Rozdział 4

Kiedy zbliżali się do wielkiej bramy opactwa Barnwell, w oddali widzieli zamek Cambridge, stojący na jedynym wzniesieniu w promieniu wielu mil. Jego kontury były poszarpane i nierówne za sprawą zrujnowanej wieży, która spłonęła rok temu. Teraz otaczały ją rusztowania. Warownia wydawała się maleńka w porównaniu ze znanymi Adelii wielkimi cytadelami wiszącymi na zboczach Apeninów, miała w sobie jednak majestatyczny urok.

– Zbudowana na rzymskich fundamentach – oznajmił przeor Gotfryd – aby strzec przeprawy przez rzekę, lecz tak jak wiele innych nie zdołała powstrzymać ani wikingów, ani Dunów, ani też księcia Normandii, Wilhelma. Zawsze po tym, jak zostawała zburzona, znowu ją odbudowywano.

Kawalkada była teraz mniejsza. Przeorysza pospieszyła naprzód, zabierając ze sobą swoją mniszkę, rycerza oraz krewniaka, Rogera z Acton. Mieszczanie skręcili ku Cherry Hinton.

Przeor Gotfryd, znowu na koniu i znowu zajmujący godne miejsce na czele procesji, musiał się schylać, aby rozmawiać ze swoimi wybawicielami, siedzącymi na koźle wozu zaprzężonego w muły. Jego rycerz, sir Gerwazy, trzymał się z tyłu, spoglądając na to niechętnie.

– Cambridge was zaskoczy – opowiadał duchowny. – Mamy znakomitą Szkołę Pitagorejską, do której studenci przybywają ze wszystkich stron świata. Choć miasto znajduje się w głębi lądu, jest portem i to ruchliwym, niemal jak Dover, choć na szczęście mniej tu francuszczyzny. Wody Cam nie są zbyt wartkie, ale za to żeglowne aż do ujścia do rzeki Ouse, która wiedzie do Morza Północnego. Mogę chyba rzec, iż niewiele jest krain na Wschodzie, z których do naszych przystani nie przybywałyby dobra. Z nich zaś na grzbietach mułów rozwożone są do wszystkich zakątków Anglii po rzymskiej drodze, która wiedzie przez miasto.

– A co wy zawozicie do nich, panie? – zapytał Szymon.

– Wełnę. Znakomitą wełnę ze wschodniej Anglii. – Przeor Gotfryd uśmiechnął się z satysfakcją, wskazującą na to, że jest dostojnikiem, którego pastwiska dostarczają sporo owej wełny. – Poza tym wędzone ryby, węgorze, małże. Och tak, mistrzu Szymonie, dostrzeżesz, że Cambridge prosperuje dzięki handlowi, i ośmielę się rzec, wyrosło na miasto prawdziwie światowe.

Zaraz, czy na pewno ośmielił się tak rzec? Ścisnęło mu się serce, kiedy przyjrzał się tej trójce na wozie. Czy nawet w mieście przyzwyczajonym do wąsatych Skandynawów, przybyszów z Niderlandów w drewniakach, kosookich Rusinów, templariuszy i szpitalników z Ziemi Świętej, Madziarów w zawiniętych czapkach, zaklinaczy węży, czyż tam owa trójka dziwaków nie zwróci na siebie uwagi? Przyjrzał się im, potem pochylił jeszcze niżej i szepnął:

– Jak zamierzacie się przedstawiać?

– Skoro naszemu poczciwemu Mansurowi przypisano już twoje wyleczenie, panie – niewinnie odparł Szymon – to myślę, że będziemy dalej korzystać z tego przebrania, przedstawiając go jako medyka, zaś panią Trotulę i mnie jako jego pomocników. Może zatrzymamy się na placu targowym? To ośrodek, z którego prowadzić możemy dalsze śledztwo…

– W tym przeklętym wozie? – Skromność mistrza Szymona była wręcz porażająca. – Chcesz, panie, aby panią Adelię opluwały przekupki? Znieważali włóczędzy? – Przeor się uspokoił. – Rozumiem potrzebę ukrycia jej profesji, niewiasty zajmujące się leczeniem są nieznane w Anglii. W rzeczy samej, mogłaby zostać uznana za dziwadło. – I to nawet większe niż naprawdę jest, pomyślał. – Nie poniżajmy jej, traktując jak jakąś posługaczkę. To porządne miasto, mistrzu Szymonie, możemy dać jej coś więcej.

– Panie… – Szymon dotknął dłonią czoła w geście wdzięczności. W duchu zaś dodał: No tak, tak właśnie sądziłem, że możecie.

– Nie byłoby też dla żadnego z was rozsądnie wyjawiać swoją wiarę albo jej brak – ciągnął przeor. – Cambridge jest jak napięta kusza, każde odstępstwo od zwyczajności może sprawić, że znowu wystrzeli.

Zwłaszcza, pomyślał, trzy takie odstępstwa od zwyczajności, mające rozdrapywać rany tego miasta.

Urwał. Podjechał do nich poborca podatków i wstrzymał konia, aby szedł w równej linii z mułami. Z szacunkiem ukłonił się przeorowi, skłonił się też lekko Szymonowi i Mansurowi, potem zwrócił do Adelii:

– Pani, razem wędrujemy, a jeszcze nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Jestem sir Roland Picot, do twych usług. Pozwolę sobie pogratulować uleczenia przeora.

Szymon prędko pochylił się w stronę jeźdźca.

– Gratulacje należą się temu szlachetnemu mężowi, sir. – Wskazał na powożącego Mansura. – To nasz medyk.

Poborca podatków okazał zaciekawienie.

– Naprawdę? Powiedziano mi, że stamtąd, gdzie odbywał się zabieg, dobiegał niewieści głos.

Naprawdę? A kto to powiedział, zastanowił się Szymon. Szturchnął Mansura.

– Odezwij się – polecił mu po arabsku. Mansur go zignorował. Ukradkiem Szymon kopnął go w kostkę.

– Odezwij się do niego, klocu.

– A co to tłuste łajno chce, żebym powiedział?

– Medyk jest rad, że mógł służyć wielmożnemu przeorowi – oznajmił Szymon poborcy podatków. – Mówi, że ma nadzieję równie dobrze przysłużyć się wszystkim w Cambridge, którzy zechcą zasięgnąć u niego porady.

– Czyżby? – spytał sir Rowley Picot, nie przyznawszy się, iż zna arabski. – Mówi zdumiewająco wysokim głosem.

– W rzeczy samej, sir Rolandzie – odparł Szymon. – Jego głos można pomylić z niewieścim – przybrał konfidencjonalny ton. – Powinienem wyjaśnić, że wielmożny Mansur, będąc jeszcze dzieckiem, został przygarnięty przez mnichów, a jego śpiew okazał się tak piękny, że oni… ee, zadbali o to, aby taki pozostał.

– Na Boga, to castrato – stwierdził sir Roland, patrząc uważnie.

– I oczywiście, teraz poświęcił się medycynie – dodał Szymon. – Ale kiedy śpiewem chwali Pana, aniołowie płaczą z zachwytu.

Mansur dosłyszał słowo castrato i zaczął kląć tak, iż aniołowie rzeczywiście zapłakali, głównie z powodu obelg rzucanych na chrześcijan, a także oskarżeń o chore związki między wielbłądami i matkami bizantyjskich mnichów, zwłaszcza tych, którzy go okaleczyli. Głos mówiący po arabsku brzmiał sopranem, który mógł iść w zawody ze śpiewem ptaków, roztapiał się w powietrzu niczym słodkie sople.

– Słyszysz, sir Rowleyu? – zapytał Szymon. – To bez wątpienia ten głos, który tam słyszano.

– Z pewnością – stwierdził sir Roland. – Z pewnością – powtórzył, uśmiechając się przepraszająco.

Próbował wciągnąć do rozmowy Adelię, ale odpowiadała mu krótko i sucho. Miała już dość klejących się do niej Anglików. Skupiała się na podziwianiu krajobrazu. Wychowana wśród wzgórz, oczekiwała raczej, że nie spodobają jej się równiny, i nie spodziewała się tak rozległego nieba ani znaczenia, jakiego przydawało ono samotnemu drzewu, pojawiającym się z rzadka kominom czy pojedynczej kościelnej wieży, sterczącym na jego tle. Mnogość zieleni sugerowała, że mogą się tam kryć nieznane zioła, zaorane pasiaste pola tworzyły zaś szachownicę szmaragdu i czerni.

I te wierzby. Było ich pełno, rosły wzdłuż strumieni, rowów oraz wałów. Wierzba krucha, aby wzmocnić brzegi, wierzba biała, wierzba szara. Wierzba iwa, wierzba na kije, wierzba na łozę, wierzba laurowa, wierzba trójpręcikowa, drzewa piękne, kiedy promienie słońca przenikają przez gałązki, a jeszcze piękniejsze, bo wywar z wierzbowej kory uśmierza ból…

Mansur wstrzymał muły, szarpnęło nią do przodu. Cała procesja przystanęła nagle na znak dany przez przeora uniesieniem ręki i zaczęła się modlić. Mężczyźni zdjęli czapki, trzymali je przy piersi.

Przez bramy miasta wjeżdżał niski wóz ochlapany błotem. Leżała na nim brudna płócienna płachta, przykrywająca trzy niewielkie zawiniątka. Woźnica prowadził konie ze spuszczoną głową. Podążała za nim kobieta, płakała głośno i rwała szaty.

Zaginione dzieci zostały odnalezione.


Kościół pod wezwaniem Świętego Andrzeja Mniejszego na gruntach klasztoru Świętego Augustyna w Barnwell miał ponad sześćdziesiąt yardów długości, ku bożej chwale ozdobiono go rzeźbami i malowidłami. Dziś jednak blask wiosennego słońca przefiltrowany przez wysokie okna jakby omijał masywny strop, kamienne twarze leżących wzdłuż ścian podobizn przeorów, figurę świętego Augustyna, zdobną ambonę, połyskujące ołtarz i tryptyk.

Jego strumienie padały natomiast na trzy małe katafalki w nawie głównej, z których każdy przykryty był fioletowym suknem, a także na głowy klęczących wokół kobiet i mężczyzn w skromnych ubraniach.

Szczątki dzieci, wszystkich trojga, odnaleziono rankiem na ścieżce dla owiec, nieopodal Fleam Dyke. Pasterz, który potknął się o nie o świcie, wciąż jeszcze się trząsł.

– Ich tam w nocy nie było, przysięgam, przeorze. Nie mogło być, prawda? Lisy się do nich przecież nie dobrały. Leżały schludnie w równym rządku, jedno obok drugiego, tak było, niech Bóg świeci nad ich duszami. Jeżeli można tak o nich powiedzieć, leżały schludnie – przerwał i zaczął wymiotować.

Na każdym z ciał leżał przedmiot podobny do tego, który pozostawiono w miejscu, gdzie dzieci zniknęły. Spleciony z sitowia, przypominał gwiazdę Dawida.

Przeor Gotfryd nakazał, aby te trzy zawiniątka zaniesiono do kościoła, nie uległ również prośbom jednej z matek, w rozpaczy błagającej, aby je rozwinąć. Posłał człowieka do zamku z ostrzeżeniem dla szeryfa, że mogą nastąpić kolejne rozruchy, i żądaniem, aby przysłał swojego urzędnika, który jako koroner dokonałby oględzin ciał oraz nakazał wszczęcie publicznego śledztwa. Na zewnątrz duchowny okazywał spokój – w jego wnętrzu buchał żar.

Teraz pewnym głosem uspokajał jedną z matek, jej głośny płacz z wolna przechodził w ciche łkanie. Czytał zapewnienie o zwycięstwie nad śmiercią: „Oto ogłaszam wam tajemnicę: nie wszyscy pomrzemy, lecz wszyscy będziemy odmienieni. W jednym momencie, w mgnieniu oka, na dźwięk ostatniej trąby…" Zapach konwalii dochodzący z zewnątrz przez otwarte drzwi i mocna woń kadzideł wewnątrz prawie całkiem stłumiły odór śmierci.

Czysty śpiew kanoników niemal zagłuszył brzęczenie much dobiegające spod fioletowych okryć.

Słowa świętego Pawła trochę złagodziły smutek przeora, wyobraził sobie dusze niewiniątek, baraszkujące teraz na pastwiskach niebieskich. Nie stłumiły jednak jego gniewu, iż posłano je tam przedwcześnie. Dwojga z tych dzieci nie znał, jednak trzecim był Harold, syn sprzedawcy węgorzy, uczący się w szkółce klasztornej u Świętego Augustyna. Bystry sześciolatek raz w tygodniu zjawiał się, by poznawać abecadło. Rozpoznano go po rudych włosach. Był to również prawdziwy mały Sakson, w każdym calu – ostatniej jesieni podwędził jabłka z przyklasztornego sadu.

A ja złoiłem mu wtedy tyłek, pomyślał Gotfryd.

Adelia, skryta w cieniu kolumny z tyłu, patrzyła, jak na twarze wokół katafalków spływa swoista ulga. Bliskość między przeorem a mieszczanami stanowiła dla niej coś niezwykłego. W Salerno mnisi, nawet ci, którzy ruszali w świat czynić swoją posługę, utrzymywali dystans między sobą a świeckimi.

– Ale my nie jesteśmy zwykłymi zakonnikami – tłumaczył jej przeor Gotfryd – jesteśmy kanonikami. Mniej czasu poświęcamy modlitwie i chóralnym śpiewom, a więcej nauczaniu, pomocy ubogim i chorym, wysłuchiwaniu spowiedzi i pracy w parafii. – Próbował się uśmiechnąć. – Spodoba ci się, moja droga medyczko. Umiar we wszystkim.

Teraz patrzyła na niego, jak opuszcza chór po błogosławieństwie kończącym mszę i wraz z rodzicami wychodzi na światło dnia, jak obiecuje, że osobiście odprawi nabożeństwo pogrzebowe.

– I odkryję tego diabła, który to zrobił.

– Przeorze, my wiemy, kto to zrobił – odezwał się jeden z ojców. Pozostali mu przytaknęli, zabrzmiało to jak powarkiwanie psów.

– To nie mogą być Żydzi, mój synu. Nadal są zamknięci w zamku.

– Jakoś stamtąd wychodzą.

Ciała, wciąż przykryte fioletowym suknem, z czcią wyniesiono na suchą trawę obok bocznego wejścia, towarzyszył im przedstawiciel szeryfa w czapce koronera.

Kościół opustoszał. Szymon i Mansur rozsądnie uznali, że lepiej będzie, jeśli tu nie przyjdą. Żyd i Saracen w świętych murach? I to w takiej chwili?

Adelia, z przybornikiem z koźlej skóry leżącym u stóp, czekała w cieniu zakątka nieopodal grobowca Paulusa, przeora kanonii Świętego Augustyna w Barnwell, który odszedł do Boga w roku Pańskim 1151. Była podenerwowana tym, co miało się stać.

Nigdy jeszcze nie opuściła żadnych oględzin zwłok. Nie zamierzała też opuścić i tych. Właśnie po to się tutaj znalazła.

– Wysyłam cię na tę misję wraz z Szymonem z Neapolu nie dlatego, że jesteś medykiem od umarłych i mówisz po angielsku, ale dlatego, że jesteś najlepsza.

– Wiem – odparła. – Ale ja nie chcę na nią ruszać. Musiała. To był rozkaz króla Sycylii. W chłodnej kamiennej sali Szkoły Medyków w Salerno, tam gdzie dokonywano sekcji, miała zawsze przy sobie niezbędne instrumenty, a także Mansura do pomocy. Mogła polegać też na swoim przybranym ojcu, przełożonym wydziału, wiedziała, że to on przekaże wyniki badań władzom. Bo chociaż Adelia potrafiła odczytywać z ciał zmarłych więcej niż ojczym, więcej niż ktokolwiek inny, stwarzano fikcję, iż raporty z badań przesyłane przez Signorę są efektem prac medyka Gerszoma bin Aguilara. Nawet w Salerno, gdzie pozwalano praktykować kobietom medykom, sekcja zwłok, wyjaśniająca, w jaki sposób umarli odeszli – i bardzo często, za czyją sprawą – spotykała się z protestami Kościoła.

Na razie nauka zwyciężała w starciu z religią; inni medycy wiedzieli o pracy Adelii, dla świeckich władz stanowiła tajemnicę poliszynela. Jednak wystarczyłaby jedna oficjalna skarga do papieża, a dziewczyna zostałaby wygnana z kostnicy i całkiem możliwe, również ze Szkoły Medyków. Zatem, choć czując obrzydzenie do tej hipokryzji, Gerszom firmował nie swoje osiągnięcia.

Co zresztą bardzo odpowiadało Adelii. Podobało jej się to, że stoi sobie w cieniu. Po pierwsze, unikała czujnego wzroku Kościoła, po drugie, nie wiedziała, jak rozmawiać o zwykłych niewieścich sprawach, na których się nie znała, takich zaś rozmów po niej się spodziewano. Źle jej wychodziły, bo takie tematy ją nudziły. Niczym jeż ukryty w jesiennych liściach stroszyła się na wszystkich, którzy próbowali wydobywać ją na światło dnia.

Co innego, gdy przychodził do niej ktoś chory. Zanim poświęciła się oględzinom zmarłych, cierpiący widywali tę stronę natury Adelii, którą niewielu dostrzegało, i zapamiętywali medyczkę jako anioła bez skrzydeł. Pacjenci mężczyźni, gdy odzyskiwali zdrowie, zakochiwali się w niej, a przeor zdziwiłby się, gdyby usłyszał, że otrzymała więcej propozycji małżeństwa niż sporo bogatych piękności z Salerno. Wszystkie oferty jednak odrzuciła. W kostnicy szkoły mawiano, że Adelia zwraca na kogoś uwagę dopiero po jego śmierci.

Na marmurowy stół szkoły przywożono zwłoki ludzi w każdym wieku z całej południowej Italii, a także z Sycylii. Przysyłali je Signora i praetori, którzy mieli powody, aby dowiedzieć się, jak i dlaczego zmarli ci ludzie. Zazwyczaj Adelii udawało się uzyskać dla nich te informacje. Badanie trupów było jej pracą, tak zwyczajną jak dla szewca robienie butów. Podobnie, na chłodno, starała się podchodzić do zwłok dzieci, z mocnym postanowieniem, że prawda o ich śmierci nie powinna zostać pochowana wraz z nimi. Jednak widok małych ciał sprawiał jej przykrość. Zawsze wzbudzały wielką żałość, ofiary morderstw zaś po prostu wstrząsały. A czekające na nią teraz zwłoki prawdopodobnie wyglądały tak straszliwie jak jeszcze żadne inne wcześniej. W dodatku będzie musiała przyjrzeć im się potajemnie, bez instrumentów, którymi dysponowała szkoła, bez Mansura do pomocy i przede wszystkim bez wsparcia przybranego ojca: „Adelio, nie wolno ci zadrżeć. Musisz zmierzyć się z brakiem człowieczeństwa".

On nigdy nie mówił jej, że musi zmierzyć się ze złem; w każdym razie nie Złem pisanym wielką literą, ponieważ Gerszom bin Aguilar wierzył, że człowiek sam czyni zło i dobro, zaś ani szatan, ani Bóg nie mają z tym nic wspólnego. Taką doktrynę mógł głosić tylko w Szkole Medyków w Salerno i to też niezbyt głośno.

Fakt, iż pozwolono jej na przeprowadzenie owego szczególnego śledztwa w zapadłym angielskim mieście, gdzie za coś takiego mogli ją przecież ukamienować, sam w sobie stanowił cud, o którego urzeczywistnienie Szymon z Neapolu musiał stoczyć zacięty bój. Przeor nie chciał się zgodzić, zdjęty niesmakiem na myśl, że jakaś kobieta jest gotowa do podobnego zajęcia. Obawiał się też, co nastąpi, jeśli się rozniesie, że cudzoziemka oglądała i badała biedne szczątki.

– Cambridge uzna to za profanację. Sam nie wiem, czy rzeczywiście nią nie będzie.

– Panie – odparł Szymon – pozwól nam się dowiedzieć, jak umarły te dzieci, bo pewne jest, że ci zamknięci Żydzi nie mogli do tego przyłożyć ręki. Jesteśmy ludźmi nowoczesnymi, wiemy, że z ludzkich ramion nie wyrastają skrzydła. A morderca chodzi sobie wolno. Pozwól tym nieszczęsnym, małym ciałkom, aby powiedziały nam, kim on jest. Zmarli przemawiają do medyk Trotuli. To jej fach. I te dzieci do niej przemówią.

Przeor Gotfryd uważał, że rozmowa ze zmarłymi jest równie mało prawdopodobna jak skrzydlaci ludzie.

– To wbrew nauczaniu świętej Matki Kościoła, zabraniającemu naruszania świętości ciała.

Ustąpił w końcu, kiedy Szymon obiecał, że to nie będzie sekcja, tylko oględziny.

Szymon podejrzewał, że przeor uległ nie dlatego, że uwierzył, iż zmarli zdołają przemówić, ale raczej z obawy, iż jeśli odmówi, Adelia wróci tam, skąd przybyła, i z następnym atakiem pęcherza będzie musiał zmierzyć się samotnie.

Zatem tutaj, w kraju, do którego początkowo wcale nie chciała wędrować, medyczka musiała zmierzyć się z najgorszym przejawem braku człowieczeństwa.

– Ale, Wezuwio Adelio Rachelo Ortese Aguilar, takie jest twoje zadanie – powiedziała sobie. Kiedy czuła się niepewnie, lubiła przypominać sobie imiona, którymi tak szczodrze ją obdarzyła, wraz z wykształceniem i niezwykłymi poglądami, pewna para, która zabrała ją z otoczonej lawą kołyski na Wezuwiuszu i wzięła do swojego domu. – Tylko ty potrafisz to zrobić, więc zrób to.

W ręce trzymała jeden z trzech przedmiotów, znalezionych na ciałach dzieci. Drugi z nich oddano szeryfowi, trzeci rozdarł oszalały z gniewu ojciec. Ten zaś ocalił przeor i cichaczem jej przekazał.

Ostrożnie, tak by nie przykuwać niczyjej uwagi, uniosła symbol, żeby oświetlił go wpadający do świątyni snop światła. Upleciony był z sitowia, pięknie i bardzo misternie, na kształt kwinkunksa, specjalnej figury geometrycznej. Jeśli miała to być gwiazda Dawida, zapomniano o jednym z wierzchołków. Czy to jakaś wiadomość? Próba zrzucenia winy na Żydów przez kogoś słabo obeznanego z judaizmem? Podpis?

W Salerno, pomyślała, dałoby się ustalić, kto miał umiejętności, aby coś takiego zrobić, jednak tu, w Cambridge, gdzie sitowie rosło wszędzie, przy rzekach i strumieniach, jego pleceniem zajmowali się po domach wszyscy. Ona sama, idąc drogą do tego wielkiego klasztoru, widziała kobiety siedzące przed drzwiami, zajęte robieniem mat, koszy, samych w sobie stanowiących dzieła sztuki – a także mężczyzn, szykujących ozdobne strzechy.

Nie, pod tym względem owa gwiazda niczego nie mogła Adelii powiedzieć.

Powrócił roztrajkotany przeor Gotfryd.

– Koroner obejrzał ciała i zarządził publiczne śledztwo…

– A co on miał do powiedzenia?

– Ogłosił ich zmarłymi. – Na widok zdumionej miny kobiety dodał jeszcze: – Tak, tak, wiem, ale taką ma powinność. Koronerów nie wybiera się ze względu na ich umiejętności lekarskie. Teraz umieściłem szczątki w pustelni świętej Werberty. To spokojne i chłodne miejsce, nieco zbyt ciemne jak na twoje potrzeby, pani, ale mogę przynieść lampy. Oczywiście, będzie tam trzymana straż, ale zostanie odwołana na czas twoich badań. Oficjalnie będziesz tam, by przygotować ciała do pochówku.

Znowu zdumiona mina.

– Tak, tak, będą się temu dziwić, ale ja jestem tutaj przeorem i pierwszą osobą po Bogu Wszechmogącym.

Zaprowadził ją do bocznych drzwi i pokazał, którędy ma iść. Jakiś nowicjusz pielący klasztorny ogródek spojrzał na nich z zaciekawieniem, ale pstryknięcie palców przełożonego nakłoniło go, by wrócił do pracy.

– Poszedłbym z tobą, pani, ale muszę jeszcze iść do zamku i porozmawiać o całej sytuacji z szeryfem. Tak między nami, to musimy zapobiec kolejnym zamieszkom.

Przeor, patrząc na drobną, ubraną w brunatne szaty postać, dźwigającą torbę z koźlej skóry, modlił się, aby w tym wypadku osądy jego i Boga Wszechmogącego były zgodne.

Odwrócił się, chcąc zmówić modlitwę przy ołtarzu, jednak ujrzał, jak od jednej z kolumn nawy oddziela się jakiś cień, co go przestraszyło, a potem rozeźliło. Właściciel cienia trzymał w dłoni zwój cienkiego pergaminu.

– Co tutaj robisz, sir Rolandzie?

– Miałem poprosić o pozwolenie na oględziny ciał, panie – odparł poborca podatków – ale zdaje się, że ktoś mnie uprzedził.

– To zajęcie koronera i on już zrobił, co do niego należało. Za dzień, dwa dni zacznie się oficjalne dochodzenie.

Sir Roland wskazał głową boczne wejście.

– Jednak słyszałem, panie, jak instruowałeś tę niewiastę, aby teraz ona je obejrzała. Masz nadzieję, że powie ci więcej?

Przeor Gotfryd rozejrzał się wokół, szukając pomocy, lecz nigdzie jej nie znalazł.

Poborca podatków dopytywał się z wyraźnym i szczerym zainteresowaniem.

– Jak ona może tego dokonać? Za sprawą czarów? Przywołań? Czy ona jest nekromantą? Wiedźmą?

To już posuwało się za daleko. Przeor odrzekł spokojnie:

– Mój synu, te dzieci są dla mnie świętością, a tu jest kościół. Teraz możesz odejść.

– Panie, proszę o wybaczenie. – Poborca nie wyglądał na zbitego z tropu. – Ale ja również przykładam wagę do tej sprawy i otrzymałem królewski nakaz, na mocy którego mam się tym zająć. – Pomachał zwojem tak, by zakołysały się zwisająca z niego monarsza pieczęć. – Kim jest ta kobieta?

Królewski nakaz był ważniejszy od autorytetu przeora kanonii, nawet pierwszego po Bogu.

– Jest medykiem, specjalizuje się w naukach o chorobach i rozkładzie – oznajmił ponuro.

– No, oczywiście, Salerno. Powinienem się domyślić. -Poborca podatków gwizdnął z zadowoleniem. – Niewiasta medyk z jedynego miejsca w chrześcijańskim świecie, gdzie ktoś taki nie stanowi sprzeczności sam w sobie.

– Znasz je?

– Zatrzymałem się tam kiedyś.

– Sir Rolandzie! – Przeor uniósł dłonie w geście przestrogi. – Dla bezpieczeństwa tej młodej damy, w imię spokoju tutejszej społeczności i tego miasta, to, co powiedziałem, nie może wyjść poza te mury.

Vir sapit ąui pauca loąuitor, panie. To pierwsza rzecz, której uczą poborców podatków.

On jest nie tyle mądry, ile sprytny, uznał przeor, ale przypuszczalnie zdolny dochować tajemnicy. W jakim celu przybył? Nagle coś przyszło mu do głowy, wyciągnął rękę.

– Pokaż, panie, ten nakaz. – Przyjrzał się uważnie pismu, potem je oddał. – To tylko zwykły glejt dla poborcy podatków. Czyżby król zbierał teraz daniny i od umarłych?

– Nic podobnego, panie. – Sir Roland zdawał się urażony takim pomysłem. – I nie większe niż do tej pory. Ale jeśli ta niewiasta jest tu, aby prowadzić nieoficjalne śledztwo, jego rezultat może sprawić, iż zarówno miasto, jak i klasztor zostaną obłożone karną daniną. Nie powiem, że na pewno będą, ale mogą tu mieć zastosowanie grzywny, konfiskata dóbr et caetera. - Pulchne policzki poruszyły się w ujmującym uśmiechu. – Chyba że, oczywiście, będę mógł sam zobaczyć, iż wszystko jest w porządku.

Przeor poczuł się pokonany. Jak dotąd Henryk II powstrzymywał swoje chciwe dłonie, było jednak pewne, że przy okazji najbliższego sprawowania sądów Cambridge zostanie ukarane grzywną, i to dużą, za śmierć jednego z najbardziej dochodowych monarszych Żydów.

Każde naruszenie królewskich praw dawało władcy sposobność napełnienia szkatuły kosztem winnych. Henryk uważnie słuchał swoich poborców podatków, którzy spośród jego podwładnych budzili największy strach. Jeśli ten poborca doniesie mu o bezprawiu dokonanym w związku ze śmiercią dzieci, zęby żarłocznego lwa Plantagenetów wydrą miastu serce.

– Czego od nas chcesz, sir Rolandzie? – z udręką zapytał przeor Gotfryd.

– Chcę obejrzeć ciała. – Słowa te zostały wypowiedziane cicho, jednak smagnęły przeora niczym bicz.

Grube na dwie stopy mury utrzymywały chłód wewnątrz pustelni, leżącej na polanie na drugim krańcu lasu, tam gdzie z Barnwell wyruszano polować na jelenie, jednakże cela, w której saksońska święta Werberta spędziła swoje dorosłe życie – aż dosyć gwałtownie zakończył je najazd Dunów – nie nadawała się do tego, co miała zrobić Adelia. Po pierwsze, była niewielka. Po drugie, mimo dwóch lamp, które dostarczył przeor, panowały w niej ciemności. Szczelinę w murze przesłaniała drewniana okiennica. Przy maleńkim wejściu pod łukiem rosła wysoka do pasa trybula.

Do licha z sekretami, musi otworzyć drzwi, żeby mieć więcej światła – a muchy już szturmowały, pragnąc dostać się do środka.

Jak oni mogli się spodziewać, że będzie pracować w takich warunkach?

Adelia położyła swoją sakwę z koźlej skóry na trawie na zewnątrz, otworzyła ją, by zobaczyć, co ma w środku, potem przyjrzała się jeszcze raz – i już wiedziała, że odsuwa tę chwilę, kiedy przejdzie przez drzwi.

To śmieszne. Przecież nie jest amatorem. Szybko uklękła i poprosiła umarłych leżących za owymi drzwiami, by przebaczyli jej to, co zrobi z ich szczątkami. Poprosiła również, żeby sprawili, aby nie zapomniała o należnym im szacunku.

– Pozwólcie, niech wasze ciała i kości powiedzą mi to, czego nie mogą powiedzieć głosy.

Zawsze tak robiła. Nie miała pewności, czy zmarli ją słyszą, ale nie była aż taką ateistką jak jej przybrany ojciec, chociaż podejrzewała, że to, co czeka ją dzisiejszego popołudnia, może ją w kogoś takiego zmienić.

Wstała, wyjęła z sakwy ceratowy fartuch, włożyła go, zdjęła czepek, zawiązała na głowie hełm z gazy ze szklanym okularem. I otworzyła drzwi do celi…

Sir Roland Picot, zadowolony z siebie, rozkoszował się spacerem. Poszło łatwiej, niż się spodziewał. Tę szaloną kobietę, cudzoziemkę, na pewno zdołałby sobie jakoś podporządkować, ale nieoczekiwanym sukcesem stało się to, że kogoś tak ważnego jak przeor Gotfryd z powodu powiązań z ową niewiastą również miał w garści.

Kiedy zbliżył się do pustelni, przystanął. Wyglądała jak zwielokrotniony ul. Boże, jakże ci dawni pustelnicy lubili niewygodę. Widział też kobiecą postać pochyloną nad stołem tuż za otwartymi drzwiami.

By jeszcze ją sprawdzić, zawołał:

– Pani?

– Słucham?

Aha, pomyślał sir Roland. Jak łatwo. Niczym chwytanie ćmy. Kiedy się wyprostowała i odwróciła w jego stronę, przemówił:

– Pamiętasz mnie, pani? Jestem sir Roland Picot, któremu przeor…

– Nie obchodzi mnie, kim jesteś – rzuciła. – Właź do środka i odpędzaj muchy.

Wyjrzała, zobaczył odzianą w fartuch dziwaczną postać o głowie owada. Istota zerwała garść trybuli i wetknęła mu do ręki.

Nie takie plany miał sir Roland, lecz poszedł za nią, przeciskając się z niejakim trudem przez wejście do owego ula.

A potem znowu się przecisnął, tyle że w drugą stronę.

– O mój Boże.

– O co chodzi? – Była zła, podenerwowana. Oparł się o łuk drzwi, oddychając ciężko.

– Słodki Jezu, miej miłosierdzie dla nas wszystkich. – Smród był okropny. A jeszcze gorsze to, co leżało na stole.

– No to stój w drzwiach – mruknęła zirytowana. – Umiesz pisać?

Sir Roland przytaknął z zamkniętymi oczyma.

– To pierwsza rzecz, jakiej uczą poborców podatków. Wręczyła mu tabliczkę i kredę.

– Notuj to, co będę mówiła. I przy okazji odganiaj muchy. Złość zniknęła z jej głosu, pojawił się w nim beznamiętny ton.

– Zwłoki młodej osoby płci żeńskiej. Na czaszce zostało jeszcze kilka jasnych włosów. A zatem jest to… – przerwała, aby zerknąć na listę, którą wypisała inkaustem na grzbiecie dłoni -…Maria. Córka łowcy ptactwa. Wiek – sześć lat. Zniknęła na świętego Ambrożego, czyli… zaraz… rok temu. Zapisujesz?

– Tak, pani. – Kreda skrzypiała na tabliczce, jednak sir Ronald trzymał twarz zwróconą w stronę świeżego powietrza.

– Zwłoki są pozbawione ubrania. Ciało prawie całkowicie się rozłożyło. To, co zostało, miało kontakt z kredą. Na kręgosłupie jest pył wyglądający na zeschły torf, nieco jest go też w tylnej części miednicy. Jest tu gdzieś nieopodal bagnisko?

– Jesteśmy na skraju mokradeł. Zwłoki znaleziono na skraju bagniska.

– Czy ciała leżały twarzami do góry?

– Boże, nie wiem.

– Hm, jeśli tak, to by tłumaczyło ślady na plecach. Są nieznaczne. Ciała nie zakopano w mule, raczej w glebie bogatej w kredę. Ręce i stopy związano paskami czarnej materii. – Umilkła na chwilę. – W torbie mam pęsetę. Daj mi ją.

Pogrzebał w sakwie i wydobył parę cienkich drewnianych szczypczyków, patrzył, jak kobieta coś nimi zdejmuje i wyciąga to ku światłu.

– Matko Boska! – Powrócił do drzwi, tylko ramię wsunął do środka, by dalej wymachiwać tam trybulą. Z lasu dobiegło kukanie, jakby na potwierdzenie ciepła dnia i zapachu dzwonków, unoszącego się między drzewami. Witamy, kukułko, o Boże, witamy. Spóźniłaś się w tym roku.

– Wachluj mocniej – rzuciła do niego, a potem powróciła do monotonnego wykładu. -Te strzępy to paski sukna. Hm. Podaj mi fiolkę. Tutaj, tutaj. Gdzie ty jesteś, do licha?

Wyjął fiolkę z torby. Podał jej, poczekał, potem odebrał, teraz ze straszliwym strzępkiem w środku.

– We włosach są okruchy kredy. Poza tym coś się do nich przyczepiło. Hm. Kształt cukierka, przypuszczalnie jakiś lepki rodzaj słodyczy, który teraz wysechł na wąskie paseczki. To będzie wymagać dalszych badań. Podaj mi drugą fiolkę.

Poleciła mu zamknąć obie fiolki czerwoną glinką wziętą z torby.

– Czerwone dla Marii. Dla każdego z pozostałych inny kolor. Zadbaj o to dobrze.

– Tak, pani.


Zazwyczaj przeor Gotfryd wjeżdżał na zamek z pompą, a szeryf Baldwin z równą pompą składał mu wizyty. Miasto zawsze przecież musi widzieć, jacy dwaj ludzie są w nim najważniejsi. Dziś jednak przez to, jak zatroskany był duchowny, herold i cały orszak zostali gdzieś z tyłu, a on ruszył przez Wielki Most na wzgórze zamkowe tylko w towarzystwie brata Niniana.

Mieszczanie biegli za nim, czepiając się strzemion. Dla wszystkich miał odpowiedzi przeczące. Nie, to nie byli Żydzi. Jak oni by w ogóle mogli? No, spokojnie. Nie. Demon nie został jeszcze schwytany, ale zostanie, z Bożą pomocą zostanie. Nie, dajcie spokój Żydom, to nie oni.

Martwił się i o Żydów, i o gojów. Kolejne rozruchy mogłyby sprowadzić na miasto królewski gniew.

A jakby tego nie było dosyć, pomyślał z rozpaczą, to jeszcze napatoczył się ten poborca podatków. Niech go Bóg pokarze, jego i całe jego plemię. Wyjąwszy już sam fakt, że sir Roland wtykał nos tam, gdzie wtykać winien go raczej przeor, ba, zdecydowanie przeor, to duchowny troszczył się jeszcze o Adelię – i o siebie samego.

Ten smarkacz opowie wszystko królowi, pomyślał. Będzie i po niej, i po mnie. Podejrzewał nekromancję. Powieszają za to, a co do mnie… co do mnie, to doniosą papieżowi, no i mnie wygnają. A dlaczego, skoro ten poborca tak bardzo chciał obejrzeć ciała, nie nalegał na to, żeby asystować, kiedy badał je koroner? Dlaczego unikał oficjalnych działań, skoro sam był osobą publiczną?

Równie męczyło Gotfryda, że okrągła twarz sir Rolanda wydawała mu się dziwnie znajoma. Właśnie, sir Rolanda. Od kiedy to król pasuje poborców podatków na rycerzy? Zastanawiało go to przez całą drogę z Canterbury.

Gdy koń zaczął z trudem piąć się po stromej drodze do zamku, przeor oczyma duszy ujrzał scenę, jaka rozegrała się na tym wzgórzu rok temu. Ludzi szeryfa próbujących trzymać rozszalały tłum z dala od przestraszonych Żydów, siebie samego i szeryfa bezskutecznie walczących o porządek.

Panika i przekleństwa, ciemnota i przemoc… Tamtego dnia do Cambridge przybył sam diabeł.

A także ów poborca podatków. Twarz, która mignęła w tłumie i aż do teraz pozostawała zapomniana. Krzywiła się jak wszystkie pozostałe, a jej właściciel zmagał się… Zmagał się z kim? Z ludźmi szeryfa? Czy może stał po ich stronie? Ciężko było dostrzec w tym okropnym, hałaśliwym kłębowisku ludzkich kończyn.

Przeor cmoknął na konia, aby szedł dalej.

To, że ów człowiek pojawił się wtedy na placu, nie musiało być wcale czymś złowieszczym. Szeryfowie i poborcy podatków trzymali się razem. Szeryf zbierał daninę dla króla, królewski poborca dbał o to, by szeryf nie zatrzymywał zbyt wiele dla siebie.

Przeor szarpnął cuglami. Ale przecież widziałem go też znacznie później u Świętej Radegundy. Bił brawo szczudłarzowi. Właśnie wtedy, gdy zaginęła mała Maria. Boże, miej nas w opiece.

Przeor dźgnął konia piętami. Szybciej. Musi porozmawiać z szeryfem tak pilnie jak jeszcze nigdy dotąd.


– Hm. Miednica jest pęknięta od dołu, to możliwe przypadkowe uszkodzenie post mortem, choć jako że cięcia zdają się zadane z dużą siłą i na pozostałych kościach nie ma uszkodzeń, bardziej prawdopodobny jest rezultat działań jakiegoś dźgającego instrumentu atakującego srom…

Sir Roland znienawidził ją, znienawidził jej spokojny, wyważony ton. Krzywdziła teraz cały rodzaj niewieści, choćby przez sam sposób intonacji słów. Nie one powinny sprawiać, że otwierała swoje kobiece wargi, nie one winny nadawać im kształt i kalać powietrze. Relacjonowała czyn i niejako w nim przez to uczestniczyła. Stawała się sprawcą, jakąś wiedźmą. Jej oczy nie powinny bez rozlewu krwi spoglądać na to, co widziały.

Adelia zmuszała się zaś, aby widzieć nie człowieka, lecz świnię. Bo na świniach się uczyła. Świnie – w świecie zwierząt stworzenia najbliższe ludzkim ciałom i kościom. Na wzgórzach, za wysokim murem, Gordinus trzymał martwe świnie dla swoich studentów, niektóre zagrzebane, inne wystawione na światło dzienne. Jeszcze inne w drewnianej chatce, inne zaś w kamiennej.

Wielu studentów, których przyprowadzano do tej zagrody śmierci, odrzucał widok much oraz smród, rezygnowało. Tylko Adelia dostrzegała cud procesu, który truchło zmieniał w nicość.

– Nawet szkielet nie jest trwały i pozostawiony sam sobie w końcu rozsypie się w pył – nauczał Gordinus. – Co jest cudownym planem, bo dzięki temu nie przygniatają nas zgromadzone przez tysiąclecia trupy.

To było niesamowite, ten cały mechanizm, który zaczynał działać, gdy z ciała wyszło już ostatnie tchnienie, zostawiając je swoim własnym sprawom. Rozkład fascynował ją dlatego, że następował nawet bez pomocy ścierwnic i much plujek, one przybywały dopiero później, jeśli tylko miały dostęp do ciała. Wciąż nie rozumiała, czemu tak się działo.

Zatem, zdobywszy kwalifikacje medyka, nauczyła się swojego nowego fachu na świniach. Na świniach wiosną, na świniach latem, jesienią i zimą, o każdej porze roku, którą charakteryzował stosowny stopień rozkładu. Dowiadywała się, jak umarły, kiedy. Siedzące świnie, świnie skierowane głową do dołu, leżące świnie, świnie zarżnięte, zmarłe wskutek choroby, pogrzebane, niepogrzebane, trzymane w wodzie, stare świnie, maciory, które miały małe, knury, prosięta.

Prosię. Chwila zastanowienia. Prosię oglądane niedługo po śmierci. Miało tylko kilka dni. Zaniosła je do domu Gordinusa.

– Mam coś nowego – oznajmiła. – Ta materia w odbycie. Nie mogę określić, co to jest.

– To coś starego – powiedział. – Starego jak grzech. To ludzkie nasienie.

Zaprowadził ją na taras wychodzący na turkusowe morze, posadził, przypieczętował jej obecność kieliszkiem swojego najlepszego czerwonego wina. Potem zapytał, czy chce nadal uczyć się tego wszystkiego, czy też wrócić do zwyczajnej medycyny.

– Ujrzysz prawdę czy też będziesz jej unikać?

Przeczytał jej ustęp z Wergiliusza, z Georgik, nie mogła sobie przypomnieć który. Poemat zabrał ją na bezdroża skąpanych w słońcu wzgórz Toskanii, gdzie jagnięta, opite mlekiem, baraszkowały, podskakując radośnie pod opieką pasterzy, przygrywających sobie na fletniach Pana.

– Każdy z nich mógł wziąć owieczkę, wsunąć jej tylne nogi do swoich butów, a swój organ w jej tylny otwór – oznajmił Gordinus.

– Nie – odparła.

– Albo w dziecko.

– Nie.

– Albo w niemowlę.

– Nie.

– Ależ tak – mówił dalej. – Widywałem coś takiego. Czyż to nie psuje nieco Georgik?

To psuje wszystko. – Potem jeszcze dodała: – Nie mogę uczyć się dalej.

– Człowiek szybuje między rajem a otchłanią – wesoło stwierdził Gordinus. – Czasem unosi się do pierwszego, czasem spada do drugiego. Ignorowanie jego zdolności do czynienia zła jest byciem z własnej woli ślepym na wyżyny, ku którym może poszybować. Wobec ruchu planet może to wszystko być jednym i tym samym. Widziałaś ludzkie niziny, a właśnie przeczytałem ci kilka wersów o locie ku wyżynom. Wracaj zatem do domu, Adelio, i włóż opaskę na oczy. Nie mam do ciebie żalu. Ale jednocześnie zatkaj uszy na krzyki zmarłych. Nie dla ciebie jest prawda.

Poszła do domu, do szkół i szpitala, aby zyskać uznanie tych, których uczyła, i tych, którymi się opiekowała, ale skoro z jej oczu zdjęto przepaskę, z uszu wyjęto zatyczki, męczyły ją krzyki umarłych. Wróciła zatem do studiowania świń, a gdy była już gotowa, ludzkich ciał.

Jednak przy sprawach takich jak ta, która właśnie leżała przed nią na stole, znowu wkładała metaforyczną opaskę na oczy, zasłaniała je z własnej woli, aby powstrzymać swój upadek ku bezużyteczności wynikającej z rozpaczy. Stanowiła konieczną przysłonę, która pozwalała patrzeć, ale nie pozwalała dostrzec rozerwanego, a kiedyś niepokalanego ciała dziecka, lecz tylko znajome szczątki świni.

Dźgnięcia w okolicy miednicy pozostawiły wyraźne ślady. Widywała już rany od noża, ale te nimi nie były. Ostrze instrumentu, którym zadano obrażenia, wydawało się bardziej złożone. Chętnie odłączyłaby miednicę od reszty ciała i poddała bardziej wnikliwemu oglądowi przy lepszym świetle. Obiecała jednak przeorowi Gotfrydowi nie dokonywać sekcji. Pstryknęła palcami, przywołując mężczyznę, aby przyniósł jej tabliczkę i kredę.

Przyglądał się jej, kiedy się odwróciła. Promienie słońca między kratami w maleńkim okienku pustelni świętej Werberty padały zarówno na kobietę, jak i olbrzymią kolorową muchę, która wisiała nad stołem. Gaza wygładziła rysy Adelii i uczyniła podobną do owada, kosmyki włosów przyciskała do głowy niczym spłaszczone czułki. I jeszcze owa brzęcząca natarczywie, wygłodniała, zwarta chmura unosząca się ponad nią.

Ukończyła diagram, podniosła tabliczkę i kredę tak, aby mężczyzna mógł je odebrać.

– Bierz to – rzuciła. Brakowało jej Mansura. Kiedy sir Roland się nie ruszył, odwróciła się i spostrzegła, jak na nią patrzy. Widywała już coś takiego. Znużonym głosem, niemal do siebie, powiedziała:

– Dlaczego oni zawsze chcą zabić posłańca? Odwzajemnił spojrzenie. Czy na tym właśnie polegała jego złość? Wyszła na zewnątrz, odganiając muchy.

– To dziecko powiedziało mi, co mu się przytrafiło. Przy odrobinie szczęścia może powiedzieć mi także, gdzie. A potem, przy jeszcze większym szczęściu, zdołamy dojść do tego, kto to zrobił. Jeśli nie chcesz się tego dowiedzieć, to idź do diabła. Ale znajdź mi kogoś, kto chce się dowiedzieć.

Uniosła kask, przeczesała włosy, przelotnie błysnęły kolorem ciemnoblond. Zwróciła twarz ku słońcu.

Pomyślał, że chodzi o oczy. Przymknąwszy powieki, wracała do swoich prawdziwych lat, których jak dostrzegł, miała trochę mniej niż on. Wtedy nieco bardziej zbliżała się do kobiecości. Te oczy nie były dla niego. Wolał słodsze. I okrąglejsze. Otwarte ją postarzały. Zimne i ciemne jak kamienie, mające też tyle samo emocji, ile one. Nic dziwnego, jeśli zastanowić się, na co patrzyły.

Ale jeśli ona naprawdę potrafiłaby wywróżyć…

Oczy zwróciły się w jego stronę.

– No i? Szybko chwycił i zabrał z jej ręki tabliczkę oraz kredę.

– Do usług, pani.

– Jest więcej gazy – powiedziała. – Zakryj sobie twarz, a potem wejdź i do czegoś się przydaj.

A, i jeszcze dobre maniery, pomyślał, on przecież lubi niewiasty o dobrych manierach. Jednak kiedy znów nasunęła maskę na głowę, wyprostowała szczupłe ramiona i pomaszerowała do kostnicy, dostrzegł w niej dzielność zmęczonego żołnierza, powracającego do boju.

W drugim zawiniątku był Harold, rudowłosy syn sprzedawcy węgorzy, uczeń klasztornej szkoły.

– Ciało lepiej zachowane niż u Marii, wygląda to na mumifikację. Powieki odcięte, tak samo genitalia.

Rowley odłożył wachlarz zielska i się przeżegnał.

Tabliczka pokrywała się strasznymi wyrazami, słowami nie do wypowiedzenia, tyle że ona wszystkie je wymówiła. Więzy. Jakiś ostry instrument. Wtargnięcie w odbyt.

I, raz jeszcze, ślady kredy.

To ją zainteresowało. Rozpoznał to po jej pomrukach.

– Miejsce, gdzie wydobywa się kredę?

– Niedaleko jest Trakt Icknield – powiedział, starając się być pomocny. – Wzgórza Gog i Magog, tam gdzie się zatrzymaliśmy z powodu przeora, są kredowe.

– Oboje mają kredę we włosach. W wypadku Harolda nieco też przyczepiło się do pięt.

– Co to znaczy?

– Że ciągnięto go po kredzie.

W trzecim zawiniątku spoczywały szczątki Ulryka, ośmiolatka, który zaginął tego roku na świętego Edwarda i fakt, że zniknął w porównaniu z innymi całkiem niedawno, sprawiał, iż badająca częściej mruczała swoje „hm".

To zaś uczyniło sir Rowleya czujniejszym, bo zaczął już rozpoznawać, kiedy ta kobieta znajdowała lepszy i obszerniejszy materiał do badań.

– Brak powiek, brak genitaliów. Ten w ogóle nie został pochowany. Jaka była w tych stronach pogoda w marcu?

– Pani, sądzę, że w całej wschodniej Anglii było sucho. Narzekano powszechnie, że marnieją nowo zasadzone rośliny. Zimno, ale sucho.

Zimno, ale sucho. W pamięci, z której słynęła w Salerno, zaczęła przeglądać zagrodę śmierci i zatrzymała się przy świni z numerem siedemdziesiąt osiem. Mniej więcej taka sama masa ciała. Zwierzę też leżało martwe ponad miesiąc przy pogodzie chłodnej i suchej, a nastąpił znacznie większy rozkład. Adelia spodziewałaby się więc po tych zwłokach podobnego stanu.

– Czy trzymano cię przy życiu po tym, jak zaginąłeś? – zapytała ciała, zapominając, że słyszy ją ten obcy, a nie Mansur.

– Jezus Maria, czemu to mówisz? Zacytowała Eklezjastesa, co zwykła robić przy swoich studentach.

Wszystko ma swoją porę… Czas narodzin i czas śmierci; czas siewu i czas zbierania tego, co się zasiało. A także czas gnicia.

– Więc ten diabeł trzymał go żywcem? Jak długo?

– Nie wiem. Istniały tysiące powodów różnicy między tym trupem a świnią numer siedemdziesiąt osiem. Czuła się zirytowana, bo była zmęczona i bardzo smutna. Mansur o nic by nie pytał, dobrze wiedząc, że jej spostrzeżeń nie należy traktować jako rozmowy.

– Z tego się nie dowiem. Ulryk też miał kredę na piętach. Do czasu, gdy każde ciało znów owinięto w płótno, aby można było złożyć je do trumny, słońce zaczynało już zachodzić. Kobieta wyszła na zewnątrz, zdjęła fartuch i kask, zaś sir Roland chwycił lampy, wyniósł je, zostawiając celę oraz to, co w niej spoczywało, pogrążone w błogosławionej ciemności.

Przy drzwiach klęknął, tak jak kiedyś przed Grobem Pańskim w Jerozolimie. Tamta maleńka komnatka była tylko nieco większa od izby, którą miał teraz przed sobą. Stół, gdzie leżały dzieci z Cambridge, miał mniej więcej takie same rozmiary jak Grób Chrystusa. I tam też było ciemno. Nad świętym miejscem i obok niego wznosił się kompleks ołtarzy i kaplic, tworzących wielką bazylikę, zbudowaną przez pierwszych krzyżowców. Rozbrzmiewał echem szeptów pielgrzymów oraz głosami greckich prawosławnych mnichów, śpiewających na Golgocie niekończące się hymny.

Tutaj było słychać tylko brzęk much.

Winien się pomodlić za zmarłych oraz o pomoc i przebaczenie dla siebie.

Teraz się za nich pomodlił.

Kiedy wyszedł, kobieta myła się, opłukiwała twarz i ręce wodą z miski. Gdy skończyła, zrobił to samo – medyczka wcześniej zaprawiła wodę mydlnicą. Gniotąc łodygi, oczyścił dłonie. Czuł się zmęczony, o Jezu, jak bardzo czuł się zmęczony.

– Gdzie się zatrzymałaś? – zapytał. Popatrzyła na niego, jakby widziała go po raz pierwszy.

– Mówiłeś, że jak masz na imię? Starał się nie denerwować. Jej wygląd wskazywał, że była zmęczona jeszcze bardziej niż on.

– Sir Roland Picot, pani. Rowley dla przyjaciół. Którym, z tego co dostrzegał, nie miała zbytniej ochoty się stać. Skinęła głową.

– Dziękuję za pomoc. Spakowała torbę, podniosła ją i wyszła. Pospieszył za nią.

– Czy mogę spytać, jakie wnioski wyciągnęłaś ze swoich badań?

Nie odpowiedziała.

Do licha z tą kobietą. Uznał, że skoro robił dla niej notatki, to pewnie wycofała się teraz, aby wnioski wyciągnął już sam. Jednak Rowley, który wcale nie był pokornym człowiekiem, miał świadomość, że spotkał kogoś o wiedzy, o której on nawet nie mógłby marzyć. Spróbował więc raz jeszcze.

– Komu złożysz raport o tym, czego się dowiedziałaś? Bez odpowiedzi. Szli poprzez długie cienie dębów, padające na mury przyklasztornego parku. Z kaplicy dobiegał dźwięk dzwonów obwieszczających nieszpory, a przed nimi, tam gdzie na tle nieba z zachodzącym słońcem stały piekarnia i browar, z budynków wysypywały się postaci w fioletowych komżach, niczym kwietne płatki rzucane w jednym kierunku.

– Pójdziemy na nieszpory?

Jeśli sir Roland kiedykolwiek potrzebował balsamu wieczornej litanii, to właśnie teraz.

Pokręciła głową.

– Nie pomodlisz się za te dzieci? – zapytał wściekle. Odwróciła się, ujrzał twarz aż upiorną ze zmęczenia i wściekłości.

– Nie jestem tutaj, aby się za nie modlić – odparła. – Przybyłam po to, by przemówić w ich imieniu.

Загрузка...