Rozdział 12

– Czy ja umarłem? – zapytał sir Rowley, nie zwracając się jednak do nikogo konkretnego.

– Nie – odparła Adelia.

Słaba, blada dłoń zaczęła macać pod pościelą. Rozległ się okrzyk czystej męki.

– O Jezu Chryste, gdzie mój kogucik?

– Jeśli chodzi ci o twoje przyrodzenie, jest wciąż na swoim miejscu. Pod opatrunkiem.

– Och! – Zapadłe oczy otworzyły się znowu. – Czy będzie działać?

– Jestem pewna – odparła Adelia – że będzie funkcjonować odpowiednio pod każdym względem.

– Och!

Zemdlał, osłabiony tą krótką wymianą słów, może nawet zapomniał, że w ogóle się odbyła?

Adelia nachyliła się i szczelniej przykryła go kocem.

– Ale było bardzo blisko – powiedziała łagodnie.

Blisko nie tylko utraty membrum yirilis, ale i życia. Nóż przeciął arterię i musiała przyciskać pięść do rany, dopóki Picota nie zaniesiono pod dach. W ten sposób zapobiegła wykrwawieniu, zanim mogła użyć igły i nitki do haftowania, pożyczonych od żony szeryfa Baldwina. Nawet wtedy tryskająca obficie krew tak utrudniała jej pracę, że właściwe założenie szwów, o czym wiedziała jako jedyna spośród zgromadzonych wokół niej, stanowiło jedynie kwestię szczęścia.

A to była dopiero połowa bitwy. Medyczka zdołała wydobyć kawałki tuniki, które nóż wepchnął do rany, ale jak wiele brudu z samego ostrza zostało w środku, mogła tylko zgadywać. Ciała obce w ranie zwykle prowadziły do zakażenia, które zazwyczaj kończyło się śmiercią. Przypomniała sobie rozpadające się od gangreny trupy – a także pełną dystansu ciekawość, z jaką szukała na nich miejsca, od którego zaczynał się śmiercionośny proces.

Tym razem nie zachowywała dystansu. Kiedy w ranę Rowleya wdało się zakażenie i stracił przytomność od gorączki, nigdy jeszcze w całym swoim życiu tak bardzo się nie modliła, jak wtedy, gdy kąpała go w zimnej wodzie oraz wlewała chłodzące wywary między jego bezsilne, trupioblade wargi.

A do kogo się modliła? Do czegoś, do czegokolwiek. Prosiła, błagała, żądała, żeby pozostał przy życiu.

Do licha! Składała obietnice chyba wszystkim bogom, do których się zwracała. W ten sposób była teraz wyznawczynią Jahwe, Allacha oraz Trójcy Świętej, do tego jeszcze dorzuciła Hipokratesa i płakała z wdzięczności dla nich wszystkich, kiedy na twarz pacjenta wystąpił pot, a rzężenie zmieniło się w spokojne, naturalne chrapanie.

Następnym razem, kiedy się obudził, obserwowała jego dłoń, instynktownie szukającą czegoś pod kocem. Ale prymitywni ci mężczyźni.

– Nadal na swoim miejscu. – Oczy zamknęły się z ulgą.

– Tak – powiedziała. Nawet stojąc u bram śmierci, pamiętają o swojej płci. Kogucik, zaiste, agresywny eufemizm.

Oczy otworzyły się ponownie.

– Wciąż tu jesteś?

– Tak.

– Jak długo?

– Pięć dni i… – spojrzała w stronę okna, gdzie popołudniowe słońce słało promienie przez szczeliny prosto na deski podłogi – i około siedmiu godzin.

– Tak długo. Niech mnie szlag! – Spróbował unieść głowę. – Gdzie jesteśmy?

– Na szczycie wieży. – Wkrótce po operacji, którą przeprowadziła na kuchennym stole u szeryfa, Mansur zaniósł pacjenta do wysokiej komnaty, zajmowanej przez Żydów, wykazując się niesamowitą siłą. Zrobił to, żeby medyczka i pacjent mieli spokój oraz ciszę, kiedy trwać będzie walka o życie.

W pokoju brakowało ustronnego miejsca. Na szczęście Adelię otaczali ludzie, którzy chętnie, a nawet gorliwie biegali po schodach, nosili nocniki, przeważnie kobiety, wdzięczne sir Rowleyowi za to, że stanął w obronie żydowskiego grobu. W rzeczy samej rannego ratowano wspólnym wysiłkiem i jeśli nawet Adelia nie przyjęła proponowanej jej pomocy, to tylko dlatego, że nie chciała urazić Mansura i Gylthy, którzy też traktowali całą sprawę osobiście.

Przez nieoszklone okna wpadł podmuch wiatru, pozbawiony odoru wyczuwalnego w dolnych partiach zamku, gdzie mieściły się otwarte szamba. Psuła go jedynie woń Stróża, który wszedł przez szczelinę ze schodów, na które go wypędzono. Nawet po kąpieli futro psa niemal od razu zaczęło cuchnąć tak, że smród atakował nos. Tylko na taki atak stać było to zwierzę. Znamienne, że Stróż nie wziął udziału w potyczce w ogrodzie szeryfa, gdzie powinien przecież stanąć w obronie swojej pani.

– Czy zabiłem tego niegodziwca? – zapytał głos z łóżka.

– Rogera z Acton? Nie, czuje się dobrze, chociaż został zamknięty w donżonie. Udało ci się okaleczyć rzeźnika Quinciego i sieknąć Colina od Świętego Idziego w szyję, jest jeszcze sprzedawca odpustów, którego widoki na zostanie ojcem nie są tak dobre jak twoje, ale mistrz Acton wyszedł cały.

Merde.

Nawet tak krótka rozmowa go zmęczyła. Usnął. Kopulacja przede wszystkim, pomyślała. Potem bitwa. A chociaż jesteś teraz zdecydowanie szczuplejszy, widać po tobie skutki nieumiarkowania w piciu. I pychy. W sumie, większość grzechów głównych. Zatem dlaczego, z całej ludzkości, właśnie ty jesteś dla mnie tym jedynym?

Gyltha wszystkiego się domyśliła. Kiedy gorączka Rowleya wzrosła niebezpiecznie, Adelia nie pozwoliła, by gospodyni zajęła jej miejsce przy boku poborcy. Kobieta oznajmiła wtedy:

– Możesz go kochać, niewiasto, ale to nic nie da, jeśli i ty padniesz.

– Kochać go? – wy skrzeczała w odpowiedzi. – Ja się troszczę o pacjenta, on nie… Och, Gyltho, co ja mam robić? On nie jest mężczyzną dla mnie.

– A jakie, do pioruna, ma to znaczenie? – westchnęła Gyltha. W rzeczy samej. I tak oto wbrew Adelii wymuszono z niej wyznanie, choć do niczego nie przyznała się głośno. Naprawdę, można było o Rowleyu powiedzieć mnóstwo dobrego. Pokazał przed Żydami, iż potrafił stanąć w obronie bezbronnych. Bywał zabawny, umiał ją rozśmieszyć. Ujęła ją gorliwość, z jaką raz za razem przeczesywał wzgórze, gdzie złożono zmasakrowane ciało dziecka – wciąż z tym samym poczuciem winy, tym samym żalem. Majacząc, w delirium, równie gorącym i straszliwym co piaski pustyni, gonił mordercę, aż wreszcie medyczka podała mu opiaty, lękając się, że nadweręży osłabione ciało.

Ale tyle samo dawało się o nim powiedzieć złego. Trawiony gorączką, bełkotał o cielesnych zaletach znanych sobie kobiet, często mieszając ich powaby z urokiem jedzenia, którym również rozkoszował się na Wschodzie. Drobna, szczupła Sangeera delikatna jak szparag, Sarnina, tak pulchna, że starczyłoby na suty posiłek, Abda, czarna i piękna jak kawior. To była nie tyle lista niewiast, ile jadłospis. A co do Zabidy… Skąpe doświadczenie Adelii w tym, co mężczyźni robili z kobietami w łóżku, poszerzyło się teraz o wiedzę na temat wyczynów pewnej wygimnastykowanej niewiasty o bardzo otwartym umyśle.

Jeszcze bardziej mroziło jej krew w żyłach odkrycie ambicji Rowleya. Początkowo lekarka słuchając fantastycznych konwersacji Picota, prowadzonych z jakąś niewidzialną osobą, brała często padający zwrot „panie" za odnoszący się do króla niebios – aż okazało się, że chodzi o Henryka II. Powodujące rycerzem pragnienie odwetu na Rakszasy łączyło się z chęcią jednoczesnego wyświadczenia przysługi królowi Anglii. Za uwolnienie Henryka od utrapienia, które pozbawiało szachownicę dochodu z Cambridge, oczekiwał monarszej wdzięczności i nagrody.

Bardzo konkretnej nagrody.

– Zostać baronem czy biskupem? – pytał nieprzytomny, łapiąc rękę Adelii, kiedy próbowała go ukoić. Tak jakby od niej zależała decyzja. – Biskupstwo czy baronia?

Wspaniałe widoki na przyszłość związane z jednym i drugim jeszcze bardziej zwiększyły jego podniecenie.

– To się nie rusza. Nie potrafię tym ruszyć – mówił, jakby wóz, który podczepił do królewskiej gwiazdy, okazywał się zbyt ciężki, by go pociągnąć.

A zatem takim był mężczyzną. Bez wątpienia dzielnym i współczującym, ale także nieznającym umiarkowania w jedzeniu, rozpustnikiem, przebiegłym oraz żądnym wysokiej pozycji. Niedoskonałym, rozwiązłym. Nie w takim mężczyźnie Adelia zamierzała czy też w ogóle chciała się zakochać.

Ale się zakochała.

Kiedy cierpiąca głowa rzucała się po poduszce, ukazując linię gardła, i kiedy wołał ją: „medyczko, jesteś tutaj Adelio?", jego grzechy, podobnie jak jej serce, całkiem topniały. Tak jak powiedziała Gyltha: „A jakie, do pioruna, ma to znaczenie?"

Przecież to musi mieć znaczenie. Wezuwia Adelia Rachela Ortese Aguilar miała własne cele. Nie dążyła do opływania w bogactwa, lecz chciała swym szczególnym darem służyć innym. Albowiem to był dar i wraz z nim przyszło zobowiązanie, żeby w przeciwieństwie do innych kobiet nie rodzić nowego życia, lecz poznać jego naturę i tym samym móc je ratować.

Zawsze wiedziała i potwierdzała teraz, że nie dla niej romantyczne uczucie. Dlatego była tak mocno przywiązana do swojej cnoty, niczym mniszka poślubiona Bogu. Tak długo, jak pozostawała zamknięta w Szkole Medyków w Salerno, przewidywała, że spokojnie dotrze do cichej, pożytecznej i szanowanej starości, czując pogardę – przyznawała się do tego – dla kobiet, które uległy miotającej nimi namiętności.

Teraz, w komnacie na wieży, oskarżała dawną siebie o zwykłą, przeklętą ignorancję. Nic nie wiedziałaś. Nic nie wiedziałaś o tym spustoszeniu, które sprawia, iż traci się rozsądek wbrew wszelkiemu trzeźwemu osądowi sytuacji.

Ale ty musisz zachować rozsądek. Rozsądek, kobieto.

Godziny, które poświęciła, aby ocalić tego człowieka, były dobrem. Ratowanie czyjegoś życia stanowiło przywilej, jego przywilej. Dla niej radość. Żałowała, kiedy odwoływana, musiała odchodzić od Rowleya, aby zająć się pacjentami, których Matyldy kierowały na zamek – tak aby ona i Mansur mogli ich przyjmować. Choć tak naprawdę przyjmowała ich tylko ona.

Teraz nadszedł czas, by ochłonąć.

Małżeństwo nie wchodziło w rachubę, nawet zakładając, że on się jej oświadczy, co raczej nie było prawdopodobne. Adelia miała wysokie poczucie własnej wartości, wątpiła, aby Rowley je docenił. Poza tym, sądząc po jego sprośnym bełkocie na temat koloru włosów łonowych, preferował brunetki. Zresztą ona nie mogłaby znaleźć się na owej liście – i nie znajdzie się – obok takich kobiet jak Zabida.

Nie, wątpliwe, aby pełna rezerwy niewiasta medyk o pospolitej twarzy w ogóle go pociągała. To, że bardzo chciał, aby była przy nim, kiedy trawiła go gorączka, wynikało tylko z pragnienia, by ulżyła jego cierpieniu.

Rowley traktował ją jak istotę pozbawioną płci, inaczej jego opowieści o krucjacie nie byłyby tak szczere i nie obfitowałyby w tyle przekleństw. Tak mężczyzna rozmawiałby z zaprzyjaźnionym księdzem, może z przeorem Gotfrydem, ale nie z panią swych snów.

Zresztą, mając widoki na biskupstwo, nie mógłby nikogo poślubić. Czy ona zostałaby nałożnicą biskupa? Było takich mnóstwo. Niektóre obnosiły się z tym otwarcie i bez wstydu, o innych krążyły tylko złośliwe plotki. Ukrywano je w sekretnych zacisznych posiadłościach, zależały od kaprysu swojego duchownego kochanka.

Witamy u bram nieba, Adelio, cóż uczyniłaś ze swoim życiem? Panie, byłam biskupią dziwką.

A jeśli on zostanie baronem? Wtedy poszuka jakiejś dziedziczki, aby powiększyć swoje włości, tak jak to robili wszyscy. Biedna dziewczyna strawi życie na gromadzeniu zapasów w spiżarni, doglądaniu dzieci, sławieniu męża i zmienianiu jego krwawych czynów w pieśni, kiedy wróci z jakiegoś pola bitwy, na które wyciągnął go król. Gdzie, bez wątpienia, ów mąż posiądzie inne kobiety – w tym wypadku brunetki – i spłodzi im bękarty z zapałem chutliwego królika.

Wyczerpana, celowo wywołała w sobie wściekłość, w jaką wprowadziłoby ją takie hipotetyczne cudzołóstwo sir Rowleya Picota oraz istnienie jego równie hipotetycznych nieślubnych dzieci. Kiedy Gyltha weszła do pokoju z miską, powiedziała jej:

– Dzisiaj ty i Mansur będziecie się troszczyć o tego wieprzka, ja idę do domu.

Jehuda zatrzymał ją u dołu schodów, aby spytać o rannego, i zaciągnął do swojego nowo narodzonego syna. Dziecko ssące pierś Diny było małe, ale zdawało się zdrowe, chociaż rodzice martwili się, że nie przybiera odpowiednio na wadze.

– Zgodziliśmy się z rabinem Gotsce, że brit mila powinno odbyć się później niż ósmego dnia. Zrobimy to, gdy będzie silniejszy – podnieconym głosem oznajmił Jehuda. – Co ty o tym sądzisz, pani?

Medyczka powiedziała, że przypuszczalnie to rozsądne nie poddawać dziecka obrzezaniu, póki jeszcze trochę nie urośnie.

– Czy to chodzi o moje mleko? – zapytała Dina. – Nie mam go wystarczająco dużo?

Adelia nie orientowała się dobrze w położnictwie. Znała jego podstawy, ale Gordinus zawsze uczył swoich studentów, że lepiej zostawić te sprawy mądrym kobietom, niezależnie od ich wyznania. No, chyba że nastąpiłyby jakieś komplikacje. Był przekonany, dzięki poczynionym obserwacjom, że więcej przeżywało dzieci, które przyszły na świat pod opieką doświadczonej kobiety niż urodzonych pod okiem mężczyzny medyka. To nie przysparzało mu popularności ani u zawodowych medyków, ani u dostojników kościelnych, bo jednym i drugim opłacało się uznawać większość położnych za wiedźmy. Jednak liczba zgonów, nie tylko wśród dzieci, ale także wśród ich matek, którymi zajmowali się medycy, sugerowała, że Gordinus miał jednak rację.

Ale dziecko rzeczywiście było bardzo małe i zdawało się, że ssanie mleka matki nic mu nie daje. Adelia zatem spytała:

– Zastanawiałeś się nad wzięciem mamki?

– A skąd ją wezmę? – zapytał Jehuda z hiszpańskim, szyderczym uśmiechem. – Czy tłuszcza, która nas tu wepchnęła, zadbała o to, żebyśmy mieli tu karmiące mamki? Jakoś to przeoczyli. Sam nie wiem dlaczego.

Medyczka zawahała się, potem odpowiedziała:

– Mogę się dowiedzieć u żony szeryfa Baldwina.

Oczekiwała potępienia. Małgorzata początkowo była jej mamką. Adelia wiedziała o innych chrześcijańskich kobietach, zatrudnianych w tym celu przez Żydów, ale czy w owej małej enklawie ludzi o sztywnych karkach pozwoli się, aby najmłodszy członek społeczności ssał pierś gojki…

Dina ją zaskoczyła.

– Mleko to mleko, mój mężu. Powierzę żonie szeryfa Baldwina znalezienie jakiejś czystej kobiety.

Jehuda delikatnie położył rękę na głowie żony.

– Przynajmniej ona wie, że nie ma w tym naszej winy. Przy tym wszystkim, co wycierpieliśmy, to szczęście, że w ogóle mamy syna.

Oho ho, pomyślała Adelia, ojcostwo ci służy, młody człowieku. A Dina, choć nerwowa, wyglądała na szczęśliwszą niż ostatnim razem. Małżeństwo zanosiło się na lepsze, niż to zapowiadały jego początki.

Kiedy od nich wychodziła, Jehuda ruszył za nią.

– Medyczko… Adelia szybko się do niego odwróciła.

– Nie wolno ci tak do mnie mówić. Medykiem jest mistrz Mansur Chajun z Al Amarah. Ja jestem tylko jego pomocnicą.

Najwyraźniej zamek obiegła już opowieść o zabiegu wykonanym w kuchni szeryfa. Ona zaś miała już wystarczająco dużo kłopotów, nie potrzebowała jeszcze do tego potępienia, jakie z pewnością spotkałoby ją ze strony Cambridge, nie wspominając już o Kościele, gdyby tylko poznano prawdę o jej profesji.

Może zdoła jakoś wykorzystać obecność Mansura – stał obok podczas całej operacji – wyjaśniając, że mistrz nadzorował jej pracę. Powie, że akurat wypadało jakieś muzułmańskie święto i Allah nie zezwalał na dotykanie krwi. Czy coś w tym stylu. Jehuda się skłonił.

– Pani, ja chciałbym tylko powiedzieć, że dziecku nadamy imię Szymon.

Chwyciła jego rękę i ścisnęła ją.

– Dziękuję. Chociaż nadal zmęczona, poczuła, że ten dzień obrócił się na lepsze, nagle odmieniło się całe jej życie. Czuła się podniesiona na duchu tym wyborem imienia dla dziecka, coś ją dziwnie uciskało w dołku.

Uświadomiła sobie, że to właśnie stan zakochania. Miłość, nieważne, jak bardzo beznadziejna, miała zdolność przypinania duszy skrzydeł. Jeszcze nigdy mewy tak pięknie nie wyglądały, krążąc po błękitnym niebie, nigdy jeszcze ich popiskiwanie nie przyprawiało o takie dreszcze.

Odwiedziny u zmarłego Szymona były najważniejsze. Wracając do ogrodu szeryfa, Adelia rozglądała się po dziedzińcu za kwiatami na jego grób. Ta część zamku miała wyłącznie użytkowe przeznaczenie, a wałęsające się kury i świnie wyjadły większość roślin, jednak nieco czosnaczku zajęło szczyt starego muru, zaś na saksońskim pagórku, gdzie dawniej wznosiła się drewniana twierdza, rozrosła się tarnina.

Po zboczu zjeżdżały dzieci, ślizgając się na desce. Gdy Adelia z trudem odłamała kilka gałązek, zagadnęli ją mali chłopiec i dziewczynka.

– Co to jest?

– Mój pies – opowiedziała medyczka.

Przez chwilę zastanawiali się nad jej słowami i nad zwierzęciem. Potem padło kolejne pytanie.

– Ten czarny, który z tobą przyjechał, to czarodziej?

– Medyk – odparła.

– On składa do kupy sir Rowleya, pani?

– On jest miły, ten sir Rowley – oznajmiła dziewczynka. – Powiedział, że ma w ręce myszkę, a miał ćwierć pensa i nam dał. Lubię go.

– Ja też – bezradnie oznajmiła Adelia, czując, że dobrze to wyznać. Chłopiec odezwał się, wskazując na coś:

– To Sam i Bracey. Nie powinni tamtych wpuszczać, prawda? Nawet po to, żeby zabili Żydów, tak mówi mój tata.

Pokazał miejsce obok nowych szubienic, gdzie stały podwójne dyby, a z nich sterczały dwie głowy, zapewne strażników, którzy pilnowali bramy, gdy Rogerowi z Acton i mieszczanom udało się wejść do środka.

– Sam mówi, że wcale nie chciał ich wpuścić – powiedziała dziewczynka. – Sam mówi, że te gnoje go stratowały.

– O bogowie! – odparła Adelia. – Jak długo oni tutaj są?

– Nie powinni ich wpuszczać, prawda? – powiedział chłopiec. Mała dziewczynka miała więcej współczucia.

– Wypuszczają ich na noc.

Taki pręgierz musi bardzo szkodzić plecom, pomyślała lekarka. Pospieszyła w tamtą stronę. Na szyi każdego z mężczyzn wisiała drewniana tabliczka z napisem: „Zawiódł na służbie".

Starannie unikając nieczystości, które zebrały się u stóp dyb, Adelia położyła na ziemi swój bukiecik i podniosła jedną tabliczkę. Ułożyła tunikę strażnika tak, aby utworzył barierę między skórą a sznurkiem, wrzynającym mu się w szyję. To samo zrobiła przy drugim człowieku.

– Mam nadzieję, że teraz jest wam wygodniej.

– Dziękujemy, pani. – Obaj popatrzyli ku górze, prosto na nią, po wojskowemu.

– Ile jeszcze macie tu być?

– Dwa dni.

– Chryste! – jęknęła Adelia. – Wiem, że to nie będzie łatwe, ale jeśli przeniesiecie od czasu do czasu ciężar ciała na nadgarstki i wysuniecie nogi do tyłu, to odciąży wam kręgosłupy.

– Zapamiętamy to, pani – stwierdził jeden stanowczo.

– Zróbcie to. W ogrodzie szeryfa jego żona, lady Baldwin, która stała w jednym rogu, oglądając grządki wrotyczu, krzycząc, rozmawiała z rabinem Gotsce, będącym na drugim krańcu. Żyd pochylał się nad mogiłą.

– Rabbi, winieneś nosić to w butach. Ja tak robię. Wrotycz to środek na zimnicę. – Głos lady Baldwin bez trudu niósł się ponad wałami.

– Lepszy niż czosnek?

– Bez porównania lepszy.

Adelia, urzeczona, ociągała się przed wyjściem z bramy, aż wreszcie żona szeryfa ją zauważyła.

– Tu jesteś, Adelio. A jak się czuje dziś sir Rowley?

– Polepsza mu się. Dziękuję, pani.

– Dobrze, dobrze. Nie możemy stracić tak dzielnego wojownika. A jak tam twój biedny nos?

Adelia się uśmiechnęła.

– Złożyłam go i już o nim zapomniałam. Szaleńczy wysiłek, aby powstrzymać krwotok Rowleya, odsunął wszystko inne na dalszy plan. Przypomniała sobie o urazie nosa dopiero dwa dni później, kiedy Gyltha zauważyła, że nabrzmiał i zsiniał. Gdy tylko zeszła opuchlizna, bez problemu nastawiła kość. Żona szeryfa Baldwina przytaknęła.

– Co za piękny bukiecik, taki zielony i biały. Rabin dogląda grobu. Chodź, chodź. Tak, pies też, jeśli to w ogóle pies.

Adelia ruszyła ścieżką w stronę wiśni. Na mogile położono prosty drewniany blat, na którym wyrzeźbiono po hebrajsku słowa: „Tu leży pogrzebany", a potem imię Szymona. Na samym dole widniało pięć liter, skrót od „Niechaj jego dusza zazna życia wiecznego".

– To, na razie, wystarczy – oznajmił rabin Gotsce. – Żona szeryfa znajdzie nam kamień, żeby to zastąpić, taki, który, jak mówi, będzie za ciężki, żeby go podźwignąć, i da pewność, że grób Szymona nie zostanie sprofanowany.

Wstał i otrzepał ręce.

– Adelio, to wspaniała kobieta – stwierdził.

– Tak, to prawda. – Ogród bardziej niż do szeryfa, należał do jego żony. To właśnie jej dzieci bawiły się tutaj i stąd brała zioła, aby przyprawić jedzenie i zapewnić miły zapach w pokojach. Bez wątpienia poświęceniem ze strony lady Baldwin było oddanie części owego miejsca na mogiłę człowieka, pogardzanego przez jej religię. Trzeba, co prawda przyznać, że skoro grunt ostatecznie należał do króla, to nie było wyboru, ale cokolwiek lady Baldwin czuła w głębi duszy, przyjmowała wszystko z wdziękiem.

Nawet więcej. Żona szeryfa wiedziała, że istnieje zasada, która nakłada zobowiązanie zarówno na darczyńcę, jak i obdarowanego. Troszczyła się zatem o dobro tej dziwnej społeczności zamieszkałej w jej zamku. Ubranka najmniejszego dziecka Baldwina przekazała Dinie, zasugerowała też, że Żydzi powinni mieć dostęp do wielkiego pieca chlebowego warowni, a nie piec chleb samodzielnie.

– Wiesz, oni są takimi samymi ludźmi jak my – pouczała Adelię, kiedy odwiedziła lazaret, niosąc dla pacjenta galaretę z cielęcych nóg.

– A ich rabin całkiem dobrze zna się na ziołach, naprawdę całkiem nieźle. Najwyraźniej jedzą ich mnóstwo na Wielkanoc, chociaż zdaje się, że wybierają tylko te gorzkie, chrzan i tak dalej. Zapytałam go, dlaczego nie trochę dzięgielu, żeby było bardziej słodko? Śmiejąc się, Adelia odpowiedziała:

– Myślę, że oni muszą spożywać gorzkie zioła.

– Tak samo mi powiedział. Zapytana, czy zna jakąś mamkę dla małego Szymona, lady Baldwin obiecała, że kogoś przyśle.

– I to nie którąś z zamkowych ladacznic – oznajmiła. – To dziecko potrzebuje porządnego chrześcijańskiego mleka.

Adelia pomyślała, że tylko ona zawiodła Szymona. Jego imię na tej prostej desce powinno krzyczeć o morderstwie, a nie przedstawiać go jako prawdopodobną ofiarę własnej niefrasobliwości.

– Pomóż mi, rabbi – powiedziała. – Muszę napisać do rodziny Szymona i powiedzieć jego żonie i dzieciom, że nie żyje.

– Zatem pisz – oznajmił rabin Gotsce. – Postaramy się wysłać list, mamy w Londynie ludzi, którzy korespondują z Neapolem.

– Dziękuję, byłabym wdzięczna. Tylko chodzi o to, że… co ja mam napisać? To, że został zamordowany, ale jego śmierć uznano za wypadek?

Rabin chrząknął.

– Gdybyś była jego żoną, co chciałabyś wiedzieć? Odparła natychmiast:

– Prawdę. Potem się zastanowiła.

– Och, nie wiem.

Lepiej, aby Rebeka, żona Szymona, opłakiwała przypadkowe utonięcie, niż wyobrażała sobie, raz za razem, jego ostatnie chwile, tak jak właśnie robiła Adelia. Nie powinna plugawić jej żałoby grozą, rozpalać pragnienia, aby mordercę dosięgła sprawiedliwość, tak wielkiego, że nie sposób było niczym go złagodzić.

– Przypuszczam, że nie powinnam im tego mówić – powiedziała, pokonana. – Nie, dopóki jest niepomszczony. Kiedy zabójca zostanie już odnaleziony i ukarany, może wtedy będziemy mogli przekazać im prawdę.

– Prawdę, Adelio? Tak po prostu prawdę?

– Czyż nie? Rabin Gotsce westchnął.

– Może w twoim wypadku. Ale jak uczy Talmud, nazwa góry Synaj pochodzi od hebrajskiego słowa oznaczającego nienawiść, sinah, albowiem prawda ściąga nienawiść na tego, kto ją głosi. Jeremiasz…

O Boże, pomyślała, Jeremiasz, płaczący prorok. Żaden z tych powolnych, przepojonych mądrością żydowskich głosów, czytających w zalanym słońcem atrium willi jej przybranych rodziców, nigdy nie wspominał o Jeremiaszu, nie przepowiadając przy tym jakiegoś zła. A dziś przecież dzień był taki miły i tak pięknie kwitła wiśnia.

– Powinniśmy pamiętać stare żydowskie powiedzenie, że prawda to najlepsze kłamstwo.

– Nigdy go nie rozumiałam – odparła, ocknąwszy się z zadumy.

– Nie bardziej niż ja – rzekł rabin. – Ale pojmowane szerzej, mówi nam, że reszta świata nigdy nie uwierzy do końca w żydowskie kłamstwo. Adelio, sądzisz, że prędzej czy później prawdziwy morderca zostanie odkryty i skazany?

– Prędzej czy później – stwierdziła. – Z boską pomocą, prędzej.

– Amen. I w ten szczęśliwy dzień dobrzy ludzie z Cambridge ustawią się pod zamkiem, szlochając i żałując, o jak bardzo żałując, że zabili dwoje Żydów, a resztę trzymali uwięzionych? W to też wierzysz? Że po chrześcijańskim świecie rozejdą się wieści, że Żydzi wcale nie krzyżują dzieci dla swojej przyjemności? W to też wierzysz?

– Dlaczego nie? To prawda. Rabin Gotsce wzruszył ramionami.

– To twoja prawda, moja prawda, to była prawda dla tego człowieka, który tutaj spoczywa. Może nawet mieszczanie z Cambridge w nią uwierzą. Ale prawda wędruje powoli i słabnie w trakcie podróży. A odpowiednio dobrane kłamstwa są silne i posuwają się szybciej. A to kłamstwo jest w sam raz. Żydzi przybili do krzyża Baranka Bożego, dlatego krzyżują dzieci. Wszystko tu pasuje. Takie kłamstwo jest łatwe do przyjęcia, pędzi przez cały chrześcijański świat. Czyż w hiszpańskich wioskach uwierzą w prawdę, jeśli ono dotrze aż tak daleko? Czy uwierzą chłopi z Francji i Rosji?

– Nie, rabbi. Nie uwierzą.

Ten człowiek był tak mądry, jakby żył już tysiąc lat. Może i żył. Nachylił się, aby odsunąć z grobu płatki, i się wyprostował. Chwycił Adelię za ramię i zaprowadził do furty.

– Adelio, znajdź zabójcę. Wyprowadź nas z angielskiego Egiptu. Ale i tak, koniec końców, wierzyć się będzie, że to Żydzi ukrzyżowali to dziecko.

Znajdź zabójcę, myślała, schodząc ze wzniesienia. Znajdź zabójcę, Adelio. Nieważne, że Szymon z Neapolu umarł, a Rowley Picot jest ranny i zostałam tylko ja z Mansurem. On nie zna tutejszego języka, a ja jestem medyczką, nie ogarem. Ale tak naprawdę tylko oni uważali jeszcze, że w ogóle należy szukać zabójcy.

Łatwość, z jaką Roger z Acton pozyskał chętnych do swojego ataku na zamkowy ogród, pokazała, iż Cambridge wciąż wierzy, że to Żydzi są odpowiedzialni za rytualne morderstwo, chociaż pozostawali w zamknięciu, kiedy popełniono trzy następne. Logika nie grała żadnej roli, Żydów się obawiano, bo byli inni, a dla mieszczan ów strach i ich odmienność sprawiały, iż obdarzono ich nadnaturalnymi zdolnościami. Żydzi na pewno zabili świętego Piotrusia, na pewno zabili wszystkich innych.

A jednak, mimo rabina i Jeremiasza, mimo żałoby po Szymonie, mimo decyzji o odrzuceniu ziemskiej miłości oraz zajęciu się nauką i zachowaniu cnoty, dzień ten nadal wydawał się Adelii piękny.

O co tu chodzi? Jestem teraz jakby powiększona, bardzo naciągnięta, wrażliwa na śmierć i ból innych ludzi, ale także na życie w jego bezmiarze.

Miasto i mieszczanie tonęli w jasnożółtym blasku, barwą przypominającym musujące wino z Szampanii. Grupa studentów uchyliła przed medyczką czapek. Darowano jej płacenie myta za przejście po moście, kiedy grzebiąc niezgrabnie w trzosie, szukając półpensówki, odkryła, że nie ma tam nic.

– Och, przechodź i miłego dnia – powiedział mytnik. Na samym już moście woźnice unosili baty, salutując, przechodnie się uśmiechali.

Obrała dłuższą drogę wzdłuż brzegu rzeki do domu Starego Beniamina. Witki wierzby głaskały ją przyjaźnie, ryby podpływały do powierzchni wody i wypuszczały bąbelki, które współgrały z tymi musującymi w jej żyłach.

Na dachu domu Starego Beniamina był jakiś człowiek. Pomachał jej. Odmachała.

– Kto to jest?

– Gil strzecharz – wyjaśniła Matylda B. – Uznał, że lepiej już z jego stopą i przydałoby się poprawić dachówkę czy dwie.

– Robi to za darmo?

– Pewnie, że za darmo – powiedziała Matylda, mrugając oczyma. – Medyk przecież wyleczył mu nogę, prawda?

Adelia uważała dotychczas, że pacjenci z Cambridge są niewychowani, bo nie okazują żadnej wdzięczności. Rzadko, o ile w ogóle, mówili, że czują się do czegoś zobowiązani w zamian za poradę medyka Mansura i jego pomocnicy. Zazwyczaj wychodzili z izby, zachowując się równie opryskliwie, jak wtedy gdy do niej wchodzili. Ostro to kontrastowało z pacjentami z Salerno, potrafiącymi pięć minut rozpływać się w podziękowaniach.

Ale podobnie jak naprawa dachówek, nieoczekiwanie pojawiła się też kaczka na obiad, przyniesiona przez żonę kowala. Narastająca ślepota kobiety stała się mniej dokuczliwa, gdy biedaczce przestały ropieć oczy. Pojawił się też garniec miodu, kopa jaj, osełka masła i gliniany garnek z czymś, co wyglądało odpychająco, a okazało się koprem, wszystko to pozostawiano bez słowa u drzwi kuchni. Ludek Cambridge znał więc bardziej konkretne sposoby na wyrażenie wdzięczności.

Jednak brakowało czegoś ważnego.

– A gdzie jest Ulf?

Matylda B. wskazała w stronę rzeki, gdzie pod olchą widać było wystający znad trzcin czubek brudnej brązowej czapki.

– Łapie pstrągi na wieczerzę, ale powiedz Gylcie, że mamy go na oku. Zabroniłyśmy mu się stamtąd ruszać. Ani po jujubę, ani z nikim.

– Tęsknił za tobą – dodała Matylda W.

– Ja też za nim tęskniłam. To była prawda. Nawet ogarnięta szałem ratowania Rowleya Picota, żałowała, że nie ma przy niej chłopca, i słała do niego wiadomości za pośrednictwem Gylthy. Niemal się rozpłakała, gdy poprzez Gylthę podarował jej bukiecik pierwiosnków, związanych kawałkiem sznurka, „aby powiedzieć, jak bardzo mu przykro z powodu twojej straty". Nowa, odczuwana przez nią miłość emanowała na zewnątrz szczęściem; po śmierci Szymona ów blask padł na tych, którzy, jak sobie teraz uświadomiła, byli niezbędni, aby czuła się dobrze, wśród których wcale nie ostatnie miejsce zajmował ów mały chłopiec, siedzący teraz i marudzący nad wywróconym wiadrem wśród trzcin nad Cam. Trzymał w umorusanych rękach splecioną w domu linkę do łowienia ryb.

– Przesuń się – powiedziała. – Pozwól usiąść damie. Niechętnie przesunął się, zajęła miejsce obok niego. Sądząc z liczby pstrągów kłębiących się w koszu, Ulf dobrze wybrał miejsce. Nie łowił bezpośrednio w Cam, ale w strumieniu, który płynął poprzez trzciny i zanim dosięgnął rzeki, stawał się całkiem szeroki.

W porównaniu z Królewską Fosą po drugiej stronie miasta, cuchnącym i w przeważającej części stojącym kanałem, kiedyś służącym do powstrzymania napadów Duńczyków, Cam była dość czysta. Jednak przewrażliwiona Adelia, choć z musu w piątki jadała pochodzące z niej ryby, odnosiła się do nich podejrzliwie, bo do rzeki, kiedy wiła się przez południowe wioski hrabstwa, niewątpliwie trafiały liczne odchody ludzi i zwierząt.

Cieszyła się więc, że Ulf postanowił łowić w źródlanej wodzie. Przez chwilę siedziała w ciszy, patrząc na ryby wijące się w toni tak czystej, że wyglądały, jakby unosiły się w powietrzu. Między trzcinami, niczym klejnoty, migotały ważki.

– Jak się czuje Rowley-Powley? – zapytał chłopiec z kpiną.

– Lepiej, a ty nie bądź taki niegrzeczny. Mruknął i wrócił do łowienia.

– Jakich robaków używasz? – zapytała łagodnie. – Nieźle na nie biorą.

– Na te? – Splunął. – Poczekaj, aż zaczną wieszać podczas sądów, to zobaczysz porządne robaki, weźmie na nie każda ryba, jakiej zechcesz.

Zapytała dosyć nierozważnie:

– A co wieszanie ma z tym wspólnego?

– Najlepsze robaki są pod szubienicą, jak na niej wisi gnijący trup. Myślałem, że wszyscy to wiedzą. Na szubieniczne robaki każda ryba bierze. Nie wiedziałaś?

Nie wiedziała i wolałaby się nie dowiadywać. Ukarał ją.

– Będziesz musiał ze mną porozmawiać – oznajmiła. – Mistrz Szymon nie żyje, sir Rowley jest ranny. Potrzebuję kogoś, kto potrafi myśleć i pomoże mi złapać zabójcę. A ty potrafisz myśleć, Ulf, dobrze o tym wiesz.

– Tak, do licha, wiem.

– I nie przeklinaj. Dłuższa cisza. Używał spławika, urządzenia własnego pomysłu, przełożył linkę przez duże ptasie pióro, które przynętę i żelazne haczyki utrzymywało w odpowiedniej bliskości tafli wody.

– Stęskniłam się za tobą – powiedziała.

Jeśli ona myślała, że mu się przypodoba… Ale po chwili się odezwał.

– Wiemy, że to on utopił mistrza Szymona?

– Tak, wiem, że to on. Kolejny pstrąg chwycił robaka. Ulf zdjął rybę z haczyka i cisnął do kosza.

– To rzeka – powiedział.

– O co chodzi? – Adelia wstała.

Po raz pierwszy na nią spojrzał. Mała twarz skrzywiła się w skupieniu.

– To rzeka. To właśnie ona ich wzięła. Rozpytywałem się…

– Nie! – prawie krzyczała. – Ulf, cokolwiek… nie wolno ci, nie wolno. Szymon też się rozpytywał. Obiecaj mi, obiecaj…

Spojrzał na nią z niesmakiem.

– Jedyne, co zrobiłem, to porozmawiałem z ich krewniakami. To nic złego, prawda? Czy on tego słuchał? Zmieniał się w krakra i przysiadał sobie na drzewie?

Kruk. Adelia się wzdrygnęła.

– Wcale by mnie to nie zdziwiło.

– Bzdury. Chcesz wiedzieć, czy nie?

– Chcę wiedzieć. Wyciągnął linkę, odczepił od patyka i spławika, wszystko ostrożnie włożył do wiklinowego pudełka, które we wschodniej Anglii nazywano frail. Potem usiadł ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko Adelii niczym mały Budda, mający przekazać oświecenie.

– Piotr, Harold, Maria, Ulryk – oznajmił. – Rozmawiałem z ich kuzynami, tymi, których nikt inny nie chciał wysłuchać. Każde z nich ostatni raz było widziane nad Cam albo w pobliżu. – Ulf podniósł palec. – Piotr? Nad rzeką. – Podniósł drugi palec. – Maria? Była córką Jimmera, który łapał wodne ptactwo, siostrzenicą łowczego Hugona. Gdzie ostatni raz ją widziano? Jak niosła tacie kociołek, gdzieś w turzycy, na drodze do Trumpington.

Zamilknął na chwilę.

– Jimmer – kontynuował – był wśród tych, co ruszyli na zamek. Wciąż obwiniał Żydów o śmierć Marii.

A zatem ojciec dziewczynki należał do tej straszliwej bandy, która poszła wraz z Rogerem z Acton. Adelia przypomniała sobie, że ten człowiek był brutalem i całkiem możliwe, iż napadając na Żydów, chciał zagłuszyć swoje wyrzuty sumienia wobec córki.

Ulf kontynuował wyliczankę. Kciukiem wskazał rzekę.

– Harold? – Bolesny grymas. – Chłopak sprzedawcy węgorzy, poszedł po wodę, żeby wsadzić do niej młode węgorze. Zniknął… – Ulf pochylił się do przodu -…idąc nad Cam.

Wpatrywała się w niego.

– A Ulryk?

– Ulryk – odparł Ulf- mieszkał z mamą i siostrami na Sheep 's Green. Zniknął na świętego Edwarda. A w jaki dzień wypadało ostatnio świętego Edwarda?

Adelia pokręciła głową.

– W poniedziałek! – Usiadł. Pokręcił głową, dziwiąc się jej ignorancji. – Chyba żartujesz sobie ze mnie, co? To dzień robienia prania, kobieto. W poniedziałki się pierze. Rozmawiałem z jego siostrą. Skończyła im się deszczówka do gotowania bielizny. Ulryk poszedł więc z wiadrami na drągu…

– …nad rzekę – dokończyła szeptem. Patrzyli na siebie, a potem razem odwrócili głowy i spojrzeli na

Cam.

Stan wody był wysoki, przez ostatni tydzień padały rzęsiste deszcze. Adelia zatrzasnęła okiennice izby na wieży, żeby nie wlewało się do środka. Teraz rzeka, niewinna, wygładzona blaskiem słońca, sięgała górnej krawędzi brzegów i wyglądała jak ozdobna, wijąca się intarsja.

Czy ktoś jeszcze zauważył tę cechę łączącą śmierć dzieci? Na pewno, pomyślała medyczka, nawet koroner szeryfa nie był aż tak głupi. Jednak spokojnie mógł to zlekceważyć. Przecież Cam stanowiła dla miasta spichlerz, drogę i ściek. Jej brzegi dostarczały paliwa, materiału na dachy oraz meble. Wszyscy z niej korzystali, to, że dzieci zniknęły akurat w pobliżu Cam, stanowiło fakt nieco mniej zaskakujący, niż gdyby stało się to gdzie indziej.

Jednak Adelia i Ulf wiedzieli coś jeszcze. Szymon został utopiony w tej samej wodzie – trudno już tu było mówić o przypadkowej zbieżności.

– Tak – powiedziała. – To rzeka. Wraz z zapadającym wieczorem na Cam robiło się tłoczno, łodzie i ludzie przesuwali się na tle zachodzącego słońca, nie sposób było rozróżnić szczegółów ich sylwetek. Jedni płynęli do domu po całym dniu pracy w mieście, inni wracali z pól, kierując się na południe, albo przeklinali, kiedy ich łódź powodowała zator. Rozpierzchały się kaczki, łabędzie hałasowały, zrywając się do lotu. Łódź wiosłowa wiozła cielaczka, aby nakarmiono go z ręki przy domowym palenisku.

– Masz już może pomysł, w jaki sposób zabrał Harolda i innych na Wandlebury? – zapytał Ulf.

– Nie. Nie mam pojęcia.

Coraz mniej brała pod uwagę wzgórze jako miejsce, gdzie mordowano dzieci. To była zbyt otwarta przestrzeń. Zabójca, aby dopuścić się wobec ofiar tego wyrafinowanego okrucieństwa, musiał mieć więcej spokoju, niż mógł mu zapewnić szczyt wzgórza, jakąś izbę, piwnicę, coś, co ukryłoby i stłumiło krzyki. Wandlebury może znajdowało się na odludziu, ale agonia jest hałaśliwa. Rakszasa bałby się, że coś by usłyszano, nie mógłby zabawiać się długo.

– Nie – powtórzyła. – On mógł tam później zabierać ciała, ale musiał gdzie indziej… – już miała powiedzieć „gdzie indziej je pozabijał", jednak powstrzymała się. Ulf był w końcu tylko małym chłopcem. – Masz rację – stwierdziła. – Nad rzeką albo gdzieś w pobliżu.

Oboje przypatrywali się ruchliwego pasmu ludzkich figurek i łodzi.

Zjawiło się trzech łowców ptactwa, ich łódź zapadała się głęboko pod ciężarem stosów gęsi i kaczek przeznaczonych na stół szeryfa. Płynął też aptekarz na swoim kajaku – Ulf powiedział, że ma on przyjaciółkę nieopodal Siedmiu Akrów. Tresowany niedźwiedź siedział na rufie, a jego pan wiosłował do rudery, gdzie mieszkali, w okolicy Hauxton. Płynęły też przekupki, wiozły puste skrzynki, dlatego bez trudu odpychały się drągami. Ośmiowiosłowa barka ciągnęła drugą łódź z kredą i marglem, kierując się w stronę zamku.

– Hal, dlaczego umarłeś? – wymamrotał Ulf. – Kto ci to zrobił? Adelia myślała o tym samym. Dlaczego każde z tych dzieci umarło?

Kto na tej rzecze zdołał je zwieść i skusić? Kto powiedział: „chodź ze mną", i z kim one poszły? To nie mogła być tylko jujuba, musiały ją wspierać autorytet, ufność, życzliwość.

Medyczka uniosła się, kiedy na płaskodennej łódce przepłynęła jakaś zakapturzona postać.

– Kto to był? Ulf spojrzał przy słabnącym świetle.

– On? To stary braciszek Gil. Brat Gilbert?

– Dokąd on płynie?

– Wiezie hostię dla pustelników. Barnwell ma pustelników tak samo jak mniszki. Niemal wszyscy mieszkają przy brzegu, w górze rzeki, w lesie. – Ulf splunął. – Babka ich nie cierpi. Brudne stare straszydła, tak o nich mówi, odcinają się od wszystkich, a babka uważa, że to nie po chrześcijańsku.

Czyli mnisi z Barnwell też pływają rzeką, aby zaopatrywać swoich pustelników oraz zakonnice.

– Przecież jest wieczór – stwierdziła Adelia. – Dlaczego płyną tak późno? Brat Gilbert nie zdąży wrócić na kompletę.

Ludzie religijni żyli, trzymając się ściśle godzin kanonicznych. Całemu Cambridge kościelne dzwony służyły jako zegar; wedle nich się umawiano, przy nich przekręcano klepsydry, według nich zaczynano i kończono różne sprawy. Bijąc na laudę, wzywały chłopów na pola, na nieszpory posyłały ich do domów. A w nocy ich głos dostarczał mieszczanom złośliwej satysfakcji, że mogą zostać w łóżkach, podczas gdy zakonnice oraz mnisi muszą opuszczać swoje cele i klasztorne sypialnie, aby śpiewać na jutrzni.

Na brzydkiej twarzy Ulfa nagle pojawiło się olśnienie.

– Wiem dlaczego – powiedział. – Dzięki temu mogą się zatrzymywać na noc na polu. Mogą się porządnie wyspać pod gwiazdami, nazajutrz polować albo łowić ryby, mogą odwiedzić kolegę, oni wszyscy tak robią, oczywiście mniszki mają przewagę, mówi babka, bo nikt nie wie, co tam wyprawiają w lesie. Ale…

Nagle spojrzał na nią przymrużonymi oczyma.

– Brat Gilbert? Odwzajemniła spojrzenie.

– To mógł być on.

Jak bardzo dzieci narażone są na ciosy, pomyślała. Skoro Ulf, przy całym sprycie swojej matki i wiedzy na temat morderstw, dopiero teraz zaczął podejrzewać kogoś, kogo znał, to pozostali musieli być łatwym łupem.

– Braciszek Gil jest bardzo nerwowy – niechętnie powiedział dzieciak – ale jest sympatyczny, miło rozmawia z młodszymi. I jest krzy… – Ulf z klapnięciem zasłonił sobie usta dłonią, Adelia po raz pierwszy ujrzała go zmieszanego. – On przecież był na krucjacie!

Słońce już zaszło i coraz mniej łodzi pływało po Cam, zostały tylko te, które miały latarnie na dziobie, rzeka zaczęła więc przypominać bezładny naszyjnik ze świateł.

Oboje wciąż siedzieli bez ruchu, nie chcieli stamtąd odchodzić, rzeka ich przyciągała i odpychała zarazem, byli tak blisko dusz dzieci, które zabrała, że wydawało się, iż szum trzcin niesie teraz ich szepty.

Ulf się skrzywił.

– Dlaczego, do licha, tego wszystkiego nie da się cofnąć? Adelia objęła go ramieniem, mogłaby nad nim zapłakać. O tak, zawrócić naturę i czas. Sprowadzić ich do domu

Matylda W. piskliwym głosem wezwała na wieczerzę.

– No to co z jutrem? – zapytał Ulf, kiedy szli już do domu. – Możemy zabrać starego Czarnuszka. On nieźle radzi sobie z tym drągiem do łodzi.

– Nawet mi się nie śni iść bez Mansura – oznajmiła – ale jeśli ty nie okażesz mu szacunku, to zostajesz.

Adelia wiedziała, podobnie jak Ulf, że muszą zbadać rzekę. Gdzieś przy brzegu stał dom, a może zaczynała się jakaś wiodąca do niego ścieżka, było miejsce, gdzie wydarzyły się straszne rzeczy, tak okropne, iż na pewno od razu pozna, że tam się działy.

Może na zewnątrz nie będzie żadnego wyraźnego znaku, ale ona na pewno się zorientuje.

Tamtej nocy na drugim brzegu Cam stała samotna postać. Adelia dostrzegła ją przez otwarte okno swojej izby na piętrze, kiedy czesała włosy. Wystraszyła się tak bardzo, że aż nie mogła drgnąć ze zgrozy. Przez chwilę ona i cień pod drzewami wpatrywali się w siebie tak intensywnie, jak kochankowie rozdzieleni przepaścią.

Wycofała się, zdmuchnęła świeczkę i macając w poszukiwaniu sztyletu, który nocą trzymała na stoliku obok łóżka, nie ważyła się oderwać oczu od postaci po drugiej stronie rzeki, tak na wypadek gdyby postać ta skoczyła przez wodę i wtargnęła oknem.

Kiedy już miała stal w dłoni, poczuła się lepiej. Śmieszne. Przecież by dostać się do okna, to coś musiałoby mieć skrzydła lub drabinę oblężniczą. Teraz jej nie mogło widzieć, dom skrywały ciemności.

Ale kiedy zamykała okiennice, wiedziała, że postać cały czas ją obserwuje. Czuła oczy przewiercające ją na wylot, kiedy boso człapała na dół, by upewnić się, czy wszystkie wejścia są zaryglowane. Stróż szedł za nią niechętnie.

Kiedy dotarła do głównej sali, dwa ramiona gwałtownie uniosły broń nad głowę.

– O, do licha – powiedziała Matylda B. – Niemal przez ciebie nie umarłam ze strachu.

– Ja tak samo – odparła Adelia. – Ktoś jest po drugiej stronie rzeki. Dziewczyna opuściła pogrzebacz.

– Jest tam co noc, od kiedy poszłaś na zamek. Patrzy, zawsze patrzy. A jedyny mężczyzna tutaj to mały Ulf.

– Gdzie jest Ulf? Matylda wskazała schody na poddasze.

– Śpi bezpiecznie.

– Jesteś pewna?

– Oczywiście. Obie kobiety popatrzyły przez rozetowe okno.

– Poszedł. To, że owa postać zniknęła, było jeszcze gorsze, niż gdyby stała tam dalej.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś? – Adelia domagała się wyjaśnień.

– Uznałam, że i tak masz już dużo na barkach. Ale powiedziałam strażnikom. Gówno się przejęli. Nikogo ani niczego nie widzieli, co zresztą nie dziwi przy tym hałasie, jakiego narobili, gdy szli tu po moście… Uznali, że to pewnie jakiś podglądacz.

Matylda B. przeszła na środek izby i odłożyła pogrzebacz na miejsce. Przez chwilkę drżał na kracie paleniska, jakby ręka, która go trzymała, trzęsła się za bardzo, by go od razu wypuścić.

– To nie był jakiś podglądacz, prawda?

– Nie.

Nazajutrz Adelia przeniosła Ulfa na zamkową wieżę, żeby mieszkał tam z Gylthą i Mansurem.

Загрузка...