Rozdział 16

W sali powietrze nagrzało się i zrobiło ciężkie. Mężczyźni przymrużyli oczy, usta im obwisły, ciała zesztywniały. Weronika wiła się po podłodze wśród sitowia, zadarła habit, wskazywała swój srom, wrzeszcząc, że diabeł wszedł w nią właśnie tamtędy, tamtędy.

Stało się tak, jakby ważąca tyle co piórko mała plecionka okazała się tak ciężka od win i tak ogromna, że mniszka uznała, iż wszystko wyszło już na jaw. Otworzyły się drzwi do sali, do środka weszło coś cuchnącego.

– Modliłam się do Matki Przenajświętszej… ocal mnie, ocal, Maryjo… ale on przebił mnie swoim rogiem, tutaj, tutaj. Jakże to bolało… on miał rogi… Nie potrafiłam… słodki Synu Maryi, kazał mi patrzeć, jak robi… straszne rzeczy, straszne… tam była krew, tyle krwi. Pragnęłam krwi Pana, ale byłam niewolnicą diabła… on mnie krzywdził, krzywdził… on gryzł moje piersi, tutaj, o tutaj, rozbierał mnie… bił mnie., wsadzał mi swój róg w usta… Modliłam się, aby zjawił się słodki Jezus… ale on był księciem ciemności… jego głos w moich uszach kazał mi robić różne rzeczy… bałam się… powstrzymajcie go, nie dajcie mu…

Modlitwy i poniżenie. To trwało i trwało.

Ale pozostawałaś w sojuszu z bestią, pomyślała Adelia. Całe miesiące. Bez końca. Oprawiał dziecko po dziecku, patrzyłaś na ich męki i nigdy nie spróbowałaś się uwolnić. To wcale nie była niewola.

Weronika obnażała nie tylko swoją duszę, ale także młode ciało. Habit zadarła aż ponad kolana. Spod rozdartej szaty ukazały się delikatne piersi.

To jest przedstawienie. Ona zrzuca winę na diabła. Ona zabiła Szymona. Jej się to podobało. Miłość cielesna, o nią właśnie chodziło.

Rzut oka na sędziów zdradził, że są jak urzeczeni, nawet bardziej niż urzeczeni. Ręka biskupa Norwich spoczywała na kroczu, stary archidiakon ciężko dyszał. Z ust Huberta Waltera ciekła ślina. Nawet Rowley oblizywał wargi.

W chwili przerwy, kiedy Weronika łapała oddech, odezwał się biskup, niemal z czcią.

– Opętanie przez demona. Najbardziej oczywisty przypadek, jaki kiedykolwiek widziałem.

A zatem uczyniły to demony. Nastąpiła kolejna próba podważenia autorytetu Kościoła, dokonana przez księcia ciemności. Godny pożałowania, ale zrozumiały incydent w tej wojnie między grzechem a świętością. Winić można tylko diabła. Pełna rozpaczy Adelia spojrzała w twarz jedynemu mężczyźnie w tej sali, który patrzył na to wszystko z sardonicznym uśmieszkiem.

– Ona zabiła Szymona z Neapolu – oznajmiła.

– Wiem.

– Pomogła zabić dzieci.

– Wiem – odparł król. Weronika czołgała się teraz po podłodze jak robak w stronę sędziów.

Złapała za kapcie archidiakona, a jej miękkie ciemne włosy kaskadą opadły na jego stopy.

– Ocal mnie, mój panie, nie pozwól mu znowu mną owładnąć. Pragnę Pana naszego, zwróć mnie mojemu Odkupicielowi. Odeślij diabła.

Wśród owego szaleństwa i nieładu zniknęła niewinność, a jej miejsce zajęło zmysłowe piękno, starsze i bardziej posiniaczone niż to, które zastąpiło – ale jednak piękno.

Archidiakon schylił się, sięgnął ku niej.

– Chodź, chodź, moje dziecko. Stół zadrżał, kiedy Henryk uderzył pięścią w blat.

– Czy hodujesz świnie, mój wielmożny przeorze? Przeor Gotfryd oderwał oczy od mniszki.

– Świnie?

– Świnie. I niech ktoś postawi tę kobietę na nogi. Wydano polecenia. Hugo wyszedł z sali. Dwóch zbrojnych podniosło

Weronikę, zawisła między nimi.

– A teraz, pani – odezwał się do niej król – pomożesz nam. W oczach Weroniki, kiedy uniosły się ku niemu, na chwilę pojawiło się zastanowienie.

– Zwróć mnie mojemu Odkupicielowi, panie. Pozwól mi obmyć moje grzechy we krwi Pana.

– Odkupić może tylko prawda, a zatem opowiedz nam, jak ten diabeł zabijał dzieci. W jaki sposób. Musisz nam pokazać.

– Czy Pan tego chce? Tam była krew, tyle krwi.

– On na to nalega. – Henryk w ostrzegawczym geście wyciągnął rękę w stronę sędziów, którzy nadal stali. – Ona wie, ona to widziała. Ona nam pokaże.

Zjawił się Hugo z prosięciem, pokazał je królowi, który skinął głową. Kiedy myśliwy niósł je obok medyczki w stronę kuchni, oszołomiona Adelia spostrzegła mały okrągły ryjek. Zapachniało chlewem.

Jeden ze zbrojnych ruszył, prowadząc Weronikę w tym samym kierunku, za nim szedł drugi, ceremonialnie na wyciągniętych dłoniach trzymał nóż o liściastym kształcie. Krzemienny nóż. Ten nóż.

Czy właśnie o to mu chodzi? Boże, miej nas w opiece, miej w opiece nas wszystkich.

Sędziowie, zgromadzeni oraz mrugająca ze zdumienia Walburga ruszyli w stronę kuchni. Przeorysza Joanna chciała zostać w sali, jednak król Henryk złapał ją za łokieć i pociągnął za sobą.

Kiedy obok Adelii przechodził Rowley, powiedziała mu:

– Ulfowi nie wolno na to patrzeć.

– Posłałem go do domu z Gylthą.

Potem i on poszedł. Medyczka została w pustym refektarzu.

Czy to zostało zaplanowane? Chodziło o coś więcej, nie tylko o udowodnienie winy Weroniki. Henryk chciał ugodzić w Kościół, potępiający go za śmierć Becketa.

Straszne. Pułapka zastawiona przez zmyślnego króla, nie tylko na ową kreaturę, co wpadłaby w nią albo i nie, zależnie od tego, jak sama okazałaby się zmyślna, ale także po to, żeby pokazać największemu wrogowi jego własną słabość. I niezależnie od stopnia splugawienia istoty, na którą zastawiono sidła, to jednak zawsze były sidła.

Ciągły ruch pozostawił drzwi na krużganki otwarte. Wstawał świt, kanonicy śpiewali, śpiewali cały czas. Kiedy Adelia słuchała ich chóru, splatającego na nowo porządek i piękno, poczuła, że nocne powietrze chłodzi łzy na jej policzkach, te łzy, o których nawet nie miała pojęcia.

Z kuchni dobiegł ją głos króla.

– Położyć je na stół do krojenia… Bardzo dobrze, siostro. Pokaż nam, co on robił.

W dłoń Weroniki włożono nóż…

Nie rób tego, nie trzeba… Tylko im powiedz…

Głos mniszki było słychać wyraźnie.

– Zostanę odkupiona?

– Prawda jest odkupieniem – powtórzył Henryk nieustępliwie. – Pokaż to nam.

Cisza.

Mniszka odezwała się ponownie.

– Wiecie, on nie lubił, kiedy one były tak blisko jego oczu – rozległo się pierwsze kwiknięcie prosiaka – a potem…

Adelia zatkała uszy, ale dłonie nie zdołały stłumić kolejnego kwiknięcia, potem jeszcze jednego, jeszcze jednego… a ponad tym kobiecego głosu.

– Tak jak teraz, a potem tak. I potem… Ona jest obłąkana. Jeśli to coś wcześniej było sprytem, to sprytem szaleńca. Ale teraz nawet on ją opuścił. Dobry Boże, co też musi dziać się w jej głowie?

Śmiech? Nie, jakiś chichot, wariacki, narastający, wysysający życie z odbieranego życia. Ludzki głos Weroniki zmieniał się w nieludzki, wznosił się ponad agonalnymi piskami prosiaka, aż wreszcie stał się rykiem pasującym do wielkich, umazanych trawą zębisk i długich uszu. Wydostał się na normalność nocy, skruszył ją.

To było rżenie oślicy.


Zbrojni sprowadzili mniszkę z powrotem do refektarza i cisnęli na podłogę. Prosięca krew, która splamiła jej habit, zaczęła wsiąkać w sitowie. Sędziowie omijali ją szerokim łukiem, biskup Norwich, zamyślony, wycierał swoje obryzgane szaty. Mansur i Rowley mieli skupione twarze. Rabin Gotsce był całkiem blady. Przeorysza Joanna opadła na ławę, ukryła twarz w ramionach. Hugo oparł się o framugę drzwi, tępo patrzył w przestrzeń.

Adelia pospieszyła do siostry Walburgi, która zatoczyła się i upadła, rękoma chwytając się powietrza. Uklękła, dłonią ujęła podbródek zakonnicy.

– Spokojnie, oddychaj spokojnie. Spokojne, płytkie oddechy. Usłyszała głos Henryka.

– I jak, moi panowie? Wygląda na to, że ona w pełni współdziała z diabłem.

Wyjąwszy przerażony oddech Walburgi, na sali panowała cisza. Po chwili ktoś się odezwał, jeden z biskupów.

– Oczywiście, ona będzie sądzona przez sąd kościelny.

– Masz na myśli to – odparł król – że skorzysta z ochrony dawanej przez stan duchowny?

– Panie, ona wciąż jest jedną z nas.

– I co z nią zrobicie? Kościół nie może wieszać. Nie może rozlewać krwi. Wszystko, co może zrobić ten wasz sąd, to ekskomunikować ją i wyrzucić z Kościoła. Co się stanie, kiedy znowu przyzwie ją jakiś zabójca?

– Plantagenecie, strzeż się – teraz odezwał się archidiakon. – Pragniesz się spierać ze świętym Tomaszem? Czyż on ma ponownie zginąć z rąk twoich rycerzy? Będziesz podawał w wątpliwość jego własne słowa? „Stan duchowny ma za króla tylko Chrystusa i tylko królowi niebieskiemu podlega; winni rządzić się własnym prawem". Dzwon, księga i świeca są naszym najwyższym prawem. Owa plugawa niewiasta straci swoją duszę.

Oto był głos, który odbijał się echem w katedrze, tej o stopniach splamionych krwią arcybiskupa. Zabrzmiał również echem w owym prowincjonalnym refektarzu, gdzie w deski podłogi wsiąkała krew prosięcia.

– Ona już straciła swoją duszę. Czy Anglia ma stracić więcej dzieci? Zabrzmiał inny głos, używający przeciwko Becketowi rozumnych, świeckich argumentów. Wciąż pozostawał rozumny.

I nagle przestał takim być. Henryk chwycił jednego ze swoich zbrojnych za ramiona, potrząsnął nim. Ruszył dalej, potrząsnął rabinem, następnie Hugonem.

– Widzicie? Widzicie? O to właśnie kłóciłem się z Becketem. Miejcie swoje sądy, mówiłem, ale przekażcie winnych do moich sądów, abym ich karał. – Ludzie rozpierzchali się po sali jak szczury. – I przegrałem, wiecie? Mordercy i gwałciciele chodzą wolno po moim kraju, bo ja przegrałem.

Hubert Walter złapał go za ramiona, prosił, ale monarcha ciągnął go za sobą.

– Panie mój, panie… pamiętaj, błagam cię, pamiętaj. Henryk strząsnął go, spojrzał w dół na niego.

– Nie zapomnę, Hubercie. – Przesunął dłonią po ustach, ścierając rozbryzganą ślinę. – Słyszycie mnie, moi panowie? Nie zapomnę.

Teraz się uspokoił, patrzył na drżących sędziów.

– Osądźcie ją, potępcie, zabierzcie jej duszę, ale ja nie zniosę, żeby oddech tej kreatury kaził moje królestwo. Odeślijcie ją z powrotem do Turyngii, wyślijcie do dalekich Indii, gdziekolwiek, ale nie będę już tracił więcej dzieci i na zbawienie mojej duszy, jeśli to coś za dwa dni wciąż jeszcze będzie oddychać powietrzem Plantagenetów, ogłoszę światu, że Kościół wypuścił to wolno. A jeśli chodzi o ciebie, pani…

Zwrócił się teraz do przeoryszy Joanny. Uniósł jej głowę ze stołu, chwytając za welon, zerwał go, ukazał szorstkie siwe włosy.

– A jeśli chodzi o ciebie… to gdybyś poświęciła pilnowaniu swoich sióstr choć połowę uwagi, z jaką pilnujesz swoich ogarów… Ona ma odejść, rozumiesz? Ona ma odejść albo rozwalę ten twój klasztor kamień po kamieniu, a ciebie razem z nim. Teraz wyjdź stąd i zabierz ze sobą tę śmierdzącą larwę.

To było ponure odejście. Przeor Gotfryd stał u drzwi, wyglądał staro i niezdrowo. Deszcz ustał, ale zimne, wilgotne powietrze świtu podniosło z ziemi mgły. Owych zakapturzonych, odzianych w płaszcze postaci dosiadających koni i wchodzących do lektyk prawie nie dało się rozróżnić. Jednak trwała cisza, wyjąwszy stukot kopyt o bruk, parskanie koni i śpiew drozda, a z wybiegu dla kur dobiegło pianie koguta. Nikt się nie odzywał. Wszyscy wyglądali jak lunatycy, jak czyśćcowe dusze.

Tylko król odjeżdżał hałaśliwie, gromada ogarów i konnych pogalopowała ku bramom i otwartej przestrzeni.

Adelii zdało się, że widziała też dwie postaci w welonach, odprowadzane przez zbrojnych. Może tamta sylwetka w kapeluszu, zgarbiona, samotna, była rabinem. Tylko Mansur stał przy boku medyczki, niech go Bóg za to błogosławi.

Podeszła do zapomnianej Walburgi i objęła ją. Czekała na Rowleya Picota. Czekała i czekała.

On ani do niej nie przybył, ani stąd nie odszedł.

Ach, tak…

– Wygląda na to, że musimy ruszać na piechotę – oznajmiła. – Dasz radę? Martwiła się o Walburgę. Po tym, co dziewczyna widziała w kuchni, a czego nie powinna nigdy oglądać, jej puls był wręcz zatrważająco szybki.

Mniszka przytaknęła.

Razem wolno szły poprzez mgłę. Mansur kroczył obok nich. Adelia dwukrotnie obejrzała się za Stróżem i dwukrotnie sobie przypomniała. Kiedy zaś odwróciła się po raz trzeci…

– Dobry Boże, nie.

– Co się stało? – zapytał Arab.

Za nimi szedł Rakszasa, jego stopy nurzały się we mgle. Eunuch wyciągnął sztylet, potem wsunął go do połowy do pochwy.

– To ten drugi. Zostań tutaj. Wciąż oddychając ciężko z przerażenia, Adelia patrzyła, jak Arab idzie przed siebie i zagaduje Gerwazego z Coton, tego o sylwetce tak bardzo przypominającej zabitego rycerza, właśnie tego sir Gerwazego, teraz jakby mniejszego i dziwnie onieśmielonego. On i Saracen poszli dalej wzdłuż ścieżki, zniknęli medyczce z oczu. Coś mamrotali. Przez ostatnich kilka tygodni angielski Mansura znacznie się poprawił. Saracen wrócił samotnie. Teraz cała trójka znowu szła razem.

– Poślijmy mu garnek rdestu – odezwał się.

– Dlaczego? – A potem, jako że wszystko, co normalne, zostało ciśnięte gdzieś na bok, Adelia uśmiechnęła się szeroko. – On… Mansurze, on złapał chorobę weneryczną?

– Inni lekarze nie zdołali mu pomóc. Biedak już dawno próbował się mnie poradzić. Mówi, że przypatrywał się domowi Żyda, czekając na mój powrót.

– Widziałam go. Wystraszył mnie na śmierć. Dam mu tego cholernego rdestu, ale zaprawię go pieprzem. To go oduczy czajenia się na brzegu rzeki. Jego i jego chorobę.

– Bądźże medykiem – zganił ją Mansur. – To stroskany człowiek, przerażony tym, co powie jego żona, niech Allach się nad nim zmiłuje.

– No to powinien być jej wierny – odparła Adelia. – Tfu, to będzie akurat w samą porę, jeśli to rzeżączka – wciąż się szeroko uśmiechała. – Ale nie mów mu o tym.

Ulżyło im, kiedy dotarli do bram miasta i ujrzeli Wielki Most. Przechodziło po nim stado owiec, tak wielkie, że wprawiało go w drżenie. Jacyś żacy, zataczając się, wracali do domu po ciężkiej nocy.

Walburga gwałtownie wypuściła powietrze i powiedziała pełna zdumienia:

– Ale ona była przecież najlepsza z nas, najświętsza. Podziwiałam ją, była taka dobra.

– Była obłąkana – odparła Adelia. – Trudno to wytłumaczyć.

– Skąd się to bierze?

– Nie wiem. Może zawsze w niej było. Była dławiona. Skazana na życie w cnocie i posłuszeństwie już w wieku trzech lat. Przypadkowo spotkała mężczyznę, który nad nią zapanował. Rowley opowiadał, że Rakszasa pociągał kobiety. „Bóg wie dlaczego. Nie traktował ich dobrze". Czy wściekłe spółkowanie wyzwoliło obłęd mniszki? Być może.

– Nie wiem – powtórzyła Adelia. – Oddychaj płytko. Powoli. Kiedy dotarli do wejścia na most, kłusem zbliżył się do nich jakiś konny. Sir Rowley spojrzał w dół, na medyczkę.

– Czy doczekam się jakichś wyjaśnień, pani?

– Wyjaśniłam już wszystko przeorowi Gotfrydowi. Jestem ci wdzięczna i zaszczycona twoimi oświadczynami…

Och, niedobrze.

– Rowley, chciałabym za ciebie wyjść, tylko za ciebie, za nikogo innego, naprawdę. Ale…

– A czyż tego ranka nie wychędożyłem cię zacnie? Specjalnie mówił po angielsku, Adelia poczuła, jak zakonnica u jej boku wzdryga się, słysząc to stare, saksońskie i wulgarne słowo.

– Zaiste – odparła.

– Uratowałem cię. Ocaliłem przed tym potworem.

– To także zrobiłeś. Ale był tam też ów wir sił, które oplątywały ją i Szymona z Neapolu i doprowadziły do odkrycia na wzgórzu Wandlebury, mimo nieszczęsnego pomysłu Adelii, żeby pójść tam samotnie.

Te same siły doprowadziły do ocalenia Ulfa. Uwolniły Żydów. Choć nikt poza królem o tym nie wspominał, całe śledztwo stanowiło połączenie logiki, chłodnego rozumowania oraz… och, no dobrze, instynktu, ale instynktu opartego na wiedzy; w tej epoce kierującej się głównie naiwną wiarą, rzadkie to były umiejętności, zbyt rzadkie, aby utonąć, tak jak utonął Szymon, zbyt cenne, aby je pogrzebać, tak jak ona zostałaby pogrzebana w małżeństwie. Medyczka o tym wszystkim myślała w udręce, ale rezultat tych rozmyślań był nieuchronny. Chociaż ona się zakochała, to reszta świata się nie zmieniła. Trupy wciąż krzyczą. Miała obowiązek ich wysłuchać.

– Ja nie mogę wyjść za mąż – oznajmiła. – Jestem medykiem umarłych.

– Na pewno powitają cię z radością. Dźgnął konia ostrogami i ruszył na most, zostawiając Adelię samą i dziwnie urażoną. Mógłby przynajmniej odprowadzić ją i Walburgę do domu.

– Hej! – krzyknęła za nim. – Ślesz głowę Rakszasy na Wschód, do Hakima?

Przypłynęła do niej jego odpowiedz.

– Właśnie tam, do licha, już moja w tym głowa! Zawsze potrafił ją rozbawić, nawet kiedy płakała.

– To dobrze – stwierdziła.


Tego dnia w Cambridge wiele się wydarzyło.

Sędziowie wysłuchali zeznań i wydali wyroki w sprawach kradzieży, obrzynania monet, ulicznych bójek, uduszenia niemowlęcia, bigamii, kłótni o miedzę, zbyt słabego piwa, za małych bochenków chleba, podważanych testamentów, śmiertelnych wypadków, włóczęgostwa, żebractwa, sporów kapitanów łodzi, sąsiedzkich bijatyk, podpalenia, uciekających dziedziczek i krnąbrnych czeladników.

W południe zrobiono przerwę. Grzmot werbli i dźwięk trąb przykuły uwagę tłumów na podzamczu. Na podwyższeniu, przed sędziami, stanął herold, odczytał z pergaminu, tak by usłyszano go w mieście:

– „Niechaj będzie wiadome, że w obliczu Boga i ku ukontentowaniu sędziów, rzeczonemu rycerzowi, niejakiemu Joscelinowi z Grantchester, dowiedziono, iż to on jest nikczemnym zabójcą Piotra z Trumpington, Harolda z Parafii Świętej Marii, Marii córki Bonninga, łowcy ptactwa, oraz Ulryka z Parafii Świętego Jana i że wspomniany już Joscelin z Grantchester zginął, gdy go chwytano, a jak przystoi w przypadku takiego zbrodniarza, pożarty został przez psy.

Niech będzie także wiadome, że Żydzi z Cambridge oczyszczeni zostali z oskarżeń o te morderstwa, tak aby mogli powrócić do prawnie im przynależnych domów i zajęli je bez przeszkód. W imię Boże, podpisano Henryk, król Anglii".

Nie było wzmianki o mniszce, Kościół milczał w jej sprawie. Ale w całym Cambridge o tym szeptano. Po południu Agnieszka, żona sprzedawcy węgorzy oraz matka Harolda, rozebrała małą chatynkę, w której przesiadywała pod bramami zamku od czasu śmierci syna, zatargała szałas w dół zbocza i odbudowała pod bramą klasztoru Świętej Radegundy.

To widzieli i słyszeli wszyscy.

Innych rzeczy dokonano potajemnie oraz w ciemnościach, chociaż dokładnie nie wiadomo, kto to robił. Na pewno wysocy dostojnicy Kościoła zebrali się za zamkniętymi drzwiami, a jeden wołał: „któż uwolni nas od tej hańbiącej nas kobiety?", dokładnie jak wołał kiedyś Henryk II, aby uwolniono go od kłopotliwego Becketa.

Co później wydarzyło się za tymi zamkniętymi drzwiami, było już mniej znane, albowiem nie wydano żadnych poleceń, choć pojawiły się sugestie tak delikatne jak skrzydełka komara, tak nikłe, że wprost nie dawało się ich wysłowić, wyrażono życzenia tak subtelnym kodem, iż odczytać mogli je tylko ci, którzy znali do niego klucz. Może wszystko dlatego, aby o tych ludziach – a oni nie byli duchownymi – którzy zeszli z Zamkowego Wzgórza do klasztoru Świętej Radegundy, nie dało się powiedzieć, iż działali z czyjegoś rozkazu.

Ani nawet w ogóle, że to oni zrobili.

Przypuszczalnie Agnieszka wiedziała, ale nigdy nikomu o tym nie mówiła.

Owe sprawy, te jawne i te ukryte, działy się bez wiedzy Adelii. Tak jak poleciła jej Gyltha, medyczka przespała całą dobę. Kiedy się obudziła, ujrzała kolejkę pacjentów, wijącą się uliczką Jezusową. Czekali, aż przyjmie ich medyk Mansur. Zajęła się najpoważniejszymi przypadkami, potem zrobiła przerwę, w trakcie której naradziła się z Gylthą.

– Powinnam iść do konwentu i przyjrzeć się Walburdze. Zaniedbałam ją.

– Dasz sobie radę.

– Gyltha, ja nie chcę tam iść.

– No to nie idź.

– Kolejny taki atak może zatrzymać jej serce.

– Drzwi klasztoru są zamknięte i nikt z wewnątrz nie odpowiada. Tak mówią… I mówią, że… – Gyltha nie potrafiła się zmusić, aby wypowiedzieć to imię. – Jej już nie ma. Tak mówią.

– Nie ma już? – Nikt się nie ociąga, kiedy rozkazuje mu król, pomyślała. Le roi le veut. – Gdzie oni ją wysłali?

Gyltha wzruszyła ramionami.

– Po prostu jej nie ma. Tak mówią.

Adelia poczuła, jak ulga spływa jej do żeber i niemal je leczy. Plantagenet oczyścił powietrze królestwa, tak że ona może nim teraz swobodnie oddychać.

Chociaż, pomyślała, czyniąc tak, skaził powietrze innego kraju. Co tam zostanie jej uczynione?

Medyczka usiłowała nie dopuszczać do myśli obrazu zakonnicy wijącej się na posadzce refektarza, tym razem w nieczystościach i kajdanach – ale jej się nie udało. Nie zdołała też uniknąć troski. Była wszak medykiem, a prawdziwi medycy nie osądzali, tylko diagnozowali. Zajmowała się ranami i chorobami kobiet oraz mężczyzn, którzy wzbudzali w niej wstręt jako w człowieku, ale nie lekarzu. Charakter odstręczał, jednak nie cierpienia, nie ciało potrzebujące pomocy.

Tak, mniszka była obłąkana. Dla dobra innych musiała pozostać zamknięta do końca swoich dni. Jednak…

– Panie, okaż jej miłosierdzie i traktuj ją dobrze – powiedziała Adelia. Gyltha spojrzała na nią tak, jakby i ona zwariowała.

– Potraktowano ją tak, jak na to zasługiwała – oznajmiła beznamiętnie. – Tak mówią.

Ulf, jakimś cudem, siedział nad książkami. Stał się teraz spokojniejszy i poważniejszy. Z tego, co opowiadała jego babka, stwierdził, że chce zostać prawnikiem. Choć było to bardzo miłe i godne pochwały, Adelia tęskniła za dawnym Ulfem.

– Najwyraźniej bramy klasztoru są zamknięte – oznajmiła mu – ale muszę przez nie wejść do Walburgi. Jest chora.

– Co? Siostra Tłuścioszka? – chłopak znowu stał się sobą. – Chodź ze mną. Mnie nie zatrzymają.

Resztę pacjentów powierzyła Gylcie i Mansurowi. Adelia poszła po szkatułkę z lekarstwami. Obuwik był doskonały na histerię, panikę i bojaźliwość. A różany olejek działał łagodząco.

Ruszyła z Ulfem.


Na zamkowych murach poborca podatków, który udał się tam na bardzo zasłużony odpoczynek od spraw związanych z sądami, patrząc na wiele figurek ludzi, przekraczających rozciągający się w dole Wielki Most, rozpoznał wśród nich dwie małe postaci. Nieco większą z nich po tym brzydkim nakryciu głowy rozpoznałby zresztą wśród milionów.

Teraz nadszedł odpowiedni czas, teraz, kiedy ruszyła w drogę. Zawołał o swojego konia.

Sir Rowley Picot sam nie wiedział, dlaczego o radę dla swojego obolałego serca poprosił właśnie Gylthę, sprzedawczynię węgorzy i domową gospodynię. Może dlatego, że w całym Cambridge właśnie ona była najbliższą przyjaciółką miłości jego życia. A może dlatego, że pomagała w opiece nad nim, gdy leżał ranny, i w przywróceniu go do zdrowia, a także dlatego że stanowiła ostoję zdrowego rozsądku. A może za sprawą pewnych niedyskrecji, powtarzanych na temat jej przeszłości… Po prostu zapytał i do diabła z całą resztą.

Ponuro żuł jedno z ciastek wypieczonych przez gospodynię.

– Gyltha, ona za mnie nie wyjdzie.

– Pewnie, że nie wyjdzie, szkoda. Ona jest… – Próbowała znaleźć analogię do jakiegoś baśniowego stworzenia, ale tylko jedno przychodziło jej do głowy-…ona jest takim jednorożcem. – Potem dodała jeszcze:

– No, rozchodzi się o to, że ona jest taka szczególna.

– Ja też jestem szczególny. Gyltha wyciągnęła rękę, aby poklepać sir Rowleya po głowie.

– Dobry z ciebie chłopiec i daleko zajdziesz, ale ona jest… – Znowu nie udało jej się znaleźć porównania. – Dobry Pan ją stworzył, a potem zniszczył formę. Potrzebujemy jej, my wszyscy, nie tylko ty.

– Ja więc nie mam jej mieć, tak?

– Nie w małżeństwie, ale są też inne sposoby, aby oskórować kotka.

– Gyltha już dawno temu uznała, że kotek, chociażby i szczególny, może być skórowany dobrze a zdrowo, no i długo. Kobieta jest w stanie zachować swoją niezależność, tak jak ona zachowała własną i wciąż mieć wspomnienia, grzejące ją w zimowe noce.

– Dobry Boże, kobieto, czy ty proponujesz…? Ja względem mistrzyni Adelii mam intencje… miałem intencje… czyste.

Gyltha, która nigdy nie uważała czystości za coś stosownego dla mężczyzny i kobiety wiosenną pora, westchnęła.

– To miło. Chociaż nigdzie cię to nie zaprowadzi, prawda? Nachylił się ku niej i powiedział:

– No to dobrze. Jak? Tęsknota wypisana na jego twarzy zmiękczyłaby nawet najtwardsze serca.

– Panie nasz, cóż za rozumy mąż, naprawdę mądry chłopak. Ona jest medyczką, prawda?

– Tak, Gyltho – starał się zachować cierpliwość, – To właśnie, jak mniemam, jest powodem tego, iż mnie odrzuciła.

– A co robią medycy?

– Opiekują się pacjentami.

– Tak robią i ja myślę, że taki jeden medyk może być dla kogoś bardziej opiekuńczy niż dla innych pacjentów, zakładając, że pacjent jest słabiutki, i zakładając, że ona go będzie lubić.

– Gyltho – odezwał się sir Rowley poważnym głosem. – Gdybym nagle nie poczuł się właśnie tak niezmiernie słabiutki, to ciebie poprosiłbym o rękę.


Kiedy przeszli most i zbliżali się do wierzb na brzegu, dostrzegli tłum zgromadzony u bram klasztoru.

– O Boże – powiedziała Adelia – wieści się rozeszły. Widziała chatkę Agnieszki – znak ogłaszający bliską obecność mordercy.

Można się było tego spodziewać, pomyślała medyczka. Wściekłość mieszczan przeniosła się na kogoś innego i ciemna tłuszcza zebrała się przeciwko zakonnicom tak jak kiedyś przeciwko Żydom.

Ale to wcale nie była ciemna tłuszcza. Tłum, spory, składał się głównie z rzemieślników i przekupniów, mieli w sobie wściekłość, choć stłumioną oraz zmieszaną z… podekscytowaniem? Adelia nie potrafiła tego stwierdzić.

Dlaczego ci ludzie nie byli już rozjuszeni tak jak wtedy, gdy chodziło o Żydów? Może się wstydzili. Zabójcy, jak się okazało, nie należeli do jakiejś pogardzanej grupy ludzi. Pochodzili z ich grona. Jeden morderca był osobą szanowaną, drugi zaufanym przyjacielem, którego codziennie pozdrawiali. Zakonnicę odesłano tam, gdzie nie mogli dokonać nad nią samosądu, z pewnością jednak zarzucali przeoryszy Joannie lenistwo i to, że dała obłąkanej kobiecie dużą swobodę, jaką Weronika cieszyła się zbyt długo.

Ulf rozmawiał teraz ze strzecharzem, któremu Adelia ocaliła stopę, obaj mówili w dialekcie używanym przez ludzi z Cambridge. Medyczka nadal prawie nic nie rozumiała. Młody rzemieślnik unikał jej spojrzenia, a zazwyczaj witał ją serdecznie.

Chłopak, kiedy wrócił, też na nią nie patrzył.

– Nie wejdziesz do środka – oznajmił.

– Muszę. Walburga to moja pacjentka.

– Dobra, ale ja tam nie wchodzę. – Rysy chłopca zaostrzyły się tak jak wtedy, gdy się czymś martwił.

– Rozumiem. – Nie była pewna, czy w ogóle powinna go ze sobą zabierać. Dla niego konwent stanowił siedlisko wiedźmy.

W solidnej bramie otworzyła się furtka i wygramoliło się z niej dwóch zakurzonych robotników. Adelia dostrzegła w tym swoją szansę. Rzucając krótkie „przepraszam", przecisnęła się do środka, nim zdołano na nowo zamknąć wejście. Drzwi trzasnęły tuż za jej plecami.

Natychmiast ogarnęły ją cisza i poczucie obcości. Ktoś, przypuszczalnie robotnicy, zabił ukośnie deskami wejście do kościoła, kiedyś otwartego dla pielgrzymów, gromadzących się tłumnie, aby wznosić modły przed relikwiarzem świętego Piotrusia z Trumpington.

Jakże to dziwne, pomyślała medyczka, że ów chłopiec stracił swoją świętość właśnie teraz, kiedy okazało się, że śmierć poniósł nie z rąk Żydów, lecz chrześcijan.

Dziwne także, że niechlujność klasztoru, ignorowana przez niedbałą przeoryszę, tak szybko przybrała kształty zepsucia.

Idąc ścieżką ku budynkowi klasztoru, Adelia musiała się powstrzymywać od myśli, że nawet ptaki przestały tu śpiewać. Nie, nie przestały, wzdrygnęła się, robiły to jednak inaczej. Wyobraźnia płatała jej figle.

Stajnie przeoryszy Joanny były opuszczone. Przed zagrodami dla koni zwisały z zawiasów otwarte drzwiczki.

Tam, gdzie mieszkały zakonnice, panował spokój. U wejścia na dziedziniec Adelia złapała się na tym, że w ogóle nie chce tam iść. W dziwnej jak na tę porę roku szarości dnia kolumny wokół trawiastego wirydarza były tylko bladym wspomnieniem owych nocy, kiedy widziała tu rogaty i złowrogi cień, jakby przyzwany plugawą żądzą jednej z mniszek.

Dzięki Bogu, że on nie żyje, a jej tu nie ma. Że niczego tutaj już nie ma.

Coś jednak było. Jakiś okryty welonem kształt przy południowej ścianie wirydarza, spokojny jak kamienie, na których klęczał.

– Przeoryszo? Kształt się nie poruszył. Adelia podeszła i dotknęła jej ramienia.

– Przeoryszo. – Pomogła jej wstać. Kobieta postarzała się przez noc, jej wielka gładka twarz zapadła się zmieniła w maskę gargulca. Powoli odwróciła głowę.

– Co?

– Przyszłam do… – Adelia podniosła głos, to było jak rozmowa z głuchym. – Przyniosłam nieco lekarstw dla siostry Walburgi.

Musiała to powtórzyć. Nie sądziła, aby Joanna wiedziała, o kogo chodzi.

– Walburgi?

– Ona jest chora.

– Naprawdę? – Przeorysza odwróciła od niej wzrok. – Ona odeszła. One wszystkie odeszły.

A zatem wkroczył tu Kościół.

– Przykro mi – powiedziała medyczka. I tak właśnie było. Patrzenie na takie poniżenie istoty ludzkiej miało w sobie coś okropnego. To nie wszystko, okropne też było oglądanie umierającego konwentu, który wyglądał, jakby się zapadał. Medyczce zdawało się, że dziedziniec nieco się przechylił. Inaczej tu pachniało, inne były kształty.

I ten dźwięk, prawie nieuchwytny, jak brzęczenie owada zamkniętego w słoiku, tyle że o wyższych tonach.

– Dokąd odeszła siostra Walburga?

– Co?

– Siostra Walburga. Gdzie ona jest?

– Och. – Próba skupienia. – Myślę, że poszła do swojej ciotki. W takim razie nie miała tu już nic do roboty. Mogła stąd odejść. Jednak się ociągała.

– Czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić, przeoryszo?

– Co? Odejdź. Zostaw mnie w spokoju.

– Jesteś chora, pozwól mi sobie pomóc. Czy jest tutaj ktoś jeszcze? Na litość boską, co to za dźwięk?

Choć cichutki, niemiłosiernie drażnił ucho.

– Słyszysz to? Takie buczenie.

– To duch – odrzekł gargulec w ludzkiej postaci. – To moja pokuta, mam słuchać tego, aż zamilknie. Teraz odejdź. Zostaw mnie, abym słuchała krzyku śmierci. Nawet ty nie pomożesz duchowi.

Adelia cofnęła się gwałtownie.

– Przyślę kogoś – oznajmiła i po raz pierwszy w życiu uciekła od cierpiącego.

Przeor Gotfryd. On będzie potrafił coś zrobić, zabierze ją, chociaż duchy dręczące Joannę pójdą za nią wszędzie.

Ruszyły też za biegnącą Adelią – niemal upadła, skacząc przez furtkę, chcąc jak najprędzej się wydostać.

Nagle stanęła twarzą w twarz z matką Harolda i nie potrafiła oderwać od niej wzroku. Kobieta wpatrywała się w nią tak, jakby dzieliły potężny sekret.

– Jej nie ma, Agnieszko – odezwała się medyczka słabym głosem. – Odesłali ją. Ich wszystkich już tam nie ma. Została tylko przeorysza…

Tego nie było jednak dość, jej syn umarł. Straszliwe oczy Agnieszki mówiły, że jest coś jeszcze. Ona to wiedziała, obie to wiedziały.

I wtedy pojęła. Wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. Ten zapach – dopiero gdy wyrwano go z kontekstu, rozpoznała kwaśny zapach świeżej murarki. Boże, Boże, błagam. Widziała to kątem oka, zauważając z niezadowoleniem brak równowagi, asymetrię owych gołębników, gdzie mieszkały siostry, których powinno być dziesięć u góry i na dole, a było dziesięć u góry i dziewięć na dole. Tam, gdzie znajdowało się wejście do dziesiątej celi na dole, widziała goły mur.

Zrozumiała. Cisza i ta wibracja… niczym brzęczenie owada zamkniętego w słoju. „Krzyk śmierci".

Adelia, po omacku i zataczając się, przepchnęła się przez tłum. Zwymiotowała.

Ktoś pociągnął ją za rękaw, mówiąc:

– Król…

Przeor. On może to powstrzymać. Przeor Gotfryd. Pociąganie za rękaw stało się natarczywe.

– Król każe ci się stawić przed sobą, pani. W imię Chrystusa. Jak oni mogli, w imię Chrystusa?

– Król, pani… – Jakiś człowiek w liberii.

– Do diabła z królem – powiedziała. – Muszę znaleźć przeora.

Chwycono ją w pasie i wrzucono na konia. Wierzchowiec ruszył kłusem, królewski posłaniec szedł długimi krokami obok, ściskając wodze v ręce.

– Lepiej nie posyłaj królów do diabła, pani – oznajmił wesoło. – Oni zwykle już t a m byli.

Dotarli do mostu, poszli w górę zbocza, poprzez dziedziniec. Adelię zdjęto z konia.

W ogrodzie rodziny szeryfa, miejscu pochówku Szymona z Neapolu, Henryk II, co poszedł do diabła i stamtąd wrócił, siedział ze skrzyżowanymi nogami na tym samym trawiastym zboczu, gdzie kiedyś medyczka słuchała, jak Rowley Picot opowiadał o swojej krucjacie. Zszywał igłą i szpagatem myśliwską rękawicę, dyktował też coś Hubertowi Walterowi, który przyklęknąwszy u boku monarchy, zawiesił sobie na szyi przenośny pulpit.

– Ach, pani… Adelia rzuciła mu się do stóp. W sumie król mógł wystarczyć.

– Mój panie, oni ją zamurowali. Błagam, przerwij to!

– Kogo zamurowali? Co mam przerwać?

– Zamurowali tę mniszkę. Weronikę. Proszę, mój panie, proszę. Oni zamurowali żywcem.

Henryk przyjrzał się swoim butom, za które go chwyciła.

– Powiedzieli mi, że wysłali ją do Norwegii. Pomyślałem sobie, że to dziwne. Wiedziałeś o tym, Hubercie?

– Nie, mój panie.

– Panie, każ ją wypuścić, to okropne, to odrażające. O Boże, o Boże, nie mogę tego znieść. Ona jest obłąkana. To jej obłęd jest złem.

Hubert Walter dźwignął swój mały pulpit z szyi, a potem Adelię, by usiadła. Mówił do niej łagodnie, niczym do klaczy.

– Ciiii, pani. Spokojnie. Teraz spokojnie, spokojnie. Podał jej splamioną inkaustem chustkę. Medyczka, walcząc o to, by zachować panowanie nad sobą, wysmarkała się w nią.

– Mój panie… panie mój. Zamurowali wejście do jej celi, ona jest w środku. Słyszałam jej krzyki. Cokolwiek zrobiła, to nie wolno… nie wolno na to pozwolić. To zbrodnia wołająca o pomstę do nieba.

– Muszę przyznać, że ładnie to nie wygląda – oznajmił Henryk. – No i macie swój Kościół. Ja bym ją po prostu powiesił.

– Przerwij to! – wrzasnęła na niego Adelia. – Jeśli ona jest tam bez wody… bez wody człowiek potrafi wytrzymać trzy, cztery dni. Trzy, cztery dni pełne męki.

Monarcha się zaciekawił.

– Nie wiedziałem o tym. Wiedziałeś, Hubercie? Wyjął chustkę z ręki Adelii i otarł jej twarz, teraz bardzo poważny.

– Wiesz, że ja nic nie mogę zrobić, prawda?

– Nie, nie możesz… Król to król.

– A Kościół to Kościół. Czy słuchałaś tego, co się działo ostatniej nocy? To posłuchaj mnie teraz, pani. – Klepnął jej rękę, kiedy odwróciła głowę, potem chwycił ją w swoją dłoń. – Słuchaj mnie. – Uniósł obie dłonie, swoją i jej, aby wskazywały na miasto. – Tam, na dole, jest szalony obdartus, którego wołają Rogerem z Acton. Kilka dni temu ten łajdak wszczął rozruchy, by zaatakować ten zamek, królewski zamek, mój zamek, podczas których twój przyjaciel i mój przyjaciel, Rowley Picot, został ranny. I ja nic nie mogę mu zrobić. Dlaczego? Bo ten łajdak nosi na głowie tonsurę i potrafi wybełkotać Ojcze Nasz, co czyni go człowiekiem Kościoła i uprawnia do korzystania z przywilejów kleru. Hubercie, czy wolno mi go ukarać?

– Skopałeś mu tyłek, panie.

– Skopałem mu tyłek i nawet za to Kościół ma do mnie pretensje. Ramię Adelii unosiło się i opadało, kiedy król gestykulował.

– Po tym, jak ci przeklęci rycerze wzięli moją złość za wydane im polecenie i pojechali zabić Becketa, musiałem poddać się chłoście z rąk wszystkich członków kapituły katedry w Canterbury. Poniżenie, wystawienie pleców na ich razy, to był jedyny sposób, żeby powstrzymać papieża od obłożenia Anglii interdyktem. Każdy mnich… i wierz mi, te dranie się do tego przyłożyły – westchnął, opuścił dłoń medyczki. – Pewnego dnia ten kraj zrzuci papieską władzę, daj Boże. Ale jeszcze nie teraz. I nie ja to zrobię.

Adelia przestała słuchać, zrozumiała może sedno tej wypowiedzi, ale nie jej słowa. Teraz wstała, ruszyła ogrodową ścieżką. Ku miejscu, gdzie pochowano Szymona z Neapolu.

Hubert Walter, zszokowany taką obrazą majestatu, chciał pójść za kobietą, jednak został powstrzymany.

– Panie – powiedział – jesteś bardzo wyrozumiały względem tej niegrzecznej i krnąbrnej niewiasty.

– Mam cierpliwość do osób użytecznych, Hubercie. Cuda takie jak ona nie wpadają mi w ręce codziennie.

Maj wreszcie stał się taki, jaki powinien być, słońce wyłoniło się, by ożywić ogród odświeżony deszczem, a wrotycz lady Baldwin ładnie się rozwinął. Pszczoły trudziły się wśród kaczeńców.

Jakiś drozd, siedzący na mogile, zeskoczył, widząc nadchodzącą Adelię, jednak nie oddalił się zbytnio. Medyczka pochyliła się i użyła chustki Huberta Waltera, by oczyścić grób z ptasich odchodów.

Szymonie, znaleźliśmy się wśród barbarzyńców.

Drewniany blat zastąpiła teraz ogromna marmurowa płyta, na której wyryto jego imię i słowa: „Niechaj jego dusza zazna życia wiecznego".

Ale to są dobrotliwi barbarzyńcy, odezwał się teraz do niej Szymon. Walczący z własnym barbarzyństwem. Pomyśl o Gylcie, o przeorze Gotfrydzie, Rowleyu, tamtym dziwnym królu…

Tak czy siak, powiedziała Adelia, ja tego nie potrafię znieść.

Odwróciła się i teraz, gdy już się pozbierała, wróciła ścieżką do władcy. Henryk zaś wrócił do naprawiania rękawicy, uniósł wzrok, widząc nadchodzącą medyczkę.

– No i? Adelia ukłoniła się, powiedziała:

– Panie, dziękuję ci za twoją łaskawość, jednak nie mogę tu dłużej pozostać. Muszę wracać do Salerno.

Odgryzł nitkę swoimi silnymi, małymi ząbkami.

– Nie.

– Słucham?

– Powiedziałem nie. – Henryk wciągnął rękawicę i poruszał palcami, podziwiając zeszyte miejsce. – Na Boga, nieźle mi poszło. Muszę to mieć po córce garbarza. Wiedziałaś, pani, że wśród przodków mam garbarza? – uśmiechnął się do niej. – Powiedziałem, nie, nie możesz odejść. Potrzebuję twoich szczególnych talentów, medyczko. W moim królestwie jest mnóstwo zmarłych, których chciałbym wysłuchać, na Boga, wielu, a ja chcę wiedzieć, co oni mówią. Wpatrywała się w niego.

– Nie możesz mnie tutaj zatrzymać.

– Hubercie?

– Sądzę, że wiesz, iż może, pani – przepraszającym tonem oznajmił Hubert Walter. – Le roi le veut. Teraz właśnie, zgodnie z poleceniem mojego pana, piszę list do króla Sycylii z prośbą o użyczenie twojej osoby na nieco dłużej.

– Ja nie jestem przedmiotem! – wrzasnęła Adelia. – Nie możesz mnie pożyczyć, ja jestem istotą ludzką.

– A ja jestem królem – odparł król. – Może nie jestem w stanie zapanować nad Kościołem, ale na zbawienie mojej duszy, władam każdym portem w tym kraju. Jeśli ci mówię, że zostajesz, to zostajesz.

Na jego twarzy, kiedy teraz na nią patrzyła, malował się życzliwy brak zainteresowania, teraz, kiedy udawał złość, dostrzegła, że przyjazdy Henryka, jego tak ujmująca szczerość, były tylko środkiem pomagającym mu rządzić imperium i że dla niego ona to nic więcej jak narzędzie, które kiedyś może okazać się użyteczne.

– A zatem mnie także zamurowano żywcem – powiedziała. Uniósł brwi.

– Przypuszczam, że tak, chociaż mam nadzieję, że swoje więzienie uznasz za nieco większe i bardziej przyjemne niż… no, nie będziemy już o tym mówić.

Nikt nie będzie już o tym mówić, pomyślała. Owad będzie brzęczeć w butelce, aż zapadnie cisza. A ona będzie musiała żyć z echem dźwięku w jej głowie.

– Wiesz, że kazałbym ją wypuścić, gdybym tylko mógł – odezwał się Henryk.

– Tak, wiem.

– W każdym razie, pani, jesteś mi coś winna.

Jak długo ja będę musiała tak brzęczeć, zanim mnie wreszcie wypuszczą? Zastanawiała się. Fakt, że kocham tę butelkę, nic nie zmienia.

A jednak znaczył.

Uspokoiła się teraz i mogła spokojnie myśleć. Zajęło jej to trochę czasu. Król czekał – co jak uznała, wskazywało, że jest dla niego cenna. Bardzo dobrze. W takim razie spróbuję coś uzyskać.

– Odmawiam – stwierdziła – pozostania w kraju tak zacofanym, że jego Żydów można grzebać tylko na jednym cmentarzu w Londynie.

Był zdumiony.

– Na boże zęby, to nie ma żadnych innych?

– Na pewno wiesz, że nie ma.

– Nie wiedziałem, naprawdę. My, królowie, mamy wiele rzeczy na głowie. – Pstryknął palcami. – Zapisz to, Hubercie. Żydzi mają dostać cmentarze. – Potem odezwał się do Adelii: – Proszę bardzo, załatwione. Le roi le veut.

Dziękuję – powróciła do zasadniczej kwestii. – Henryku, przez ciekawość, dlaczego jestem ci coś winna?

– Jesteś mi winna biskupa. Miałem nadzieję, że sir Rowley wspomoże mnie w moim boju, będąc w szeregach Kościoła, ale odmówił mi, chcąc się żenić. Jak mniemam, ty będziesz osobą, którą poślubi.

– Ani trochę – odparła zmęczonym głosem. – Ja także mu odmówiłam. Jestem medykiem, nie żoną.

– Naprawdę? – Henryk poweselał, ale zaraz przybrał ponury wyraz twarzy. – Ach, ale obawiam się, żadne z nas nie będzie go mieć. Ten biedny człowiek umiera.

– Co?!

– Hubercie?

– Tak mi powiedziano – odezwał się Hubert Walter – otworzyła mu się rana, którą otrzymał w ataku na zamek, a medyk z miasta twierdzi, że

Spostrzegł, że jego słowa padają w próżnię, znowu nastąpiła obraza majestatu. Adelia odeszła.

Król popatrzył na trzaskającą furtkę.

– Tak czy owak, ta kobieta robi to, co mówi, i szczęśliwie dla mnie, nie wyjdzie za niego. – Wstał. – Sądzę, Hubercie, że jeszcze możemy osadzić sir Rowleya Picota na biskupstwie St Albans.

– Będzie uszczęśliwiony, panie.

– Myślę, że tak. I to już za chwilę, szczęśliwy przechera.


Trzy dni po tych wydarzeniach owad przestał brzęczeć. Agnieszka, matka Harolda, po raz ostatni rozebrała swój szałas i wróciła do domu, do męża.

Adelia nie słyszała tej ciszy, usłyszała ją dopiero później. Była bowiem w łóżku z biskupem elektem St Albans.

Загрузка...