo je zrobić. Wystarczy sflashować firmware na czytniku RFID za dziesięć dolców i gotowe. Musimy tylko połazić po mieście i pozamieniać losowo wybranym osobom ich tagi, nadpisując kody innych ludzi na ich sieciówkach i FasTrakach. Przez to wszyscy będą wyglądać na wypaczonych, dziwnych i nienormalnych, wszyscy będą wyglądać na winnych. A potem: totalny bajzel.

Van zacisnęła usta i opuściła okulary przeciwsłoneczne, a ja zdałem sobie sprawę, że była tak wściekła, że aż nie mogła mówić.

– Do widzenia, Marcus – powiedziała i podniosła się. Zanim się połapałem, była już daleko, praktycznie biegła.

– Van! – zawołałem, wstając i ruszając za nią. – Van! Poczekaj!

Przyspieszyła, więc zacząłem biec, aż w końcu ją dogoniłem.

– Van, do cholery – wydyszałem, łapiąc ją za ramię.

Odepchnęła moją rękę tak mocno, że aż walnąłem się w twarz.

– Jesteś psychopatą. Narażasz swoich kumpli z Xnetu na śmiertelne niebezpieczeństwo, a przede wszystkim przez ciebie całe miasto będzie wkrótce podejrzewane o terroryzm. Nie możesz z tym skończyć, zanim zranisz tych wszystkich ludzi?

Otworzyłem i zamknąłem buzię kilka razy.

– Van, to nie ja jestem problemem, to o n i nim są. Ja nie aresztuję ludzi, nie wsadzam ich do więzień, to nie przeze mnie znikają. To przez Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Walczę po to, żeby ich powstrzymać.

– Jak? Pogarszając sytuację?

– A może musi się pogorszyć, żeby mogło się polepszyć. Nie o tym mówiłaś? Jeśli każdy zostanie zatrzymany...

– Nie to miałam na myśli. Nie chodziło mi o to, żebyś wszystkich zaaresztował. Jeśli chcesz protestować, dołącz do ruchu protestacyjnego. Zrób coś pozytywnego. Niczego się nie nauczyłeś z historii Darryla? Niczego?

– Masz cholerną rację, czegoś się nauczyłem – odparłem, tracąc cierpliwość. – Nauczyłem się, że nie można im ufać. Że jeśli z nimi nie walczysz, to im pomagasz. Że jeśli im na to pozwolimy, zmienią ten kraj w więzienie. A ty czego się nauczyłaś, Van? Żeby się ciągle bać, nie ruszać się, siedzieć z opuszczoną głową i z nadzieją, że cię nie zauważą? Myślisz, że będzie lepiej? Jeśli nic nie zrobimy, będzie tak cudownie, jak właśnie zaczyna być. Odtąd będzie coraz gorzej. Chcesz pomóc Darrylowi? To pomóż mi odsunąć ich od władzy!

I znowu to samo. Moja przysięga. Nie chodziło o to, żeby uwolnić Darryla, ale by obalić cały DBW. To szaleństwo, nawet ja o tym wiedziałem. Ale właśnie to planowałem zrobić. Nie miałem co do tego wątpliwości.

Van odepchnęła mnie mocno obiema rękami. Była silna, bo w szkole ćwiczyła lekką atletykę – szermierkę, lacrosse[19], hokej na trawie i wszystkie te dziewczęce sporty – więc wylądowałem na tyłku na jednym z tych ohydnych chodników typowych dla San Francisco. Ruszyła dalej, ale tym razem nie poszedłem za nią.

> Jeśli chodzi o systemy bezpieczeństwa, ważne jest nie to, jak działają, lecz to, jak zawodzą.

Tak brzmiała pierwsza linijka mojego pierwszego wpisu na blogu „Jawny Bunt” w Xnecie. Pisałem tam jako M1k3y i byłem gotowy pójść na wojnę.

> Być może automatyczne sprawdzanie stron internetowych ma pomóc w łapaniu terrorystów. Być może dzięki temu prędzej czy później uda się jakiegoś złapać. Problem w tym, że dzięki temu łapią też nas, mimo że nie robimy niczego złego.

> Im więcej ludzi udaje się dzięki temu mechanizmowi schwytać, tym słabszy się on staje. Jeśli złapanych zostanie zbyt wiele osób, padnie zupełnie.

> Czaicie?

Wkleiłem krótką instrukcję, jak zbudować kloner RFID, oraz kilka wskazówek, jak podejść wystarczająco blisko do ludzi, żeby odczytać i spisać ich tagi. Swojego klonera włożyłem do kieszeni mojej starej motocrossowej kurtki i poszedłem do szkoły. Po drodze udało mi się sklonować sześć tagów.

Chcieli wojny? Będzie wojna.

Jeśli kiedyś zdecydujecie się na coś tak głupiego, żeby zbudować automatyczny detektor terroryzmu, oto lekcja matematyki, którą najpierw powinniście sobie przyswoić. To zdumiewające zjawisko nazywa się paradoksem wyniku fałszywie pozytywnego.

Powiedzmy, że cierpicie na nową chorobę zwaną superAIDS. Zapada na nią tylko jeden człowiek na milion. Opracowujecie test na superAIDS, który jest wiarygodny w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. To znaczy sprawdza się w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach w przypadku, gdy wynik jest prawidłowy – pozytywny, gdy badana osoba jest chora, i negatywny, gdy jest zdrowa. Przeprowadźcie ten test na milionie ludzi.

Jeden człowiek na milion choruje na superAIDS. Jeden na stu ludzi, których testujecie, wygeneruje wynik fałszywie pozytywny – według testu będzie miał superAIDS, mimo że go nie ma. Oto, co oznacza wiarygodność w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach – jeden procent błędu.

Czym jest jeden procent z jednego miliona?

1 000 000 : 100 = 10 000

Jeden na milion ludzi ma superAIDS. Jeśli testowi poddacie milion przypadkowych osób, prawdopodobnie znajdziecie tylko jeden przypadek prawdziwego zachorowania na superAIDS. Jednak wasz test nie zidentyfikuje tej jednej osoby cierpiącej na superAIDS. Zidentyfikuje dziesięć tysięcy takich osób.

Wasz dokładny w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach test będzie działał z 99.99-procentową niedokładnością.

Oto paradoks wyniku fałszywie pozytywnego. Gdy próbujecie znaleźć coś naprawdę rzadkiego, wasz test musi trafić na tę poszukiwaną przez was rzadkość. Jeśli staracie się wskazać pojedynczy piksel na ekranie, dobrym wskaźnikiem będzie ostry ołówek, jego szpic jest o wiele mniejszy (bardziej precyzyjny) niż piksele. Jednak ten sam szpic nie nadaje się do wskazywania atomu na waszym ekranie. Do tego potrzebny jest wskaźnik – test – którego szpic jest wielkości pojedynczego atomu lub mniejszy.

To jest właśnie paradoks wyniku fałszywie pozytywnego, a oto, jak to się ma do terroryzmu:

Terroryści są prawdziwą rzadkością. W takim dwudziestomilionowym mieście jak Nowy Jork może się znajdować jeden bądź dwóch terrorystów. Maksymalnie dziesięciu. 10 : 20 000 000 = 0,0000005. Jedna dwudziestotysięczna procenta.

To dosyć duża rzadkość. Powiedzmy, że macie jakieś oprogramowanie, które potrafi przewertować całą dokumentację dotyczącą operacji bankowych, transportu publicznego, połączeń telefonicznych lub opłat za przejazd poszczególnymi drogami i złapać terrorystów z dziewięćdziesięciodziewięcioprocentową trafnością.

Wśród dwudziestu milionów ludzi test o dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowej dokładności zidentyfikuje dwieście tysięcy z nich jako terrorystów. Jednak tylko dziesięciu jest nimi naprawdę. Żeby złapać dziesięciu złoczyńców, musicie zgromadzić i sprawdzić dwieście tysięcy niewinnych osób.

Wiecie co? Dokładność testów na terroryzm nie jest nawet bliska dziewięćdziesięciu dziewięciu procentom. Zbliża się co najwyżej do sześćdziesięciu procent. A czasem zaledwie do czterdziestu.

Wszystko to oznacza, że amerykański Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego był z góry skazany na sromotną klęskę. Starał się wykryć niezmiernie rzadkie przypadki za pomocą niedokładnych systemów.

Czy jeszcze kogoś to dziwi, że byliśmy w stanie narobić takiego bałaganu?

W pewien wtorkowy poranek, pogwizdując, wyszedłem frontowymi drzwiami, rozpoczynając tym samym Operację Wyniku Fałszywie Pozytywnego. Wczuwałem się w rytm jakiegoś nowego zespołu ściągniętego poprzedniej nocy z Xnetu – wiele osób przesyłało M1k3yowi niewielkie cyfrowe upominki, żeby podziękować za nadzieję, jaką im dawał.

Skręciłem w 23rd Street i zacząłem ostrożnie schodzić po wąskich kamiennych schodach wykutych w zboczu wzgórza. Na dole minąłem Pana Jamnika. Nie znam jego prawdziwego nazwiska, ale widuję go często, jak wchodzi po schodach ze swoimi trzema zasapanymi jamnikami i idzie do parku. Przeciśnięcie się obok nich jest prawie niewykonalne i zawsze kończy się na tym, że zaplątany w smycz ląduję w czyimś frontowym ogródku lub na zderzaku jednego z samochodów zaparkowanych wzdłuż krawężnika.

Pan Jamnik jest najwyraźniej kimś ważnym, bo zawsze nosi wypasiony zegarek i dobry garnitur. Założyłem, że pracuje w dzielnicy finansowej.

Dzisiaj, przechodząc obok niego, uruchomiłem swój ukryty w skórzanej kurtce kloner RFID. Kloner wessał numery jego karty kredytowej, kluczyków do samochodu, paszportu, a także rachunków na sto dolarów schowanych w portfelu.

Jednocześnie sflashować niektóre z nich nowymi numerami należącymi do jakichś ludzi, o których się otarłem. To było jak niewidzialne i natychmiastowe podmienianie tablic rejestracyjnych w wielu samochodach naraz. Uśmiechnąłem się przepraszająco do Pana Jamnika i ruszyłem w dół po schodach. Zatrzymałem się obok trzech samochodów i stałem tam na tyle długo, żeby podmienić numery z ich FasTraków na numery, które zebrałem z samochodów mijanych dzień wcześniej.

Można by pomyśleć, że szukałem okazji do zadymy, jednak w porównaniu z wieloma użytkownikami Xnetu ja byłem ostrożny. Kilka dziewczyn z inżynierii chemicznej na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley odkryło, w jaki sposób z produktów kuchennych można stworzyć nieszkodliwą substancję, która potrafi oszukać detektory materiałów wybuchowych. Miały wielką radochę, bo posypywały nią teczki i kurtki profesorów, po czym chowały się i patrzyły, jak ci sami profesorowie próbują dostać się do sal wykładowych lub bibliotek w kampusie, a nowi ochroniarze – ostatnio pojawiali się dosłownie wszędzie – wywalali ich na zbity pysk.

Niektórzy chcieli się dowiedzieć, jak posypać koperty substancją, która wskazywałaby na zawartość wąglika, ale reszta twierdziła, że mają nierówno pod sufitem. Na szczęście wyglądało na to, że nie są w stanie odkryć tej metody.

Minąłem szpital i gdy zobaczyłem ogromne kolejki przed wejściem, z satysfakcją kiwnąłem głową. Oczywiście tutaj także znajdował się policyjny punkt kontrolny. Wielu użytkowników Xnetu odbywało staż w tym szpitalu lub pracowało w tamtejszym bufecie i Bóg wie gdzie jeszcze, tak więc wszyscy mieli pomieszane i poprzestawiane numery identyfikatorów. Czytałem, że systemy kontroli czasu pracy doliczały każdemu codziennie dodatkową godzinę do odpracowania i związki zawodowe groziły, że wyjdą na ulice, jeśli szpital czegoś w tej sprawie nie zrobi.

Kilka przecznic dalej zauważyłem następną kolejkę, tym razem przed wejściem do metra. Wzdłuż niej tam i z powrotem spacerowali policjanci, wskazując na ludzi i wzywając ich na stronę, żeby ich przesłuchać i zrewidować od góry do dołu. Ludzie wciąż wytaczali gliniarzom procesy, ale nawet to nie przeszkodziło mundurowym w wykonywaniu roboty.

Do szkoły dotarłem trochę za wcześnie i postanowiłem udać się po kawę na 22nd Street – minąłem punkt kontrolny, gdzie policja zatrzymywała samochody do kolejnej inspekcji.

W szkole panowała równie zwariowana atmosfera – ochroniarze, stojąc przy bramce do wykrywania metalu, kontrolowali nasze szkolne identyfikatory i wyciągali nietypowo przemieszczających się uczniów na przesłuchanie. Nie trzeba dodawać, że wszyscy przemieszczaliśmy się w dość dziwaczny sposób. I że z tego powodu lekcje zaczynały się o godzinę, dwie lub nawet trzy później.

W ogóle lekcje były istnym błazeństwem. Nie sądzę, żeby ktokolwiek mógł się skupić. Podsłuchałem, jak dwóch nauczycieli rozmawiało o tym, ile czasu zabrało im poprzedniego dnia dotarcie z pracy do domu i że tego dnia planowali wymknąć się wcześniej.

Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Paradoks wyniku fałszywie pozytywnego znowu zaatakował!

Również tego dnia lekcje skończyły się wcześniej i poszedłem do domu dłuższą trasą, krążąc po dzielnicy Mission, żeby zobaczyć cały ten zamęt. Długie sznury samochodów, kolejki do metra ciągnące się kilka przecznic, ludzie przeklinający bankomaty, które nie wydawały pieniędzy, ponieważ konta zostały zamrożone ze względu na podejrzaną działalność ich posiadaczy (oto, czym grozi bezpośrednie połączenie konta, Fas Traka i sieciówki!).

Dotarłem do domu, zrobiłem sobie kanapkę i zalogowałem się do Xnetu. To był dobry dzień dla całego miasta. Ludzie przechwalali się swoimi sukcesami. Sparaliżowaliśmy całe San Francisco. Potwierdzały to informacje znalezione w gazetach – dziennikarze pisali, że DBW sfiksował, zrzucając wszystko na chęć zapewnienia nam „bezpieczeństwa”, co miało nas niby uchronić przed terroryzmem. W lokalnej gazecie w dziale Biznes oszacowano koszty związane z działaniami Departamentu oraz opuszczonymi godzinami pracy, spotkaniami i tak dalej. Według tamtejszego ekonomisty tydzień tej rozpierduchy kosztował miasto więcej niż wysadzenie Bay Bridge.

U-ha-ha.

I najlepsza część. Tata wrócił dzisiaj do domu późno wieczorem. Bardzo późno. Trzy godziny później. Dlaczego? Ponieważ został zatrzymany, przeszukany i przesłuchany przez policję. A potem jeszcze raz. Dwukrotnie.

Dwukrotnie!

Загрузка...