Rozdział I

Anglia, rok 1170

Do roku krzyku. Król krzyczał, aby uwolnić go od jego arcybiskupa. Mnisi z Canterbury krzyczeli, kiedy rycerze monarchy rozbryzgali mózg arcybiskupa na posadzce jego katedry. Papież krzyczał, aby król odprawił pokutę. Angielski Kościół krzyczał triumfalnie – teraz miał już króla w garści.

A gdzieś daleko, w Cambridgeshire, krzyczało dziecko. Krzyczało przenikliwym, cieniutkim głosikiem, który jednak zajął ważne miejsce między innymi krzykami.

Najpierw w owym krzyku brzmiała nadzieja. Był sygnałem, który oznaczał: „chodź i zabierz mnie, boję się". Albowiem aż do teraz dorośli trzymali dziecko z dala od niebezpieczeństw, odciągali od pszczelich uli, bulgoczących kociołków i paleniska kowala. Dorośli po prostu musieli być gdzieś blisko. Zawsze byli.

Słysząc ten dźwięk, sarny pasące się na łące zalanej księżycowym światłem uniosły głowy i popatrzyły uważnie – ale to nie żadne z ich młodych krzyczało ze strachu. Lis zastygł w pół ruchu, z uniesioną łapą, aby nasłuchiwać i upewnić się, czy nie grozi mu niebezpieczeństwo.

Gardło, z którego wydobył się krzyk, było za małe, a jego właściciel znalazł się w miejscu zbyt odludnym, aby ktokolwiek zdołał przyjść z pomocą. Krzyk się zmienił: pojawiło się w nim niedowierzanie, z owego zdumienia stał się cienki, piszczący niczym myśliwski gwizdek wzywający psy.

Sarny uciekły, rozpierzchły się między drzewami, białe kuse ogony niczym kamienie domina poleciały w mrok.

Teraz krzyk stał się błaganiem, może skierowanym do oprawcy, może do Boga. „Proszę, nie, proszę, nie". Potem złamał się, przechodząc w monotonny jęk agonii i utraty nadziei.

Dźwięk wreszcie ucichł, a jego miejsce znów zajęły zwyczajne odgłosy nocy – wietrzyk szumiący w krzakach, pomrukiwanie borsuka, setki cichych krzyków małych ssaków i ptaków, ginących w paszczach drapieżników.

W Dover ponaglany starzec spiesznie przemierzał zamek, z szybkością, która zadziwiała przy jego reumatyzmie. W ogromnej zimnej warowni echem odbijały się gwałtowne dźwięki. Mimo szybkiego tempa starca przenikał chłód – może dlatego, że się bał. Dworzanin prowadził go do człowieka, którego bali się wszyscy.

Mijali kamienne korytarze, otwarte drzwi, za którymi czasem było światło i ciepło, rozlegały się rozmowy i dźwięki wioli, a czasem drzwi pozostawały zamknięte, by ukryć to, co starzec wyobrażał sobie jako bezbożne sceny.

Ich przemarsz sprawiał, że zamkowa służba chowała się po kątach albo zmykała z drogi; zostawiali za sobą szlak upuszczonych tac, rozlanych nocników i rzucanych pod nosem, pełnych urazy przekleństw.

Jeszcze ostatnie, kręcone schody i już znaleźli się na długiej galerii, w której ustawiono pod ścianami pulpity i jeden wielki stół o blacie przykrytym zielonym suknem, podzielonym na kwadraty. Porozkładano na nich stosy żetonów. W pomieszczeniu było mniej więcej trzydziestu klerków, skrzypiących piórami po pergaminie. Po drutach liczydeł śmigały i klikały kolorowe kulki, unosił się nad tym zgiełk, niczym nad polem pełnym sztucznych świerszczy.

W owym miejscu odpoczywał tylko jeden człowiek, siedzący na okiennym parapecie.

– Przybył Aaron z Lincoln, panie – oznajmił szambelan.

Aaron z Lincoln przyklęknął na obolałe kolano i dotknął czoła palcami prawej dłoni, następnie pełnym szacunku gestem wyciągnął dłoń wnętrzem ku mężczyźnie na parapecie.

– Wiesz, co to jest? – zapytał mężczyzna. Aaron niezgrabnie obejrzał się za siebie, popatrzył na olbrzymi stół.

Nie odpowiedział. Wiedział, co to jest, pytanie zadane przez Henryka II było czysto retoryczne.

– Nie służy do zabawy, to pewne – powiedział król. – To szachownica. Każdy z tych kwadratów odpowiada jednemu z moich angielskich hrabstw, a żetony na nich pokazują, ile każde z nich powinno oddać do królewskiego skarbca. Wstań. – Chwycił starca i zaprowadził go do stołu, wskazując jeden z kwadratów. – To Cambridgeshire. – Puścił Aarona. – Aaronie, użyj swojej wielkiej wiedzy o pieniądzach i powiedz mi, jak myślisz, ile jest tu żetonów?

– Za mało, panie?

– W rzeczy samej – odparł Henryk. – Dochodowe hrabstwo Cambridge. Zazwyczaj. Nieco płaskie, ale wytwarza pokaźną ilość ziarna, bydła i ryb i wpłaca niemałe sumy do skarbca. Zazwyczaj. Mieszka w nim sporo Żydów, którzy też wpłacają niemałe sumy. Zazwyczaj. Zatem rzekłbyś, że liczba żetonów nie równa się jego rzeczywistemu bogactwu?

Raz jeszcze starzec nie odpowiedział.

– A czemuż tak jest? – zapytał Henryk. Aaron tym razem się odezwał, zmęczonym głosem:

– Domyślam się, mój panie, że to przez te dzieci. Śmierć dzieci jest zawsze opłakiwana…

– Zaiste, jest. – Król podźwignął się na krawędź stołu, tak aby móc majtać nogami. – A kiedy staje się sprawą ekonomii, jest już czymś katastrofalnym. Mieszkańcy Cambridge buntują się, a Żydzi… Gdzie oni są?

– Skryli się na zamku, panie.

– Raczej w tym, co z niego zostało – zgodził się Henryk. – Tam rzeczywiście są. Na moim zamku, jedząc moją strawę z mojej łaski i wydalając ją od razu, bo srają ze strachu. A to wszystko znaczy, Aaronie, że nie zarabiają dla mnie żadnych pieniędzy.

– Nie, mój panie.

– A zbuntowani chłopi spalili wschodnią wieżę zamku, w której były wszystkie dokumenty o długach należnych Żydom, a przez to należnych mnie, nie wspominając już o aktach danin. Albowiem wierzą oni, że Żydzi torturują i zabijają ich dzieci.

Po raz pierwszy, wśród grzmotu werbli dudniących w głowie starca jak na egzekucję, rozległ się świst nadziei.

– Ale ty nie, panie?

– Co ja nie?

– Nie wierzysz, że to Żydzi zabijają dzieci?

– Ja tego nie wiem, Aaronie – łagodnie odparł król. Nie odrywając oczu od starca, uniósł dłoń. Skryba wetknął mu w nią zwój pergaminu. – Oto zeznanie pewnego Rogera z Acton, wedle którego takie postępki są dla was czymś zwyczajnym. Wedle zacnego Rogera Żydzi, zazwyczaj w czas Wielkanocy, zamęczają na śmierć co najmniej jedno chrześcijańskie dziecko, wsadzają je do zamykanej na zawiasy baryłki nabitej od wewnątrz ostrymi gwoździami. Zawsze to robili i zawsze będą.

Spojrzał na pergamin.

– „Wsadzają dziecię do baryłki, zamykają je tak, aby gwoździe wbiły mu się w ciało. Owe diabły zbierają potem krew, która spływa do naczyń, żeby mieszać ją z obrzędowym chlebem". – Henryk II uniósł wzrok. -

To niezbyt przyjemne, Aaronie. – Wrócił do lektury pergaminu. – Och, i jeszcze bardzo się przy tym śmiejecie.

– Wiesz, że to nieprawda, mój panie.

Król zwrócił na te słowa równie małą uwagę, jak na kolejne kliknięcie liczydła.

– Ale tej Wielkanocy, Aaronie, właśnie tej Wielkanocy zaczęliście je ponoć krzyżować. Oczywiście nasz zacny Roger z Acton twierdzi, że dziecię, które znaleziono, zostało ukrzyżowane. Jak ono miało na imię?

– Piotr z Trumpington, mój panie – podpowiedział usłużny skryba.

– Ówże Piotr z Trumpington został ukrzyżowany i dlatego ten sam los mógł także spotkać pozostałą dwójkę zaginionych dzieci. Zostały ukrzyżowane, Aaronie.

Król wypowiedział łagodnie to potężne i straszliwe słowo, które wędrując wzdłuż chłodnej galerii, nabierało mocy.

– Pojawiają się żądania, aby uczynić małego Piotra świętym, tak jakby już nie było ich wystarczająco dużo. Na razie mamy, Aaronie, dwoje zaginionych dzieci oraz jedno pozbawione krwi okaleczone ciałko, znalezione wśród mokradeł. Starczyłoby tego na mnóstwo macy.

Henryk wstał od stołu i powędrował galerią, starzec szedł za nim, zostawiając gdzieś z tyłu pole sztucznych świerszczy. Król wyciągnął spod okna stołek i kopniakiem posłał go w stronę Aarona.

– Siadaj. Tutaj było ciszej. Wilgotne zimne powietrze płynące przez okna bez szyb sprawiło, że starzec zadrżał. Z nich dwóch to Aaron był kosztowniej odziany. Henryk II nosił się jak myśliwy, niedbale. Dworzanie królowej namaszczali włosy wonnymi pomadami i pachnieli olejkiem różanym, monarcha jednak cuchnął końmi i potem. Skórę dłoni miał stwardniałą, rude włosy na głowie okrągłej jak kamienna kula przycięte krótko. Aaron jednak pomyślał, że mimo to nikt nigdy nie wziął go za kogoś innego niż władcę imperium rozciągającego się od granicy ze Szkocją po Pireneje.

Aaron mógłby nawet miłować Henryka, gdyby tylko nie był on tak straszliwie nieprzewidywalny. Kiedy król wpadał w szał, gryzł dywany, a ludzie umierali.

– Aaronie, Bóg nienawidzi was, Żydów – powiedział Henryk. – Zabiliście Jego Syna.

Aaron zamknął oczy, czekał.

– I Bóg nienawidzi mnie. Aaron otworzył oczy. Król podniósł głos, jego słowa stały się lamentem rozbrzmiewającym w całej galerii jak rozpaczliwy odgłos trąby.

– Słodki Boże, wybacz nieszczęsnemu i skruszonemu królowi. Ty wszak wiesz, jak Tomasz Becket przeciwstawiał mi się we wszystkim z takim uporem, że w szale poprosiłem o jego śmierć. Peccavi, peccavi za owych rycerzy, którzy źle odczytali mój gniew i ruszyli, aby go zabić, sądząc, że zadowolą mnie takim bezeceństwem. Ty, w Twej prawości, odwróciłeś ode mnie Swoją twarz. Jam robakiem, mea culpa, mea culpa, mea culpa. Pełzam rażony Twym gniewem, zaś arcybiskup Tomasz jest już przyjęty do Twej chwały i zasiada po prawicy Twego Łaskawego Syna, Jezusa Chrystusa.

Odwróciły się twarze. Pióra zastygły w pół wyrazu, zatrzymały się liczydła.

Henryk przestał bić się w piersi. A potem dodał, już ciszej:

– I jeśli się nie mylę, jest dla Ciebie takim samym wrzodem na tyłku, jak dla mnie.

Pochylił się do przodu, delikatnie podetknął palec pod podbródek Aarona z Lincoln i uniósł jego twarz.

– Gdy ci nikczemnicy posiekali Becketa, stałem się wrażliwy na ciosy. Kościół pragnie zemsty, chce mojej wątroby, ciepłej i dymiącej, chce rekompensaty i musi ją dostać. A najbardziej chce, zawsze chciał, wygnania was, Żydów, z chrześcijańskich ziem.

Skryba powrócił do swojej pracy.

Król pomachał Żydowi dokumentem przed nosem.

– To jest, Aaronie, petycja o wypędzenie z mojego królestwa wszystkich Żydów. Teraz właśnie jej faksymile, pióra Rogera z Acton, niechaj piekielne psy przeżują mu jajca, jest już w drodze do papieża. Dziecko zamordowane w Cambridge i ta zaginiona dwójka mają być pretekstem do żądania wygnania twojego ludu, co zważywszy na śmierć Becketa, może się okazać czymś, czemu nie zdołam się przeciwstawić. Bo jak się przeciwstawię, Jego Świątobliwość będzie zmuszony ekskomunikować mnie i obłożyć całe królestwo interdyktem. Wyobrażasz sobie, co to jest interdykt? To jest rzucenie w ciemność. Dzieciom odmawia się chrztu, nie błogosławi małżeństw, zmarli mają pozostać niepogrzebani, bez błogosławieństwa Kościoła. A każdy mądrala w zasranych gaciach może podważyć moje prawo do sprawowania rządów.

Henryk wstał i zaczął się przechadzać. Przystanął, by wyprostować róg arrasu, przesuniętego wiatrem.

– Czyż nie jestem dobrym królem, Aaronie? – rzucił przez ramię.

– Jesteś, mój panie – padła stosowna odpowiedź. I prawdziwa.

– Czyż nie jestem dobry dla swoich Żydów, Aaronie?

– Jesteś, mój panie, zaiste jesteś.

I znowu prawda. Henryk ciągnął podatki od Żydów niczym chłop mleko od dojnej krowy, lecz żaden inny monarcha na świecie nie był dla nich sprawiedliwszy. Żaden też nie utrzymywał w swoim niewielkim królestwie takiego ładu, Żydzi czuli się w nim chyba bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Z Francji, Hiszpanii, z krajów krzyżowców, z Rosji, przybywali, aby cieszyć się przywilejami i bezpieczeństwem w Anglii Plantageneta.

Gdzież my się podziejemy, pomyślał Aaron. Panie, Panie, nie ślij nas znowu na puszczę. Jeśli nie możemy mieć naszej Ziemi Obiecanej, pozwól nam przynajmniej żyć pod rządami takiego faraona, co nas strzeże.

Henryk przytaknął.

– Aaronie, lichwa to grzech. Kościół jej nie pochwala, nie pozwala chrześcijanom kalać swych dusz i się nią parać. Zostawia to wam, Żydom, którzy dusz nie macie. Oczywiście to nie przeszkadza Kościołowi od was pożyczać. Ileż katedr wzniesiono dzięki pożyczkom tylko od ciebie samego?

– Lincoln, mój panie – Aaron zaczął rachować na drżących, powykręcanych artretyzmem palcach – Peterborough, St Albans, potem co najmniej dziewięć opactw cystersów, potem…

– Tak, tak. Chodzi właśnie o to, że jedna siódma mojego rocznego dochodu to zyski z podatków płaconych przez was, Żydów. A Kościół chce, żebym się was pozbył.

Król znowu rozpoczął wędrówkę i raz jeszcze w galerii grzmiały słowa wymawiane z twardym, andegaweńskim akcentem.

– Czyż nie utrzymuję w tym królestwie pokoju, jakiego nigdy nie znało? Na rany boskie, co oni sobie myślą? Że jak to robię?

Zdenerwowani skrybowie opuścili pióra, aby się pokłonić. Tak, panie. Zaiste, robisz to, panie.

– Tak, robisz to, panie – powiedział Aaron.

– Nie robię tego modlitwą i postem, to ci mówię. – Henryk się uspokoił. – Potrzebuję pieniędzy, żeby uzbroić moją armię, opłacić moich sędziów, zdławić bunt za granicą i spełniać piekielnie drogie zachcianki żony. Pokój to pieniądze, Aaronie, a pieniądze to pokój. – Chwycił starca za poły płaszcza i przyciągnął blisko siebie. – Kto zabija te dzieci?

– Nie my, mój panie. Kto, nie wiemy.

Przez jedną chwilę bliskości straszliwe błękitne oczy o krótkich, prawie niewidocznych rzęsach wpatrywały się w duszę Aarona.

– Nie my, prawda? – powiedział król. Puścił starca, uniesione poły płaszcza opadły na swoje miejsce. Jednak twarz monarchy pozostawała nieodgadniona, a jego głos stał się łagodnym szeptem: – Ale sądzę, że lepiej będzie, jak się dowiemy, prawda? I to szybko.

Kiedy szambelan odprowadzał Aarona z Lincoln ku schodom, Henryk II zawołał:

– Wiesz, Aaronie, bardzo tęskniłbym za wami, Żydami.

Starzec się odwrócił. Król uśmiechał się albo raczej jego porozdzielane przerwami silne i drobne zęby wyszczerzyły się w grymasie podobnym do uśmiechu.

– Jednak nie aż tak jak wy, Żydzi, tęsknilibyście za mną – dodał.


Kilka tygodni później w południowych Włoszech…

…Gordinus Afrykańczyk dobrotliwie zamrugał, patrząc na swojego gościa, i pokiwał palcem. Znał jego imię, ogłoszono mu je z wielką pompą: „Z Palermo, w imieniu Jego Królewskiej Mości, przybywa jego wielmożność, Mordechaj fil Berachiah". Nawet przypominał sobie tę twarz. Tyle że on, Gordinus, pamiętał ludzi głównie po ich chorobach.

– Skrofuły! – stwierdził wreszcie triumfalnie. – Miałeś, panie, skrofuły! Jak tam one?

Mordechaja fil Berachiaha trudno było zbić z pantałyku. Inaczej nie zostałby sekretarzem króla Sycylii i strażnikiem monarszych sekretów. Chociaż właśnie go obrażono – o skrofułach nie należy przecież wspominać publicznie – jego wielka twarz pozostawała całkowicie spokojna, głos chłodny.

– Przybyłem zobaczyć, czy Szymon z Neapolu już się szykuje.

– A do czego się szykuje? – zapytał Gordinus ciekawie. Z geniuszem, pomyślał Mordechaj, zawsze ciężko się rozmawia, a kiedy, tak jak teraz, zaczyna już murszeć, staje się to wręcz niemożliwe. Postanowił zatem wspomóc się wagą królewskiego „my".

– Szykuje się do wyruszenia do Anglii, Gordinusie. Szymon Menahem z Neapolu. Wysyłamy zaś Szymona z Neapolu do Anglii, aby rozwiązał problem, który mają tamtejsi Żydzi.

Z odsieczą przybył sekretarz Gordinusa. Zbliżył się do ściany pełnej schowków, z których niby końce rur wystawały zwoje pergaminu. Przemówił zachęcającym tonem jak do dziecka:

– Pamiętasz, panie? Dostaliśmy list od króla… O bogowie, on to gdzieś przełożył.

Zanosiło się, że wszystko trochę potrwa. Wielmożny Mordechaj powlókł się po mozaikowej posadzce, przedstawiającej kupidyny łowiące ryby. Rzymska robota, sprzed co najmniej tysiąca lat. To była wszak jedna z willi Hadriana.

Nieźle im się powodzi, tym medykom. Mordechaj jakoś zignorował fakt, że jego własne palazzo w Palermo miało posadzkę z marmuru i złota.

Usiadł na kamiennej ławie, która biegła wzdłuż balustrady. Był stamtąd widok na rozciągające się w dole miasto, a dalej na środkowe Morze Tyrreńskie.

Gordinus, zawsze czujny jako medyk, choć pod innymi względami niekoniecznie, polecił:

– Jego wielmożność będzie potrzebować poduszki. Gajuszu! Przyniesiono poduszkę. A także daktyle. I wino. Gajusz zapytał nerwowo:

– Czy tak będzie dobrze, wasza miłość?

Królewski dwór, podobnie jak całe królestwo Sycylii, zamieszkiwali przedstawiciele wielu ras oraz religii: Arabowie, Longobardowie, Grecy, Normandczycy i jak w przypadku Szymona, Żydzi – a zatem każda oferta poczęstunku mogła urazić czyjeś uczucia religijne.

Jego miłość przytaknął. Poczuł się lepiej. Poduszka wygodnie tkwiła pod jego pośladkami, chłodziła go morska bryza, wino smakowało. Nie powinien czuć się urażony bezpośredniością tego starca; prawdopodobnie, załatwiwszy wszystkie sprawy, sam wspomniałby o swoich skrofułach. Gordinus ostatnim razem go uleczył. Wszak to miasto medyków, a jeśli kogokolwiek można było nazwać dziekanem tutejszej wielkiej Szkoły Medyków, to Gordinusa Afrykańczyka.

Mordechaj przyglądał się starcowi, u którego gościł i który wrócił teraz do lektury manuskryptu. Patrzył na obwisłą skórę ramienia, napinającą się, kiedy maczał pióro w inkauście, aby coś poprawić. Kimże on był? Tunezyjczykiem? Maurem?

Zaraz po przybyciu do willi Mordechaj zapytał majordomusa, czy ma zostawić buty na progu.

– Nie pamiętam, jakiej wiary jest twój pan – usprawiedliwiał się.

– To tak jak ja, mój panie. Pomyślał teraz, że tylko w Salerno ludzie oddani służbie cierpiącym potrafią zapomnieć o swoich zwyczajach i bogach.

Nie do końca miał pewność, czy to godne pochwały; efekty były jednak cudowne. Ale łamano odwieczne prawa, przeprowadzano sekcje zmarłych, kobietom spędzano płody zagrażające ich zdrowiu, medycyną mogły parać się niewiasty, dzięki chirurgii wnikano w ciało.

Potrzebujący przybywali setkami; ludzie, którzy usłyszeli nazwę Salerno, wędrowali do miasta, bywało, że na własny koszt. Czasem wieźli chorych. Przedzierali się przez pustynię, stepy, bagna i góry, aby zdobyć lekarstwo.

Mordechaj, sącząc wino, spoglądając w dół na labirynt dachów, iglic i kopuł, dziwował się, nie po raz pierwszy, że ze wszystkich miast właśnie tutaj, a nie w Rzymie, nie w Paryżu, nie w Konstantynopolu, nie w Jerozolimie, powstała Szkoła Medyków, która wydawała medyków słynnych na cały świat.

I wtedy rozległ się dźwięk klasztornych dzwonów, bijących na nonę, zderzając się z głosem muezina wzywającego z meczetu do modlitwy i walcząc ze śpiewem kantorów z synagogi, a wszystko to unosiło się ku wzgórzu, aby zaatakować uszy słuchacza na balkonie, brzmiąc kakofonią niskich i wysokich dźwięków.

Właśnie o to chodziło. O tę mieszaninę. Twardzi, chciwi awanturnicy z Normandii, którzy wykroili sobie królestwo Sycylii i południowej Italii, byli pragmatykami, w dodatku pragmatykami myślącymi perspektywicznie. Jeśli kogoś potrzebowali, nie dbali, jakiego boga czci. Jeśli mieli ustanowić pokój – a dzięki temu dobrobyt – to musieli zjednoczyć różne narody, które podbili. Nie było więc żadnych Sycylijczyków drugiej kategorii. Arabski, grecki, łacina i francuski stanowiły tu języki urzędowe. Kariera czekała człowieka każdej wiary, pod warunkiem że wykazywał się zdolnościami.

Ja też nie mam na co narzekać, pomyślał Mordechaj. Jakkolwiek by na to spojrzeć, on, Żyd, razem z prawosławnymi i katolikami pracował w służbie normandzkiego króla. Galera, która go przywiozła, stanowiła część sycylijskiej floty wojennej, dowodzonej przez arabskiego admirała.

Wśród uliczek na dole galabija ocierała się o rycerską kolczugę, kaftan o mnisi habit, a ich właściciele nie tylko na siebie nie pluli, ale wymieniali się pozdrowieniami i wieściami – a przede wszystkim ideami.

– Oto on, mój panie – oznajmił Gajusz. Gordinus wziął list.

– Ach tak, oczywiście. Teraz sobie przypominam… „Wysłać Szymona Menahema z Neapolu w specjalnej misji…" hm, hm „…Żydzi w Anglii znaleźli się w dosyć niebezpiecznej sytuacji… Miejscowe dzieci są męczone i zabijane…" Och… „oskarża się o to Żydów"… Och, och… „Polecamy ci odnaleźć i wysłać ze wspomnianym Szymonem osobę zaznajomioną z istotą śmierci, osobę, która zna zarówno angielski, jak i jidysz, lecz w żadnym z nich nie plotkuje". – Uśmiechnął się do sekretarza: – I to uczyniłem, nieprawdaż?

Gajusz jakby się zawahał.

– Było kilka problemów, mój panie…

– Oczywiście, że to uczyniłem, pamiętam doskonale. I znalazłem nie tylko eksperta od tych nieprzyjemnych spraw, ale także osobę znającą, prócz wymienionych języków, także łacinę, francuski, grecki. Znakomitego badacza. Mówiłem o tym Szymonowi, bo zdawał się nieco zaniepokojony. Mówiłem mu, że nie znajdzie nikogo lepszego.

– Znakomicie. – Mordechaj wstał. – Znakomicie.

– Tak. – Gordinus nadal triumfował. – Sądzę, że dokładnie spełniliśmy wymagania króla, nieprawdaż, Gajuszu?

– Co do joty, mój panie.

W zachowaniu sługi było coś dziwnego – Mordechaj umiał rozpoznawać takie rzeczy. I dlaczego, zaczął się teraz zastanawiać, Szymon z Neapolu zmartwił się tym, kogo wybrali mu na towarzysza?

– Przy okazji, jak się miewa król? – zapytał Gordinus. – Rozwiązał się już jego mały problem?

Nie zastanawiając się, czym może być ów mały problem, Mordechaj zwrócił się do Gajusza.

– Kogo on wysłał?

Gajusz spojrzał ku swojemu mistrzowi, który wrócił do lektury. Ściszył głos.

– W tej kwestii dokonano wyboru nietypowej osoby i zastanawiam się…

– Człowieku, słuchaj, to niezwykle delikatna misja. Nie wybrał nikogo ze Wschodu, prawda? Kogoś żółtego? Wyróżniającego się w Anglii niczym cytryna?

– Nie, wcale tak nie zrobiłem – zripostował Gordinus.

– W takim razie, kogo wysłałeś, panie? Gordinus powiedział.

– Kogo? – Mordechaj zapytał raz jeszcze, nie dowierzając. Gordinus powtórzył.

I tak, w owym roku krzyków, powietrze rozdarł kolejny wrzask. Mordechaja.

– Ty głupcze, ty stary głupcze!

Загрузка...