Rozdział 13

Nie pójdziecie beze mnie – oznajmił sir Rowley, z trudem wydostając się z łóżka. Upadł na podłogę. – Au, au, niechaj Bóg sprawi, aby zgnił ten Roger z Acton. Dajcie mi nóż, a odetnę mu jaja, zrobię z nich przynętę na ryby, ja…

Adelia i Mansur, starając się nie śmiać, unieśli chorego z podłogi i położyli z powrotem na posłaniu. Ulf podniósł jego szlafmycę i założył mu z powrotem na głowę.

– Z Mansurem i Ulfem będzie bezpiecznie – oznajmiła – i pójdziemy za dnia. Z drugiej strony, tobie przyda się nieco ćwiczeń. Jakiś spokojny spacer dookoła izby, żeby wzmocnić mięśnie, to jak widzisz wszystko, do czego jesteś teraz zdolny.

Poborca podatków warknął wściekle i walnął pięścią w posłanie, co wywołało kolejny okrzyk, tym razem bólu.

– Daj spokój z tymi bzdurami – powiedziała Adelia. – W każdym razie, to nie Acton trzymał nóż. Nie jestem pewna, kto to był, takie było zamieszanie.

– Nieważne. Chcę, żeby on zawisł, zanim podczas sądów zauważą jego tonsurę i puszczą go wolno.

– Powinien zostać ukarany – zgodziła się. Acton bez wątpienia odpowiadał za podburzenie tych ludzi, którzy wtargnęli na zamek, by zbezcześcić grób Szymona.

– Ale mam nadzieję, że go nie powieszą – dodała.

– Kobieto, on zaatakował królewski zamek, do licha, prawie mnie wypatroszył, jego trzeba przypiekać na wolnym ogniu z rożnem w dupie! – Sir Rowley zmienił pozycję i spojrzał na nią z boku. – Pomyślałaś w ogóle o tym, że tylko ty i ja ucierpieliśmy w tej bijatyce? To znaczy, wyjąwszy tych, których sam załatwiłem.

Nie pomyślała.

– Jeśli chodzi o mnie, złamany nos trudno nazwać raną.

– Mogło być znacznie gorzej. Mogło, ale to stało się przypadkiem. Z jej winy, bo wmieszała się w walkę.

– Co więcej – kontynuował Rowley, wciąż chytrym tonem – rabinowi nic się nie stało.

Zaczynała czuć się zmieszana.

– Sugerujesz, że Żydzi mieli z tym coś wspólnego?

– Oczywiście, że nie, ja tylko zwracam uwagę, że naszego dobrego rabina nie zaatakowano. Mówię jedynie, że zostały już tylko dwie osoby badające sprawę śmierci tych dzieci, teraz, kiedy Szymon nie żyje. Ty i ja. I oboje zostaliśmy ranni.

– I Mansur – dodała rozkojarzona. – On nie został ranny.

– Nie widzieli Mansura, póki nie włączył się do walki. Zresztą, on nikomu nie zadawał pytań, za słabo mówi po angielsku.

Adelia się zastanowiła.

– Nie nadążam za tobą – oznajmiła. – Mówisz, że to Roger z Acton morduje dzieci? Acton?

– Ja mówię, do diabła – fizyczna słabość uczyniła Rowleya drażliwym – ja mówię, że został do tego zachęcony. Ktoś mu zasugerował, a może komuś z jego bandy, że ty i ja trzymamy z Żydami i lepiej nas załatwić.

– Jego zdaniem lepiej załatwić wszystkich, którzy trzymają z Żydami.

– Ktoś – mówił poborca podatków przez zaciśnięte zęby – ktoś na nas czyha. Na nas, na ciebie i mnie.

Ciebie, o Boże, pomyślała. Nie nas. Ciebie. To ty zadawałeś pytania, Szymon i ty. Na uczcie Szymon zwrócił się do ciebie: „Mamy go, sir Rowleyu".

Złapała się krawędzi łóżka i usiadła.

– Aha – oznajmił Rowley. – Zaczynam rozumieć. Adelio, chcę, żebyś wyprowadziła się od Starego Beniamina. Możesz przez jakiś czas pomieszkać z Żydami.

Medyczka pomyślała o postaci, którą widziała ostatniej nocy między drzewami. Nie powiedziała Rowleyowi, co widziały ona i Matylda B. Nie mógłby nic na to poradzić i nie było sensu powiększać tym jego frustracji.

Ten ktoś zagrażał Ulfowi. Ulf był przecież jeszcze jednym dzieckiem. Pewnie wybrał go sobie na kolejną ofiarę. Wiedziała o tym wtedy i wiedziała o tym teraz. To właśnie dlatego chłopiec musiał nocować na zamku, a za dnia zawsze być w pobliżu Mansura.

Ale, dobry Boże, jeśli ta kreatura uznała, że Rowley jest dla niej groźny, to była wszak taka sprytna, miała stosowne metody… Już dwoje ludzi kochanych przez Adelię znalazło się w niebezpieczeństwie.

Wtedy pomyślała, do licha, Rakszasa naszym kosztem osiągnął to, co chciał, i zamknął nas wszystkich w tym przeklętym zamku. Tak nigdy go nie znajdziemy. Przynajmniej ja muszę mieć swobodę poruszania się.

– Ulf – poleciła mu kiedyś – przedstaw sir Rowley owi swoją teorię o rzece.

– Nie. Uzna to za bzdurę.

Adelia westchnęła, widząc początki zazdrości między dwoma mężczyznami jej życia.

– Powiedz mu.

Chłopiec zrobił to niechętnie, bez przekonania. Rowley go wyśmiał.

– W tym mieście wszyscy są blisko rzeki. Podobnie odrzucił podejrzenia dotyczące brata Gilberta.

– Myślicie, że on jest Rakszasą? Taki cherlak jak on nie dałby rady przebyć wrzosowiska pod Cambridge, nie mówiąc już o pustyni.

Toczyli dyskusję, a do izby weszła Gyltha, niosąc na tacy śniadanie dla Rowleya. Przyłączyła się do rozmowy.

Kiedy się naradzali i wszyscy mówili o koszmarze i podejrzeniach, Adelia poczuła nagle ukłucie w dołku. Oni, wszyscy ci ludzie, byli jej drodzy. Pogawędka z nimi, nawet o życiu i śmierci, była dla niej, tej, która nigdy nie gawędziła, czymś tak miłym, że przez chwilę czuła dotknięcie szczęścia. Hic habitat felicitas.

A ten wielki, niedoskonały i magiczny mężczyzna w łóżku, wpychający sobie szynkę do ust, on był jej. Jego życie było jej, zyskane nie tylko za sprawą jej wiedzy, ale także siły, z jaką przelała z siebie na niego tę upragnioną i uzyskaną łaskę.

Jednak, nieważne, jak wspaniała, była to jednak smutna, nieodwzajemniona miłość i będzie musiała żyć z nią przez resztę swoich dni. Każda chwila spędzona w jego towarzystwie potwierdzała, że okazanie mu uczucia skończyłoby się katastrofą. Albo on ją odepchnie, albo, co gorsza, zmanipuluje. Intencje Rowleya i Adelii znosiły się wzajemnie.

To już był koniec. Gdy rana zaczęła się ładnie goić, nie pozwolił, aby mu ją opatrywała, zdawał się na opiekę Gylthy albo lady Baldwin.

– Nie przystoi, aby niezamężna kobieta grzebała przy tej części mojego ciała – oznajmił zdenerwowany.

– Niezależnie od wszystkiego – powiedziała mu teraz – musimy zbadać rzekę.

– Na Boga, nie bądź tak bezdennie głupia – odparł Rowley. Adelia wstała. Była gotowa umrzeć za tego wieprza, ale nie godziła się, aby ją obrażał. Kiedy mocniej owinęła Picota pościelą, otoczyła go jej woń, mieszanina ziołowej tynktury, jaką podawała mu trzy razy dziennie, i rumianku, w którym myła włosy – zapach ten jednak szybko został zagłuszony smrodem psa, gdy przeszedł obok łoża, opuszczając komnatę w ślad za medyczką.

W ciszy, która zapadła, Rowley rozejrzał się wokół.

– Czyż nie mam racji? – po arabsku odezwał się do Mansura, a potem dodał urywanym głosem, bo był wyczerpany: – Nie chcę jej widzieć tam, badającej tę gównianą rzekę.

– A gdzie chciałbyś ją widzieć, efendi?

– Leżącą na plecach, tam gdzie jej miejsce. – Gdyby nie był taki słaby i drażliwy, to by tego nie powiedział, w każdym razie nie tak głośno. Nerwowo spoglądał na zbliżającego się Araba. Nie był teraz w stanie walczyć z tym drabem. – Nie o to mi chodziło – dodał szybko.

– To bardzo dobrze, efendi – rzekł Mansur. – Inaczej musiałbym otworzyć ci ranę i ją poszerzyć.

Teraz Rowleya owionął zapach, który przeniósł go z powrotem na arabski suk, mieszanina potu, spalonego kadzidła i drewna sandałowego.

Saracen pochylił się nad nim i przed twarzą Rowleya połączył czubki palców dłoni z kciukiem, potem dotknął nimi swojego prawego palca wskazującego. Ten delikatny gest bez wątpienia podawał w wątpliwość pochodzenie Picota, sugerując, iż miał pięciu ojców.

Następnie wyprostował się, ukłonił i wyszedł z komnaty, a za nim ruszyło małe dziecko, które pokazało gest równie prosty, choć bardziej bezpośredni i równie obraźliwy.

Gyltha też poszła za nimi, biorąc tacę i resztki posiłku.

– Nie wiesz, coś powiedział. Są lepsze sposoby, żeby to wyrazić. O Panie, pomyślał, opadając z powrotem na łóżko, zachowuję się jak smarkacz. Panie, wybacz, ale to jest prawda. Właśnie takiej jej chcę, w łożu, pode mną.

Chciał jej tak bardzo, że musiał zabronić jej smarowania rany tym zielonym łajnem, co to było… żywokost… bo znajdująca się w pobliżu część ciała odzyskała już siły i zaczynała się unosić za każdym razem, kiedy ta niewiasta go dotykała.

Był przez to zły na Boga i na siebie samego, bo znalazł się w takim niewygodnym położeniu. Ona w ogóle nie była w jego typie. Dziwne? Jeszcze żadna kobieta tyle dla niego nie zrobiła. Zawdzięczał jej życie. W dodatku mógł z nią rozmawiać tak, jak nie mógł z nikim innym, mężczyzną czy kobietą. Opowiedział jej więcej o sobie, gdy mówił o swoim polowaniu na Rakszasę, niż kiedy składał relację królowi – i jak się obawiał, w gorączce zdradził jeszcze więcej. Mógł przeklinać w jej towarzystwie – choć nie skląć jej, co pokazała mu wychodząc z pokoju – czując się tak swobodnie, jak przy dobrym kompanie.

Czy zdołałby ją uwieść? Całkiem prawdopodobne. Może znała się na wszystkich funkcjach ciała, ale bez wątpienia zachowała naiwność, jeśli chodziło o to, co sprawia, że żwawiej bije serce. Rowley zaś wierzył już w swoją całkiem sporą, choć trudną do wytłumaczenia atrakcyjność dla kobiet.

Jednak gdy ją uwiedzie, za jednym zamachem nie tylko obedrze ją z szat, ale także z honoru i rzecz jasna z całej niezwykłości, zmieni po prostu w kolejną kobietę w kolejnym łóżku. A on pragnął jej takiej, jaka była. Pragnął tego jej „hm", kiedy się skupiała, jej straszliwego gustu co do ubrań – chociaż wyglądała bardzo przyjemnie na uczcie w Grantchester. Pragnął jej przykładającej wagę do losu całej ludzkości, nawet szumowin, zwłaszcza szumowin, a także jej skupienia, które zmieniało się w zaskakujący uśmiech, sposobu, w jaki przygarbiała plecy, gdy czuła się zniechęcona, tego, jak mieszała swoje wstrętne lekarstwa, i delikatności jej dłoni, kiedy zbliżała kubek do jego ust. Sposobu, w jaki chodziła, sposobu, w jaki wszystko robiła. Miała urok, jakiego nigdy wcześniej nie poznał. Naprawdę, miała urok.

– Do diabła – powiedział sir Rowley w pustym pokoju. – Będę musiał poślubić tę kobietę.


Wędrówka w górę rzeki nie przyniosła im nic poza pięknymi widokami. Zważywszy na powody wyprawy, Adelii było wręcz wstyd, że tak bardzo cieszy ją dzień spędzony na płynięciu tunelami utworzonymi przez zwisające gałęzie. Wyłaniali się stamtąd prosto w blask słońca, a kobiety przerywały pranie, by pozdrowić ich ruchem dłoni. Raz przy burcie płaskodennej łodzi śmignęła wydra, którą mężczyźni z psami na drugim brzegu rzeki próbowali złowić. Myśliwi polowali na dzikie ptactwo, rozstawiając sieci, dzieci starały się dotknąć pstrągów. Niektóre milowe odcinki wybrzeża były całkiem puste, wyjąwszy ptaki świergoczące wśród trzcin.

Stróż, wygnany z łodzi, biegł smutny wzdłuż brzegu, bo wytarzał się w czymś, co uczyniło jego obecność na pokładzie wielce niepożądaną. Mansur i Ulf na zmianę odpychali łódź drągiem, rywalizowali ze sobą w tej sztuce, która pozornie wydawała się tak łatwa, że Adelia zapytała, czy i ona mogłaby spróbować. Uczepiła się żerdzi jak małpka, a łódź popłynęła dalej bez niej. Na ratunek medyczce pospieszył Arab, bo Ulf za bardzo się śmiał, by w ogóle się poruszyć.

Chaty, szałasy, schronienia łowców ptactwa – wiele konstrukcji stało na brzegach. Każdą z nich prawdopodobnie pozostawiano na noc pustą, wszystkie stały na takim uboczu, że wydobywające się z nich krzyki słyszałyby tylko dzikie zwierzęta. Lekarka widziała ich tak wiele, że cały miesiąc zajęłoby jej zbadanie wszystkich, a chyba z rok podążenie ubitymi ścieżynkami i mostami przez sitowie ku chatynkom położonym nieco bardziej w głębi lądu.

Do Cam wpadały jej dopływy, czasem ledwie strumyki, a niekiedy spore i spławne rzeczki. Adelia spostrzegła, że te olbrzymie równiny całe poprzecinane są ciekami. Kładki, mosty, drogi często bywały źle utrzymane i nieprzejezdne, ale wszędzie dawało się dotrzeć na łodzi.

Stróż uganiał się za ptakami, a pozostałych troje podróżników, siedząc na brzegu obok szopy, gdzie sir Joscelin chował swoje łodzie, zjadło nieco chleba i sera, wypiło też połowę cydru, który dostali od Gylthy.

Woda rzucała spokojne drżące refleksy na ściany budynku, do których przyczepiono wiosła, tyki i rybackie narzędzia. Nic tu nie mówiło o śmierci. Tak czy owak, rzut oka w stronę majaczącego w oddali dworu zdradzał, że jak w przypadku innych ziemskich posiadłości, u sir Joscelina działo się zbyt wiele, aby jakieś okropieństwa pozostawały niezauważone. Zakładając, że w uprowadzaniu dzieci nie pomagały mleczarki, nie uczestniczyli pastuchowie, stajenni, oracze i służący, to krzyżowiec z pewnością nie mordował we własnym domu.

Wracając rzeką ku miastu, Ulf splunął w wodę.

– To była tylko strata czasu.

– Nie całkiem – odparła Adelia.

Wyprawa pokazała coś, czego medyczka wcześniej nie potrafiła sobie uświadomić. Dzieci, niezależnie od tego, czy popłynęłyby z porywaczem dobrowolnie, czy też nie, z pewnością byłyby widziane. Każda łódź spotkana na odcinku rzeki za Wielkim Mostem miała niewielkie zanurzenie i niskie burty, co nie pozwalało ukryć obecności kogokolwiek większego niż bardzo małe dziecko – chyba że leżał płasko pod ławkami. A zatem dzieci albo same się schowały, albo też pozbawiono je przytomności i przykryto płaszczem, kawałkiem worka, czymś w tym rodzaju, i trzymano tak, póki nie dotarły do miejsca swojej śmierci.

Powiedziała o tym, po arabsku i po angielsku.

– Więc może on w ogóle nie używał łodzi – stwierdził Mansur. – Ten diabeł przerzucił je przez siodło. Ruszył niepostrzeżenie suchym lądem.

To było możliwe. Większość ludzi w tej części Cambridgheshire mieszkała nad wodą, dalej leżały tereny niemal puste, wyjąwszy pasące się bydło. Jednak Adelia nie zgadzała się z Arabem. Przeczyła temu obecność rzeki przy każdym zniknięciu dziecka.

– On użył thebaicum – zasugerował Mansur.

– Opium? – To już bardziej prawdopodobne. Medyczka cieszyła się, że w tej części Anglii rosło niespodziewanie dużo maków, kojarzonych raczej z Orientem, i że łatwo było wykorzystać ich właściwości. Ale zarazem wzbudzało to również jej niepokój. Aptekarz, który nocami odwiedzał kochankę, destylował z maku alkohol, nazywał go kordiałem świętego Jerzego i sprzedawał wszystkim, choć skrywał pod kontuarem przed klerykami. Ci potępiali ową miksturę jako bezbożną z powodu jej właściwości uśmierzania bólu, co wszak powinno należeć tylko do Pana.

– To jest to – oznajmił Ulf. – On dał im kropelkę kordiału. – Zmrużył oczy i wyszczerzył zęby. – „Łyknij sobie, kochaniutki, i chodź ze mną do raju".

Ta parodia złowrogiego kuszenia sprawiła, że mimo wiosennego ciepła powiało chłodem.


Adelię zmroziło raz jeszcze, kiedy następnego ranka usiadła w izbie kantoru na wzgórzu zamkowym. Pokój zagracony był dokumentami i skrzyniami, zamkniętymi łańcuchami z kłódkami. To była prosta, męska izba, zbudowana, by straszyć dłużników, a już z pewnością nie żeby przyjmować w niej kobiety. Mistrz de Barque, jeden z braci de Barque, wpuścił lekarkę niechętnie i teraz odmawiał spełnienia jej żądań.

– Ale list kredytowy wystawiono i na Szymona z Neapolu, i na mnie – zaprotestowała, czując, jak ściany tłumią jej głos.

De Barque wyprostował palec i po stole przepchnął ku niej zwój z pieczęcią.

– Przeczytaj to sama, pani, jeśli tylko potrafisz zrozumieć łacinę.

A zatem przeczytała. Pośród gąszczu „uprzednio", „przez to" i „zgodnie z tym" wystawcy dokumentu, lukkańscy bankierzy z Salerno, zaręczali, że w imieniu aplikanta, króla Sycylii, wpłacą braciom de Barque z Cambridge takie sumy, jakich potrzebować będzie beneficjent, Szymon z Neapolu. Nie wymieniono jednak żadnego innego imienia.

Uniosła wzrok, spoglądając na tłustą, zniecierpliwioną i znudzoną twarz. Jak łatwo przychodzi kogoś obrazić, jeśli brakuje mu pieniędzy.

– Ale to było przecież zrozumiałe samo przez się – mówiła. – Zajmowałam w tym przedsięwzięciu pozycję równą mistrzowi Szymonowi. Zostałam do tego wybrana.

– Jestem pewien, że tak było, pani – stwierdził mistrz de Barque.

On myśli, że ja przyjechałam jako kochanka Szymona. Adelia wyprostowała się, napięła ramiona.

– Wystarczy zwrócić się do banku w Salerno albo do króla Sycylii, żeby potwierdzić moje słowa.

– A zatem zrób to, pani. Tymczasem… – Mistrz de Barque uniósł ze stołu dzwonek i zabrzęczał nim, wzywając skrybę. Był wszak człowiekiem zajętym.

Medyczka nie ruszyła się z miejsca.

– To zajmie całe miesiące.

Nie miała nawet tyle pieniędzy, aby opłacić wysłanie listu, niezależnie, ile by kosztował. Kiedy przeszukała izbę Szymona, znalazła w niej tylko kilka oberżniętych miedziaków. Czyli albo zamierzał udać się do bankiera, albo wszystko, co miał, trzymał w trzosie, który zabrał mu morderca.

– Mogę od was pożyczyć, aż…

– Nie udzielamy pożyczek kobietom. Odepchnęła klerka, który szarpał ją za ramię, chcąc wyprowadzić na zewnątrz.

– To co ja mam zrobić? Musiała spłacić rachunki u aptekarza, zapłacić kamieniarzowi, by wykuł inskrypcję na nagrobku Szymona, Mansur potrzebował nowych butów, ona też…

– Pani, jesteśmy organizacją chrześcijańską. Proponuję ci udać się do Żydów. To wybrani przez króla lichwiarze i jak rozumiem, jesteś z nimi w bliskich kontaktach.

Widziała to w jego oczach. Była niewiastą i żydowską kochanką.

– Znasz sytuację, w jakiej są Żydzi – powiedziała z rozpaczą. – Obecnie nie mają dostępu do pieniędzy.

Przez chwilę mistrz de Barque zmarszczył twarz tak, że niemal zagościło na niej ciepło.

– Czyżby? – zapytał.


Adelię i Stróża, kiedy szli na wzgórze, minął więzienny wóz pełen żebraków. Zamkowy pedel zebrał ich w ramach porządków przed zbliżającymi się sądami. Jakaś kobieta szarpała kraty rękoma chudymi jak u kościotrupa.

Medyczka wpatrywała się w nią. Jakże jesteśmy słabi, gdy nie mamy grosza.

Jeszcze nigdy nie brakowało jej pieniędzy. Muszę wracać do domu. Ale nie mogę, póki zabójca nie zostanie odnaleziony, a nawet wtedy jak zdołam opuścić… Nie pozwoliła sobie wymówić jego imienia, bo i tak będzie musiała opuścić go prędzej czy później… Tak czy owak, nie mogę podróżować. Nie mam pieniędzy.

Co robić? Była jak Rut wśród obcych zbóż. Rut znalazła rozwiązanie, wychodząc za mąż. Teraz jednak nie wchodziło to w rachubę.

Czy w ogóle będzie miała za co żyć? Pacjentów kierowano na zamek, bo tam mieszkała, i w przerwach w opiece na Rowleyem przyjmowała ich razem z Mansurem. Ale niemal wszyscy byli zbyt biedni, by płacić gotówką.

Nie uspokoiła się, kiedy po wejściu do pokoju na wieży, w towarzystwie Stróża, zastała sir Rowleya siedzącego na skraju łóżka i rozmawiającego z sir Joscelinem z Grantchester oraz sir Gerwazym z Coton. Wmaszerowała do izby, ruszyła prosto ku Picotowi.

– On ma wypoczywać – ze złością rzuciła Gylcie, która niczym strażnik stała w kącie izby.

Adelia zignorowała obu rycerzy, którzy powstali z miejsc na powitanie. Gerwazy zrobił to niechętnie i dopiero na sygnał swojego towarzysza. Sprawdziła pacjentowi puls. Był spokojniejszy od jej własnego.

– Nie złość się na nas, pani – odezwał się sir Joscelin. – Przybyliśmy zapytać sir Rowleya o zdrowie. To prawdziwa łaska boża, że ty i medyk znaleźliście się w pobliżu. Ten nikczemnik Acton… Możemy żywić tylko nadzieję, że sądy nie dadzą mu uniknąć stryczka. Wszyscy się zgadzamy, że powieszenie to jak dla niego zbyt łagodna kara.

– Zaiste? – rzuciła.

– Lady Adelia nie popiera uwięzienia, ona używa okrutniejszych metod – powiedział sir Rowley. – Wszystkim zbrodniarzom podałaby solidną dawkę hyzopu.

Sir Joscelin się uśmiechnął.

– To naprawdę okrutne.

– A wasze metody działają, nieprawdaż? – zapytała Adelia. – Oślepianie, wieszanie i obcinanie dłoni sprawiają, że macie spokojniejszy sen? Jak się już zabije Rogera z Acton, to nie będzie już więcej zbrodni?

– A ten zabójca dzieci? – spokojnie zapytał Joscelin. – Co byś z nim zrobiła?

Adelia zwlekała z odpowiedzią.

– I ona się jeszcze waha – stwierdził sir Gerwazy z odrazą. – Co to za kobieta?

Była kobietą, która uznawała zabijanie w imieniu prawa za czyn najokropniejszy ze wszystkich, dokonywany tak łatwo i czasem z tak błahych powodów. Dla niej, ratującej życie ludzkie, stanowiło ono jedyny, prawdziwy cud. Była kobietą, która nigdy nie zasiadała obok sędziego ani nie stawała obok kata, zawsze trwała przy oskarżonym. Czy ja mogłabym przybyć tutaj w jego lub jej roli? Gdybym urodziła się do tego, do czego on lub ona zostali urodzeni, czy zachowywałabym się inaczej? Gdyby kto inny niż dwoje lekarzy znalazł dziecko na zboczu Wezuwiusza, czy dotarło by ono tam, gdzie ów mężczyzna albo kobieta?

Dla niej prawo powinno stanowić granicę, na której zatrzymuje się barbarzyństwo, albowiem cywilizacja staje mu na drodze. Nie zabijamy przecież dlatego, aby coś ulepszyć. Zakładała, że zabójca będzie musiał umrzeć i najprawdopodobniej umrze, ponieważ wściekłe zwierzę należało zabić, jednak ta jej część, która pozostawała lekarzem, ciągle zastanawiała się, dlaczego on stał się taki wściekły, i żałowała, że tego nie wie.

Odeszła od rycerzy, ruszyła do stolika z lekami i po raz pierwszy zauważyła, że Gyltha stoi dziwnie sztywno.

– O co chodzi?

Gospodyni wyglądała na znużoną, jakby nagle się postarzała. Dłonie miała rozłożone, podtrzymywała niewielkie pudełko z sitowia w taki sposób, w jaki wierni dzierżą hostię, odebrawszy ją od biskupa, przed włożeniem jej do ust.

Rowley zawołał z łóżka:

– Sir Joscelin podarował mi trochę łakoci, Adelio, ale Gyltha nie chce mi ich dać.

– To nie ja – wtrącił się Joscelin. – Ja tylko je przyniosłem. Lady Baldwin poprosiła mnie, abym zabrał je na górę.

Oczy Gylthy to wpatrywały się w Adelię, to spoglądały na pudełko. Przytrzymując je jedną ręką, drugą lekko odsunęła pokrywkę.

Wewnątrz, na ładnych liściach, niczym jajka w gnieździe, leżały barwne, wonne cukierki z jujuby.

Obie kobiety popatrzyły na siebie. Medyczce zrobiło się słabo. Odwrócona plecami do mężczyzn, cichutko wyszeptała:

– Trucizna? Gyltha wzruszyła ramionami.

– Gdzie jest Ulf?

– Z Mansurem – odszeptała Gyltha. – Bezpieczny. Adelia odezwała się teraz głośniej, mówiła powoli.

– Lekarz zabronił sir Rowley owi jedzenia słodyczy.

– W takim razie rozdaj je naszym gościom – zawołał Rowley z łóżka.

Nie zdołamy ukryć się przed Rakszasą, pomyślała. Jesteśmy jego celem, gdziekolwiek się znajdziemy, jesteśmy wystawieni na strzał niczym słomiane figury.

Skinęła głową ku drzwiom i odwróciła się do mężczyzn, a za jej plecami Gyltha wyszła z izby, unosząc ze sobą pudełko.

Lekarstwa. Adelia pospiesznie je przejrzała. Wszystkie zatyczki były na swoich miejscach, pudełka leżały poukładane starannie, jak pozostawiły je ona i Gyltha.

Popadasz w obłęd, pomyślała. Morderca jest gdzieś na zewnątrz, nie może majstrować przy wszystkim. Ale ostatniej nocy czuła straszny lęk przed skrzydlatym Rakszasą i wiedziała, że musi wymienić każde zioło, każdy syrop na tym stole, zanim komukolwiek je poda.

Czy on jest na zewnątrz? Czy zjawił się tutaj? Czy jest tutaj teraz?

Za jej plecami rozmowa zeszła na konie, jak to bywa między rycerzami.

Była świadoma obecności Gerwazego, rozwalonego na krześle. W y -powiadał się mrukliwie, z rzadka. Kiedy spojrzała na niego, w oczach mężczyzny pojawiło się zamierzone szyderstwo.

Zabójca czy nie, pomyślała, jesteś bydlakiem, a twoje istnienie to obelga. Pomaszerowała do drzwi, były otwarte.

– Pacjent jest zmęczony, panowie. Sir Joscelin wstał.

– Szkoda, że nie spotkaliśmy medyka Mansura, prawda, Gerwazy? Proszę przekazać mu nasze pozdrowienia.

– Gdzie on jest? – dopytywał się sir Gerwazy.

– Doskonali arabski rabina Gotsce – wyjaśnił Rowley. Gerwazy, mijając Adelię w drodze do wyjścia, wymamrotał, tak jakby zwracał się do towarzysza:

– Nieźle. Żyd i Saracen na królewskim zamku. Po jakie licho my w ogóle ruszaliśmy na krucjatę?

Adelia zatrzasnęła za nim drzwi.

– Do licha, kobieto – odezwał się zirytowany Rowley. – Krążyłem w rozmowie wokół Ziemi Świętej, żeby się dowiedzieć, który z nich gdzie i kiedy tam był. Jednemu mogło się wymknąć coś na temat drugiego.

– I co? Wymknęło się? – pytała.

– Spłoszyłaś ich, do licha! – Lekarka rozpoznała zniecierpliwienie typowe dla powracającego do sił chorego. – Ale dziwne, bo brat Gilbert przyznał się, że był na Cyprze, tak mniej więcej w interesującym nas czasie.

– Brat Gilbert był tutaj? Podobnie jak przeor Gotfryd, szeryf Baldwin i aptekarz. Ten ostatni przyniósł miksturę, która, jak przysięgał, leczy każdą ranę w kilka chwil. I jeszcze rabin Gotsce.

– Jestem znanym człowiekiem. O co ci chodzi? Jednak Adelia uderzyła teraz pudełkiem ze sproszkowanym łopianem tak mocno o stół, że odskoczyło wieczko, a z wewnątrz uniosła się chmura zielonego pyłu.

– Wcale nie jesteś znany – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Jesteś trupem. Rakszasa chce cię otruć.

Zawróciła do drzwi, zawołała Gylthę, która akurat szła po schodach, wciąż trzymając plecione pudełko. Adelia wyrwała je, otworzyła i podsunęła Rowley owi pod nos.

– A co to jest?

– Jezu Chryste – powiedział. – Jujuba.

– Rozpytywałam się – odezwała się Gyltha. – Jakaś mała dziewczynka dała to strażnikom, mówiąc, że to od jej pani dla biednego rycerza na wieży. Lady Baldwin zamierzała zanieść to na górę, ale sir Joscelin powiedział, że zaoszczędzi jej trudu. Zawsze był taki uprzejmy, nie tak jak ten drugi.

Gyltha nie znosiła sir Gerwazego.

– A dziewczynka?

– Strażnik to jeden z tych przysłanych z Londynu przez króla po to, żeby pomóc w pilnowaniu Żydów. Wołają go Barney. Mówi, że jej nie zna.

Zawołano Mansura i Ulfa, całą sprawę rozważono wspólnie.

– To może być zwykła jujuba, na to wygląda – powiedział Rowley.

– To se jedną zjedz – rzucił mu ostro Ulf. – Co o tym sądzisz? Adelia uniosła jujubę szczypczykami i powąchała.

– Nic nie mogę powiedzieć.

– Sprawdźmy to – powiedział Rowley. – Poślijmy jedną do lochu dla Rogera z Acton z pozdrowieniami.

Propozycja kusiła, ale w końcu Mansur zabrał pudełko na dziedziniec i cisnął do paleniska kowala.

– Nikt nie będzie tutaj przychodził w odwiedziny – zarządziła Adelia. – I żaden z was, szczególnie Ulf nie może wychodzić z zamku albo chadzać samotnie.

– Kobieto, do licha, tak nigdy go nie znajdziemy. Rowley, jak się zdawało, prowadził z łóżka własne dochodzenie.

Przepytywał odwiedzających, korzystając z tego, iż jest poborcą podatków.

Od Żydów dowiedział się, że Chaim, zgodnie z kodeksem swojej profesji, nigdy nie rozmawiał o klientach ani nie wspominał o rozmiarach ich długów. Jego jedynymi zapiskami były te, które spalono oraz te skradzione po zabiciu Szymona.

– Jeśli szachownica w Winchester nie ma jego rachunków, choć możliwe, że je ma, wysłałem swojego giermka, żeby to sprawdził, to król nie będzie zadowolony. Żydzi zapewniają temu krajowi sporą część dochodów. A kiedy Henryk nie jest zadowolony…

Brat Gilbert oznajmił, że wolałby raczej spłonąć, niż zwrócić się do Żydów o pieniądze. Podobnie aptekarz krzyżowiec, to samo mówili również sir Joscelin i sir Gerwazy, choć z mniejszą żarliwością.

– Oczywiście, nie powiedzieliby mi, gdyby coś wzięli, ale wszyscy trzej wyglądali na takich, co dają sobie radę sami.

Gyltha przytaknęła.

– Dobrze im poszło w Ziemi Świętej. Jan, jak wrócił, mógł założyć własną aptekę. Gerwazy był paskudnym smarkaczem za młodu, a teraz wcale nie jest przyjemniejszy, ale udało mu się zyskać dla siebie więcej ziemi. A młody Joscelin, chociaż dzięki tatusiowi nie miał nawet szmaty, żeby sobie okryć tyłek, przerobił Grantchester na pałac. Brat Gilbert? Brat Gilbert to zawsze brat Gilbert.

Usłyszeli ciężki oddech na schodach, do izby weszła lady Baldwin. Jedną ręką trzymała się za bok, w drugiej miała list.

– Choroba. W konwencie. Panie, miej nas w opiece. Jeśli to zaraza… Za nią weszła do środka Matylda W. List zaadresowano do Adelii. Najpierw dostarczono go do domu

Starego Beniamina, skąd pismo zabrała Matylda. Napisano je na skrawku pergaminu, wyrwanym z jakiegoś manuskryptu, co wskazywało na straszliwy pośpiech. Jednak sama treść była zwięzła i jednoznaczna.

Przeorysza Joanna przesyła pozdrowienia Pani Adelii, pomocnicy medyka Mansura, o którym słyszała same dobre rzeczy. Wśród nas wybuchła zaraza, błagam rzeczoną Panią Adelię, w imię Jezusa oraz Jego drogiej Matki, aby odwiedziła tenże konwent czcigodnej Świętej Radegundy, by opowiedzieć potem o wszystkim zacnemu lekarzowi i zabiegać o jego rady, co czynić, aby złagodzić cierpienie sióstr, które jest wielkie, a niektórym z nich nawet blisko do śmierci.

Niżej był jeszcze dopisek: „Nie będziemy targować się o zapłatę. Wszystko ma zostać załatwione dyskretnie, aby zapobiec panice". Na dziedzińcu na Adelię czekał już stajenny z koniem.

– Dam ci trochę mojego bulionu – powiedziała żona szeryfa. – Joanna rzadko kiedy czymś się niepokoi. Tam z pewnością jest okropnie.

Pewnie tak, pomyślała medyczka, skoro chrześcijańska przeorysza błaga o pomoc saraceńskiego medyka.

– Pierwsza zachorowała infirmariuszka – opowiadała Matylda W. Usłyszała już wszystko od stajennego. – Większość z nich rzyga i wysrywa trzewia. Boże, pomóż nam, jeśli to zaraza. Czy to miasto nie dosyć wycierpiało? Co jest z tym świętym Piotrusiem, skoro nie uchronił sióstr?

– Adelio, nie pójdziesz – oznajmił Rowley.

– Muszę.

– Obawiam się, że powinna – rzekła lady Baldwin. – Przeorysza nie wpuści żadnego mężczyzny na obszar klauzury, wbrew temu co mówią te wszystkie paskudne plotki, oczywiście poza spowiednikiem. Zważywszy na to, że infirmariuszka sama zachorowała, wezwanie pani Adelii jest jedynym rozwiązaniem, zresztą znakomitym. Jeśli będziesz trzymać przy każdym nozdrzu ząbek czosnku, nie zarazisz się.

Odeszła przygotować bulion.

Medyczka przekazała Mansurowi wyjaśnienia i instrukcje.

– Mój druhu od niepamiętnych czasów, opiekuj się tym mężczyzną i tą kobietą, i tym chłopcem, kiedy mnie tu nie będzie. Nigdzie ich nie puszczaj samych. W okolicy grasuje diabeł. Strzeż ich w imię Allacha.

– A kto ciebie będzie strzec, maleństwo? Święte kobiety pewnie nie będą miały nic przeciwko obecności eunucha.

Adelia się uśmiechnęła.

– To nie jest harem, te kobiety strzegą swojej świątyni przed wszystkimi mężczyznami. Nic mi nie będzie.

Ulf ciągnął ją za ramię.

– Ja mogę iść. Ja jeszcze nie dorosłem, a one tam mnie znają, tam u świętej Raggy. No i ja jeszcze nigdy niczego nie złapałem.

– No i niczego nie złapiesz – oznajmiła. – Nie pójdziesz – powiedziała też Rowleyowi. Ten, krzywiąc się, zaciągnął Adelię do okna, z dala od innych.

– To jest jakiś przeklęty spisek, żeby cię stąd wyciągnąć, bezbronną – mówił. – Rakszasa macza w tym paluchy.

Kiedy Picot znowu stanął na nogach, Adelia przypomniała sobie, jaki jest wielki i czym dla tak potężnego mężczyzny musi być bezsilność. Nie przyszło jej wcześniej do głowy, że jego zdaniem następny cel zabójcy Szymona może stanowić właśnie ona. Tak jak medyczka lękała się o niego, tak on lękał się o nią. Poczuła się wzruszona, zadowolona, ale należało się jeszcze zająć tyloma rzeczami – musiała powiedzieć Gylcie, aby zmieniła lekarstwa na stole, musiała wziąć nowe medykamenty z domu Starego Beniamina… Teraz nie miała dla niego czasu.

– Ty jesteś tym, który zadawał pytania – oznajmiła łagodnie. – Błagam, zadbaj o siebie i o moich bliskich. Teraz potrzeba ci tylko opieki, a nie lekarza. Gyltha się tobą zajmie. – Próbowała się od niego odsunąć. – Wiedz, że ja muszę do nich iść.

– Na litość boską! – krzyknął. – Czy możesz choć raz przestać udawać medyka?

Udawać medyka. Udawać medyka?

Choć wciąż ją trzymał, poczuła, jakby między nimi powstaje przepaść. Patrząc w jego oczy, widziała swoje odbicie za przepaścią- dosyć miłą istotkę, jednak zwiedzioną, bo tylko szukającą sobie jakiegoś zajęcia, starą pannę wypełniającą sobie czas, aż zostanie powołana do zadań kobiety.

A jeśli tak, to czym była kolejka cierpiących, oczekująca na nią każdego dnia? Czym było to, że Gil strzecharz nadal może wchodzić po drabinie?

A czymże jesteś ty, pomyślała zadziwiona, patrząc mu w oczy, ty, który powinieneś wykrwawić się na śmierć, a jednak żyjesz?

Wiedziała z absolutną pewnością, że nigdy nie może go poślubić. Była Wezuwią Adelią Rachelą Ortese Aguilar, która może czuła się bardzo, bardzo samotna, ale pozostawała medykiem.

Otrząsnęła się, teraz stała się wolna.

– Gyltha, pacjent może zacząć odżywiać się normalnie, ale zmień te leki na świeże – oznajmiła i wyszła.

W każdym razie, pomyślała, potrzebuję zapłaty, którą obiecała przeorysza.


Kościół Świętej Radegundy i pobliskie zabudowania nad rzeką wyglądały zwodniczo miło, wzniesiono je bowiem, gdy Duńczycy zaprzestali już najazdów, jeszcze zanim fundacji zabrakło pieniędzy. Główna część klasztoru, kaplica oraz jej otoczenie były większe, stojące bardziej na uboczu i pamiętały czasy Edwarda Wyznawcy.

Stały z dala od Cam, skryte wśród drzew, tak aby długie łodzie wikingów, skradające się płytkimi dopływami, nie zdołały do nich dotrzeć. Kiedy powymierali mnisi, którzy początkowo je zamieszkiwali, klasztor przekazano zakonnicom.

Tego wszystkiego Adelia dowiedziała się od odwróconego do niej plecami Edryka. Koń zaniósł ich oboje do klasztoru przez boczną furtę w murze, bo główną bramę zaryglowano. Za nimi biegł Stróż.

Podobnie jak Matylda W. stajenny był poruszony tym, iż święty Piotruś zawiódł.

– Nie jest dobrze zamykać to wszystko, akurat kiedy zaczyna się sezon pielgrzymek – oznajmił. – U matki Joanny musi dziać się naprawdę źle.

Zostawił Adelię obok stajni i psich bud, jedynych dobrze utrzymanych budynków klasztoru, które do tej pory dostrzegła. Wskazał ścieżkę oddalająca się od padoku.

– Niech Bóg cię prowadzi – oznajmił, bo najwyraźniej on sam nie zamierzał pójść.

Medyczka jednak nie była przygotowana na odcięcie od świata zewnętrznego. Poleciła mężczyźnie, by co rano chodził na zamek, odbierał każdą wiadomość, jaką chciałaby wysłać, wypytywał, co u jej bliskich i przynosił z powrotem każdą odpowiedź.

Ruszyła ze Stróżem. Zgiełk miasta po drugiej stronie rzeki ucichł. Wokół pojawiły się skowronki, wyskakując niczym pękające bąbelki. Za plecami Adelii szczekały ogary przeoryszy, w lesie przed nią zarżała jakaś sarna.

W tym samym lesie, gdzie, jak pamiętała, rozciągała się posiadłość sir Gerwazego i w którym zniknął święty Piotruś.


– Czy można sobie z tym poradzić? – dopytywała się przeorysza Joanna. Była bardziej wymizerowana, niż kiedy Adelia widziała ją ostami raz.

– Tak, to nie jest dżuma – oznajmiła medyczka. – Ani tyfus, Panu niech będą dzięki. Żadna z sióstr nie ma wysypki. Myślę, że to cholera. – Widząc, jak przeorysza blednie, dodała jeszcze: – Słabsza odmiana niż ta, która występuje na Wschodzie, ale i tak jest niedobrze. Martwię się o twoją infirmariuszkę i o siostrę Weronikę.

Najstarsza i najmłodsza. Siostra Weronika była tą mniszką, która modląc się przy relikwiarzu świętego Piotrusia, wydała się medyczce obrazem nieprzemijającego wdzięku.

– Weronika. – Przeorysza wyglądała na niesamowicie wręcz zmartwioną. Adelii właśnie taka podobała się bardziej. – Najdelikatniejsza istota z nich wszystkich, niech Bóg ma ją w swojej opiece. Cóż należy czynić?

Właśnie, co? Medyczka z konsternacją popatrzyła na drugą stronę wirydarza, gdzie za kolumnami wznosiło się coś przypominającego powiększony gołębnik. Dwa rzędy pozbawionych drzwi łukowatych wejść, każde prowadziło do celi szerokiej na dwa yardy, gdzie leżała schorowana zakonnica.

Nie było tu infirmarium – tytuł infirmariuszki zdawał się tylko honorowym, siostrę Otylię nazywano tak, albowiem jedyna znała się na ziołach. Nie było tu też wspólnej sypialni – czyli żadnego miejsca, gdzie dałoby się zajmować wszystkim mniszkami naraz.

– Ci zakonnicy, co tutaj mieszkali, byli ascetami, oni woleli prywatność pojedynczych cel – wyjaśniła przeorysza, dostrzegając spojrzenie Adelii. – Korzystamy z tych izb, bo nie mamy jeszcze pieniędzy na rozbudowę. Dasz sobie radę?

– Będę potrzebowała pomocy. – Samodzielna opieka nad dwudziestoma kobietami, dotkniętymi ciężką biegunką i wymiotami, stanowiłaby nierealne zadanie nawet w szpitalu. Ciągłe przechodzenie z celi do celi, w górę i w dół po paskudnie wąskich schodkach bez poręczy, sprawiłoby, że opiekun wkrótce sam potrzebowałby opieki.

– Obawiam się, że nasi służący uciekli, lękając się zarazy.

– W żadnym wypadku nie chcemy, żeby wracali – twardo odparła Adelia. Rzut oka na konwent zdradził, że ci, którzy winni utrzymywać w nim porządek, pozwolili, aby zapanowało niechlujstwo i to już na długo przed nastaniem choroby. Sam brud mógł wywołać zarazę. – Czy mogę zapytać, czy jadałaś pani z mniszkami? – odezwała się medyczka.

– A co to ma z tym wszystkim wspólnego? Przeorysza poczuła się urażona, tak jakby Adelia oskarżyła ją o jakiś grzech.

Co i zresztą uczyniła. Przypomniała sobie, jak bardzo matka Ambrozja dbała o strawę duchową oraz cielesną swoich mniszek, jak modliła się nad pokarmami podanymi w nieskazitelnie czystym refektarzu klasztoru Saint Giorgio, gdzie jedzeniu towarzyszyło czytanie Biblii. Brak apetytu u którejś z sióstr zostałby spostrzeżony i coś by w związku z tym zrobiono. Jednak lekarka nie chciała doprowadzać do konfrontacji, dlatego dodała:

– To może być związane z zatruciem.

– Zatruciem? Sugerujesz, że ktoś próbuje nas zabić?

– Celowo nie. Przypadkowo tak. Cholera to rodzaj zatrucia. Skoro wygląda na to, że akurat ciebie ominęła…

Przeorysza miała taki wyraz twarzy, jakby zaczynała żałować, że w ogóle wezwała Adelię.

– Tak jak to przyjęte, mam własną kwaterę i jestem zwykle zbyt zajęta sprawami konwentu, aby jadać razem z siostrami. W ostatnim tygodniu byłam w Ely. Radziłam się opata w… w sprawach religijnych.

Kupowała od niego konia, jak powiedział stajenny Edryk. Przeorysza Joanna mówiła dalej:

– Proponuję, abyś zawęziła swoje zainteresowanie do spraw bieżących. Powiadom swojego doktora, że tu nie ma trucicieli i w imię Boże, zapytaj go, co trzeba zrobić.

To, co należało zrobić, to wezwać pomoc. Adelia, ucieszona, że to nie powietrze w klasztorze sprawia, iż zakonnice czują się źle, chociaż było wilgotne i pachniało zgnilizną, powróciła w okolice psiarni i wysłała stajennego Edryka po obie Matyldy.

Przybyły razem z Gylthą.

– Chłopiec jest bezpieczny na zamku z sir Rowleyem i Mansurem

– oznajmiła gospodyni, kiedy lekarka ją zganiła. – Domyśliłam się, że będziesz mnie potrzebować bardziej niż on.

Bez wątpienia miała rację, ale to było też niebezpieczne dla nich wszystkich.

– Cieszyć się będę z waszej obecności za dnia – oznajmiła medyczka trójce kobiet. – Nie zostaniecie jednak na noc, póki nie wygaśnie choroba, nie wolno wam również tu jeść żadnego pokarmu ani pić wody. Nalegam. Poza tym w wirydarzu będą stać wiadra z gorzałką i po tym jak dotkniecie mniszek albo ich nocników, albo czegokolwiek, co do nich należy, musicie zanurzyć tam dłonie.

– W gorzałce?

– W gorzałce. Adelia miała własną teorię na temat chorób w rodzaju tej, która zmogła mniszki. Podobnie jak wiele jej teorii, i ta była sprzeczna z naukami Galena lub innych lekarskich autorytetów. Medyczka uważała, że biegunka w takich wypadkach jak ten stanowiła próbę uwolnienia się ciała od substancji, której nie potrafiło znieść. W tej czy innej formie trafiała do niego trucizna i w tej czy innej formie z niego wychodziła. Woda często bywała skażona, jak na przykład w biedniejszych dzielnicach Salerno, gdzie wciąż panowały choroby, dlatego należało uważać ją za źródło zatrucia tak długo, aż zostanie udowodnione, iż dzieje się inaczej. Skoro destylaty, w tym wypadku gorzałka, często powstrzymywały ropienie ran, mogły także podziałać na jad, przenoszący się przez dotyk, i zapobiec jego wchłonięciu. Tak rozumowała Adelia i tak zrobiła.

– W mojej gorzałce? – wyraziła niezadowolenie przeorysza, widząc, jak zawartość beczułki z jej piwnic trafia do dwóch wiader.

– Medyk kazał tak zrobić – wyjaśniła lekarka, jakby wiadomość, którą Edryk przywiózł z zamku, zawierała instrukcje od Mansura.

– Chciałabym, żebyś wiedziała, że to najlepsza hiszpańska gorzałka – odparła Joanna.

– To nawet lepiej.

Były teraz w kuchni, gdzie Adelia miała przewagę nad przeoryszą. Podejrzewała, że zakonnica jeszcze nigdy nie wchodziła do tego pomieszczenia. Było ciemne i brudne, gdy się w nim zjawiły, spod ich stóp czmychnęło kilka szczurów. Stróż zaszczekał na nie z większą werwą, niż medyczka kiedykolwiek u niego widziała. Na kamiennych ścianach widniały tłuste plamy, szpary w sosnowym blacie, ledwo widoczne spod zalegających na nim odpadków, wypełniał brud. Czuła słodkawą woń zgnilizny. W garnkach wiszących na hakach zalegały porośnięte puszystą pleśnią resztki posiłków, kosze z mąką zostawiono bez przykrycia, zdawało się, że coś się w nich porusza, podobnie w otwartych kadziach z wodą. Adelia zastanawiała się, czy przypadkiem właśnie w jednej z nich zakonnice nie wygotowały ciała świętego Piotrusia i czy naczynie w ogóle potem umyto. Skrawki przylepione do noża do mięsa śmierdziały jak zgniła ropa.

Adelia, skończywszy je wąchać, uniosła wzrok.

– Mówisz, że nie było tu żadnego truciciela? Twoich kucharzy należałoby za to wtrącić do lochu.

– Nonsens – odparła zakonnica. – Trochę brudu jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

Jednak pociągnęła swojego ogara za obrożę, by nie lizał jakiejś nieznanej masy przylepionej do półmiska na podłodze. Przeorysza, gdy doszła już do siebie, oznajmiła:

– Płacę medykowi Mansurowi, żeby moje mniszki wydobrzały, a nie żeby jego podwładna myszkowała po obejściu.

– Mansur mawia, że dbałość o pacjenta równa się dbałości o jego obejście.

Adelia nie dawała za wygraną. Najciężej chorym zaaplikowała pigułki z opium, aby powstrzymać konwulsje. Dopóki kuchnia nie zostanie doprowadzona do porządku, to poza umyciem pozostałych cierpiących i podaniem im do picia przegotowanej wody, czym zajęły się Gyltha i Matylda, niewiele można będzie zdziałać.

Medyczka odwróciła się do Matyldy B., albowiem jej przypadła owa herkulesowa praca.

– Dasz sobie radę, malutka? Oczyścisz tę stajnię Augiasza?

– To oni też trzymali tutaj konie? – Dziewczyna, podwijając rękawy, rozejrzała się wokół.

– Całkiem możliwe.

Adelia, idąc w ślad za urażoną przeoryszą, ruszyła na obchód klasztoru. Na półkach w refektarzu stały poopisywane słoje, które dobrze świadczyły o znajomości ziół przez siostrę Otylię, chociaż znajdowała się tam również spora ilość opium. Zdaniem medyczki zbyt spora. Znając moc tego specyfiku, trzymała swój mały zapas dobrze schowany.

Woda w konwencie okazała się nieskażona. Zabarwione torfem, ale czyste źródło było ujęte w kanał, który biegł pomiędzy budynkami. Przede wszystkim służył do zaspokajania potrzeb kuchni i dostarczania ryb do klasztornego kociołka, następnie wody do pralni, potem do umywalni, aż wreszcie strumyk spływał łagodnym zboczem pod długą ławką z wieloma otworami, stanowiącą wychodek. Sama ławka wyglądała na dosyć czystą, chociaż nikt nie oczyszczał ścieku pod nią już od wielu lat. Pracę tę Adelia zarezerwowała dla przeoryszy, nie widząc powodu, aby zajmowała się tym Gyltha czy Matyldy.

Ale to później. Zrobiwszy wszystko, co w jej mocy, by stan pacjentek bardziej się nie pogorszył, całą energię skupiła na ratowaniu im życia.

Przeor Gotfryd przybył zaś, aby ratować ich dusze. To było szlachetne z jego strony, zważywszy na niechęć panującą między nim a przeoryszą. Stanowiło też akt odwagi. Ksiądz, który zazwyczaj wysłuchiwał spowiedzi sióstr, odmówił wizyty, bojąc się zarazy, i wysłał zamiast tego list zawierający odpuszczenie wszelkich grzechów, jakie tylko mniszki mogły popełnić.

Padało. Gargulce wypluwały wodę z dachu nad krużgankami prosto na zaniedbany ogród pośrodku dziedzińca. Przeorysza Joanna powitała zakonnika, dziękując mu ze sztywną uprzejmością. Adelia zabrała mokry płaszcz Gotfryda, aby wysechł w kuchni.

Do czasu jak wróciła, przeor Gotfryd był już sam.

– Niech Bóg strzeże tę kobietę – powiedział. – Myślę, że ona podejrzewa, iż przyjechałem, aby ukraść jej kości świętego Piotrusia, teraz, kiedy jest w takiej niedoli.

Adelia ucieszyła się, że go widzi.

– Wszystko u ciebie w porządku, przeorze?

– Całkiem nieźle. – Mrugnął do niej. – Na razie, on działa dobrze. Był szczuplejszy, niż kiedy spotkała go po raz ostatni, zdawał się też mniej ociężały. Uradowało ja to, podobnie jak posługa, z którą przybył.

– Ich grzechy zdają się niewielkie, tyle że nie w ich mniemaniu – powiedziała o mniszkach.

Siostry, w chwilach największej męki, kiedy sądziły już, że są bliskie zgonu, wyznały większość win, przez które obawiały się ognia piekielnego.

– Siostra Walburga zjadła trochę kiełbasy, jaką wiozła w górę rzeki dla pustelniczek, ale sądząc z jej wyrzutów sumienia, to można by sądzić, że była jeźdźcem Apokalipsy i nierządnicą babilońską w jednym.

W rzeczy samej, medyczka już zdążyła przekonać się o niesłuszności oskarżeń, jakie wysuwał wobec zakonnic brat Gilbert. Lekarz poznaje od swoich ciężko chorych pacjentów wiele sekretów, dowiedziała się zatem, że te kobiety są co prawda leniwe, niezdyscyplinowane i w większości nieuczone, co wszystko zresztą dawało się wytłumaczyć zaniedbaniami, których dopuściła się przeorysza -jednak nie są rozwiązłe.

– Chrystus wybaczy tę kiełbasę – poważnie stwierdził przeor Gotfryd.

Do czasu, gdy skończył spowiadać siostry na parterze budynku, zapadł już zmrok. Adelia czekała na niego pod celą siostry Weroniki, na samym krańcu rzędu izb, tak aby oświetlić drogę na piętro.

Zatrzymał się na chwilę.

– Udzieliłem siostrze Otylii ostatniego namaszczenia.

– Przeorze, mam nadzieję, że jeszcze da się ją uratować. Poklepał japo ramieniu.

– Nie, nawet jeśli potrafisz czynić cuda, moje dziecko. – Obejrzał się ku celi, z której właśnie wyszedł. – Żal mi siostry Weroniki.

– Mnie też. – Młoda zakonnica czuła się znacznie gorzej, niż powinna.

– Spowiedź jej nie ulżyła – oznajmił przeor Gotfryd. – To może być właśnie krzyż takich świątobliwych osób jak ona, że za bardzo obawiają się Boga. Dla Weroniki krew Pana naszego wciąż jest świeżo przelana.

Adelia pomogła mu, przy akompaniamencie utyskiwań, wejść po schodach śliskich od deszczu i wróciła na dół, do celi siostry Otylii. Infirmariuszka leżała już od wielu dni, jej ręce chude jak patyki, pokryte wżartym brudem, łapały koc, starając się go zrzucić.

Lekarka przykryła ją, starła nieco oleju z ostatniego namaszczenia, spływającego po czole i spróbowała nakarmić przyniesioną przez Gylthę galaretką z cielęcych nóg. Stara kobieta zacisnęła wargi.

– To ci doda sił – zaklinała Adelia.

Nie było dobrze. Dusza Otylii chciała już się wydostać z wycieńczonego ciała.

Zostawienie jej teraz samej było wręcz dezercją, ale Gyltha i Matyldy wychodziły na noc, chociaż niechętnie, i lekarka musiała nakarmić wszystkie mniszki, zdana tylko na własne siły oraz na przeoryszę.

Walburga, ta siostra Tłuścioszka, o której mówił Ulf, teraz znacznie chudsza, oznajmiła:

– Pan mi wybaczył. Chwalmy Pana.

– Tak właśnie myślałam. No, otwórz buzię. Po kilku łyżkach jedzenia mniszka znowu się zatroskała.

– Kto teraz nakarmi pustelniczki? To będzie już w ogóle okropne, jak one się zagłodzą na śmierć.

– Powiem o tym przeorowi Gotfrydowi. No, otwieraj usta. Jedna łyżeczka za Boga Ojca. Grzeczna dziewczynka, jedna za Ducha Świętego…

Siostra Agata w celi obok po trzech łyżkach dostała ataku torsji.

– Nie przejmuj się – powiedziała medyczce, ocierając usta. – Jutro już mi będzie lepiej. Co u innych? Chcę znać prawdę.

Adelia lubiła Agatę, mniszkę, która była na tyle dzielna czy też na tyle pijana, żeby prowokować brata Gilberta podczas uczty w Grantchester.

– Większość czuje się lepiej. – A potem w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie, dodała jeszcze: – Ale siostra Otylia i siostra Weronika wciąż nie mają się tak dobrze, jakbym chciała.

– Och, tylko nie Otylia – szybko powiedziała Agata. – Ten kochany, stary chudzielec. Maryjo, Matko Boża, wstaw się za nią.

A Weronika? Za nią Maryja nie miała się wstawiać? To pominięcie zdało się dziwne, zwłaszcza że zdarzało się ciągle, zawsze gdy chore pytały o swoje siostry w Chrystusie. Interesowała się nią tylko Walburga, mającą mniej więcej tyle samo lat.

Może odpychały je uroda i młodość dziewczyny, podobnie jak fakt, że najwyraźniej była faworytą przeoryszy.

Zaiste, faworytą, pomyślała Adelia. Na twarzy Joanny, kiedy oglądała mękę Weroniki, widziała udrękę świadczącą o wielkiej miłości. Lekarka, wyczulona na miłość we wszystkich jej formach, złapała się na tym, że szczerze żałuje tej kobiety, i zastanawia się, ile energii musi wkładać w łowy, aby odsuwać od siebie tę namiętność. U niej, jako mniszki, zwłaszcza zajmującej wysokie stanowisko, na pewno wywoływała ogromne wyrzuty sumienia.

Czy siostra Weronika wiedziała, że jest obiektem pożądania? Przypuszczalnie nie. Jak powiedział przeor Gotfryd, ta dziewczyna miała w sobie coś nieziemskiego, co widać było po jej życiu duchowym, którego brakowało reszcie konwentu.

Jednak pozostałe zakonnice musiały wiedzieć. Młoda mniszka nie skarżyła się, ale siniaki na jej skórze wskazywały na to, że ją bito.

Kiedy Gotfryd odwiedził już chore z górnych cel, Adelia kazała mu umyć ręce w gorzałce. Rozbawiło go to.

– Zazwyczaj stosuję ją wewnętrznie. Jednakowoż nie kwestionuję niczego, co każesz mi zrobić.

Odprowadziła przeora do furty, gdzie stajenny czekał już na niego z dwoma końmi.

– Co za pogańskie miejsce – powiedział duchowny, ociągając się z wyjazdem. – Może to kwestia architektury albo barbarzyńskich mnichów, którzy to zbudowali, ale kiedy tu jestem, zawsze bardziej czuję obecność rogatego boga niźli światłości i teraz wcale nie mam na myśli przeoryszy Joanny. Już samo ułożenie cel… – Skrzywił się. – Niechętnie zostawiam tu ciebie, samą, bez pomocy.

– Mam Gylthę i dwie Matyldy – odparła Adelia. – I oczywiście, Stróża.

– Gyltha jest z tobą? To dlaczego jej nie widziałem? No, to nie ma się czym przejmować. Ta kobieta potrafi załatwić siły ciemności jedną ręką.

Pobłogosławił ją. Stajenny wziął od Gotfryda pudełko z krzyżem, schował do sakwy przy siodle, pomógł kanonikowi wsiąść na konia i obaj zniknęli w mroku.

Przestało padać, ale księżyc, który powinien być już w pełni, zasłaniały gęste chmury. Pod odjeździe przeora Adelia stała jeszcze chwilę, wsłuchując się w stukot podków, rozchodzący się wśród ciemności.

Nie powiedziała duchownemu, że Gyltha nie zostaje na noc i że ona sama właśnie nocy się lęka.

– Pogańskie miejsce – rzuciła na głos. – Nawet przeor to czuje. Wróciła do wirydarza, jednak zostawiła otwartą furtę. Na zewnątrz konwentu nie znajdowało się nic, czego by się obawiała, ona bała się klasztoru. Nie było w nim czym oddychać, nie było bożej światłości, nie było okien, nawet w kaplicy, tylko wąskie szczeliny w murach z ciężkiego, pozbawionego ozdób kamienia. Ów materiał pokazywał, w obronie przed jaką dzikością tutaj budowano.

Ale ta dzikość i tak dostała się do środka, pomyślała Adelia. Wznoszący się w kaplicy ohydny, pradawny masyw grobowca ozdabiały rzeźbione wizerunki gryzących się wilków i smoków. Na ołtarzu zdobne ramy otaczały jakąś postać z uniesionymi ramionami, może świętego Łazarza, chociaż światło świec nadawało jej demonicznego wyglądu. Liściaste dekoracje, wieńczące łuki wejść do cel, naśladowały groźny gąszcz oplatający kolumny bluszczem i pnączami.

Nocą, siedząc przy posłaniu mniszki, Adelia, która nie wierzyła w diabła, spostrzegła, że nasłuchuje go i otrzymuje odpowiedź pod postacią sowiego pohukiwania. Dla medyczki, tak jak dla przeora Gotfryda, owe dwadzieścia dziur, dziesięć na górze, dziesięć na dole, w których ulokowano zakonnice, wzmacniało tylko poczucie obcowania z jakimś dawnym barbarzyństwem. Kiedy szła od celi do celi, musiała przywoływać odwagę, by chodzić po tych paskudnych, czarnych stopniach i wąskiej, prowadzącej do nich półce.

Za dnia, kiedy Gyltha i Matyldy już wróciły, przynosząc ze sobą zgiełk i zdrowy rozsądek, lekarka pozwoliła sobie na godzinę czy dwie odpoczynku w kwaterze przeoryszy, ale nawet wtedy owe dwa rzędy cel wciskały się do jej pełnej wyczerpania drzemki, tak jakby były grobowcami jaskiniowców.

Następnego wieczoru, kiedy poszła wzdłuż krużganków, aby zajrzeć do siostry Weroniki, światło jej latarni tak zamigotało na paskudnych głowach u kapiteli kolumn, że wyglądały niczym żywe. Szczerzyły się do niej. Cieszyła się, że u boku ma psa.

Weronika rzucała się na swoim posłaniu, przepraszając Boga za to, że nie umiera.

– Wybacz mi, Panie, że nie jestem z Tobą. O, Panie, porzuć swój gniew, wybacz moje przewiny, jako że przyszłabym do Ciebie, gdybym tylko mogła…

– Bzdura – powiedziała jej Adelia. – Bóg jest z ciebie całkowicie zadowolony i chce, żebyś żyła. Otwórz usta i zjedz trochę tej pysznej galaretki z cielęcych nóg.

Ale Weronika, podobnie jak Otylia, niczego nie jadła. Wreszcie Adelia dała jej pół opiumowej pigułki i siedziała przy niej, aż narkotyk zaczął działać. To była najskromniejsza cela spośród wszystkich dwudziestu, jej jedyną ozdobę stanowił krzyż, podobnie jak wszystkie ścienne krucyfiksy tutaj, upleciony z łoziny.

Gdzieś wśród mokradeł zabuczał bąk. Na kamienie na zewnątrz kapała woda z regularnością działającą medyczce na nerwy. Słyszała odgłosy wymiotów, dobiegały z celi siostry Agaty, gdzieś dalej w krużgankach. Poszła do niej.

Wyszła z dziedzińca, aby opróżnić nocnik. Kiedy wracała, chmury przesunęły się nieco, dopuszczając trochę księżycowego światła i Adelia ujrzała postać mężczyzny obok jednej z kolumn podtrzymujących przejście.

Zamknęła oczy, potem otwarła je i ruszyła przed siebie.

To było złudzenie, wywołane grą cieni i lśnieniem deszczu. Nikogo tam nie było. Położyła dłoń na kolumnie, aby oprzeć się na chwilę, oddychała ciężko. Ta postać miała rogi. Stróż chyba niczego nie spostrzegł, ale on rzadko cokolwiek zauważał.

Jestem bardzo zmęczona, pomyślała.

Przeorysza Joanna krzyknęła z celi Otylii przenikliwym głosem…


Kiedy już odmówiły modlitwy, Adelia i przeorysza zawinęły ciało infirmariuszki w całun i przeniosły do kaplicy, trzymając między sobą. Położyły na katafalku zaimprowizowanym z dwóch stołów okrytych suknem, u wezgłowia i u stóp ustawiły zapalone świece.

Przeorysza została, aby odśpiewać requiem. Medyczka wróciła do celi, chcąc czuwać przy Agacie. Wszystkie mniszki spały, co stanowiło dla niej ulgę. Nie powinny dowiedzieć się o śmierci jednej z nich aż do ranka, kiedy będą już silniejsze.

Jeśli w ogóle w tym straszliwym miejscu nastanie jakiś ranek, pomyślała. „Pogańskie miejsce", mówił przeor. Z tej odległości kontralt przeoryszy odbijał się echem po kaplicy, brzmiąc nie tyle jak chrześcijańskie requiem, ile lament nad poległym wojownikiem. Czy to śmierć Otylii, czy też jakiś żywioł tkwiący w owych kamieniach przywołał na wiry darz rogatą postać?

Znużenie, raz jeszcze powiedziała sobie Adelia. Jesteś zmęczona.

Ale tamten obraz wciąż nie znikał i aby się go pozbyć, używała wyobraźni, przywołując inną postać, bardziej krągłą, weselszą, bezgranicznie ukochaną, aż wreszcie Rowley całkiem zajął miejsce tego strasznego cienia. Uspokoiła się jego obecnością, jej strach pozostał gdzieś na zewnątrz, zapadła w sen.

Siostra Agata umarła następnej nocy.

„Jej serce po prostu przestało bić", napisała Adelia w liście do przeora Gotfryda. „Czuła się nawet dobrze, nie spodziewałam się tego". I się popłakała.

Dzięki wypoczynkowi oraz dobremu jedzeniu Gylthy pozostałe zakonnice szybko dochodziły do siebie. Weronika i Walburga, młodsze od pozostałych sióstr, wydobrzały nawet szybciej, niż medyczka by sobie życzyła, bo z trudem opierała się ich zapałowi. Nalegały, aby pozwolono im ruszyć w górę rzeki i wieźć zapasy zaniedbanym pustelniczkom, na co Adelia nie mogła się zgodzić. Zwłaszcza że każda z nich musiałaby wziąć jedną łódź, aby zawieźć odpowiednią ilość jedzenia i opału.

Medyczka zwróciła się do przeoryszy Joanny z pretensją, iż nie powstrzymuje zakonnic od nadmiernego wysiłku.

Ze zmęczenia zrobiła to w sposób niezbyt taktowny.

– One są wciąż moimi pacjentkami. Nie mogę na to pozwolić.

– One wciąż są moimi mniszkami. I jestem odpowiedzialna za pustelniczki. Od czasu do czasu zwłaszcza siostra Weronika potrzebuje swobody i samotności, które może wśród nich znaleźć. Zawsze tego poszukuje i zawsze zostaje tym obdarzona.

– Przeor Gotfryd obiecał, że zawiezie pustelniczkom wszystko, czego potrzebują.

– Nie mam dobrego mniemania o obietnicach przeora Gotfryda.

To nie było ani pierwsze, ani drugie, ani nawet trzecie starcie Joanny i Adelii. Zwłaszcza przeorysza, świadoma, że jej częsta nieobecność sprowadziła zarówno konwent, jak i mniszki na skraj upadku, nieświadomie starała się ratować swój autorytet, przeciwstawiając się lekarce.

Kłóciły się już o Stróża, bo zakonnica twierdziła, że cuchnie, co zresztą było prawdą – jednak nie śmierdział bardziej niż miejsce, w którym mieszkały siostry. Kłóciły się też o podawanie opium, albowiem Joanna postanowiła stanąć po tej samej stronie, co reszta Kościoła.

– Ból zsyłany jest przez Boga, tylko Bóg może go odsuwać.

– Kto tak mówi? Gdzie w Biblii jest tak napisane? – dopytywała się natarczywie Adelia.

– Mówi się, że ta roślina uzależnia. Zażywanie jej staje się przyzwyczajeniem.

– Nic takiego się z nimi nie stanie. One nie wiedzą, co zażywają. To tylko czasowe lekarstwo, środek nasenny, aby ulżyć ich cierpieniom.

Może dlatego, że wówczas wygrała, teraz przegrała. Obie zakonnice dostały od zwierzchniczki pozwolenie, by zawieźć zapasy do pustelni – i Adelia wiedziała, że nie zdoła już nic więcej zdziałać. Opuściły klasztor dwa dni później.

Był to ten sam dzień, kiedy w Cambridge wędrowni sędziowie zebrali się na sądy.


Ten hałas w każdych okolicznościach byłby ogromny, a dla Adelii, której uszy przyzwyczaiły się do ciszy, okazał się wręcz ogłuszający. Zmęczyła się pieszą wędrówką z klasztoru, którą odbyła, dźwigając ciężką medyczną torbę, teraz chciała już tylko wrócić do domu Starego Beniamina i odpocząć. Zamiast tego utknęła w tłumie po niewłaściwej stronie ulicy Mostowej, czekając, aż przejdzie cały pochód.

Na początku nie wiedziała, że to właśnie początek sądów. Kawalkada odzianych w liberie muzyków, dmących w trąby i bijących w bębny, zabrała ją z powrotem do Salerno, gdzie w tydzień przed Środą Popielcową zawsze odbywało się carnevale, mimo ustawicznych protestów Kościoła.

Później zjawiło się jeszcze więcej bębnów, ujrzała też pedeli w bardzo ozdobnych strojach z wielkimi złotymi buzdyganami trzymanymi na ramionach. I na Boga, potem jeszcze biskupów w mitrach oraz opatów na koniach o zdobnych rzędach, jeden czy dwaj właśnie machali do tłumu. I jeszcze ktoś przebrany za kata, w kapturze i z toporem…

Wtedy zrozumiała, że kat wcale nie jest przebierańcem, że teraz nie pojawią się akrobaci i tańczące niedźwiedzie. Gdzieniegdzie pobłyskiwały trzy lwy Plantagenetów, a piękne lektyki na barkach ludzi w tabardach niosły królewskich sędziów, którzy przybyli, aby położyć Cambridge na wadze sprawiedliwości, i jeśli Rowley miał rację, mieć będą do miasta wiele zastrzeżeń.

Jednak ludzie wokół medyczki wiwatowali, jakby byli wygłodniali rozrywki i jakby właśnie sąd oraz wyroki śmierci mogły im jej dostarczyć.

Adelia, oszołomiona wrzawą, nagle zobaczyła Gylthę, przepychającą się przez tłum, przez ulicę. Usta miała otwarte, jakby też wiwatowała. Jednak wcale tego nie robiła.

Dobry Boże, nie pozwól jej tego powiedzieć. Tego nie można powiedzieć, tego nie dałoby się przecież znieść. Niech ona nie wygląda, jakby miała to powiedzieć.

Gyltha wbiegła na ulicę, jakiś jeździec musiał powściągnąć wodze, mnąc w ustach przekleństwo, jego koń szarpnął się na bok, aby nie stratować kobiety. Coś mówiła, na coś patrzyła, coś kurczowo ściskała. Podchodziła coraz bliżej, zaś Adelia odsuwała się od niej, pragnąc uniknąć spotkania, jednak piskliwy krzyk objawił wszystko.

– Widziałaś gdzieś mojego chłopczyka? Zachowywała się jak ociemniała. Złapała medyczkę za rękaw, nie poznając jej.

– Widziałaś mojego chłopczyka? Wołają go Ulf. Nie mogę go znaleźć.

Загрузка...