Rozdział 3

W drodze do stacji Powell Street minęliśmy wielu ludzi. Biegli lub szli, mieli blade twarze, milczeli bądź krzyczeli i panikowali. Obserwujący to wszystko bezdomni kulili się ze strachu w drzwiach, a wysoka czarnoskóra prostytutka-transwestyta z jakiegoś powodu wrzeszczała na dwóch młodych facetów z wąsami.

Im bardziej zbliżaliśmy się do metra, tym większy był ścisk. Przed wejściem na schody prowadzące na peron natrafiliśmy na scenę zbiorową: ogromna masa ludzi starała się sforsować wąskie przejście. Stałem z twarzą wciśniętą w czyjeś plecy, a na moje napierał ktoś inny.

Darryl znajdował się wciąż obok mnie – był dość duży, więc trudno go było popchnąć, a Jolu stał zaraz za nim, prawie wisząc na jego biodrach. Kilka metrów dalej dostrzegłem uwięzioną przez tłum Vanessę.

– Odpieprz się! – usłyszałem za sobą krzyk Van. – Zboczeniec! Trzymaj łapy przy sobie!

Odwróciłem się, stawiając opór tłumowi, i ujrzałem Van patrzącą z odrazą na starszego faceta w porządnym garniturze, który uśmiechał się do niej znacząco. Szperała w torbie i wiedziałem, czego szuka.

– Nie używaj gazu! – krzyknąłem ponad zgiełkiem. – Wszystkich nas udusisz.

Na dźwięk słowa „gaz” facet się wystraszył i przepadł, mimo że tłum wciąż niósł go do przodu. Zauważyłem, że jakaś kobieta w średnim wieku ubrana w hippisowską sukienkę zasłabła i upadła. Krzyczała. Widziałem, jak wymachuje rękami, starając się wstać, ale nie mogła. Motłoch naciskał zbyt mocno. Zbliżyłem się do niej i nachyliłem, omal się nie przewracając. Skończyłem, stąpając po jej brzuchu, niesiony przez prący przed siebie tłum. Myślę, że wtedy już niczego nie czuła.

Nigdy jeszcze nie byłem tak przerażony. Wszędzie rozlegały się krzyki, na podłodze leżało coraz więcej ciał, a tłum napierał z tyłu nieustępliwie niczym buldożer. Robiłem wszystko, co mogłem, żeby utrzymać się na własnych nogach.

Zostaliśmy wepchnięci do otwartej hali, w której znajdowały się bramki metra. Tutaj wcale nie było lepiej – w tej zamkniętej przestrzeni głosy wokół nas rozbrzmiewały ryczącym, dzwoniącym w głowie echem, a zapach i napór tych wszystkich ciał wywołał we mnie poczucie klaustrofobii, o którą nigdy siebie nie podejrzewałem.

Ludzie tłoczyli się wzdłuż schodów, a jeszcze więcej osób przeciskało się przez obrotowe bramki i ruchome schody prowadzące na perony. Wiedziałem już, że to się dobrze nie skończy.

– Chcesz zaryzykować i wydostać się na górę? – zapytałem Darryla.

– Tak, cholera, tak – powiedział. – Ale masakra.

Spojrzałem na Vanessę – w żaden sposób nie mogła mnie usłyszeć. Wyjąłem telefon i wysłałem jej SMS-a.

> Spadamy stąd

Zobaczyłem, że poczuła wibracje telefonu, spojrzała na niego, potem na mnie i przytaknęła energicznie. Tymczasem Darryl dał znać Jolu.

– Jaki masz plan? – Darryl krzyknął mi do ucha.

– Będziemy musieli wrócić! – odkrzyknąłem, wskazując na nieprzebrany tłok ciał.

– To niemożliwe! – powiedział.

– Jeśli będziemy dłużej czekać, stanie się to jeszcze bardziej niemożliwe!

Wzruszył ramionami. Van jakoś się do mnie dopchała i chwyciła mnie za biodra. Ja złapałem Darryla, a Darryl złapał drugą ręką Jolu i tak zaczęliśmy przepychać się na zewnątrz.

To nie było proste. Początkowo poruszaliśmy się około dziesięciu centymetrów na minutę, potem, gdy dostaliśmy się na schody, zwolniliśmy jeszcze bardziej. Ludzie, których mijaliśmy, nie byli zachwyceni, ponieważ spychaliśmy ich z drogi. Kilku nas przeklęło, a jeden facet wyglądał tak, jakby strasznie chciał mi przyłożyć, gdyby tylko udało mu się uwolnić ręce. Przeszliśmy po trzech kolejnych zgniecionych, leżących pod nami ciałach, ale w żaden sposób nie mogliśmy im pomóc. Zresztą wtedy nawet nie myślałem o pomaganiu. Wszystkie moje myśli były skupione na tym, żeby wcisnąć się w jakieś puste miejsce z przodu, na Darrylu, który z całej siły ściskał mi nadgarstek, i na kurczowym uścisku dłoni, za którą trzymałem idącą za mną Van.

Minęła cała wieczność, zanim wystrzeliliśmy na zewnątrz jak korki od szampana, mrużąc oczy w jasnym świetle. Wszędzie unosił się dym. Alarmy przeciwlotnicze nadal wyły, a odgłosy syren wydobywających się z pojazdów uprzywilejowanych gnających po Market Street były jeszcze głośniejsze. Na ulicach nie było już prawie nikogo – tylko ludzie, którzy rozpaczliwie starali się przedostać do metra. Wielu z nich płakało. Zauważyłem kilka pustych ławek – zazwyczaj obleganych przez obdartych pijaczków – i wskazałem na nie.

Ruszyliśmy w ich kierunku, kuląc się i garbiąc od dźwięku syren i dymu. Gdy dotarliśmy do ławek, Darryl padł jak długi.

Wszyscy krzyknęliśmy, a Vanessa chwyciła go i odwróciła. Po jednej stronie jego koszulki widniała czerwona, powiększająca się plama.

Van podwinęła ubranie, odsłaniając długą, głęboką ranę na jego pulchnym boku.

– Jakiś wariat dźgnął go w tłumie – powiedział Jolu, zaciskając pięści. – Jezu, to okropne.

Darryl jęknął i spojrzał na nas, potem na swój bok, potem znowu jęknął, a jego głowa opadła z powrotem na ławkę.

Vanessa zdjęła swoją dżinsową kurtkę i bawełnianą bluzę z kapturem, którą nosiła pod spodem. Złożyła ją i przycisnęła do boku Darryla.

– Złap go za głowę – powiedziała do mnie. – Trzymaj ją uniesioną.

Potem zwróciła się do Jolu:

– Podnieś mu nogi. Zwiń swój płaszcz albo coś innego.

Jolu wziął się szybko do roboty. Matka Vanessy była pielęgniarką i dlatego co roku na letnich obozach dziewczyna przechodziła kurs ratownictwa. Uwielbiała patrzeć, jak aktorzy w filmach, udzielając pierwszej pomocy, popełniają błędy, i robiła sobie z nich jaja. Tak bardzo się cieszyłem, że teraz była z nami.

Siedzieliśmy tam przez dłuższy czas, przyciskając bluzę do boku Darryla. Uparł się, że nic mu nie jest i że powinniśmy pozwolić mu wstać, a Van wciąż powtarzała, żeby się zamknął i leżał spokojnie, zanim skopie mu tyłek.

– A może zadzwonić po pogotowie? – zaproponował Jolu.

Czułem się jak idiota. Błyskawicznie wyciągnąłem telefon i wystukałem 911. Było zajęte, ale sygnał, który odebrałem, brzmiał niczym skowyt systemu telefonicznego. Taki dźwięk może się pojawić tylko wtedy, gdy trzy miliony ludzi wybiera jednocześnie ten sam numer. Komu potrzebne są botnety, skoro mamy terrorystów?

– A może Wikipedia? – powiedział Jolu.

– Nie mamy telefonu, nie mamy danych – odparłem.

– A oni? – zapytał Darryl, wskazując na ulicę. Podążyłem wzrokiem za jego palcem, myśląc, że zobaczę glinę lub personel medyczny, ale nikogo tam nie było.

– W porządku, stary, po prostu odpoczywaj – rzekłem.

– Nie, idioto, chodzi o tych gliniarzy w samochodach! O, tam!

Miał rację. Co pięć sekund przemykał obok nas samochód policyjny, karetka lub strażacy. Przecież mogli nam pomóc. Byłem skończonym idiotą.

– Dalej – powiedziałem – zaniesiemy cię tam, żeby mogli cię zauważyć i się zatrzymać.

Vanessie nie spodobał się ten pomysł, ale pomyślałem, że gliniarze nie zatrzymają się dla dzieciaka wymachującego czapką na ulicy, nie dzisiaj. A mogą to zrobić, widząc krwawiącego Darryla. Szybko ją do tego przekonałem, ale to Darryl podjął ostateczną decyzję, podnosząc się i chwiejnym krokiem wlokąc w kierunku Market Street.

Pierwszy z pojazdów, który z wyciem przemknął obok nas – karetka – nawet nie zwolnił. Nie zatrzymał się również radiowóz ani samochód strażacki, ani następne trzy wozy policyjne. Darryl nie był w najlepszej formie – miał bladą twarz i zadyszkę. Bluza Vanessy była przesiąknięta krwią.

Miałem już dosyć przejeżdżających tuż obok mnie samochodów. Gdy kolejny z nich pojawił się na Market Street, wyszedłem wprost na jezdnię, machając rękami nad głową i krzycząc:

– Stać!

Pojazd zakołysał się i stanął. Dopiero wtedy zauważyłem, że nie był to samochód policyjny ani strażacki, ani nawet karetka.

Wyglądał jak wojskowy jeep, jak opancerzony hummer, jednak brakowało na nim wojskowych oznaczeń. Zatrzymał się gwałtownie tuż przede mną. Odskoczyłem, straciłem równowagę i upadłem. Czułem, jak obok otwierają się drzwi, a para nóg w ciężkich butach zbliża się do mnie. Podniosłem wzrok i spostrzegłem grupę facetów w kombinezonach, z wielkimi karabinami w dłoniach i w przyciemnianych maskach przeciwgazowych na twarzach. Wyglądali na wojskowych.

Ledwo zdążyłem ich zauważyć, gdy wycelowali we mnie karabiny.

Nigdy wcześniej nie spoglądałem w nabitą lufę, ale wszystko, co słyszeliście na temat tego doświadczenia, jest prawdą. To widok, który sprawia, że zastygacie w miejscu, czas się zatrzymuje, a w uszach rozbrzmiewa dudnienie serca. Otwarłem usta, zamknąłem je, a potem bardzo powoli uniosłem przed siebie ręce.

Stojący nade mną mężczyzna bez twarzy i oczu celował wprost we mnie. Wstrzymałem oddech. Van coś krzyczała, Jolu wrzeszczał i kiedy na sekundę na nich spojrzałem, ktoś włożył mi na głowę chropowaty worek i zacisnął go mocno wokół tchawicy, tak szybko i tak gwałtownie, że zanim zdążyłem nabrać powietrza, był już założony. Ktoś brutalnie, lecz obojętnie uderzył mnie w brzuch, po czym związał mi czymś podwójnie nadgarstki, ściskając je mocno. To musiała być jakaś taśma, bo potwornie wrzynała się w skórę. Krzyknąłem, lecz mój głos został stłumiony przez worek.

Byłem pogrążony w całkowitej ciemności i wytężałem słuch, żeby zrozumieć, co się dzieje z moimi przyjaciółmi. Poprzez tłumiące dźwięki płótno słyszałem, jak krzyczą. Potem ktoś, podnosząc mnie za nadgarstki, postawił mnie na nogi, wykręcając ręce za plecami i powodując potworny ból ramion.

Potknąłem się. Jakaś ręka pchnęła moją głowę w dół i znalazłem się w hummerze. Inni również zostali brutalnie wepchnięci do środka, tuż obok mnie.

– Chłopaki? – krzyknąłem i zarobiłem ostry cios w głowę. Usłyszałem odpowiedź Jolu, a potem walnięcie, które tym razem dostało się jemu. W głowie mi dzwoniło, jakby w jej wnętrzu ktoś walił w gong.

– Hej – zwróciłem się do żołnierzy. – Hej, słuchajcie! Jesteśmy tylko licealistami. Chciałem was zatrzymać, bo mój przyjaciel krwawi. Ktoś go dźgnął.

Nie miałem pojęcia, ile z tego, co mówiłem, było słychać przez ten worek. Ale nie przerwałem.

– Posłuchajcie, to jakieś nieporozumienie. Musimy zawieźć naszego kolegę do szpitala...

Znowu ktoś walnął mnie czymś w głowę. Miałem wrażenie, że używał policyjnej pałki czy czegoś w tym stylu – nigdy w życiu nie dostałem czymś tak twardym. Moje oczy zaczęły tonąć we łzach i z bólu dosłownie nie mogłem oddychać. Sekundę później złapałem oddech, ale niczego już nie powiedziałem. Jedną lekcję miałem za sobą.

Kim byli ci pajace? Nie mieli żadnych odznaczeń. A może to terroryści! Nigdy wcześniej tak naprawdę w nich nie wierzyłem – to znaczy wiedziałem, że gdzieś tam na świecie istnieją jacyś abstrakcyjni terroryści, ale do tej pory nie stanowili dla mnie rzeczywistego zagrożenia. Świat mógł mnie zgładzić na milion różnych sposobów – począwszy od tego, że mógł rozjechać mnie jakiś pijaczyna prujący Valencia Street; to było znacznie bardziej prawdopodobne. Terroryści stanowili o wiele rzadszą przyczynę śmierci niż upadki pod prysznicem czy porażenie prądem elektrycznym. Zamartwianie się nimi wydawało mi się tak bezużyteczne jak myślenie o uderzeniu pioruna.

Siedząc z głową w worku i rękami związanymi za plecami, kołysząc się do przodu i do tyłu na tylnym siedzeniu hummera, podczas gdy guzy puchły na mojej głowie, poczułem, że terroryzm jest o wiele bardziej niebezpieczny.

Samochód zakołysał się w obie strony i przechylił się tak, jakby jechał pod górę. Wydedukowałem, że przejeżdżamy przez Nob Hill, i sądząc po nachyleniu, podążaliśmy jedną z bardziej stromych ulic – to była pewnie Powell Street.

Teraz zjeżdżaliśmy po równie stromym zboczu. Jeśli moja mentalna mapa się nie myliła, zmierzaliśmy w kierunku nabrzeża do dzielnicy Fisherman's Wharf. Stamtąd można się przedostać na łódź i uciec. To by się zgadzało z hipotezą o terroryzmie. Tylko dlaczego, do diabła, terroryści mieliby porywać licealistów?

Samochód zatrząsł się i zatrzymał na zboczu. Silnik zgasł i drzwi się otworzyły. Ktoś wyciągnął mnie za ręce na drogę, potem pchnął. Potykając się, wypadłem na wybrukowaną ulicę. Kilka sekund później potknąłem się o stalowe schody, uderzając się w piszczele. Ktoś, kto stał za mną, popchnął mnie ponownie. Zacząłem ostrożnie wchodzić po schodach, nie mogąc skorzystać z pomocy własnych rąk. Dotarłem do trzeciego stopnia i już miałem stanąć na czwartym, ale go tam nie było. Znowu o mało nie upadłem, lecz jakaś nowa para rąk chwyciła mnie z przodu, pociągnęła po stalowej podłodze i rzuciła na kolana, przypinając moje dłonie do czegoś, co znajdowało się za mną.

Poczułem jakiś ruch i ciała przykuwane obok mnie. Jęk i stłumione dźwięki. Śmiech. Potem długa, ponadczasowa wieczność w głuchym mroku, odgłos nabieranego powietrza, wsłuchiwanie się we własny rozbrzmiewający w uszach oddech.

Nawet udało mi się zdrzemnąć. Gdy klęczałem, krew przestała dopływać do moich nóg, a głowa była pogrążona w płóciennym mroku. W ciągu trzydziestu minut moje ciało wstrzyknęło do krwiobiegu całoroczną dawkę adrenaliny. Niestety, zanim ta cudowna substancja wyposaży was w siłę, dzięki której będziecie mogli podnosić samochody przygniatające waszych najbliższych i przeskakiwać przez wysokie budynki, musicie najpierw zapłacić parszywą cenę.

Obudziłem się, gdy ktoś ściągnął worek z mojej głowy. Ten ktoś nie był ani brutalny, ani ostrożny – był po prostu... obojętny jak pracownik McDonald's robiący hamburgery.

Światło w pokoju było tak jasne, że musiałem zamknąć oczy. Powoli zacząłem podnosić powieki, z początku mrużąc je mocno, potem trochę mniej, aż w końcu otworzyłem je całkowicie i rozejrzałem się dookoła.

Wszyscy znajdowaliśmy się na tyłach dużej szesnastokołowej ciężarówki. Widziałem obręcze kół umiejscowione regularnie wzdłuż całej przyczepy, którą przekształcono w pewnego rodzaju ruchome stanowisko dowodzenia albo więzienie. Wzdłuż ścian rozmieszczone były stalowe biurka, a na nich znajdowały się płaskie monitory na wysięgnikach wyglądające jak aureole nad głowami użytkowników. Przy każdym biurku stał wypasiony fotel biurowy z wbudowanym panelem sterującym, dzięki któremu można było co do milimetra dostosować jego wysokość, kąt nachylenia i tym podobne bajery.

Dalej znajdowała się część więzienna – z przodu ciężarówki, najdalej od drzwi, do ścian pojazdu przyśrubowane były stalowe pręty, do których przykuto więźniów.

Van i Jolu zauważyłem od razu. Darryl mógł znajdować się wśród pozostałych kilkunastu osób przykutych z tyłu, ale niczego nie mogłem stwierdzić na pewno – wielu z nich się osunęło, zasłaniając mi widok. Wszędzie unosił się odór potu i strachu.

Vanessa spojrzała na mnie i przygryzła usta. Była wystraszona. Tak jak ja. I jak Jolu, który obracał oczami jak opętany, błyskając białkami. Byłem przerażony. A poza tym cholernie chciało mi się sikać.

Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu porywaczy. Do tej pory starałem się tego unikać, jak ktoś, kto nie spogląda w ciemne wnętrze szafy, w której jego wyobraźnia wyczarowała jakieś straszydło. Nikt nie chce się przekonać, czy ma rację.

Ale ja musiałem spojrzeć na tych drani, którzy nas porwali. Chciałem sprawdzić, czy to terroryści. Nie wiedziałem, jak wygląda terrorysta, chociaż programy telewizyjne robiły, co mogły, żeby mnie przekonać, że są to ciemnoskórzy Arabowie z długimi brodami, w czapeczkach wydzierganych na szydełku i w luźnych bawełnianych sukienkach po kostki.

Nasi porywacze tak nie wyglądali. Mogliby robić na pół etatu za czirliderki w finałowych rozgrywkach amerykańskiej ligi futbolu. W jakiś sposób, którego nie potrafiłem określić, wyglądali po amerykańsku. Szerokie podbródki, krótkie, schludne fryzury, niezupełnie w wojskowym stylu. Byli tam mężczyźni i kobiety, biali i ciemnoskórzy, uśmiechali się swobodnie do siebie, siedząc na drugim końcu ciężarówki, żartując i popijając kawę z jednorazowych kubków. To nie byli Arabowie z Afganistanu – wyglądali niczym turyści z Nebraski.

Spojrzałem na jedną z osób, młodą białą kobietę o brązowych włosach, chyba niewiele starszą ode mnie, która w swoim stroju bizneswoman wyglądała nawet uroczo. Jeśli będziecie patrzeć na kogoś dość długo, ten ktoś w końcu skieruje na was swój wzrok. Spojrzała na mnie, a wyraz jej twarzy uległ natychmiastowej zmianie, stał się obojętny, prawie jak u robota. Uśmiech zniknął w jednej chwili.

– Hej – powiedziałem. – Nie rozumiem, co się tutaj dzieje, ale naprawdę muszę się odlać, kapujesz?

Spojrzała na mnie obojętnie, jakby nie usłyszała moich słów.

– Mówię poważnie, jeśli zaraz nie pójdę do kibla, to przydarzy się niemiły wypadek. Tu, z tyłu, zacznie nieźle śmierdzieć.

Odwróciła się do małej trzyosobowej grupki swoich kolegów, z którymi przeprowadziła cichą rozmowę. Nie mogłem jej usłyszeć wśród hałasu wentylatorów dochodzącego z komputerów.

Odwróciła się znowu do mnie.

– Powstrzymaj się jeszcze przez dziesięć minut, potem wszyscy będziecie mogli się odlać.

– Myślę, że nie wytrzymam przez kolejne dziesięć minut – odrzekłem nad wyraz zniecierpliwionym głosem. – Naprawdę, proszę pani, teraz albo nigdy.

Potrząsnęła głową i spojrzała na mnie jak na żałosną ofiarę losu. Wymieniła ze swoimi kumplami jeszcze kilka uwag, po czym jeden z nich podszedł do mnie. Był starszy, miał lekko ponad trzydziestkę i dość szerokie barki, jakby sporo ćwiczył na siłowni. Wyglądał na Chińczyka lub Koreańczyka – nawet Van czasem nie potrafi ich rozróżnić – ale w jakiś bliżej nieokreślony sposób jego zachowanie wskazywało na to, że jest Amerykaninem.

Odchylił połę swojej sportowej kurtki, tak żebym zobaczył przypiętą tam broń. Zanim kurtka opadła z powrotem, rozpoznałem pistolet, paralizator elektryczny i puszkę gazu łzawiącego lub pieprzowego.

– Tylko bez numerów – rzekł.

– Jasne – przytaknąłem.

Dotknął czegoś, co było przymocowane do jego paska, i kajdanki za moimi plecami się otwarły, a moje ręce nagle opadły. Wyglądało to tak, jakby nosił pas Batmana – z bezprzewodowym pilotem do odpinania kajdanek! Pomyślałem, że to mimo wszystko ma sens. Przecież lepiej nie nachylać się nad więźniami z całym tym uzbrojeniem tuż przed ich oczami – mogliby chwycić za broń zębami i pociągnąć za spust językiem lub coś w tym rodzaju.

Ręce miałem nadal związane za plecami plastikową taśmą i teraz, gdy nie podtrzymywały ich kajdanki, poczułem, że od klęczenia wciąż w tej samej pozycji moje nogi zrobiły się jak z waty. Krótko mówiąc, upadłem na twarz, z trudem wierzgając ścierpniętymi nogami i starając się podwinąć je pod siebie, tak żeby móc wstać.

Facet gwałtownym ruchem postawił mnie na nogi. Krokiem klauna pomaszerowałem na sam tył ciężarówki do małej przenośnej ubikacji. Starałem się wypatrzyć Darryla, ale mogła nim być każda z tych pięciu czy sześciu pochylonych postaci. Lub żadna z nich.

– Właź – powiedział mężczyzna.

Szarpnąłem nadgarstkami.

– Czy mógłby mi pan to zdjąć?

Po godzinnym ucisku plastikowych taśm moje palce wyglądały jak sine parówki.

Mężczyzna się nie poruszył.

– Proszę zrozumieć – powiedziałem, starając się, żeby mój głos nie brzmiał sarkastycznie ani gniewnie (co nie było łatwe). – Proszę zrozumieć. Albo rozwiąże mi pan ręce, albo będzie pan musiał za mnie trafić. Wizyta w toalecie wymaga użycia rąk.

Ktoś w ciężarówce zachichotał. Ten człowiek mnie nie lubił, poznałem to po tym, jak poruszał szczęką. Rany, ależ ci ludzie byli spięci.

Sięgnął w kierunku swojego pasa i podszedł z bardzo przyjemnym zestawem szwajcarskich scyzoryków. Wysunął gwałtownie groźnie wyglądający nóż i przeciął nim plastikową taśmę, kolejny raz uwalniając mi ręce.

– Dziękuję – powiedziałem.

Wepchnął mnie do toalety. Moje dłonie były bezużyteczne niczym bryły gliny przytwierdzone do rąk. Gdy poruszyłem palcami, poczułem w nich mrowienie, które następnie przerodziło się w tak ostre pieczenie, że omal nie krzyknąłem. Opuściłem klapę, zdjąłem spodnie i usiadłem. Nie ufałem swoim nogom na tyle, żeby stać.

Poczułem ulgę tak w pęcherzu, jak i w oczach. Łkałem cicho, kołysząc się do tyłu i do przodu, a łzy i katar ciekły mi po twarzy. Tylko tyle byłem w stanie zrobić, żeby powstrzymać się od szlochu – zakryłem usta, tłumiąc wydobywające się z nich dźwięki. Nie chciałem dać satysfakcji swoim oprawcom.

W końcu się załatwiłem i wypłakałem, a pilnujący mnie mężczyzna zaczął łomotać w drzwi. Wytarłem twarz papierem toaletowym najdokładniej, jak mogłem, upchnąłem to wszystko do kibla i spuściłem wodę. Potem rozejrzałem się w poszukiwaniu zlewu, ale znalazłem tylko butelkę z przemysłowym płynem dezynfekującym do rąk z wypisaną drobnym drukiem listą żyjątek, na które działał. Wtarłem trochę tego płynu w ręce i wyszedłem z toalety.

– Coś ty tam robił? – zapytał mężczyzna.

– Korzystałem z ubikacji – odparłem. Odwrócił mnie, chwycił za ręce i poczułem, jak nowa para plastikowych kajdanek oplata mi dłonie. Moje nadgarstki momentalnie spuchły, ponieważ taśma wgryzła się brutalnie w delikatną skórę dokładnie w tym samym miejscu co poprzednia. Po raz drugi powstrzymałem się od krzyku.

Przykuł mnie z powrotem i chwycił kolejną osobę, którą, jak spostrzegłem, był Jolu. Miał opuchniętą twarz i paskudnego siniaka na policzku.

– Wszystko w porządku? – zapytałem go, lecz mój przyjaciel z pasem Batmana przyłożył mi rękę do czoła i mocno popchnął, uderzając moją głową o metalową ścianę ciężarówki, która wydała dźwięk podobny do zegara wybijającego pierwszą.

– Nie gadać – powiedział, podczas gdy ja próbowałem ponownie skupić wzrok.

Nie przepadałem za tymi ludźmi. Już wtedy postanowiłem, że za to wszystko zapłacą.

Więźniowie, jeden po drugim, szli do toalety i wracali, a kiedy skończyli, mój strażnik poszedł do swoich kumpli, żeby wypić kolejną kawę – zauważyłem, że piją ją z dużego kartonowego kubka ze Starbucksa – i odbyć jakąś niewyraźną rozmowę, przerywaną co jakiś czas gromkimi salwami śmiechu.

Potem drzwi z tyłu ciężarówki się otwarły i poczułem powiew świeżego powietrza, tym razem bez zapachu dymu, lecz z domieszką ozonu. Przez szczelinę w drzwiach, zanim te zupełnie się zamknęły, zauważyłem, że na zewnątrz jest już ciemno i pada deszcz, właściwie to była jedna z tych niby-mżawek, niby-mgieł typowych dla San Francisco.

Mężczyzna, który wszedł do środka, miał na sobie wojskowy mundur. Mundur amerykańskich sił zbrojnych. Zasalutował do ludzi w ciężarówce, a oni odpowiedzieli mu tym samym gestem i wtedy właśnie zrozumiałem, że nie byłem więźniem jakichś tam terrorystów – byłem więźniem Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Na końcu ciężarówki ustawili mały parawan i zaczęli do nas podchodzić, rozkuwając jednego po drugim i prowadząc na tył samochodu. Jak udało mi się mniej więcej obliczyć – odmierzając w głowie sekundy: jeden hipopotam, dwa hipopotamy – każde przesłuchanie trwało około siedmiu minut. Głowa mi pękała z odwodnienia i niedoboru kofeiny.

Byłem trzeci. Prowadziła mnie kobieta z drapieżną fryzurą, która nadawała jej wygląd wrednej suki, prawdziwa Miss Gestapo. Z bliska wyglądała na zmęczoną, miała worki pod oczami i ponure zmarszczki w kącikach ust.

– Dziękuję – powiedziałem automatycznie, kiedy odpięła mnie za pomocą pilota i postawiła na nogi. Nie znosiłem tej swojej automatycznej grzeczności, którą we mnie wpojono.

Nawet nie drgnęła. Poszła za mną na tył ciężarówki i kazała mi wejść za parawan. Stało tam rozkładane krzesło, na którym usiadłem. Dwoje z nich – Miss Gestapo i facet z pasem Batmana – spojrzało na mnie ze swoich ergonomicznych superfoteli.

Pomiędzy nimi stał stolik, na którym rozrzucona była zawartość mojego portfela i plecaka.

– Cześć, Marcus – powiedziała kobieta. – Mamy do ciebie kilka pytań.

– Czy jestem aresztowany? – zapytałem.

To nie było bezsensowne pytanie. Jeśli nie jesteście aresztowani, istnieją granice, których gliny nie mogą w stosunku do was przekroczyć. Po pierwsze, nie mogą przetrzymywać was bez aresztowania, macie też prawo do wykonania telefonu i rozmowy z adwokatem. O rany, czy ja kiedykolwiek będę mógł porozmawiać z adwokatem?

– Do czego to służy? – zapytała, trzymając mój telefon.

Na ekranie wyświetliła się informacja o błędzie, która pojawia się zawsze, gdy ktoś próbuje dostać się do danych, nie znając prawidłowego hasła. To nie była zbyt grzeczna informacja – animowana ręka wykonująca pewien powszechnie znany gest – chciałem tylko dostosować sprzęt do swoich indywidualnych potrzeb.

– Czy jestem aresztowany? – powtórzyłem. Nie mogą was zmusić do udzielania odpowiedzi, jeśli nie zostaliście aresztowani, a jeśli pytacie, czy zostaliście aresztowani, muszą udzielić wam odpowiedzi. Takie są przepisy.

– Zostałeś zatrzymany przez Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego[8] – warknęła kobieta.

– Czy jestem aresztowany?

– Lepiej zacznij z nami współpracować, Marcusie, i to już.

Nie dodała: „bo inaczej”, ale to było samo przez się zrozumiałe. Agenci wymienili między sobą spojrzenia.

– Według mnie naprawdę powinieneś przemyśleć swoje podejście do tej sytuacji – ciągnęła kobieta. – Sądzę też, że powinieneś to zrobić już teraz. Znaleźliśmy przy tobie kilka podejrzanych przedmiotów. A ciebie i twoich wspólników obok miejsca, w którym wydarzył się najgorszy atak terrorystyczny w historii tego kraju. Jeśli połączysz ze sobą te dwa fakty, to sprawy nie wyglądają dla ciebie najlepiej, Marcusie. I albo zaczniesz z nami współpracować, albo będziesz tego bardzo, bardzo żałował. A teraz, do czego to służy?

– Myślicie, że jestem terrorystą? Mam siedemnaście lat!

– To odpowiedni wiek, Al-Kaida uwielbia rekrutować łatwowierne, idealistyczne dzieciaki. Wiesz, sprawdziliśmy cię w internecie. Umieściłeś sporo brzydkich rzeczy w sieci.

– Chcę rozmawiać z moim adwokatem – odparłem.

Miss Gestapo spojrzała na mnie jak na świra.

– Odnosisz mylne wrażenie, że zostałeś złapany przez policję za popełnienie przestępstwa. Otrząśnij się. Zostałeś zatrzymany przez rząd Stanów Zjednoczonych jako potencjalny wrogi bojownik. Na twoim miejscu bardzo poważnie bym się zastanawiała, jak nas przekonać, że nie jesteś wrogim bojownikiem. Bardzo poważnie. Ponieważ istnieją czarne dziury, w których wrodzy bojownicy mogą zniknąć. Bardzo czarne, głębokie dziury, dziury, w których możesz się po prostu ulotnić. Na zawsze. Czy ty mnie słuchasz, młody człowieku? Chcę, żebyś odblokował ten telefon i rozszyfrował znajdujące się w jego pamięci pliki. Chcę, żebyś nam wyjaśnił: Dlaczego byłeś na ulicy? Co wiesz na temat tego ataku?

– Nie zamierzam odblokować wam mojego telefonu – rzuciłem oburzonym tonem. W jego pamięci znajdowała się cała masa prywatnych rzeczy: zdjęcia, e-maile, małe zainstalowane przeze mnie przeróbki. – To rzeczy prywatne.

– Co masz do ukrycia?

– Mam prawo do prywatności – odparłem. – I chcę rozmawiać z moim adwokatem.

– To twoja ostatnia szansa, mały. Uczciwi ludzie nie mają niczego do ukrycia.

– Chcę rozmawiać z adwokatem.

Moi rodzice za to zapłacą. Wszystkie strony FAQ[9] były co do tego zgodne. Po prostu zabiegajcie o możliwość rozmowy z adwokatem, bez względu na to, co powiedzą lub zrobią. Z rozmowy z glinami bez adwokata nigdy nic dobrego nie wynika. Ale ci dwoje powiedzieli, że nie są glinami, więc jeśli to nie jest areszt, to co?

Z perspektywy czasu myślę, że może powinienem był im wtedy odblokować ten telefon.

Загрузка...