Rozdział 9

W Cambridge istniał zwyczaj, że pątnicy po powrocie z pielgrzymki urządzali ucztę. W trakcie podróży zawierano wszak sojusze, ubijano interesy, aranżowano małżeństwa, doświadczano świętości i nowych doznań, ogólnie rzecz biorąc, poszerzały się horyzonty, a ci, który dzielili owe rzeczy, chętnie spotykali się później raz jeszcze, by rozmawiać o nich i uczcić szczęśliwy powrót.

Tym razem wyprawienie biesiady przypadło przeoryszy od Świętej Radegundy. Jednakowoż, ponieważ przybytek Świętej Radegundy był jeszcze biednym, niewielkim konwentem – co wkrótce miało się zmienić za sprawą świętego Piotrusia i starań przełożonej zgromadzenia – zaszczyt przygotowania uczty spłynął na rycerza i lennika klasztoru, sir Joscelina z Grantchester. Miał posiadłość i ziemie znacznie większe od zakonnych, co zresztą często zdarzało się u takich lenników jak on.

Sir Joscelin słynął ze swoich uczt. Mówiono, że kiedy w zeszłym roku podejmował opata z Ramsay, zginęło przez to trzydzieści wołów, sześćdziesiąt świń, sto pięćdziesiąt kapłonów, trzysta skowronków (przez swoje smakowite języki), a także dwóch rycerzy, poległych w turnieju urządzanym dla rozrywki duchownego, turnieju, który wymknął się całkiem spod kontroli.

Zatem bardzo ceniono sobie zaproszenia od krzyżowca. Ci, którzy nie uczestniczyli w pielgrzymce, ale pozostawali w bliskich związkach z pielgrzymami, żony, córki, synowie, zacni i możni mieszkańcy hrabstwa, kanonicy, mniszki, wszyscy uznaliby się za pokrzywdzonych, gdyby ich pominięto. Większość z nich dostarczyła mnóstwa pracy dostawcom strojów i ozdób, ledwo dając im, resztką oddechu, pobłogosławić imię przeoryszy od Świętej Radegundy i jej wiernego rycerza, sir Joscelina.

Dopiero rankiem w dniu uczty sługa Grantchestera przybył z zaproszeniem dla trójki cudzoziemców z uliczki Jezusowej. Przyodziany specjalnie na tę okazję, z rogiem, w który miał zadąć, zdumiał się, kiedy Gyltha zaciągnęła go ku tylnym drzwiom.

– Matt, nie wchodźże od frontu, medyk leczy.

– Gyltha, pozwól mi chociaż zagrać sygnał na rogu. Mój pan zawsze oznajmia swoje zaproszenie dźwiękiem rogu.

Zabrano go do kuchni na kubek podpiwku. Gyltha lubiła się o wszystko porządnie wypytać.

Adelia była w sieni i sprzeczała się z ostatnim dziś pacjentem Mansura. Zawsze zostawiała sobie Wulfa na koniec.

– Wulf, nic ci nie jest. Nie masz ani duszności, ani zimnicy, ani kaszlu, ani nosówki, ani gryzawicy, cokolwiek to jest, a już z pewnością nie masz laktacji.

– Czy medyk tak właśnie powiedział? Adelia, zmęczona, odwróciła się do Mansura.

– No, powiedz coś.

– Daj temu upierdliwemu psu kopniaka w rzyć.

– Medyk zalecił spokojną pracę na świeżym powietrzu – oznajmiła medyczka.

– Przy moich plecach?

– Nic ci się nie dzieje złego z plecami. Wulfa uznawała za swoisty fenomen. W społeczeństwie feudalnym, gdzie każdy, wyjąwszy raczkującą klasę kupiecką, musiał dla kogoś pracować na swoje utrzymanie, on uniknął poddaństwa, zapewne wiejąc swojemu lordowi, i ożenił się z praczką z Cambridge, gotową pracować za dwoje. On dosłownie bał się pracy. Czuł się przez nią chory. Ale żeby uniknąć wyśmiania, musiał wynaleźć sobie jakąś chorobę właśnie po to, by nie czuć się chorym.

Adelia obchodziła się z nim równie uprzejmie jak z resztą pacjentów. Zastanawiała się, czy po śmierci jego mózg, po zakonserwowaniu, mógłby trafić do niej do badań i poszukiwań brakującej części. Nie chciała jednak teraz iść na lekarski kompromis i zalecać leku na schorzenie, które nie istniało.

– A co z tym… bumelanctwem? Wciąż na to cierpię, prawda?

– To ciężki przypadek – oznajmiła i zatrzasnęła drzwi. Nadal padało, przez co było chłodno, jako że Gyltha od końca marca do początku listopada nie paliła w piecu w głównej sali. W domu Starego Beniamina ciepło panowało tylko w kuchni, cztery yardy od właściwego budynku, w owym pełnym zgiełku miejscu, wyposażonym w przyrządy tak straszliwe, że gdyby nie dobywające się stamtąd oszałamiające zapachy, można by je wziąć za salę tortur.

Dzisiaj w kuchni pojawił się nowy obiekt, drewniana beczułka przypominająca kocioł do gotowania bielizny. Nad nią zaś, na haku, wisiała najlepsza szafranowa suknia spodnia Adelii, uszyta z jedwabiu i w Anglii jeszcze przez nią niezakładana. Para miała wygładzić zagięcia. Medyczka myślała, że ów strój wciąż jest w izbie na piętrze, wciśnięty gdzieś między pozostałe ubrania.

– Po co to?

– Kąpiel. Dla ciebie – wyjaśniła Gyltha. Adelia jakoś specjalnie nie protestowała. Nie kąpała się wszak od chwili, gdy ostatni raz wyszła z wyłożonego kafelkami i ogrzewanego basenu w willi swoich przybranych rodziców, zbudowanego przez Rzymian niemal piętnaście wieków temu. Wiadro z wodą, przynoszone co rano do jej izby przez Matyldę zupełnie tego nie rekompensowało. Jednakowoż to, co właśnie widziała, świadczyło, że zanosi się na jakąś uroczystość.

– Po co? – zapytała więc.

– Nie chcę, żebyście mi przynieśli wstyd na uczcie – wyjaśniła Gyltha.

Wedle słów kobiety zaproszenie od sir Joscelina dla medyka Mansura i jego dwojga pomocników stanowiło, jak sama dowiedziała się po dokładnym wypytaniu, efekt nalegań przeora Gotfryda. Wszak, po prawdzie, nie byli pielgrzymami, dołączyli do pątników dopiero w drodze powrotnej.

Gyltha potraktowała to wszystko jako wyzwanie – kamienny spokój jej twarzy zdradzał, że w rzeczywistości jest podekscytowana. Skoro już związała się z ową trójką dziwaków, koniecznie musiała, przez wzgląd na swoją godność i reputację, sprawić, by wyglądali dobrze, gdy wystawią się na wnikliwe spojrzenia wielkich tego świata. Skąpą miała wiedzę o tym, czego wymaga się przy takich okazjach, pomogła jej jednak Matylda B., której matka pracowała jako pomywaczka na zamku i widywała przygotowania do strojenia oraz upiększania damy szeryfa z okazji świątecznych dni, nawet samo strojenie i upiększanie.

Będąc dziewczynką, Adelia zbyt wiele czasu spędzała na nauce, aby brać udział w zabawach innych młodych kobiet. Później zaś była już na to zbyt zapracowana. Zresztą jako że nie zamierzała wychodzić za mąż, przybrani rodzice nie zachęcali jej do błyszczenia w wyższych sferach. Źle więc przygotowała się do uczestnictwa w przyjęciach i hulankach, jakie odbywały się w pałacach Salerno. Gdy musiała już to robić, większość czasu spędzała schowana za jakąś kolumną, jednocześnie urażona i zakłopotana.

I to zaproszenie obudziło w niej starą niechęć. W pierwszym odruchu poszukała wymówki, aby go nie przyjąć.

– Muszę porozmawiać jeszcze z mistrzem Szymonem.

Jednak Szymon był teraz na zamku, zamknięty tam z Żydami, i starał się odkryć, czyja niewypłacalność mogła przyczynić się do śmierci Chaima.

– Powiedziałby, żebyście poszli – odparła Gyltha.

I faktycznie, pewnie by tak się stało. Zgromadzenie wszystkich podejrzanych pod jednym dachem, z językami rozwiązanymi trunkami, stanowiło okazję dowiedzenia się, kto co o kim wie.

– Ale i tak poślij Ulfa na zamek, żeby go zapytał. Prawdę mówiąc, medyczka, teraz gdy się już zastanowiła, przestała być taka niechętna pójściu na ucztę. Jej dni w Cambridge znaczyła dotąd śmierć, za sprawą zamordowanych dzieci i zmarłych pacjentów. Kaszlące dziecko dostało zapalenia płuc, chory na zimnicę skonał, podobnie ten z kamieniem w nerce, nie uratowała również młodej matki, którą zbyt późno do niej przywieziono. Sukcesy Adelii: amputacja, uleczenie gorączki czy przepukliny niewiele liczyły się przy sprawach, które uważała za swoje porażki.

Miło byłoby, choć raz, spotkać się z żywymi i zdrowymi ludźmi przy okazji wspólnej zabawy. Mogłaby wszak skryć się gdzieś z tyłu. Nikt by jej nie zauważył. Zresztą uczta w Cambridge, pomyślała Adelia, wyrafinowaniem ustępowała zapewne przyjęciom w pałacach królów i papieży w Salerno. Nie powinna się zatem czuć onieśmielona spotkaniem, które jak wszystko na to wskazywało, zanosiło się na zwykłą wiejską pohulankę.

No i bardzo chciała się wykąpać. Gdyby wiedziała, że to możliwe, zażądałaby kąpieli już wcześniej.

Uznawała jednak, iż przygotowanie kąpieli stanowi jedną z wielu rzeczy, których Gyltha się nie tyka. A teraz nie miała wyboru. Jej gospodyni i obie Matyldy za bardzo się uparły. Czasu brakowało. Uczta, która mogła potrwać sześć albo i siedem godzin, zaczynała się już w południe.

Rozebrała się, wskoczyła do balii. Do wody wlano ług wraz z garścią cennych kwietnych płatków. Adelia niemal do krwi wyszorowała się pumeksem i wytrzymała zaatakowanie swoich włosów jeszcze większą ilością ługu oraz szczotką, a następnie skropienie lawendowym pachnidłem.

Wyciągnięta z balii, została opatulona kocem, głowę wsadzono jej do chlebowego pieca.

Włosy Adelii sprawiły zawód służącym, więcej się spodziewano, sadząc po tym, co wystawało spod noszonego zawsze czepka. Miała jednak zwyczaj ścinać je do ramion.

– Kolor w porządku – mruknęła Gyltha.

– Ale są za krótkie – zaprotestowała Matylda B. – Musimy je wsadzić w siatkę.

– Siatka kosztuje.

– Ja jeszcze nawet nie wiem, czy tam pójdę – krzyknęła Adelia z wnętrza pieca.

– Pójdziesz tam, do diabła. No dobrze. Wciąż klęcząc przy piecu, wskazała zajmującym się nią kobietom swój trzos. Pieniędzy jej nie brakowało. Szymon dostał list kredytowy z Banku Lukkańskiego, który miał swoje oddziały w Anglii. Zabrał gotówkę dla nich obojga.

– A jeśli idziecie na targ – dodała jeszcze – to już czas, żebyście wszystkie trzy miały nowe sukienki. Weźcie sobie z łokieć najlepszego kamlotu.

Ich uczynność sprawiła, iż medyczka zawstydziła się, że chodzą obdarte, podczas gdy ona tak się stroi.

– Lniane wystarczą – odparła krótko zadowolona Gyltha. Adelię ubrano w giezło i suknię, po czym posadzono na stołku, aby szczotkować włosy tak długo, póki nie zaczęły wyglądać jak białe złoto. Kobiety kupiły srebrną siatkę i uformowały z niej niewielkie kieszonki, które teraz przyczepiały do warkoczy, upiętych wokół uszu medyczki. Kobiety wciąż jeszcze się trudziły, kiedy zjawił się Szymon. Widząc Adelię, zamrugał.

– No. No, no, no… Ulfowi aż opadła szczęka. Zakłopotana medyczka odparła rozeźlona:

– Tyle zawracania głowy, a ja nie wiem, czy w ogóle powinniśmy tam iść.

– Nie iść tam? Moja droga pani, jeśli Cambridge zostanie teraz pozbawione twojego widoku, same niebiosa zapłaczą. Znam tylko jedną kobietę równie piękną, a ona jest teraz w Neapolu.

Adelia uśmiechnęła się do niego. Jako człowiek subtelny i skromny wiedział, że zadowoli ją tylko taki komplement, który wypowiedziany zostanie bez żadnej kokieterii. I prawiąc komplementy, zawsze ostrożnie wspominał o swojej żonie, którą ubóstwiał. Czynił tak nie tylko po to, aby zaznaczyć, że on znajduje się w zakazanej strefie, ale także żeby zapewnić, iż Adelia jest w strefie zakazanej dla niego. Wszystko inne mogło zaś wystawić na szwank wzajemne kontakty, z konieczności bliskie. To właśnie pozwalało im być przyjaciółmi: ona i on wzajemnie szanowali swój profesjonalizm.

Miło z jego strony, pomyślała, że równa ją ze swoją żoną, którą oczyma duszy wciąż postrzegał jako szczupłą pannę o cerze jak kość słoniowa, którą poślubił w Neapolu dwadzieścia lat temu, chociaż, przypuszczalnie, urodziwszy mu dziewięcioro dzieci, owa dama dawno już przestała być wiotka.

Tego ranka miał doskonały humor.

– Wkrótce wrócimy do domu – oznajmił. – Nie mogę powiedzieć za dużo, póki nie odnajdę potrzebnych nam dokumentów, ale istnieją kopie spalonych rachunków. Jestem pewien, że muszą gdzieś być. Chaim przechowywał je wraz z dokumentami bankowymi. Jako że mnóstwo tego, wygląda bowiem na to, że ten człowiek pożyczał pieniądze całej wschodniej Anglii, zabrałem je do zamku, żeby sir Rowley mógł mi asystować przy ich przeglądaniu.

– Czy to rozsądne? – zapytała Adelia.

– Tak sądzę, tak sądzę. Ten człowiek dobrze zna się na rachunkach i tak jak nam, jemu też bardzo zależy na odkryciu, kto co winien był Chaimowi i kto żałował tego tak bardzo, że aż zapragnął jego śmierci.

– Hm.

I tak nie posłuchałby wątpliwości medyczki. Szymon uważał, że dobrze wie, jakim typem człowieka jest sir Rowley, niezależnie od jego udziału w krucjacie. Szybko włożył swoje najlepsze szaty, gotując się do wizyty u Grantchestera, i wyszedł z domu, kierując się w stronę zamku.

Adelia, pozostawiona sama sobie, włożyła szarą suknię, aby przyćmić nieco blask szafranu, który w ten sposób wystawał tylko u dołu i na rękawach.

– Nie chcę zwracać na siebie uwagi.

Jednak Matyldy nalegały, by uzupełniła swoją garderobę jeszcze jednym znaczącym elementem, brokatowym suknem w jesiennych barwach, Gyltha zaś, po krótkim wahaniu, zgodziła się z nimi. Ostrożnie nasunięto je na koafiurę Adelii. Potem jeszcze szpiczaste ciżemki, które Małgorzata wyhaftowała srebrną nicią, a do tego nowe białe pończoszki.

Troje służących spojrzało na całość, by ocenić rezultat.

Matyldy pokiwały głowami i zaklaskały. Gyltha zaś powiedziała:

– Myślę, że może być – co jak na nią stanowiło wręcz komplement. Adelia, gdy zerknęła szybko na swoje odbicie w wypolerowanym, ale nierównym dnie kociołka na ryby, zobaczyła widok na kształt koślawej jabłoni, jednak najwyraźniej spełniła wymagania pozostałych.

– Na uczcie za medyczką powinien stać jakiś paź – oznajmiła Matylda B. – Szeryf i inni tacy zawsze mają pazia, co by stał za ich krzesłem. Mama ich nazywa pierdziołapami.

– Paź, e? Ulf, który wgapiał się w Adelię z rozdziawionymi ustami, zauważył, że spoczęło na nim spojrzenie czterech par oczu. Rzucił się do ucieczki.

Pościg i bitwa okazały się straszliwie zacięte. Wrzaski Ulfa sprowadziły sąsiadów z całej okolicy, którzy zjawili się zobaczyć, czy teraz kolejnemu dziecku nie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Adelię, trzymającą się z dala, aby przypadkiem nie obryzgano jej przy okazji zamieszania wodą z balii, aż rozbolał brzuch ze śmiechu.

Wydano kolejne pieniądze, tym razem u mateczki Mili, w której składziku znaleziono starą, choć zdatną do użytku tunikę o prawie dobrym rozmiarze. Dało się ją całkiem ładnie oczyścić octem. Ulf, odziany w nią, z płowymi włosami sterczącymi wokół twarzy niczym promienie, zły jak diabli, także przeszedł oględziny pozytywnie.

Mansur przyćmił ich oboje. Zawój jego kefii podtrzymywała złocona opaska, jedwab długim, lekkim pasmem opływał śnieżnobiałą, wełnianą szatę. Na pasie połyskiwał wysadzany klejnotami sztylet.

– O synu południowej godziny – powiedział Adelia, kłaniając się. – Eeh-l-Halaawa di!

Mansur pochylił głowę, jednak spojrzenie utkwił w Gylcie, która z odwróconą twarzą wsadzała pogrzebacz do ognia.

– Ustrojony jak słup majowy – stwierdziła.

O nie, pomyślała Adelia.


Można było się pośmiać z tego małpowania wykwintnych manier, kiedy u wejścia do posiadłości odbierano kaptury, miecze i rękawice od gości, którzy buty i płaszcze mieli ubłocone po wędrówce znad rzeki – niemal wszyscy przypłynęli łódkami. Zabawnie też wyglądało, kiedy ci, co znali się doskonale i blisko już od wielu lat, teraz zesztywniali zwracali się do siebie, używając tytułów. Śmieszyły również pierścienie na kobiecych dłoniach, stwardniałych od robienia sera w domowej serowarni.

Wiele jednak rzeczy można było też podziwiać. Chociażby to, jak miłe okazywało się powitanie u łukowatej bramy z rzeźbionymi normandzkimi szewronami przez samego sir Joscelina, zamiast wywołania przez nadętego majordomusa z laską z kości słoniowej. I jakże miło było dostać w chłodny dzień ciepłego wina zaprawionego korzeniami, a nie oziębionego lodem. Czuć zapach jagnięciny, wołowiny i wieprzowiny, skwierczących na rożnach na dziedzińcu, a nie tylko oglądać, jak to było we zwyczaju w południowych Włoszech, gospodarza udającego, że jedzenie pojawia się samo i nagle, za skinieniem ręki.

Zresztą w towarzystwie skrzywionego Ulfa i ze Stróżem u stóp, a nie małym pieskiem niesionym przez pazia, jak było w zwyczaju innych dam, Adelia nie miała podstaw, by czuć się jakoś wyniośle.

Oczywiście Mansur w oczach mieszkańców Cambridge plasował się na wysokiej pozycji, a jego strój i wzrost zwracały uwagę. Sir Joscelin przywitał go pełnym wdzięku pozdrowieniem i słowami:

As-salaamu-alajkum. Sprawę jego kardu także załatwiono taktownie.

– Ten sztylet to nie jest broń – wyjaśnił sir Joscelin odźwiernemu, który szamotał się, aby wyciągnąć go Mansurowi zza pasa i odłożyć wraz z mieczami gości.

– To, jak wiemy my, starzy krzyżowcy, jest tylko ozdobą takiego szlachetnego męża.

Odwrócił się z ukłonem do Adelii i poprosił ją, by przetłumaczyła zacnemu medykowi jego przeprosiny za spóźnione zaproszenie.

– Lękałem się, że nudziłyby go nasze wiejskie zabawy, jednak przeor Gotfryd zapewnił mnie, że tak wcale nie będzie.

Choć stale okazywał swoje dobre maniery, nawet jeśli lekarka wyglądała w jego oczach jak jakaś cudzoziemska zdzira, Adelia uświadomiła sobie, że Gyltha już rozpowiedziała, iż asystentka lekarza jest dziewicą.

Przeorysza powitała ich bez większych ceregieli, nie okazując zainteresowania, w dodatku zaszokował ją sposób, w jaki rycerz powitał Adelię i Mansura.

– Miałeś już do czynienia z tymi ludźmi, sir Joscelinie? – zapytała.

– Zacny medyk ocalił stopę mojego strzecharza, a i przypuszczalnie jego życie.

Jednak niebieskie, wesołe oczy wpatrywały się w Adelię, która bała się, że sir Joscelin doskonale wie, kto dokonał amputacji.

– Moje drogie dziewczę, moje drogie dziewczę. – Uścisk przeora Gotfryda na jej ramieniu okręcił ją do tyłu. – Jakże pięknie wyglądasz. Nec me meminisse pigebit Adeliae dum memor ipse, dum spiritus hos regit artus.

Uśmiechnęła się. Stęskniła się za nim.

– Dobrze się czujecie, panie?

– Sikam, jak nie przymierzając, rumak. Dziękuję. Nachylił się do jej ucha, tak by usłyszała go przez zgiełk rozmów.

– A jak tam idzie śledztwo? Zaniedbali informowanie go, a przecież to, że dowiedzieli się już tak wiele, stanowiło zasługę właśnie przeora. Byli jednak tacy zajęci.

– Jesteśmy już na tropie i mamy nadzieję, że dziś dowiemy się więcej – powiedziała. – Możemy opowiedzieć ci, panie, jutro o wszystkim? Szczególnie chciałabym zapytać o…

Ale w tej właśnie chwili poborca podatków zjawił się we własnej osobie, parę stóp od nich, i popatrzył na nią ponad głowami tłumu. Zaczął przepychać się w jej stronę. Wyglądał jakby na szczuplejszego. Ukłonił się.

– Witam cię, pani Adelio. Odwzajemniła ukłon.

– Czy mistrz Szymon jest z tobą?

– Został dłużej na zamku. – Mrugnął do niej porozumiewawczo. -Musiałem odprowadzić tutaj szeryfa i jego panią, dlatego też nie miałem innego wyboru, jak zostawić go przy jego studiach. Błagał mnie, abym przekazał ci, że zjawi się później. Mogę powiedzieć…

Cokolwiek chciał rzec, przerwał mu głos trąby. Nadszedł czas, by ucztować.

Przeor Gotfryd, unosząc wysoko dłoń medyczki, przyłączył się do pochodu, wiodąc Adelię ku sali, z Mansurem u boku. Tam musieli się rozdzielić. Duchowny zasiadł u szczytu stołu, na podwyższeniu z jednego końca, a Mansur i ona w części położonej znacznie niżej. Lekarkę ciekawiło, jak to będzie; pierwszeństwo przy stole stanowiło ogromny problem dla gościa oraz gospodarza.

Adelia widziała w Salerno, jak jej ciotka niemal mdleje ze zmartwienia, głowiąc się, jak sadowić wysoko urodzonych gości przy stole, by żadnego z nich śmiertelnie nie urazić… Teoretycznie zasady były proste: książę równy arcybiskupowi, biskup earlowi, baron na włościach wyższy rangą od barona z wizytą i tak dalej. Ale załóżmy, że legat, równy baronowi z wizytą, jest legatem papieskim, gdzie go zatem umieścić? A co, jeśli arcybiskup nie znosił księcia, co często się zdarzało? Albo na odwrót, co zdarzało się jeszcze częściej? Z przypadkowej obrazy mogły wyniknąć bijatyki i waśnie. Winę zrzucano zawsze na nieszczęsnego gospodarza.

Sprawa ta zajmowała nawet Gylthę, pośrednio chodziło wszak o jej honor. Grantchester wezwał ją też tutaj, by z okazji uczty użyła swych niezwykłych talentów i zajęła się węgorzami w jego kuchniach.

– Będę się przyglądać i jeśli sir Joscelin posadzi którekolwiek z was za solą, to będzie ostatnia baryłka węgorzy, jaką ode mnie dostanie.

Wchodząc, Adelia dostrzegła, że Gyltha z troską wystawia głowę zza drzwi.

Poczuła, jakie zapanowało napięcie, zobaczyła, jak oczy gości łypać zaczęły na lewo i prawo, kiedy marszałek sir Joscelina prowadził gości na ich miejsca. Ludzie z niższych stanów, szczególnie ci, co doszli do czegoś sami, mający ambicje przerastające swoje urodzenie, byli równie czuli na konwenanse jak ci z wyższych sfer. Może nawet bardziej.

Ulf już dokonał małego zwiadu.

– On będzie siedział tam u góry, a ty tutaj na dole – oznajmił, wodząc kciukiem między Adelią a Mansurem. Zwrócił się do Araba. Przybrał spokojny, cierpliwy ton, jakby mówił do małego dziecka. Zawsze to robił, gdy odzywał się do Saracena.

– T y. Siadaj. Tutaj. Sir Joscelin okazał się wielkoduszny, pomyślała Adelia. Poczuła ulgę przez wzgląd na Gylthę i na siebie samą. Mansur był czuły na punkcie swojej godności, no i miał sztylet u pasa, nieważne, że tylko jako ozdobę. Co prawda nie usadowiono go przy górnym stole wraz z gospodarzem i gospodynią, przeorem, szeryfem i tak dalej, ale też nie mógł oczekiwać, że tam trafi. Znalazł się zaś całkiem blisko, przy jednym z długich stołów, ciągnących się przez całą wielką salę. Miła młoda zakonnica, która pozwoliła Adelii obejrzeć kości świętego Piotrusia, zasiadła po jego lewicy. Znacznie mniej szczęśliwie, naprzeciwko, usadowiono Rogera z Acton.

Medyczka pomyślała, że znalezienie miejsca dla poborcy podatków musiało przysporzyć nie lada problemów. Przez wzgląd na swoją profesję nie cieszył się sympatią, jednak był też człowiekiem króla i w tym momencie prawą ręką szeryfa. Sir Joscelin zdecydował się na bezpieczne umieszczenie go obok żony szeryfa, którą sir Rowley Picot zabawiał rozmową.

Oficjalnie występując tylko jako cudzoziemka, pomocnica lekarza mieszająca mu mikstury, Adelia znalazła się przy innym stole, o niższym krańcu zwróconym ku głównej części sali – jednakowoż kilka miejsc ponad ozdobną solniczką, stanowiącą granicę między gośćmi a sługami, których obecność tutaj dyktowało przykazanie Chrystusa, by karmić ubogich. Zaś ci jeszcze ubożsi zgromadzili się na dziedzińcu wokół paleniska, czekając na resztki.

Po prawej stronie lekarki zasiadł łowczy Hugo o twarzy jak zwykle nieporuszonej, choć skłonił się jej dosyć dwornie. Z lewej spoczął starszawy, niewielki mężczyzna, którego nie znała.

Zmartwiło ją, że brat Gilbert został usadowiony dokładnie naprzeciwko niej. Jego też to zmartwiło.

Rozniesiono tace z jedzeniem, rodzice po kryjomu bili po rękach swoje dzieci, sięgające już po strawę. Wiele przecież miało się jeszcze zdarzyć, nim rozpocznie się posiłek. Sir Joscelin musiał złożyć hołd przeoryszy Joannie, co uczynił, przyklęknąwszy na jedno kolano. Jego lenno symbolizowało sześć mlecznobiałych gołębi w złoconej klatce.

Przeor Gotfryd musiał odmówić modlitwę przed jedzeniem. Trzeba było napełnić winem kielichy do toastu za Tomasza z Canterbury oraz nowego rekruta męczeńskiej chwały, Piotrusia z Trumpington, główne powody dzisiejszej uczty. Dziwny zwyczaj, pomyślała Adelia, kiedy wstała, aby wypić zdrowie umarłych.

Wśród pełnych szacunku pomruków rozległ się też jednak nieharmonijny skrzek.

– Ten poganin obraża naszych świętych! Roger z Acton z triumfalną zapalczywością wskazywał Mansura.

– Wznosi toast wodą!

Adelia zamknęła oczy. Boże, nie pozwól mu zadźgać tej świni. Jednak Mansur stał spokojnie, sącząc swoją wodę. Ale sir Joscelin wygłosił stosowną reprymendę, tak by usłyszała ją cała sala.

– Zacny Rogerze, wiara tego szlachetnego pana zabrania mu pijania trunku. Jeśli nie jesteś w stanie spokojnie wypić swojego, to może winieneś pójść za jego przykładem.

Piękna odpowiedź. Acton opadł na ławę. Opinia Adelii o gospodarzu znacznie się polepszyła.

Nie daj mu się oczarować, powiedziała sobie jednak w duchu. Memento mori. Dosłownie, pamiętaj o śmierci. To on może być mordercą. On jest krzyżowcem. Tak jak poborca podatków.

Przy wyższym stole siedział jeszcze ktoś. Kiedy wchodziła do sali, sir Gerwazy przyglądał się każdemu jej krokowi.

Czy to ty?

Adelia była już pewna, że morderca dzieci brał udział w krucjacie. I nie chodziło tylko o rozpoznanie w słodyczach arabskiej jujuby, ale także o upływ czasu między atakiem na owce a pierwszą napaścią na dziecko. Zgadzał się dokładnie z okresem, który minął od odpowiedzi Cambridge na wezwanie na krucjatę i wysłania do Ziemi Świętej swoich synów. Problem polegał na tym, że poszło ich tak wielu…

– Kto opuścił miasto w rok wielkiej burzy… – zastanowiła się Gyltha, kiedy ją o to zapytano. – No tak, córka mateczki Mili, jak się puściła z takim domokrążcą…

– Gyltho, mężczyźni, mężczyźni.

– O, całe mnóstwo młodych poszło. Wiesz, opat z Ely nawoływał po całym kraju, żeby brać krzyż. – Przez „kraj" Gyltha rozumiała hrabstwo. – Chyba całe setki poszły z lorderm Fitzgilbertem do Ziemi Świętej.

Kobieta opowiadała, że to był zły rok. Wielka burza zniszczyła plony, powódź zmyła ludzi i zabudowania, mokradła całkiem zalało, nawet spokojna Cam szalała w furii. Bóg okazał swój gniew za grzechy Cam-bridgeshire. Ułagodzić Go mogła tylko krucjata na Jego wrogów.

Lord Fitzgilbert chciał poszukać w Syrii ziem, aby zastąpiły jego utopione włości, i zatknął chorągiew Chrystusa pośrodku placu targowego w Cambridge. Przybywali młodzi mężczyźni, których majątek zniszczyła burza, a także ludzie ambitni, awanturnicy, odrzuceni zalotnicy i mężowie sekutnic. Sądy dawały przestępcom wybór między lochem a wzięciem krzyża. Grzechy szeptane księżom podczas spowiedzi odpuszczano, pod warunkiem że winowajca ruszy na krucjatę.

Wreszcie z miasta wymaszerowała niewielka armia.

Lord Fitzgilbert powrócił zabalsamowany, w trumnie, i teraz spoczywał we własnej kapliczce pod nagrobkiem ze swoją podobizną, odziane w kolczugę nogi miał skrzyżowane, jak przystało na uczestnika krucjaty. Niektórzy wrócili do domu i umarli na choroby, które ze sobą przywlekli, po czym spoczęli w mniej wyszukanych mogiłach, oznaczonych kamieniem z wyrytym na nim zwykłym mieczem. Jeszcze inni stali się tylko imionami z listy zmarłych, przywiezionej przez tych, którzy ocaleli. Inni zaś znaleźli bogatsze, choć surowsze życie w Syrii i woleli tam pozostać.

Część dawnych krzyżowców powróciła do swoich starych zajęć, w związku z czym, stosownie do słów Gylthy, Adelia i Szymon powinni teraz uważnie przyjrzeć się dwóm sklepikarzom, kilku chłopom pańszczyźnianym, kowalowi, temu samemu aptekarzowi, który dostarczał lekarstw medykowi Mansurowi, nie wspominając już o bracie Gilbercie i skrytym kanoniku, towarzyszącym przeorowi Gotfrydowi na szlaku.

– Brat Gotfryd ruszył na krucjatę?

– Właśnie tak. I nie należy podejrzewać tylko tych, którzy wrócili jako wielcy panowie, jak sir Joscelin i sir Gerwazy – ciągnęła Gyltha. – Wiele było pożyczek od Żydów, może małe sumy, ale wystarczająco duże dla tych, co nie mogli ich spłacić. No i nie jest pewne, czy ten, co wrzeszczał na Żydów, to ten sam diabeł, który zabił dzieci. Wielu jest takich, którzy chętnie zobaczyliby Żyda na stryczku i oni mienią się chrześcijanami!

Adelia, zniechęcona rozmiarami problemu, wykrzywiła się na gospodynię, chociaż wiedziała, że ona ma rację.

A zatem, pomyślała, rozglądając się wokół, nie powinnam od razu przypisywać bogactwu sir Joscelina jakiegoś podejrzanego pochodzenia. Mógł je zdobyć w Syrii, a nie na Żydzie Chaimie. To z pewnością właśnie ono zmieniło saksońską posiadłość w kamienny dworek niemałej urody. Olbrzymia sala, gdzie ucztowali, miała nowy, rzeźbiony strop, tak piękny, że Adelia nie widziała podobnego jeszcze nigdzie w Anglii. Z galerii nad podwyższeniem dobiegała muzyka, grana z wprawą na fletach i wioli. Metalowe sztućce, które biesiadnicy zwykle przynosili ze sobą, okazały się niepotrzebne, albowiem przy każdym miejscu położono nóż i łyżkę. Miski i czarki do obmywania palców, czekające na stole, misternie wykonano ze srebra, serwety zaś z adamaszku.

Swoim podziwem podzieliła się z towarzyszami. Łowczy Hugo tylko skinął głową. Mały człowieczek z lewej stwierdził:

– Powinnaś to miejsce, panienko, zobaczyć za dawnych dni, waląca się zarobaczona stodoła, tak tu było, kiedy miał to sir Tibault, ojciec sir Joscelina. To był paskudny, stary brutal. Niech spoczywa w spokoju, koniec końców zachlał się na śmierć. Czyż nie mam racji, Hugonie?

– Jego syn jest inny – burknął Hugo.

– Jest, zaiste. Tak różny jak kreda od sera. Joscelin przywrócił to miejsce do życia. Dobrze wykorzystał swoje złoto.

– Złoto? – zapytała Adelia. Mały człowieczek ożywił się, widząc jej zainteresowanie.

– Tak mi powiedział. „W Ziemi Świętej jest złoto, panie Herbercie", tak mi mówił. „Mnóstwo go jest, panie Herbercie". Bo widzisz, panienko, ja, tak swoją drogą, szyję mu buty, a mężczyzna nie kłamie temu, kto mu szyje buty.

– Czy sir Gerwazy też wrócił ze złotem?

– Z toną albo i więcej, tak mówią, tyle że on tak nie wydaje pieniędzy.

– Czy oni razem zdobyli swoje złoto?

– Nie umiem powiedzieć. Pewnikiem tak. Rzadko się rozdzielają. Jak Dawid i Jonatan.

Adelia zerknęła w stronę wyższego stołu, gdzie owi Dawid i Jonatan, przystojni, pewni siebie i tak dobrze czujący się we własnym towarzystwie, rozmawiali ponad głową przeoryszy.

A jeżeli są dwaj mordercy, działający razem… Nie przyszło jej to wcześniej do głowy, a powinno.

– Czy oni mają żony?

– Gerwazy ma, biedną, małą i zapłakaną istotę, która zostaje w domu.

– Szewc odczuwał radość, że może się popisać wiedzą o możnych panach. – Sir Joscelin stara się o rękę córki barona Peterborough. To niezła partia.

Piskliwy dźwięk rogu uciszył wszystkie rozmowy. Goście usiedli. Pojawiło się jedzenie.


Przy wyższym stole Rowley Picot pozwolił sobie otrzeć się kolanem o kolano żony szeryfa, co wyraźnie jej się spodobało. Puścił też oko do młodej zakonnicy przy stole niżej, sprawiając, iż się zarumieniła, jednak odkrył, że najczęściej spogląda prosto na panią medyk, siedzącą wśród ciężko pracujących ludzi. Musiał przyznać, że pięknie się wyszykowała. Aksamitna, kremowa skóra kryła się pod szafranową suknią, zapraszając, by jej dotknąć. Aż zaświerzbiły go końcówki palców. I nie tylko one go zaświerzbiły; te jasne włosy sugerowały, że owa kobieta blondynką jest wszędzie…

A niechajże ją, tę małą suczkę. Sir Rowley otrząsnął się z kosmatych myśli. Dowiedziała się już za dużo, mistrz Szymon razem z nią, mając jeszcze tego wielkiego Araba do ochrony. Eunucha, dzięki Bogu.


Do licha, pomyślała Adelia, przynieśli tego jeszcze więcej.

Po raz drugi dźwięk rogu ogłosił dostarczenie z kuchni następnego dania, pod wodzą mistrza ceremonii. Pojawiło się jeszcze więcej jeszcze większych półmisków, na których jedzenie piętrzyło się niczym małe góry. Każde z naczyń musiało nieść aż dwóch ludzi. Szczęśliwi biesiadnicy powitali to wiwatami. I stali się jeszcze szczęśliwsi.

Usunięto resztki pierwszego dania. Nasączone sosem chlebowe miski wrzucono do wózka i wywieziono na zewnątrz, gdzie obszarpani mężczyźni, kobiety i dzieci już na nie czekali. Rozłożono świeże nakrycia.

Et maintenant, milords, mesdames – znowu odezwał się kuchmistrz.

Venyson en furmety gely. Porcelle farce enforce. Pokokkye. Crans. Veny-son roste. Conyn. Byttere truffee. Pulle endore. Braun freyes avec graunt tartez. Leche Lumbarde. A soltelle.

Normandzka francuszczyzna do normandzkiego jedzenia.

– To francuski – uprzejmie wyjaśnił Adelii mistrz Herbert, szewc. Tak jakby nie mówił tego już przy pierwszym daniu. – Sir Joscelin sprowadził kucharza aż z Francji.

A ja bym chciała, żeby może on tam już wrócił. Wystarczy mi, wystarczy.

Czuła się dziwnie.

Na początku odmówiła picia wina i poprosiła o przegotowaną wodę, która to prośba zaskoczyła sługę niosącego dzban trunku i nie została spełniona. Przekonana przez mistrza Herberta, że miód pitny podawany jako alternatywa dla wina i piwa jest całkiem niewinnym napojem robionym z pszczelego miodu, spragniona, opróżniła kilka kubków.

I wciąż chciało jej się pić. Niespokojnie pomachała na Ulfa, by przyniósł wody z dzbana Mansura. Chłopiec tego nie zauważył.

Odmachał jej za to Szymon z Neapolu. Właśnie wszedł do sali i kłaniał się przeoryszy Joannie oraz sir Joscelinowi. Przepraszał gorąco za spóźnienie.

Czegoś się dowiedział, pomyślała Adelia, siadając. Już po samym sposobie, w jaki szedł, widziała, że czas spędzony z Żydami przyniósł rezultaty. Patrzyła, jak podekscytowany rozmawia z poborcą podatków u krańca wysokiego stołu, potem zniknął jej z widoku, zasiadł nieco dalej, po tej samej stronie blatu co ona.

Pojawiły się kruszejące od tygodnia pawie, wciąż jeszcze prezentujące swoje ogony, a małe pieczone prosiaczki smutno ssały jabłka wetknięte im do ryjków. Na Adelię podejrzliwie spoglądało oko opieczonego bąka, który lepiej wyglądałby na surowo, wśród trzcin i mokradeł, tam gdzie było jego miejsce.

Po cichu się przed nim usprawiedliwiła. Przykro mi. Przykro mi, że wypchali cię truflami przez tyłek.

Raz jeszcze dostrzegła Gylthę zerkającą przez drzwi do kuchni. Adelia usiadła prosto. Staram się nie przynieść ci wstydu, no staram się, staram.

Na jej czystej misce pojawiła się sarnina w gulaszu z kaszą. Do tego podano jakieś gely z talerzyka. Przypuszczalnie czerwoną porzeczkę. Ja chcę sałaty, pomyślała z rozpaczą.

Lenno przeoryszy uciekło z klatki i dołączyło do wróbli na krokwiach dachu, bombardując stoły odchodami.

Brat Gilbert, który nie zwracał uwagi na siedzące mu po bokach mniszki, a za to wpatrywał się w Adelię, nachylił się przez stół.

– Myślę, pani, że winnaś skromnie schować swoje włosy.

– A to dlaczego? – Odwzajemniła spojrzenie. -Winnaś raczej ukryć swoje kędziory pod welonem, lepiej, abyś odziała się w żałobne szaty, schowała swoją powierzchowność. O córo Ewy, noś strój pokutny, za sprawą hańby Ewy, której odium to przyczyna upadku rasy człowieczej.

– To nie jej wina – powiedzała zakonnica siedząca z lewej. – Upadek rasy człowieczej nie wynikł akurat z jej winy. Mojej zresztą też nie.

Była to koścista kobieta w średnim wieku, dużo piła, podobnie jak brat Gilbert. Adelii podobało się jej zachowanie. Mnich odwrócił się ku zakonnicy.

– Milcz, niewiasto. Będziesz się spierać z wielkim świętym Tertulianem? Ty, mieszkanka domu rozwiązłego życia?

– A bo co? – triumfalnie zapiszczała kobieta. – Mamy lepszego świętego niż wy. Mamy świętego Piotrusia. A najlepsze, co wy macie, to wielki palec świętej Ethelredy.

– Mamy fragment Krzyża Pańskiego! – krzyknął brat Gilbert.

– A kto nie ma? – rzuciła zakonnica siedząca z drugiej strony. Brat Gilbert zsiadł zatem ze swojego rumaka, prosto w krew i pył bitewnego pola.

– Gówno będziecie mieli, nie świętego Piotrusia, jak archidiakon przyjrzy się temu waszemu konwentowi, ty zdziro. A przyjrzy się. Och, ja wiem, co się dzieje u Świętej Radegundy. Rozwiązłość, zaniedbywanie posług, odwiedziny mężczyzn w celach, polowania, wędrówki w górę rzeki i wcale nie sądzę, żeby po to, aby zawozić jedzenie pustelnikom. Och, ja to wiem.

– Oczywiście, że wozimy im jedzenie! – Teraz odezwała się mniszka z prawej strony brata Gilberta, równie pulchna jak jej siostra zakonna chuda. -A jeśli potem odwiedzę jeszcze cioteczkę, to co to szkodzi?

W głowie Adelii zadźwięczał głos Ulfa. „Siostra Tłuścioszka z jedzeniem dla pustelników, patrz, jak się rozdęła". Spojrzała na zakonnicę przez zmrużone oczy.

– Widziałam cię – rzuciła wesoło. – Widziałam cię, jak płynęłaś łódką w górę rzeki.

– Mogę się założyć, że nie widziałaś jej, jak wracała. – Brat Gilbert aż pluł ze złości. – Zostają tam na całą noc. Nurzają się w rozpuście i żądzy. W porządnym domu zakonnym zostałyby już wychłostane tak, że ich tyłki aż spłynęłyby krwią, ale gdzie jest ich przeorysza? Na łowach!

Człowiek, który nienawidzi, pomyślała Adelia. Człowiek pełen nienawiści. I krzyżowiec. Nachyliła się ponad stołem.

– Bracie Gilbercie, czy lubisz jujubę?

– Co? Nie, nie cierpię łakoci – odwrócił się od niej, aby dalej krytykować klasztor Świętej Radegundy.

Po prawej stronie medyczki odezwał się cichy, smutny głos.

– Nasza Maria lubiła łakocie. Ku zdumieniu Adelii po zapadłych policzkach łowczego Hugona spłynęły łzy, kapiąc mu do gulaszu.

– Nie płacz – powiedziała. – Nie płacz. Usłyszała szept szewca, siedzącego z lewej.

– Ona była jego siostrzenicą. Ta mała zamordowana Maria. Dzieckiem jego siostry.

– Przykro mi. – Adelia dotknęła dłoni myśliwego. – Tak bardzo mi przykro.

Jego niebieskie oczy, zaczerwione i nieskończenie smutne, spojrzały w jej oczy.

– Dorwę go. Wyrwę mu wątrobę.

– Oboje go dorwiemy – zapewniła i zdenerwowała się, że zrzędzenie brata Gilberta zakłócało taką chwilę. Wyciągnęła rękę ponad stołem i dźgnęła mnicha w pierś.

– Nie ma żadnego świętego Tertuliana.

– Co?

– Tertuliana. Tego, na którego się powoływałeś, mówiąc o Ewie. On nie był świętym. Myślałeś, że był świętym? Nie był. Opuścił Kościół. Był bowiem – powiedziała to ostrożnie – niezbyt ortodoksyjny. Oto właśnie, jaki był. Przyłączył się do montanistów. A… później nigdy go nie ogłoszono świętym.

Zakonnice bardzo poweselały.

– Nie wiedziałeś o tym, prawda? – rzuciła ta chuda.

Odpowiedź brata Gilberta zagłuszył dźwięk trąb, na wyższy stół powędrowało kolejne danie.

Blaundersorye, Quincys in comfyte, Curiews en miel, Pertyche, Ey-roundangels, Pety-perneux…

Co to jest petty-perno? – zapytał myśliwy, wciąż płacząc.

– Małe zagubione jajeczka – odpowiedziała Adelia i zaczęła niepowstrzymanie szlochać.

Ta część jej mózgu, która jeszcze z kretesem nie przegrała walki z pitnym miodem, uniosła ją na nogi i zagnała do bocznego stolika, na którym był dzban wody. Złapawszy go, ruszyła ku drzwiom, ze Stróżem u boku.

Kiedy szła, bacznie przyglądał się jej poborca podatków.

Kilku gości było już w ogrodach. Mężczyźni w zamyśleniu spoglądali na pnie drzew, a kobiety rozpierzchły się, szukając spokojnych miejsc, by sobie przykucnąć. Ci bardziej wstydliwi, ustawili się w kolejce do osłoniętych ławek z wyciętymi dziurami, które sir Joscelin ustawił nad strumieniem spływającym do Cam.

Adelia, pijąc łapczywie z dzbanka, powędrowała za stajnie, a miły zapach koni przenikał za ciemne budynki, gdzie zakapturzeni, ptasi drapieżcy śnili o nurkowaniu w dół i zabijaniu. Świecił księżyc. Była trawa i był sad…

Poborca podatków znalazł ją śpiącą pod jabłonią. Kiedy wyciągnął ku niej rękę, uniósł głowę jakiś mały, ciemny i cuchnący kształt obok, a jeszcze inny, znacznie wyższy i ze sztyletem za pasem, wyłonił się z mroków.

Sir Rowley pokazał im obu, że ma puste ręce.

– Czyż mógłbym ją skrzywdzić? Adelia otworzyła oczy. Usiadła, dotknęła czoła.

– Tertulian nie był świętym, Picot – oznajmiła.

– Zawsze się nad tym zastanawiałem. – Usiadł obok niej. Wypowiedziała jego nazwisko tak, jakby byli starymi przyjaciółmi, zbiła go z tropu przyjemność, jaką mu to sprawiło. – Co ty piłaś?

Skupiła się.

– To było żółte.

– Miód. Potrzeba saksońskiej krzepy, aby zdzierżyć miód. – Pomógł jej wstać. – Chodź, powinnaś to z siebie wytańczyć.

– Ja nie tańczę. Może pójdziemy i skopiemy brata Gilberta?

– Kusisz mnie, ale myślę, że tylko zatańczymy. Z sali wyniesiono stoły. Subtelni muzycy z galeryjki zmienili się w trzech spoconych, tęgich drabów na podwyższeniu. Jeden grał na bębenku, dwóch na skrzypkach, kolejny wykrzykiwał kroki tańca wśród zgiełku, który łączył w sobie piski, śmiechy, tupanie, wir szalejący teraz na posadzce.

Poborca podatków wciągnął weń Adelię.

To nie był zdyscyplinowany, złożony taniec z wyższych sfer Salerno, gdzie trzymano się za końce palców i starannie ustawiano stopy. Nie było tu elegancji. Mieszkańcy Cambridge nie mieli czasu, by uczęszczać na lekcje w terpsychorze. Oni po prostu tańczyli. Niezmordowanie, nieprzerwanie, spoceni i z werwą, z entuzjazmem, zmuszeni dzikością swoich dawnych bogów. Jakieś potknięcie tu i tam, nie ten ruch co trzeba – ale kto by o to dbał. Wstawaj i tańcz dalej, tańcz, tańcz. Lewa stopa do lewej, prawa tupie z przodu. „Plecy do pleców". Złap się za spódnicę, śmiej się. „Prawe ramię do prawego!". „W krąg i w lewo", „Naprzód, hej!" „Skręcamy". „Przechodzimy, panie i panowie, przechodzimy, do licha". „I wracamy".

Maźnice błyszczały jak święte ognie. Pogniecione sitowie, zalegające podłogę, napełniło salę świeżą wonią zieleni. Nie ma czasu, by nabrać oddechu, oto już „końska kłótnia", powrót, krąg, do środeczka, pod łukiem, jeszcze raz i jeszcze raz.

Miód wyparował z Adelii, a zastąpiło go upojenie wspólnym ruchem. Lśniące twarze pojawiały się, znikały, śliskie dłonie łapały medyczkę, okręcały ją. Sir Gerwazy, potem ktoś inny, mistrz Herbert, szeryf, przeor, poborca podatków, znowu sir Gerwazy. Zawirował nią tak gwałtownie, że przestraszyła się, iż ją puści, a ona zatoczy się i uderzy w ścianę. Do środeczka, pod łukiem, galop, przechodzimy.

Takty muzyki pojawiały się i znikały. Szymon dał Adelii znać, że wychodzi, ale jego uśmiech – akurat wtedy z wielką szybkością obracał nią sir Rowley – zdradził medyczce, iż ona może zostać i bawić się dalej. Wysoka przeorysza z małym Ulfem kręcili się na karuzeli ze swoich skrzyżowanych rąk. Sir Joscelin z poważną miną mówił coś do drobnej mniszki, kiedy przyciskając się do siebie plecami, kręcili w tańcu. Dookoła Mansura powstał krąg podziwiających go biesiadników, twarz Saracena była kamienna, tańczył nad skrzyżowanymi mieczami do intonowanego maqam. Roger z Acton starał się zmusić korowód, aby kierował się na prawo. „Ci, co skręcają w lewo, są przewrotni i Bóg ich nienawidzi! Księga Przysłów, dwadzieścia siedem!" Tratowano go.

Dobry Boże, kucharz tańczy z żoną szeryfa. Nie ma czasu, by się dziwić. Prawe ramię do prawego. Tańcz, tańcz. Jej ramiona i ramiona Picota tworzące łuk, pod nim przechodzą Gyltha i przeor Gotfryd. Młoda zakonnica i aptekarz. Teraz łowczy Hugo z Matyldą B. Ci za solą i ci przed solą, składający wspólnie pokłon tańczącemu bóstwu. O Boże, to uskrzydlona radość. Łap ją, łap.

Adelia aż przetarła w tańcu trzewik, ale nie zauważyła tego dopóty, dopóki nie zabolały ją podeszwy stóp.

Wyślizgnęła się z zamętu. Już czas wychodzić, kilku gości też już opuszczało salę, chociaż większość gromadziła się przy bocznych stołach, gdzie podawano wieczerzę.

Pokuśtykała do drzwi. Przyłączył się do niej Mansur.

– Czy mi się wydawało, czy też mistrz Szymon już poszedł? – zapytała go.

Arab ruszył się rozejrzeć. Wrócił, idąc od strony kuchni ze śpiącym Ulfem w ramionach.

– Ta kobieta mówi, że poszedł prosto. – Mansur nigdy nie wymieniał imienia Gylthy; dla niego zawsze pozostawała „tą kobietą".

– Czy ona i Matylda zostają?

– Pomagają w kuchni. My zabierzemy chłopca.

Wyglądało na to, że przeor Gotfryd i jego mnisi dawno już sobie poszli. Podobnie zakonnice, wyjąwszy przeoryszę Joannę, która trwała przy bocznym stole z plackiem z dziczyzną w jednej ręce i z kuflem w drugiej. Była tak pijana, że uśmiechnęła się do Mansura i kawałkiem placka pobłogosławiła dygającą Adelię.

Spotkali sir Joscelina. Wychodził z dziedzińca, gdzie jakieś oświetlone płomieniami kształty ogryzały kości.

– Zaszczyciłeś nas, panie – powiedziała. – Medyk Mansur pragnie, abym wyraziła ci naszą wdzięczność.

– Wracasz za rzekę? Mogę wezwać swoją barkę…

Nie, nie, przybyli tu w czółnie Starego Beniamina, ale dziękują.

Nawet z maźnicami, płonącymi na stojakach, było niemal za ciemno, żeby odróżnić łódkę Starego Beniamina od pozostałych, czekających przy brzegu. Wszystkie, oprócz tej należącej do szeryfa Baldwina, wyglądały tak samo skromnie. Wzięli pierwszą z brzegu.

Adelia siadła na dziobie, wciąż jeszcze śpiącego Ulfa położono jej na kolanach. Stróż, cały nieszczęśliwy, stał z łapami w zęzie. Mansur chwycił tyczkę…

Łódź zakołysała się niebezpiecznie, kiedy wskoczył do niej sir Rowley Picot.

– Do zamku, przewoźniku. – Usadowił się na ławeczce. – Czyż nie jest pięknie?

Delikatna mgła unosiła się nad wodą, a sierp księżyca świecił słabo, co jakiś czas znikając za drzewami, które chyląc się nad wodą, czyniły z rzeki tunel. Obłok upiornej bieli zmienił się w łopot skrzydeł i rozeźlony łabędź ustąpił im drogi.

Mansur, tak jak zawsze, kiedy wprawiał w ruch łódkę, przyśpiewywał sobie, bez żadnej konkretnej melodii, wspominając wodę i sitowie innej krainy.

Sir Rowley skomplementował jego flisackie umiejętności.

– On jest Arabem z bagien – wyjaśniła Adelia. – Na mokradłach czuje się jak w domu.

– Tak jak właśnie teraz? To niespodziewane u eunucha. Nagle zaczęła bronić towarzysza.

– A czego się spodziewałeś? Tłuściocha rozwalającego się w haremie?

Odsunął się gwałtownie.

– Szczerze mówiąc, tak. Tylko takich widziałem.

– Wtedy, gdy byłeś na krucjacie? – zapytała, wciąż atakując.

– Kiedy byłem na krucjacie – przyznał.

– No to masz ograniczone doświadczenie z eunuchami, sir Rowleyu. Ja na przykład jestem przekonana, że Mansur pewnego dnia poślubi Gylthę.

A niech to, miód wciąż jeszcze rozwiązywał jej język. Czyżby zdemaskowała swojego drogiego Araba? I Gylthę?

Ale nie mogła pozwolić, żeby ten ktoś, możliwy zabójca, oczerniał człowieka, któremu nie dorasta do pięt. Rowley pochylił się do przodu.

– Naprawdę? Sądziłem, że jego… ee… jego stan wyklucza małżeństwo.

Niech to wszystko szlag trafi i ogień piekielny pochłonie, teraz sama się postawiła w roli osoby, która musi wyjaśnić, na czym dokładnie polega kastracja. Ale jak to zrobić?

– W takim związku wykluczone są jedynie dzieci. Jako że Gyltha jest już w wieku wykluczającym noszenie dziecka, wątpię, aby to kogoś martwiło.

– Rozumiem. A pozostałe… ee… aspekty małżeństwa?

– Oni mogą utrzymywać erekcję – odparła ostro. A do licha z eufemizmami, dlaczego unikać zwykłych faktów. Jeśli nie chciał wiedzieć, to mógł nie pytać.

Widziała, że go zszokowała. Ale jeszcze nie skończyła.

– Myślisz, że Mansur sam chciał być taki? Kiedy był małym dzieckiem, porwali go łowcy niewolników i z powodu ładnego głosu sprzedali bizantyjskim mnichom, którzy go wykastrowali, tak aby go nie stracił. Miał osiem lat i musiał śpiewać mnichom, chrześcijańskim mnichom, swoim oprawcom.

– Czy mogę zapytać, skąd go wzięłaś?

– Uciekł. Mój przybrany ojciec znalazł go na ulicach Aleksandrii i zawiózł do swojego domu w Salerno. Mój ojciec skupia się na pomocy zagubionym i opuszczonym.

Już dość, już dość, powiedziała sobie. Skąd ta chęć, by mu o tym opowiadać? On jest dla ciebie nikim, może nawet kimś gorszym niż nikt. Niczym jest już to, że spędziłaś z nim jakiś kawałek swojego życia.

Wśród trzcin rozległo się cmoknięcie i zaszeleściła pardwa. Coś, jakiś wodny szczur, wślizgnęło się do rzeki i odpłynęło, zostawiając za sobą oświetlone księżycem zmarszczki na wodzie. Płaskodenna łódź wpłynęła w kolejny tunel.

Zabrzmiał w nim głos sir Rowleya.

– Adelio.

– Tak? – Zamknęła oczy.

– Zrobiłaś już w tej sprawie wszystko, co mogłaś. Kiedy dotrzemy do domu Starego Beniamina, pójdę razem z tobą zamienić słowo z mistrzem Szymonem. Muszę go przekonać, aby tym razem zadbał, żebyś wróciła do Salerno.

– Nie rozumiem – odparła. – Morderca nie został jeszcze wykryty.

– Osaczamy go, jeśli zaś spłoszymy, stanie się niebezpieczny, póki go nie złapiemy. Nie chciałbym, żeby skoczył na kogoś z nagonki.

Złość, jaką zawsze wzbudzał w niej poborca podatków, teraz rozpaliła ją do czerwoności.

– Kogoś z nagonki? Jestem wykształcona, powtarzam, wykształcona i wybrana do tej misji przez króla Sycylii, a nie przez Szymona i z pewnością nie przez ciebie.

– Pani, ja tylko martwię się o twoje bezpieczeństwo. Było już za późno. Nie powinien sugerować komuś o jej pozycji, aby wracał do domu. Obraził jej profesjonalizm.

Adelia przerzuciła się na arabski, jedyny język, w którym mogła swobodnie kląć, bo Małgorzata go nie rozumiała. Używała wyrażeń podsłuchanych w trakcie częstych kłótni Mansura z marokańskim kucharzem u jej przybranych rodziców. Tylko ów język potrafił zmniejszyć furię, jaką wzbudził w niej sir Rowley Picot. Mówiła o chorych osłach i jego niezdrowym do nich pociągu, o jego psich atrybutach, jego pchłach, jego dziurawym jelicie i tym, co zwykł jadać. Powiedziała mu, co może sobie zrobić ze swoimi zmartwieniami, a co tyczyło się znowu jego trzewi. Nie dbała, czy Picot ją zrozumie. I tak już pojął, co miała na myśli.

Mansur, śmiejąc się szeroko, wyprowadził łódź z tunelu.

Reszta podróży minęła w ciszy.

Kiedy dotarli do domu Starego Beniamina, Adelia nie pozwoliła Pilotowi się odprowadzić.

– Czy mam zabrać go na zamek? – dopytywał się Mansur.

– Gdziekolwiek, zabierz go gdziekolwiek – odparła. Nazajutrz, kiedy rzeczny bajlif przybył, aby oznajmić Gylcie, iż na zamek wiozą właśnie trupa Szymona, Adelia wiedziała, że gdy przeklinała, ich łódź mijała jego ciało, dryfujące twarzą do dołu, wśród trzcin Trumpington.

Загрузка...