Rozdział 15

Adelii i Ulfowi pomożono wsiąść na jednego z koni, na których Rowley i łowca przybyli na wzgórze. Hugo wciągnął mniszkę na drugiego wierzchowca. Szarpnąwszy wodze, obaj mężczyźni ruszyli w dół zbocza, unikając wyboistych ścieżek, tak by nie męczyć rannej medyczki.

Wędrowali w ciszy.

W drugiej ręce Rowley trzymał worek zrobiony ze swojego płaszcza. A w owym worku miał coś okrągłego, przyciągającego psy, dopóki Hugo ich nie odwołał. Po pierwszym spojrzeniu Adelia unikała patrzenia na to coś.

Deszcz, którym groził świt, spadł, gdy dotarli na trakt. Chłopi zmierzający do pracy unosili swoje kaptury, aby spojrzeć spod nich na niewielki pochód, za którym biegły psy o umazanych czerwienią pyskach.

Kiedy mijali grzęzawisko, Rowley zatrzymał konia i odezwał się do Hugona, który z chlupotem zjechał z drogi. Wrócił z naręczem bagiennego mchu.

– Czy to jest to świństwo, które kładziesz na rany? Adelia przytaknęła, wycisnęła nieco wody z torfowca, a potem okryła nim ramię.

Byłoby głupio umrzeć teraz wskutek zakażenia, choć nie zostało jej już żadne uczucie pozwalające się zastanowić, dlaczego.

– Przyłóż też sobie trochę do oka – poradził Rowley, a ona uświadomiła sobie, że czuje tam ból i nieświadomie przymyka lewą powiekę.

Koń z mniszką na grzbiecie jechał równo z Adelia. Lekarka bez specjalnego zainteresowania patrzyła, jak dziewczyna chowa twarz w płaszczu, którym Hugo otulił ją przez wzgląd na przyzwoitość.

Picot dostrzegł jej spojrzenie.

– Możemy jechać dalej? – zapytał, tak jakby to ona domagała się zwłoki. Szarpnął wodzami, nie czekając na odpowiedź.

Adelia się wyprostowała.

– Nie podziękowałam ci – odezwała się i poczuła ucisk dłoni Ulfa na swoich ramionach. – Oboje ci dziękujemy.

To nie były odpowiednie słowa.

Równie dobrze mogła wyrwać kamień z tamy.

– Czy ty, do diabła, w ogóle pomyślałaś, co wyprawiasz? Czy ty wiesz, przez co ja przeszedłem?

– Przykro mi – powiedziała.

– Przykro? I to ma być usprawiedliwienie? Czy ty w ogóle miałaś jakiś plan…? Słuchaj, to tylko zasługa Boga, że ja wcześniej wyszedłem z sądów. Ruszyłem do domu Starego Beniamina, bo było mi żal, że jesteś taka smutna. Smutna? Maryjo, Matko Boża, jak ja się czułem, kiedy się okazało, że zniknęłaś?

– Przykro mi – powtórzyła. Gdzieś, głęboko w obejmującym ją bezruchu wyczerpania, coś lekko drgnęło, poruszył się mały bąbelek.

– Matylda B. powiedziała, że mogłaś pójść do kościoła się pomodlić. Ale ja wiedziałem, och, ja już wiedziałem. „Ona czekała, aż ta przeklęta rzeka coś jej powie", tak jej powiedziałem. „No i coś powiedziała. Ruszyła za tym łotrem, jak na taką bezrozumną kobietę przystało".

Bąbelek urósł i dołączyły do niego kolejne. Usłyszała, że Ulf pociąga nosem, jak zwykł, kiedy coś go bawiło.

– Bo widzisz… – zaczęła.

Jednak Rowley pozostał nieubłagany, za bardzo był rozeźlony. Opowiadał, że usłyszał dźwięk rogu Hugona z drugiego brzegu i przeprawił się przez rzekę, aby do niego dołączyć. Łowczy od razu zaproponował, żeby szukać Adelii po zapachu Stróża.

– Hugo powiedział, że przeor Gotfryd właśnie z tego powodu dał ci to zwierzę, martwiąc się o twoje bezpieczeństwo w obcym mieście, bo żaden inny pies nie pozostawia po sobie takiego smrodu. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego wszędzie chodzisz z tym kundlem, przynajmniej on miał tyle rozsądku, aby pozostawić za sobą jakiś trop, więcej rozsądku niż ty.

Na litość boską, ależ się zdenerwował. Adelia spojrzała w dół na poborcę podatków i chłonęła urok tego mężczyzny.

Mówił, jak popędził do domu Starego Beniamina i do jej izby. Złapał matę, na której spał Stróż, popędził z powrotem, podsunął ją pod nos psom Hugona. Zdobył konie, zabierając je mijającym go akurat, Bogu ducha winnym i protestującym jeźdźcom.

Pogalopowali ścieżką wzdłuż rzeki… tropili zapach nad Cam, potem nad Grantą. Niemal stracili trop, jadąc przez stały ląd…

– A co by się stało, gdyby ten twój pies nie cuchnął tak, że o Jezu?! Postarzałem się o całe lata, ty bezmyślna harpio! Czy ty wiesz, co ja wycierpiałem?

Ulf teraz już otwarcie się śmiał. Adelia, ledwie mogąc oddychać, podziękowała Bogu Wszechmogącemu za takiego mężczyznę.

– Kocham cię, Rowleyu Picot – udało jej w końcu powiedzieć.

– A co to ma do rzeczy? – zapytał. – Jeśli to żart, to wcale nie śmieszny.

Zaczęła zasypiać, w siodle przytrzymywały ją tylko dłonie Ulfa na ramionach, trudno było mu ją całkiem objąć.

Później, kiedy wspominała przejazd pod wielką bramą klasztoru w Barnwell, myślała o tym, jak wcześniej przekraczała ją wraz z Szymonem i Mansurem na wozie domokrążców. Jakże wszyscy byli nieświadomi tego, co ich czeka, niczym nowo narodzone dzieci. Ale teraz wszyscy się dowiedzą, Szymonie. Wszyscy się dowiedzą.

Potem drzemki stały się coraz głębsze, przekształcając się w długi stan półświadomości, kiedy jak z oddali słyszała głos Rowleya, podobny stukaniu w bębenek, a przekazujący oburzenie, rozkazujący. Słyszała też głos przeora Gotfryda, pełen zgrozy, ale również wydający polecenia. Obaj przeoczyli zaś jedną, najważniejszą rzecz, jednak Adelia akurat ocknęła się na tyle, aby im o niej przypomnieć.

– Muszę się wykąpać – oznajmiła i znowu zapadła w sen.


– …i zostań tutaj, w imię Boga – polecił jej Rowley. Trzasnęły drzwi. Ona i Ulf zostali sami, na łóżku w izbie. Medyczka wpatrywała się w drewniane krokwie oraz płatwy stropu, które już kiedyś widziała. Paliły się świece. Jakie świece? Przecież był dzień. Tak, ale zamknięto okiennice, żeby do środka nie napadał deszcz.

– Gdzie jesteśmy?

– W domu gościnnym przeora – odpowiedział chłopiec.

– Co się dzieje?

– Nie mam pojęcia.

Siedział obok niej ze złączonymi kolanami, patrzył tępo przed siebie.

Co on widzi, pomyślała Adelia, objęła go zdrowym ramieniem i mocno przytuliła. To mój jedyny towarzysz, tak jak ja jestem jego jedyną towarzyszką. Oboje wyszli cało z opałów, z których nikt inny nie zdołał wydobyć się żywcem. Tylko oni wiedzieli, jak długą odbyli podróż, ile czasu im zabrała – oraz jak daleko jeszcze muszą iść. Doświadczyli ciemności, co uczyniło ich świadomymi różnych rzeczy, w tym o sobie samych, których nie powinni wiedzieć.

– No, opowiedz mi – poprosiła.

– Nic tu do gadania. Podpłynęła na łodzi do miejsca, gdzie łowiłem, i zawołała: „Och, Ulfie, łódka ci przecieka". Słodka jak miód. A potem już było to coś na mojej twarzy i nic nie pamiętam. Obudziłem się w tej jamie.

Odwrócił głowę, w pokoju zabrzmiał jego pełen niedowierzania płacz nad utraconą niewinnością.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Chłopiec zwrócił się do niej z rozpaczą.

– Ona była jak lilia. On był krzyżowcem.

– Byli szaleńcami. Nie widać było tego po nich, ale byli szaleńcami, którzy na siebie natrafili. Ulf, jest więcej takich jak my niż takich jak oni. Niezliczenie więcej. Zawsze o tym pamiętaj.

Sama starała się o tym pamiętać.

Oczy dziecka wpatrywały się intensywnie w jej oczy.

– Przyszłaś tam po mnie.

– Oni nie mogli cię dostać. Zastanawiał się nad tym przez chwilę, a potem na jego brzydką, małą twarz wypełzło coś z jego dawnego ja.

– Słyszałem cię. O rany, jak ty klęłaś, nawet jak do miasta przyszli żołnierze, to nie słyszałem połowy takiego plugastwa.

– Powiesz o tym komuś, a wrócisz do tej jamy. Gyltha stała już w drzwiach. Tak jak u Rowleya, który wyłonił się zza jej pleców, w jej głosie było słychać równocześnie wściekłość i ulgę. Łzy spływały jej po twarzy.

– Ty mały gnojku! – krzyknęła na Ulfa. – Czy ja ci nie mówiłam? Jak cię zaraz spiorę!

Szlochając, podbiegła, aby przytulić wnuka, westchnął z zadowoleniem i wyciągnął ku niej swoje ramiona.

– Sio – nakazał im Rowley. Za nim stali obładowani służący. Adelia spostrzegła zatroskaną twarz brata Swithina, zajmującego się gośćmi klasztoru.

Kiedy Gyltha zbliżała się już do drzwi z Ulfem w ramionach, zatrzymała się jeszcze, by spytać Rowleya:

– Jesteś pewien, że już nic nie mogę dla nich zrobić?

– Nie. Sio. Kobieta wciąż się ociągała, zerkając na Adelię.

– To był dobry dzień, ten, w którym przybyłaś do Cambridge – oznajmiła. I wyszła.

Służący zjawili się z wielką cynową wanną, zaczęli wlewać do niej zawartość parujących dzbanów pełnych wody. Jeden z pachołków miał też kostki żółtego mydła, spoczywające na stosie szorstkich kawałków starych prześcieradeł, które w klasztorze służyły za ręczniki.

Medyczka oglądała te przygotowania wręcz zgłodniałym wzrokiem. Chociaż nie mogła zmyć brudu, jaki mordercy zostawili na jej duszy, to przynajmniej mogła zeskrobać go z ciała.

Brat Swithin zdawał się zakłopotany tymi wszystkimi przygotowaniami.

– Ta pani jest ranna, powinienem wezwać infirmariusza.

– Kiedy znalazłem tę panią – stwierdził ponuro Rowley – to właśnie tarzała się po podłodze, walcząc z siłami ciemności. Nic jej nie będzie.

– To chociaż powinna tutaj przyjść jakaś służąca…

– Sio – rzucił Picot. – Wynocha, już! – Rozpostarł ramiona, objął nimi całe kłębiące się towarzystwo, wypchnął za drzwi i je zamknął. Adelia znów zauważyła, że to bardzo potężny mężczyzna. Tłuszczyk, z którego sobie drwiła, zmniejszył się. Teraz lepiej widać było jego potężną muskulaturę.

Podszedł do niej, ujął ją pod pachy, podniósł tak, że stanęła na podłodze, i zaczął rozbierać, zdejmując ubranie ze zdumiewającą delikatnością.

Poczuła się bardzo mała. Czy on ją właśnie uwodził? Z pewnością zatrzyma się, gdy dotrze do giezła.

Nie uwodził i się nie zatrzymał. To była opieka. Kiedy uniósł medyczkę nagą i włożył do kąpieli, spojrzała mu w twarz. Równie dobrze ta twarz mogłaby teraz należeć do Gordinusa, przeprowadzającego sekcję zwłok.

Powinnam czuć się zakłopotana, pomyślała. Powinnam czuć się zakłopotana, ale wcale się tak nie czuję.

Kąpiel była ciepła, Adelia wślizgnęła się do wody, zanim całkiem się zanurzyła, złapała jedno z mydeł. Szorowała się nim, cieszyła szorstkością ocierającą skórę. Nie dała rady unieść rąk, a zatem pozostała nad powierzchnią na tyle długo, by poprosić Rowleya, żeby umył jej włosy. Poczuła, jak męskie palce mocno naciskają skórę jej głowy. Służący zostawili dzbany z zimną wodą, którą Picot wylał, by spłukać mydło.

Z bólu nie mogła pochylić się do nóg, zatem je również umył, starannie, skrupulatnie oczyścił między palcami.

Patrząc na niego, rozmyślała.

Jestem w kąpieli, naga, bez żadnej piany, myje mnie mężczyzna, moja reputacja legła w gruzach i do diabła z nią. Byłam w piekle, wszystko, co chciałam, to przeżyć właśnie dla tego mężczyzny. On mnie stamtąd wyniósł.

Stało się tak, jakby ona i Ulf nagle weszli do świata, na który nie przygotowały ich nawet senne koszmary, współistniejącego z normalnością tak ściśle, że starczyło postawić jeden nieostrożny krok, aby doń trafić. To był koniec wszystkiego, a może początek, bestialstwo, które, choć je przetrwali, pokazało, że zwyczajność jest kłamstwem. Tak niewiele brakowało, aby nić życia Adelii została przecięta, że ona już nigdy nie zatroska się o przyszłość.

A w tej właśnie chwili pragnęła owego mężczyzny. Wciąż go pragnęła.

Myślała, że poznała wszystkie tajniki ciała, a właśnie odkryła coś nowego. Poczuła się namydlona, zwilżona, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz, jakby wypuściła pąki, a jej skóra unosiła się ku Rowleyowi, rozpaczliwie pragnąc, by jej dotknął. On, który teraz nie patrzył na jej piersi, lecz na siniaki na jej nieszczęsnych żebrach.

– Czy on cię skrzywdził? Tak naprawdę mocno skrzywdził, jeśli wiesz, o czym mówię? – spytał.

Zastanowiła się, za co w takim razie uważał siniaki, ranę w ramieniu i podbite oko. A potem sobie uświadomiła: ach, chodzi o to, czy on mnie zgwałcił? To dla niego ważne. Bo przecież dziewictwo to dla nich święty Graal.

– A gdyby skrzywdził? – zapytała łagodnie.

– No właśnie – powiedział. Klęczał obok wanny, głowy mieli na jednym poziomie. – Przez całą drogę na wzgórze wyobrażałem sobie, co on mógł ci zrobić, ale to wszystko nie miałoby znaczenia, pod warunkiem że przetrwałabyś to.

Pokręcił głową, wspominając o tej niezwykłości.

– Splugawioną czy w kawałkach, chciałem cię z powrotem. Byłaś moja, nie jego.

Och, och.

– Nie tknął mnie – oznajmiła – tylko pobił. Dojdę do siebie.

– To dobrze – powiedział energicznie i wstał. – Dobrze, jest jeszcze wiele do zrobienia. Nie mogę, ot tak, gawędzić sobie teraz z niewiastą w kąpieli. Trzeba poczynić różne przygotowania i to nie tylko w sprawie naszego ślubu.

– Ślubu?

– Oczywiście, porozmawiam o tym z przeorem, a on porozmawia z Mansurem. Takie rzeczy trzeba robić porządnie. I jest jeszcze król… Jutro, może pojutrze, jak już wszystko się uspokoi.

– Ślubu?

– Kobieto, teraz musisz za mnie wyjść – oznajmił zaskoczony. – Widziałem cię w kąpieli.

Ruszył do wyjścia, naprawdę już wychodził. Z bólem podźwignęła się z wanny, chwyciła jeden z ręczników. To nie może stać się jutro, czy on o tym nie wie? Jutrzejsze dni były pełne strasznych rzeczy. Liczyło się tylko dzisiaj, szkoda czasu na jakieś konwenanse.

– Rowleyu, nie zostawiaj mnie. Nie wytrzymam tutaj sama. Mówiła prawdę. Nie wszystkie moce ciemności zniknęły. Jedna z nich wciąż była w tym budynku. Inne zawsze już będą przemierzać jej myśli. Tylko on mógł to wszystko powstrzymać.

Krzywiąc się, ramionami objęła jego szyję i poczuła ciepło, wilgotną miękkość, jego skórę tuż przy swojej.

Łagodnie ich rozdzielił.

– To co innego, kobieto, nie rozumiesz? Tu chodzi o ślub między tobą a mną, to musi przebiec zgodnie z prawem bożym.

Niezły moment sobie wybrał, pomyślała, aby się martwić o prawo boże.

– Rowleyu, nie ma czasu, nie ma żadnego czasu po drugiej stronie tych drzwi.

– Właśnie, że jest. Muszę przyjrzeć się jeszcze bardzo wielu sprawom – jednak zaczynał już oddychać ciężko. Jej bose nogi stały na jego butach, ręcznik się zsunął, każdy cal ciała kobiety, był teraz przyciśnięty do Rowleya.

– Adelio, och, mój los jest ciężki przez ciebie. – Usta mu drżały. -Pragnę cię.

– Wiem. – Czuła to. Udał, że wzdycha.

– Niełatwo będzie uprawiać miłość z kobietą o połamanych żebrach.

– Spróbuj – zachęciła.

– O Chryste – rzekł surowo. I zaniósł ją do łóżka. I spróbował. I wyszło mu bardzo dobrze. Wpierw tulił ją, przemawiał pięknymi słowy po arabsku, bo ani angielski, ani francuski nie starczały, aby wyrazić, jakże była dla niego piękna, nawet z podbitym okiem. Potem zaś oparł swój ciężar na ramionach, aby jej nie zgnieść.

A ona wiedziała, że jest dla niego piękna, tak jak on jest piękny dla niej i że to właśnie jest cielesna miłość, to pulsowanie, szalona jazda do gwiazd i z powrotem.

– Mógłbyś to zrobić raz jeszcze? – poprosiła.

– Dobry Boże, kobieto. Nie, nie mógłbym. No, jeszcze nie teraz. To był ciężki dzień.

Jednak po chwili spróbował i udało mu się równie dobrze. Brat Swithin nie obdarzył ich zbyt hojnie świecami, wszystkie się wypaliły, pogrążyli się więc w półmroku za sprawą deszczu, co wciąż siekł w okiennice. Adelia leżała skulona, przytulona do ramienia kochanka, wdychając cudowny zapach mydła oraz potu.

– Tak bardzo cię kocham – powiedziała.

– Czy ty płaczesz? – Usiadł.

– Nie.

– Tak, ty płaczesz. Czasem kobietom zdarza się to po szczytowaniu.

– No pewnie, przecież wiesz. – Otarła oczy grzbietem dłoni.

– Kochanie, to już koniec. On nie żyje, ona zaś zostanie… no, zobaczymy. Ja zostanę nagrodzony, tak jak na to zasługuję, ty też, chociaż na nic nie zasłużyłaś. Henryk da mi jakąś miłą baronię, gdzie oboje będziemy obrastać w sadło i dochowamy się tuzinów miłych, tłuściutkich baroniąt.

Wyszedł z łóżka, sięgnął po ubranie.

Nie ma płaszcza, pomyślała. Zostawił go gdzieś poza komnatą, razem z głową Rakszasy w środku. Za tymi drzwiami zostało wszystko, co straszne. A jedyne wszystko, które ty i ja będziemy kiedykolwiek mieć, jest teraz z nami.

– Nie idź – poprosiła.

– Wrócę. – Jego myśli już od niej odeszły. – Nie mogę zostać cały dzień, zmuszany do tego, aby dogadzać nienasyconym kobietom. Jest wiele rzeczy do zrobienia. Połóż się spać.

I wyszedł.

Mogłabym być z nim na zawsze, mogłabym mieć jego i nasze małe baronięta, pomyślała, wciąż patrząc na drzwi. Czymże jest udawanie medyka w porównaniu z takim szczęściem? Niczym. Kimże są zmarli, aby zabierać mi życie?

Uporządkowawszy sobie te sprawy, położyła się, zamknęła oczy, ziewając, nasycona. Ale kiedy osuwała się w sen, jej ostatnia świadoma myśl dotyczyła łechtaczki i tego, jakże zaskakujący i cudowny to organ. Następnym razem, gdy będzie robiła sekcję zwłok kobiety, musi poświęcić mu więcej uwagi.

Zawsze, wszędzie pozostawała medykiem.


Obudziła się, protestując przeciwko temu, że ktoś ciągle powtarza jej imię, chciała dalej spać. Poczuła ostry zapach ubrań trzymanych w mięcie z obawy przed molami.

– Gyltha? Która godzina?

– Nocna. Czas wstawać, dziewczyno. Przyniosłam ci świeże ubrania.

– Nie! – Wciąż czuła się zesztywniała, bolały ją siniaki. Zostaje w łóżku. Zdobyła się tylko na małe ustępstwo, otwierając jedno oko. – Co z Ulfem?

– Śpi snem sprawiedliwych. – Szorstka dłoń Gylthy musnęła policzek Adelii. -Ale oboje musicie wstawać, zgromadzili się różni wielmoże i chcą, żebyście odpowiedzieli im na pytania.

– Spodziewałam się tego – oznajmiła medyczka zmęczonym głosem. Szybko wzięli się do sądzenia. Zeznania jej i Ulfa mogły okazać się kluczowe, ale istniały też rzeczy, o których lepiej było sobie nie przypominać.

Gyltha poszła po coś do jedzenia, kawałki bekonu pływające w gęstej, smakowitej polewce, zaś Adelia poczuła się tak głodna, że aż dźwignęła się do pozycji siedzącej.

– Sama umiem jeść.

– Nie, do licha, nie umiesz! – Nie potrafiąc znaleźć stosownych słów, swoją wdzięczność za bezpieczny powrót wnuka Gyltha najlepiej mogła wyrazić, wpychając Adelii do ust łyżki pełne strawy, niczym małemu pisklakowi.

Było też jeszcze jedno pytanie, które należało zadać między kęsami bekonu.

– Gdzie oni zamknęli…?

Nie potrafiła się zmusić, aby wypowiedzieć imię obłąkanej kobiety. Właśnie dlatego, że jest obłąkana, pomyślała, czując jeszcze większe zmęczenie, muszę przypilnować, żeby jej nie torturowali.

– W izbie obok. Usługują jej niczym królewnie. – Usta Gylthy pomarszczyły się jakby dotknięte kwasem. – Oni w to wszystko nie wierzą.

– W co nie wierzą? Kto nie wierzy?

– W to, że ona robiła… te rzeczy razem z nim. Gyltha też nie potrafiła wymówić imion zabójców.

– Ulf może im opowiedzieć. Ja też. Gyltha, to ona wrzuciła mnie do tego szybu.

– A widziałaś ją, jak to robiła? A co warte jest słowo Ulfa? Jakiegoś ciemnego smarka, co sprzedaje węgorze razem ze swoją ciemną babką?

– To była ona! – Adelia wypluła jedzenie, poczuła, że panika podchodzi jej do gardła. Czym innym było oszczędzenie mniszce tortur, a czym innym puszczenie jej wolno. Weronika miała chory umysł, ona mogła to wszystko zrobić raz jeszcze.

– Piotr, Maria, Harold, Ulryk… Oczywiście, że oni z nią poszli, bo jej ufali. Zakonnica? Częstująca jujubą, której przyrządzania nauczył ją krzyżowiec? A potem wystarczyło tylko przyłożyć im do nosa laudanum. A wierz mi, w konwencie mają tego spory zapas.

Medyczka znowu oczyma wyobraźni ujrzała, jak delikatne dłonie wzniesione w modlitwie zmieniają się w żelazne szpony.

– Wszechmogący Boże. – Otarła czoło.

Gyltha wzruszyła ramionami.

– Najwyraźniej siostry od Świętej Raddy nie robią takich rzeczy.

– Ale kluczem do wszystkiego była rzeka. Wiem, dlatego weszłam do jej łódki. Ona miała swobodę podróżowania rzeką. Do Grantchester, do niego. Wszyscy ją znali, ludzie machali jej na powitanie albo nawet w ogóle już nie zwracali na nią uwagi. Mniszka wioząca zapasy dla pustelniczek? Nikt nie sprawdzał, dokąd ona pływa i chodzi, a już na pewno nie przeorysza Joanna. A Walburga, jeśli z nią akurat była, to zawsze ją wcześniej opuszczała, idąc do ciotki. Co oni myśleli, że co ona robi, jak zostaje poza klasztorem całą noc?

– Ja to wiem, Ulf to wie. Ale popatrz… – Gyltha weszła w rolę adwokata diabła. – Ona jest niemal tak samo poobijana jak ty. Przyprowadzili jedną z sióstr, żeby ją wykąpała, ja bym nie dotykała wiedźmy, ale zerknęłam tam. Wszędzie ma siniaki, ślady ugryzień, oko zapuchnięte jak u ciebie. Ta zakonnica, co ją myła, beczała nad tym, jak to biedactwo ucierpiało i że to wszystko dlatego, że przyszła ci pomóc.

– Ona… to lubiła. Ona lubiła, jak ją bił. Naprawdę.

Gyltha odsunęła się, krzywiąc, nie rozumiejąc tych słów. Jak wyjaśnić, jak wyjaśnić komukolwiek, że wydawane przez mniszkę okrzyki przerażenia, wtedy gdy napastowała ją bestia, mieszały się z wyraźnymi piskami szaleńczego zadowolenia?

Ona nie umie zrozumieć takiej perwersji, z rozpaczą pomyślała Adelia. Ja zresztą też nie.

– Zwabiła do niego te wszystkie dzieci – powiedziała tępo. – I to ona zabiła Szymona.

Miska wyślizgnęła się Gylcie z ręki, potoczyła po podłodze, zupa chlupnęła na szerokie, wiązowe deski.

– Mistrza Szymona?

Adelia myślami wróciła do Grantchester, do uczty. Patrzyła, jak Szymon z Neapolu, podekscytowany, rozmawia z poborcą podatków, siedzącym na krańcu wysokiego stołu, o rachunkach w jego trzosie, a tylko kilka miejsc dalej jest gospodarz biesiady, którego oskarżały te rachunki, zaś jeszcze kilka miejsc dalej kobieta, zwabiająca do niego ofiary morderstw.

– Widziałam, jak kazał zabić Szymona. – Ujrzała ich znowu. Tańczących razem, krzyżowca i mniszkę, gdy jedno wydawało polecenie drugiemu.

Dobry Boże, już wtedy powinna się domyślić. Wybuchowy, nienawidzący kobiet brat Gilbert miał rację, kiedy mówił do niej tamte słowa, chociaż i on nie wiedział o najważniejszym…

„Zostają tam całą noc. Nurzają się w rozpuście i żądzy. W porządnym domu zakonnym zostałyby już wychłostane, tak że ich tyłki aż spłynęłyby krwią, ale gdzie jest ich przeorysza? Na łowach!"

Szymon wyszedł wcześniej, chciał przyjrzeć się rachunkom, które zdobył, i znaleźć ów, będący przyczyną rzucenia na Żydów podejrzeń o morderstwo. Gospodarz uczty wrócił z ogrodu po krótkiej nieobecności, po tym jak wysłał swoją kreaturę w drogę.

– Ona wcześniej wyszła z biesiady w Grantchester. Myślę, że widziałam później inne zakonnice, ale ją nie. Na pewno? Tak, jestem pewna. A przeorysza została nawet jeszcze dłużej.

A potem co? Ta najłagodniejsza i najbardziej anielska z sióstr…?

„Mistrzu Szymonie, to taki długi spacer poprzez ciemną noc, może podwieźć cię łódką do domu? Tak, tak, mam miejsce. Jestem sama, ucieszy mnie czyjeś towarzystwo".

Adelia pomyślała o wodach zacienionych wierzbami, wiotkiej figurze i nadgarstkach twardych jak stal, cisnących drąg do wody, napierających nim na mężczyznę, dźgającej żerdzią jak ościeniem w rybę, podczas gdy Szymon miotał się i wreszcie utonął.

– Kazał jej zabić Szymona i ukraść mu trzos – oznajmiła medyczka.

– Zrobiła to, co jej kazał, bo była jego niewolnicą. W tej otchłani musiałam odebrać jej Ulfa, myślę, że chciała go zabić, żeby jej nie wydał.

– A czyż ja tego nie wiem? – zapytała Gyltha, machała rękoma, niemal opędzała się od tej wiedzy. -A czy Ulf mi nie mówił, co ona zrobiła?

1 czy ja nie wiem, co oni oboje zrobiliby chłopakowi, gdyby dobry Pan nie zesłał ciebie, abyś ich powstrzymała? Czy ja nie wiem, co oni zrobili innym… – Zmrużyła oczy, zmieniając je w wąskie kreski, wstała.

– Chodźmy do tego pokoju obok i zaduśmy ją poduszką.

– Nie. Wszyscy muszą wiedzieć, co zrobiła. I co on zrobił. Rakszasa uciekł sprawiedliwości. Jego straszliwy koniec… Adelia otrząsnęła się, by nie przywołać tamtej wizji o świcie… To nie było spotkanie z obliczem sprawiedliwości. Usunięcie owej istoty z ziemi, którą plugawiła swoją obecnością, nie wyrównywało szalek wagi, z których na jednej leżał stos małych ciałek, pozostawionych przez demona na jego drodze z Ziemi Świętej.

Nawet gdyby złapali tę kreaturę, zaciągnęli ją przed sąd i stracili, te szalki wciąż by się jeszcze nie wyrównały, właśnie za sprawą owych małych, poszarpanych ciał. Chociaż ludzie przynajmniej dowiedzieliby się wtedy, co się stało, i ujrzeli za to zapłatę. Żydzi zostaliby publicznie oczyszczeni z zarzutów. A co najważniejsze, obroniono by prawo, zmieniające chaos w porządek, odróżniające cywilizowaną ludzkość od zwierząt.

Kiedy Gyltha pomagała jej się ubrać, Adelia zbadała swoje sumienie, by sprawdzić, czy nie porzuciła już może swoich obiekcji względem kary śmierci. Nie, nie porzuciła. To nadal pozostawało święte. Szaleńca z pewnością należało powstrzymać, jednak nie zabijać w imieniu prawa. Rakszasa uniknął postawienia przed sądem, ale jego wspólniczka nie może. Czyny Weroniki należy przedstawić publicznie, tak by wprowadzić do świata nieco równowagi.

– Ona musi stanąć przed sądem – powiedziała medyczka.

– Myślisz, że tak będzie? Ktoś zapukał do drzwi. Przeor Gotfryd.

– Moje drogie dziewczę, moje biedne, drogie dziewczę. Dzięki składam Panu za twoją odwagę i poświęcenie.

Nie interesowały ją jego modlitwy.

– Przeorze, ta mniszka… Ona była wspólniczką mordercy. Zabijała tak jak on, zamordowała Szymona z Neapolu bez namysłu. Wierzysz w to?

– Obawiam się, że muszę. Słuchałem opowieści Ulfa, który choć nieco otumaniony przez środek, jaki mu podała, nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że to właśnie ona go uprowadziła do tego miejsca, gdzie jego życie znalazło się w niebezpieczeństwie. Słuchałem także tego, co mieli do powiedzenia sir Rowley i myśliwy. Tego samego wieczoru odwiedziłem z nimi ową jamę…

– Byłeś na Wandlebury?

– Musiałem – ciężko oznajmił przeor. – Jeszcze nigdy nie znalazłem się tak blisko piekła. O Boże! Jakież to narzędzia tam znaleźliśmy! Jedyna radość w tym, że dusza sir Joscelina będzie się smażyć teraz całą wieczność. Joscelin… – wypowiedział to imię z mocą, tak aby łatwiej mu było w to wszystko uwierzyć. – Pochodził stąd. Sądziłem, że to on zostanie nowym szeryfem tego hrabstwa. – Znużone oczy przeora ożywiła iskra oburzenia. – Ja nawet przyjąłem z tych ohydnych rąk darowiznę na naszą nową kaplicę.

– Pieniądze Żydów – powiedziała Adelia. – Był je winny Żydom. Zakonnik westchnął.

– Przyjmuję, że tak było. Ale przynajmniej nasi przyjaciele z wieży zostali teraz oczyszczeni.

– A czy miasto zdaje sobie sprawę z tego, że zostali oczyszczeni? – Medyczka dosyć nieelegancko wskazała palcem w stronę izby, gdzie zamknięto mniszkę. – Postawią ją przed sądem?

Zaczynała się niecierpliwić. W słowach przeora była taka rezerwa, jakby mglistość.

Podszedł do okna, nieco uchylił okiennicę.

– Mówili, że będzie padać. Świt był istną „pasterską przestrogą". Dobrze, ogrody potrzebują tego po suchej wiośnie.

Zamknął okiennicę.

– Tak, ich niewinność ma zostać ogłoszona przez sędziów, wszem wobec, dzięki niech będą niebiosom, że sądy jeszcze trwają. Ale jeśli chodzi o tę… kobietę… Poprosiłem o zwołanie zebrania wszystkich zaznajomionych ze sprawą, żeby dotrzeć do prawdy. Teraz się właśnie schodzą.

– Zebranie? Dlaczego nie sąd? I dlaczego nocą? Jakby nie słysząc pytań, kontynuował:

– Spodziewałem się, że zbiorą się na zamku, ale skryba przybyły na sądy uznał, że lepiej, aby przesłuchania dokonano tutaj, tak by nie zakłócić procesów prawnych. A poza tym to tutaj pochowane są te dzieci. No, zobaczymy, zobaczymy.

To taki dobry człowiek, jej pierwszy przyjaciel na angielskiej ziemi, a ona jeszcze mu nie podziękowała.

– Panie, zawdzięczam ci życie. Gdybyś nie podarował mi tego psa, niech Bóg go błogosławi… Widziałeś, co mu zrobiono?

– Widziałem. – Przeor Gotfryd pokręcił głową, potem nieznacznie się uśmiechnął. – Kazałem zebrać jego szczątki i dać je Hugonowi, którego brat Gilbert podejrzewa, że jak nikt nie widzi, to potajemnie grzebie swoje psy na klasztornym cmentarzu. Stróż może nawet już spoczywa wraz z ludźmi, którzy okazywali się znacznie mniej wierni od niego.

Było w tym wszystkim trochę smutku, a jednak mimo smutku Adelia czuła się pocieszona.

– Jednakowoż – kontynuował duchowny – podobnie jak ty wiem, że swoje życie w znacznie większej mierze zawdzięczasz jeszcze komuś i po części jestem tutaj z jego powodu.

Ale jej myśli wędrowały już ku mniszce. Zamierzają ją puścić wolno. Nikt z nas nie widział, jak zabijała: ani Ulf, ani Rowley, ani ja. Jest zakonnicą, Kościół boi się skandalu. Zamierzają ją puścić wolno.

– Nie pozwolę na to, przeorze.

Usta kanonika układały się już, by wypowiedzieć słowa, które najwyraźniej mu się bardzo podobały, teraz jednak zamarły, otwarte. Zamrugał.

– Adelio, to pochopna decyzja.

– Ludzie muszą się dowiedzieć, co zrobiono. Ona musi trafić przed sąd, nawet jeśli zostanie uznana za zbyt szaloną, aby wykonać na niej wyrok. Przez wzgląd na te dzieci, na Szymona, na mnie. Znalazłam ich kryjówkę i niemal zostałam zabita. Dopilnuję sprawiedliwości, muszę sprawić, aby stało jej się zadość.

Nie z żądzy krwi, nie z żądzy zemsty, po prostu dlatego, że bez takiego zakończenia koszmary zbyt wielu ludzi pozostaną nadal żywe. Wtedy nagle dotarło do niej, co mówił przeor.

– Przepraszam, co powiedziałeś, panie? Gotfryd westchnął i zaczął od nowa.

– Zanim on musiał wrócić na sądy, bo wiesz, przybył król, podszedł do mnie. Z braku kogokolwiek innego, zdaje się, że chce, abym wystąpił in loco parentis…

– Co, król? – Adelia nie nadążała. Przeor westchnął raz jeszcze.

– Sir Rowley Picot, sir Rowley podszedł do mnie z prośbą, z prośbą… choć zaiste, jego zachowane wskazywało na to, że sprawa jest już postanowiona… z prośbą o twoją rękę.

W tym nadzwyczajnym dniu wszystko działo się bardzo szybko. Trafiła do otchłani i została z niej wydobyta. Jakiegoś człowieka rozerwano na strzępy. W izbie obok była morderczyni. Straciła dziewictwo, chwała, że je straciła, a ten mężczyzna, który je wziął, teraz nagle przypomniał sobie o etykiecie, zwracał się do przeora z prośbą o jej rękę.

– Powinienem dodać – zaznaczył Gotfryd – że aby się oświadczyć, musiał ponieść pewne wyrzeczenia. Podczas sądów król zaproponował Rowleyowi biskupstwo St Albans i na własne uszy słyszałem, jak Picot odrzucił to stanowisko, albowiem pragnie się ożenić.

On aż tak bardzo mnie pragnie?

– Król Henryk nie był zadowolony – kontynuował przeor. – Bardzo mu zależało na tym, by umieścić naszego zacnego poborcę podatków na stolcu biskupim w St Albans, a nie przywykł, żeby mu odmawiano. Jednak sir Rowley nie ustąpił.

Teraz to usta Adelii zamarły, nie mogąc wydusić odpowiedzi, o której wiedziała, że musi paść, choć nie potrafiła tego zrobić.

Wraz z przypływem miłości nadszedł strach, że przyjmie te oświadczyny, bo tak bardzo tego chciała, bo tego ranka Rowley ukoił ból zadany jej jaźni, oczyścił ją. Co oczywiście niosło niebezpieczeństwo. On złożył dla mnie taką ofiarę. Czyż to nie będzie stosowne, jeśli ja też złożę dla niego podobną?

Ofiara.

– Może i rozczarował króla Henryka – odezwał się przeor – jednak kazał mi przekazać, że wciąż jest u niego w łaskach i przeznaczony na wysokie stanowiska, dlatego przyjmując jego oświadczyny, nie ucierpisz w żaden sposób.

Adelia wciąż nie odpowiadała, kontynuował więc:

– Zaiste, muszę powiedzieć, że ucieszyłbym się, widząc was tak związanymi.

Związanymi.

– Adelio, moja droga. – Przeor Gotfryd wziął ją za rękę. – Ten mężczyzna zasługuje na odpowiedź.

Zasługiwał. Udzieliła jej.

Drzwi otworzyły się, w progu stanął brat Gilbert, zaszokowany tym, co właśnie oglądał – swojego przełożonego w towarzystwie dwóch kobiet, w sypialni. Uznał ów widok za nieprzyzwoity.

– Przeorze, lordowie już się zgromadzili.

– A zatem musimy się do nich przyłączyć. – Przeor uniósł dłoń medyczki, pocałował ją, ale puścił przy tym oko do Gylthy, która odwzajemniła mrugnięcie. A oba mrugnięcia były nieprzyzwoite.


Lordowie zebrali się w klasztornym refektarzu, nie w kościele, tak aby kanonicy mogli swobodnie odprawić jutrznię w miejscu i w sposób, w jaki zawsze to czynili. Zgromadzeni, spożywszy wieczerzę, mając jeszcze kilka godzin do śniadania, nie chcieli, by ktokolwiek im przeszkadzał.

Nazwali to zebraniem, ale w rzeczywistości to był sąd. I nie nad młodą zakonnicą, co jak na mniszkę przystało, stała między opiekującymi się nią przeoryszą oraz siostrą Walburgą, ze skromnie spuszczoną głową, potulnie trzymając złożone dłonie.

Oskarżoną okazała się Wezuwia Adelia Rachela Ortese Aguilar, cudzoziemka, która zgodnie ze słowami wściekłej przeoryszy Joanny rzuciła nieuzasadnione, obrzydliwe, diabelskie oskarżenie na niewinną, bogobojną członkinię Zgromadzenia Świętej Radegundy i za karę należałoby ją wychłostać.

Adelia stała pośrodku sali, a maszkarony z podpór kolebkowego sklepienia szczerzyły do niej zęby. Długi stół refektarza wraz z ławami odepchnięto na bok pod ścianę, przez co rząd krzeseł, na których siedzieli sędziowie, nie znajdował się w centrum refektarza. Według medyczki zaburzało to skądinąd zgrabne proporcje pomieszczenia, jeszcze mocniej szarpnęło nerwami i tak już drżącymi z niedowierzania, wściekłości oraz, trzeba przyznać, zwykłego strachu.

Przed Adelia było trzech spośród licznych sędziów przybyłych do Cambridge – biskupi Norwich i Lincoln, a także opat Ely. Reprezentowali prawo Anglii. Mogli zacisnąć swoje upierścienione pięści i rozgnieść medyczkę niczym pęczek suszonych ziół. Ponadto byli rozeźleni, bo nie mogli jeszcze udać się na nocny odpoczynek, na który zasłużyli po długim dniu prowadzenia rozpraw na sądach, rozeźleni też podróżą z zamku do klasztoru Świętego Augustyna wśród ciemności i mżawki. I źli na nią. Czuła emanującą od nich wrogość, silną, mogącą zdmuchnąć leżące na podłodze sitowie w stos pod jej stopami.

Najbardziej zaś wrogi był archidiakon Canterbury, nie sędzia, jednak ktoś, kto miał siebie za rzecznika niedawno kanonizowanego Tomasza Becketa i którego, najwyraźniej, za kogoś takiego mieli też inni. Zdawał się sądzić, że każdy atak na członka Kościoła, taki jak potępienie Weroniki, siostry zakonnej ze Zgromadzenia Świętej Radegundy, stanowi rzecz porównywalną z rozbryzganiem mózgu Becketa przez rycerzy Henryka II na katedralnej posadzce.

Zgromadzili się sami duchowni, co wzbudziło sprzeciw przeora Gotfryda.

– Moi panowie, sądziłem, że dołączą do nas jacyś świeccy możni. Uciszyli go. Wszak wszyscy byli jego zwierzchnikami.

– To wyłącznie sprawa Kościoła. Towarzyszył im jakiś młody mężczyzna w świeckich szatach, nieco rozbawiony całą sytuacją. Kreślił notatki na pergaminie, używając przenośnego pulpitu. Adelia usłyszała, jak się nazywa, bo zwracali się do niego inni członkowie zgromadzenia. To był Hubert Walter.

Za krzesłami zebrał się wręcz cały wybór sług. Dwóch skrybów, z których jeden zasypiał na stojąco, jakiś zbrojny, co zapomniał zdjąć szlafmycy przed włożeniem hełmu, i dwóch bajlifów z kajdanami przy pasie, każdy trzymał buzdygan.

Adelia stała z dala od nich i sama, chociaż przez chwilę towarzyszył jej Mansur.

– Któż to jest, przeorze?

– To sługa pani Adelii, panie.

– Saracen?

– Znakomity arabski medyk, moi panowie.

– Nie potrzeba jej teraz ani medyka, ani sługi. Ani nam. Mansurowi nakazano wyjść z sali. Przeor Gotfryd stanął z boku rzędu krzeseł, za nim szeryf Baldwin i brat Gilbert.

Niechaj Bóg go błogosławi, zrobił wszystko co w jego mocy. Opowiedział tę straszliwą historię, wyjaśnił udział w niej Adelii i Szymona, przedstawił ich odkrycia oraz śmierć Neapolitańczyka, opowiedział, co na własne oczy widział pod wzgórzem Wandlebury – i przedstawił oskarżenia wysuwane wobec siostry Weroniki.

Przezornie nie wspomniał ani o dokonanych przez medyczkę oględzinach dziecięcych zwłok, ani o posiadanej przez nią wiedzy, która na to pozwoliła – za co Adelia była wdzięczna Bogu. Miała już wystarczająco dużo kłopotów, dobrze o tym wiedziała, nie potrzebowała jeszcze zmagań z zarzutem uprawiania czarów.

Do refektarza wezwano łowczego Hugona wraz z dwoma poręczycielami, by wedle angielskiego prawa świadczyli o jego uczciwości. Stał, trzymając kapelusz przyciśnięty do piersi, i zeznawał, jak, spoglądając w dół szybu, ujrzał zakrwawioną, nagą postać, w której rozpoznał sir Joscelina z Grantchester. Potem jak zszedł do tunelu. Jak obejrzał krzemienny nóż. Jak rozpoznał psią obrożę, przyczepioną do łańcucha, w tym przypominającym łono pomieszczeniu.

– To była własność sir Joscelina, wielmożni panowie. Ongiś widywałem ją z tuzin razy na jego psie. Na skórze ma wyciśniętą jego pieczęć.

Przyniesiono obrożę, obejrzano pieczęć.

To, że sir Joscelin zabijał dzieci, nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Sędziowie byli przerażeni.

„Joscelin z Grantchester ma zostać ogłoszony zaprzańcem i mordercą. Resztki jego trupa zostaną powieszone na rynku w Cambridge, tak aby wszyscy je obejrzeli, i nie otrzymają chrześcijańskiego pogrzebu".

A co do siostry Weroniki…

Nie istniały żadne bezpośrednie dowody świadczące przeciwko niej, albowiem Ulfa nie dopuszczono na rozprawę.

– Ile lat ma to dziecko, przeorze? Nie może zeznawać, póki nie ukończy dwunastu.

– Dziewięć, mój panie, ale to zmyślny i uczciwy chłopiec.

– Jakiego jest stanu?

– Wolnego, nie jest chłopem pańszczyźnianym. Pracuje u swojej babki, sprzedaje węgorze.

Wtedy wtrącił się brat Gilbert, który zdradliwie wyszeptał coś w ucho archidiakona, czyniąc to z wielką satysfakcją.

Aha, jego babka nie ma męża, nigdy nie miała, przypuszczalne poczęła nieślubne dzieci. Chłopiec to prawdopodobnie bękart, zatem w ogóle nie należy do żadnego stanu. „Prawo go nie uznaje".

Ulfowi, podobnie jak wcześniej Mansurowi, kazano więc odejść do kuchni, za refektarz. Gyltha musiała zatykać mu usta, żeby nie krzyczał. Oboje słuchali rozprawy zza otwartych drzwi, z których wydobywał się zapach bekonu i gęstej polewki, mieszając z mocną wonią mokrego gronostajowego futra, którym obszyto płaszcze sędziów. Rabin Gotsce, też w kuchni, przekładał im na angielski to, co mówiono na zebraniu po łacinie.

Sędziowie zbulwersowali się jego obecnością.

– Przeorze Gotfrydzie, przyprowadzasz przed nasze oblicze Żyda?

– Wielmożni panowie, Żydzi z tego miasta stali się ofiarami rażących oszczerstw. Można udowodnić, że sir Joscelin był jednym z ich głównych dłużników i to za sprawą jego nikczemności oskarżono ich o morderstwo oraz spalono rachunki.

– Czy ten Żyd ma na to dowody?

– Rejestry długów zostały zniszczone, mój panie, tak jak już powiedziałem. Ale z pewnością rabin jest uprawniony do tego, aby…

– Prawo go nie uznaje.

Prawo nie uznawało także, aby jakaś mniszka z obliczem jaśniejącym czystością duszy mogła dopuścić się tego, co wedle Adelii uczyniła. Wstawiała się za nią jej przeorysza…

– Siostra Weronika, tak jak święta Radegunda, nasza umiłowana założycielka, urodziła się w Turyngii – opowiadała. – Ale jej ojciec, kupiec, osiadł w Poitiers, gdzie została oddana do klasztoru w wieku trzech lat i wysłana do Anglii, wciąż będąc dzieckiem, choć takim, którego oddanie Bogu i Matce Boskiej było już wtedy wyraźne i takie pozostawało.

Przeorysza Joanna złagodziła głos, stwardniałe od wodzy dłonie schowała w rękawach. Teraz w każdym calu wyglądała na przełożoną dobrze zarządzanego Domu Bożego.

– Wielmożni panowie, świadczyć mogę o skromności tej mniszki, jej umiarkowaniu i oddaniu Panu. Wielokroć, kiedy inne zakonnice odpoczywały, siostra Weronika klęczała przed naszym błogosławionym małym świętym, Piotrem z Trumpington.

Z kuchni dobiegł zduszony pisk.

– Którego zwabiła, aby go zabito – oznajmiła Adelia.

– Panuj nad językiem, niewiasto – powiedział archidiakon. Przeorysza zwróciła się w stronę medyczki, wskazała na nią palcem, a jej głos zadudnił niczym róg.

– Osądźcie, wielmożni panowie, osądźcie sami, komu wierzyć. Tej rzucającej oszczerstwa żmii czy jej, przykładzie świątobliwości.

Źle się stało, że suknia, którą Gyltha przyniosła medyczce z domu Starego Beniamina, była właśnie tą z uczty w Grantchester, o zbyt głębokim dekolcie i zbyt jaskrawym kolorze. Nie wyglądała dobrze przy skromnej oraz eleganckiej czerni i bieli mniszek. Źle też się stało, że Gyltha, rozgorączkowana z radości po powrocie Ulfa, zapomniała przynieść medyczce zawój albo jakiś welon do okrycia głowy, a że czepek Adelii został gdzieś pod wzgórzem Wandlebury, stanęła przed sędziami z gołą głową niczym ladacznica.

Wyjąwszy przeora Gotfryda, nikt nie ujmował się za nią.

Nie Rowley Picot. Nie było go tutaj.

Archidiakon Canterbury podniósł się na nogi, które wciąż miał w kapciach. Był malutkim żwawym staruszkiem.

– Wielmożni panowie, uporajmy się szybciej z tą sprawą, abyśmy mogli powrócić do naszych łóżek. I jeśli okaże się, że oskarżenia te rzucono ze złośliwości – twarz, która zwróciła się ku medyczce, była pyskiem wrednej małpki – niechaj ci, co je rzucają, zostaną wychłostani. No, a teraz…

Jednemu po drugim przyjrzano się kamieniom, z których Adelia zbudowała swoje zarzuty, i kolejno je odrzucono.

Zeznanie jakiegoś bękarta sprzedającego węgorze miało potępić oblubienicę Chrystusa?

Siostra dobrze zaznajomiona jest z rzeką? Ale któż nie był zaznajomiony z pływaniem na łodzi w tym otoczonym wodami mieście?

Laudanum? Czyż nie można go kupić u każdego aptekarza?

Od czasu do czasu mniszka spędzała noc poza klasztorem. No tak…

Młody człowiek nazywany Hubertem Walterem podniósł głos i głowę znad notatek.

– Panie, może to należałoby wyjaśnić. To… nie jest zwyczajne.

– Jeśli mogę zabrać głos, panie… – Przeorysza Joanna znowu wystąpiła naprzód. – Przewożenie jedzenia naszym pustelniczkom to akt miłosierdzia, który wyczerpuje siły siostry Weroniki, spójrzcie, jakże jest krucha. W związku z tym pozwoliłam jej spędzać noce na odpoczynku i kontemplacji u którejś z eremitek, zanim wróci do zgromadzenia.

– Godne pochwały, godne pochwały. – Oczy sędziów z uznaniem zmierzyły figurę siostry Weroniki, wiotką niczym wierzbowa gałązka.

U jakiej znowu eremitki, zastanawiała się Adelia, i dlaczego nie zaciągnięto tej eremitki przed sąd, aby powiedziała, ile nocy ona i ta wiotka Weronika spędziły na kontemplacji?

Jestem pewna, że nie ma żadnej eremitki.

Ale co by to dało? Pustelniczka i tak by nie przyszła, właśnie dlatego, że była pustelniczka. A domaganie się jej przybycia tylko potwierdziłoby złośliwość Adelii, przeciwieństwo pełnego szacunku milczenia Weroniki.

Rowleyu, gdzie jesteś? Nie wytrwam tutaj samotnie, Rowleyu, oni chcą ją wypuścić.

Odpór zarzutów trwał. Kto widział, jak umiera Szymon z Neapolu? Czyż śledztwo nie wykazało, że Żyd utopił się przypadkowo?

Mury wielkiej sali zacieśniały się coraz bardziej. Jakiś bajlif przyglądał się trzymanym kajdanom, zdawało się, iż rozmyśla, czy będą pasować na małe nadgarstki Adelii. Ponad głową medyczki gargulce bełkotały coś w złośliwej radości, a wzrok sędziów odzierał ją ze skóry.

Teraz archidiakon w ogóle podawał w wątpliwość motywy, które kierowały nią, gdy szła na wzgórze Wandlebury.

– Panowie, a co zaprowadziło ją do tego niesławnego miejsca? Skąd ona wiedziała, co tam się dzieje? Czyż nie moglibyśmy przyjąć, że to ona była w zmowie z diabłem z Grantchester, a nie siostra zakonna, którą oskarża, a której jedyną zbrodnią, jak się zdaje, było to, iż podążyła za nią, martwiąc się ojej bezpieczeństwo?

Przeor Gotfryd otwierał już usta, ale uprzedził go Hubert Walter, wciąż rozbawiony.

– Wielmożni panowie, myślę, że musimy jednak pogodzić się z tym, że cała czwórka dzieci została zgładzona, nim ta niewiasta postawiła stopę w Anglii. Możemy więc przynajmniej zdjąć z niej zarzut morderstwa.

– Naprawdę? – Archidiakon poczuł się rozczarowany. – Udowodniliśmy, że jest potwarczynią i że, tak jak sama przyznała, wiedziała o tej otchłani i tym, co tam się dzieje. Zacni panowie, uważam, że to dziwne. Uważam, że to podejrzane.

– Podobnie ja – odezwał się biskup Norwich, ziewając. – Zabierzmy tę przeklętą kobietę na chłostę i skończmy już z tym.

– Czy to werdykt was wszystkich? Tak, to był werdykt ich wszystkich.

Adelia krzyknęła. Nie, nie ze swojego powodu, ale z powodu wszystkich dzieci Cambridgeshire.

– Nie wypuszczajcie jej, błagam. Ona może zabić ponownie! Sędziowie nie słuchali jej, nie patrzyli na nią. Ich uwagę zwrócił teraz ktoś, kto wszedł do refektarza z kuchni, przynosząc sobie miskę polewki z bekonem i właśnie ją jadł.

Zamrugał, spoglądając na zgromadzonych.

– To jakiś sąd, prawda? Adelia czekała, aż ten skromnie odziany człowiek w skórzanym ubraniu zostanie zdmuchnięty z powrotem tam, skąd przybył. Przy jego nogach przywarowały dwa ogary do polowań na dziki. Czyli to jakiś myśliwy, który zawędrował tu przypadkowo.

Ale wielmożni sędziowie nadal stali. Kłaniali się. Nie siadali.

Henryk Plantagenet, król Anglii, diuk Normandii i Akwitanii, hrabia Andegawenii, usadowił się na stole refektarza, majtał nogami. Rozejrzał się wokół.

– No i?

– To nie jest sąd, panie – ocknął się biskup Norwich, zatrzepotał niczym skowronek. – To zebranie, wstępne przesłuchanie w sprawie dzieci zamordowanych w tym mieście. Poznano już zabójcę, ale ta… – wskazał na Adelię – ta niewiasta oskarżyła mniszkę ze Zgromadzenia Świętej Radegundy o to, że mu pomagała.

– Ach tak – oznajmił król łagodnie. – Ja myślę, że tu jakby za dużo duchownych. Gdzież de Luci? De Glanville? Świeccy lordowie?

– Nie chcieliśmy zakłócać im odpoczynku, panie. Hubert Walter opuścił swoje miejsce i stanął obok króla, wyciągnął ku niemu pergamin.

Henryk wziął dokument, odstawił miskę z zupą.

– Myślę, że nikt nie będzie miał nic przeciwko temu, że zapoznam się z ową sprawą, bo wiedzcie, przysporzyła mi ona nieco problemów. Moi Żydzi z Cambridge zostali uwięzieni z jej powodu w zamkowej wieży.

Potem dodał jeszcze coś, też całkiem łagodnie, chociaż sędziowie drgnęli podenerwowani.

– I przez to odpowiednio zmniejszyły się moje dochody. Czytając pergamin, nachylił się, wziął z podłogi garść sitowia. Czytał w ciszy, słychać było tylko uderzenia kropelek deszczu o wysokie okno, a także pełne zadowolenia odgłosy psów, ogryzających jakąś kość znalezioną pod stołem.

Adelii tak bardzo drżały nogi, że nie wiedziała, czy zdołają ją unieść. Ten skromny, zwyczajnie wyglądający człowiek wniósł do refektarza aurę grozy.

Król zaczął mamrotać, zbliżył pergamin do kandelabru na stole, aby lepiej widzieć zapiski.

– Chłopiec twierdzi, że został uprowadzony przez mniszkę… nie jest uznawany przez prawo… hm. – Odłożył poza zasięg światła jedno z trzymanych źdźbeł sitowia. – Znakomita polewka, przeorze – rzucił od niechcenia.

– Dziękuję, panie.

– Wiedza mniszki i to, że korzystała z rzeki. – Kolejne źdźbło trafiło poza zasięg światła. – Opiaty… – Tym razem źdźbło ułożono w poprzek pozostałych dwóch. – Całonocne czuwanie u pustelniczki. – Uniósł wzrok. – Czy tę pustelniczkę powołano na świadka? Och nie, zapomniałem, to przecież nie jest sąd.

Nogi Adelii zmiękły jeszcze bardziej, tym razem od nadziei tak wątłej, że aż nie ważyła się z niej cieszyć. Wraz z każdym zeznaniem złożonym przez medyczkę przeciwko Weronice u Henryka Plantageneta wciąż przybywało źdźbeł, starannie poukładanych na przemian, tak jakby zamierzał grać nimi w bierki.

– Szymon z Neapolu… utonął, będąc w posiadaniu rejestru długów… znowu rzeka… to jakiś Żyd, oczywiście, czego można było się spodziewać… – Henryk pokiwał głową nad nieostrożnością Żydów i czytał dalej. – Podejrzenia kobiety świeckiej… wzgórze Wandlebury… ona utrzymuje, że została zrzucona do otchłani… nie widziała przez kogo… szarpanina… kobieta świecka i mniszka… obie ranne… dziecko uratowane… winny jest miejscowy rycerz…

Uniósł wzrok, potem spojrzał na stos źdźbeł, potem na sędziów.

Biskup z Norwich odchrząknął.

– Jak widzisz, panie, wszystkie zarzuty wobec siostry Weroniki nie mają podstaw. Nikt nie może jej oskarżyć, ponieważ…

– Oczywiście, prócz chłopca – przerwał mu Henryk – ale jego zeznania nie mają żadnej mocy prawnej, prawda? No tak, zgadzam się… Same poszlaki.

Raz jeszcze spojrzał na swoje źdźbła.

– Diabelnie dużo poszlak, prawda, ale… – Król nadął policzki, odetchnął ciężko i źdźbła rozleciały się na wszystkie strony. – Zatem, co postanowiliście uczynić z tą oszczerczynią… jak ona ma na imię? Adele? Hubercie, strasznie bazgrzesz.

– Proszę o wybaczenie, panie. Wołają ją Adelia. Archidiakon zaczynał się niecierpliwić.

– To jest niewybaczalne, aby rzucała takie kalumnie na osobę zakonną, tego nie można puścić płazem.

– Z pewnością – zgodził się Henryk. – I co, może powinniśmy ją powiesić?

Archidiakon nie dawał za wygraną.

– Ta kobieta jest cudzoziemką, przybyła nie wiadomo skąd, w towarzystwie Żyda i Saracena. Czy mamy jej pozwolić, aby zniesławiała Kościół święty? Jakim prawem? Kto ją tu przysłał i po co? By siała zamęt? Powiadam, jaki diabeł ją tu do nas sprowadził!

– Tak naprawdę, to ja ją sprowadziłem – oznajmił król.

Na sali zapadła taka cisza, jakby zasypała ją śnieżna lawina. Zza drzwi, za pleców sędziów dobiegł odgłos szurających i człapiących w kałużach stóp. To kanonicy z Barnwell wędrowali w deszczu wzdłuż krużganków, idąc do kościoła.

Henryk po raz pierwszy spojrzał na Adelię i w szerokim uśmiechu pokazał swoje zwierzęce ząbki.

– Nie wiedziałaś o tym, co?

Zwrócił się do sędziów, którzy, jako że nie pozwolono im usiąść, cały czas stali.

– Widzicie, moi zacni panowie, w Cambridge znikały dzieci, a wraz z nimi moje dochody. Żydzi zostali zamknięci, na ulicach wybuchły zamieszki. Zatem powiedziałem Aaronowi z Lincoln, znasz go, biskupie, pożyczył ci pieniądze na twoją katedrę. Powiedziałem mu: „Aaronie, coś trzeba zrobić z tym Cambridge. Jeśli Żydzi zabijają dzieci, by odprawiać swoje rytuały, to musimy ich powiesić. Jeśli nie, trzeba będzie powiesić kogoś innego". Co mi o czymś przypomniało – podniósł głos. – Chodź tutaj, rabinie, wszak przyznano, że to nie jest sąd.

Otworzyły się drzwi do kuchni i ostrożnie wkroczył przez nie rabin Gotsce, kłaniając się z częstotliwością zdradzającą, jak bardzo jest zdenerwowany.

Król nie zwracał już więcej na niego uwagi.

– Aaron ruszył, aby się tym zająć, a zająwszy się, wrócił. Oznajmił mi, że człowiekiem, którego potrzebujemy, jest niejaki Szymon z Neapolu, obawiam się, panowie, że jeszcze jeden Żyd, ale także znany śledczy. Aaron zaproponował także, by zasugerowano owemu Szymonowi, żeby wziął ze sobą mistrza sztuki śmierci. – Henryk ukazał sędziom kolejny ze swoich uśmiechów. – Spodziewam się, że zadajecie sobie teraz pytanie, kimże jest mistrz sztuki śmierci. No wiem, że tak. Jakiś nekromanta? Jakiś wyrafinowany kat? Ależ nie, wygląda na to, że jest to uczony człowiek, potrafiący czytać z trupów, a w tym wypadku mogący ze zwyczajów dzieciobójcy z Cambridge odczytać wskazówki, pokazujące na osobę sprawcy. Czy jest jeszcze więcej tej wyśmienitej polewki?

Król tak szybko zmienił temat, że dopiero po kilku chwilach przeor Gotfryd, niczym we śnie, wstał i ruszył do okienka kuchni. Zdawało się czymś całkiem naturalnym, że jakaś kobieca ręką podała mu stamtąd parującą miskę. Wziął ją, powrócił i podał władcy, przyklęknąwszy na jedno kolano.

Monarcha skorzystał z tej przerwy, aby odezwać się do przeoryszy Joanny.

– Miałem nadzieję zapolować dzisiaj na dzika. Jak myślisz, pani, czy nie jest już za późno? Czy dziki już wróciły do swoich kryjówek?

Przeorysza zdziwiła się, ale ucieszyła.

– Jeszcze nie, panie. Jeśli mogę coś poradzić, wypuść swoje ogary ku Babraham, gdzie lasy… – urwała, coś sobie uświadomiła. – Powtarzam tylko to, co zasłyszałam, panie. Mam niewiele czasu na łowy.

– Naprawdę, pani? – Henryk zdawał się nieco zaskoczony. – Słyszałem, że uchodzisz tu za istną Dianę.

To była pułapka, pomyślała Adelia. Uświadomiła sobie, że właśnie ogląda ćwiczenie, które niezależnie od efektu, podnosiło spryt do rangi sztuki.

– A zatem – powiedział król, przeżuwając. – Dziękuję ci, przeoryszo. Zatem spytałem Aarona: „Gdzie, u diabła, mam znaleźć tego mistrza sztuki śmierci?" A on mi odrzekł: „Nie u diabła, mój panie, lecz w Salerno". Ten nasz Aaron lubi takie dowcipne uwagi. Wygląda na to, że właśnie znakomita Szkoła Medyków w Salerno wydaje ludzi znających ową tajemną naukę. Skracając tę długą opowieść, napisałem do króla Sycylii. – Uśmiechnął się do przeoryszy. – Wiedzcie, że on jest moim przyjacielem. Napisałem, prosząc o użyczenie Szymona z Neapolu i tegoż mistrza od śmierci.

Król przełknął zbyt szybko, zakrztusił się, Hubert Walter musiał poklepać go po plecach.

– Dziękuję, Hubercie. – Otarł oczy. – No, ale dwie rzeczy poszły nie tak. Po pierwsze, nie było mnie w Anglii, kiedy Szymon z Neapolu przybył do tego kraju, bo musiałem uspokoić tych cholernych Lusignanów. Po drugie, wygląda na to, że w Salerno medycyny uczą się też kobiety. Uwierzycie w to, moi panowie? I jakiś idiota, który nie potrafił odróżnić Adama od Ewy, wysłał mi nie mistrza sztuki śmierci, lecz mistrzynię. I oto ona tu jest. – Spojrzał na Adelię, nie uczynił tego nikt inny. Patrzyli na króla, ciągle na króla. – Zatem obawiam się, moi panowie, że nie możemy jej powiesić, nieważne, jak bardzo byśmy chcieli. Bo widzicie, ona nie jest naszą własnością, ona jest poddaną króla Sycylii, a mój przyjaciel Wilhelm chciałby, by wróciła do niego cała i zdrowa.

Teraz zszedł ze stołu, przespacerował się po podłodze, szczerząc zęby jakby w głębokim zamyśleniu.

– Co powiecie, moi panowie? Czy nie sądzicie, w obliczu tych faktów, że ta kobieta i jakiś Żyd, tak między nami mówiąc, ocalili kolejne dzieci od paskudnej śmierci z rąk jegomościa, którego głowa teraz marynuje się na zamku, w wiadrze z solną zalewą…

Wciągnął powietrze, zadumany, pokręcił głową.

– Czyż możemy coś jej uczynić? Nikt się nie odezwał. Nie zamierzał.

– Panowie, w rzeczy samej. Król Wilhelm poczuje się urażony, jeśli coś złego zostanie uczynione mistrzyni Adelii albo podjęta zostanie jakakolwiek próba oskarżenia jej o czary albo niegodne praktyki. – Nagle głos króla smagnął jak biczem – Podobnie ja też poczuję się urażony.

Do końca swoich dni będę twoim sługą – medyczka aż osłabła, przepełniona wdzięcznością i podziwem. Ale czy ty, wielki Plantagenet, możesz doprowadzić zakonnicę przed sąd?

Na sali znalazł się też Rowley, wielki, postawny, kłaniający się znacznie niższemu Henrykowi. Coś mu dał.

Obaj wymienili spojrzenia. Picot schylił głowę. Byli w zmowie, on i król.

Ruszył w głąb refektarza i stanął obok przeora Gotfryda. Płaszcz miał pociemniały od deszczu, pachniał świeżym powietrzem. On w ogóle był świeżym powietrzem. I nagle Adelia uradowała się, że ma tak głęboki dekolt, a głowę odkrytą niczym ladacznica. Mogłaby wciąż się dla niego rozbierać. Będę twoją ladacznicą kiedykolwiek zechcesz i jestem z tego dumna.

Coś mówił. Przeor przekazał instrukcje bratu Gilbertowi, który wyszedł z refektarza.

Henryk wrócił na swoje miejsce na stole. Skinął na najgrubszą spośród trzech mniszek stojących pośrodku sali.

– Ty siostro. T y, ty. Chodź tutaj. Przeorysza Joanna patrzyła podejrzliwie, jak Walburga niepewnym krokiem zbliża się do króla. Weronika nadal miała spuszczone oczy, dłonie spokojne, tak jak od samego początku.

Teraz łagodniej, jednak by słyszano każde jego słowo, monarcha powiedział:

– Rzeknij mi, siostro, kim jesteś w zgromadzeniu? Mów. Nic ci się nie stanie. Obiecuję.

Padła odpowiedź początkowo urywana, ale niewielu potrafiło oprzeć się Henrykowi, kiedy był miły, a Walburga do nich nie należała.

– Studiuję Słowo Boże, tak jak pozostałe siostry, i odmawiam modlitwy. I rozwożę jedzenie pustelniczkom…

Tu zabrzmiała nuta zwątpienia.

Adelia zrozumiała, że Walburga, z tą jej łamaną łaciną, czuje się oszołomiona całym tym sądem, nigdy jej nie dopuszczano do czegoś takiego.

– I odprawiamy nabożeństwa w godziny kanoniczne, niemal zawsze…

– Czy dobrze jadacie? Dużo mięsa?

– Och tak, panie. – Walburga już stanęła na twardym gruncie i nabrała pewności siebie. – Matka Joanna zawsze przywozi z łowów kozła czy dwa, a moja cioteczka robi dobre masło i śmietanę. Zwykle jadamy dobrze.

– Co jeszcze robisz?

– Poleruję relikwiarz świętego Piotrusia i wyplatam pamiątki, które kupują pielgrzymi, i…

– Mogę się założyć, że wyplatasz najlepsze w całym zgromadzeniu – głos króla był bardzo jowialny.

– Dobrze mi idzie, jeśli mogę powiedzieć, choć może siostra Weronika i biedna siostra Agnieszka mnie doganiały.

– Przypuszczam, że każda z was ma własny styl? – Walburga zamrugała z niezrozumieniem, Henryk więc inaczej sformułował swoje pytanie. – Powiedzmy, że chciałbym sobie kupić jakąś pamiątkę i wybrać ją sobie ze stosu pamiątek. Czy potrafiłabyś mi powiedzieć, która jest twoja, a która Agnieszki? Albo Weroniki?

Mój Boże. Adelia poczuła, jak robi jej się gęsia skórka. Próbowała uchwycić spojrzenie Rowleya, ale on na nią nie patrzył. Walburga zachichotała.

– Nie ma potrzeby, mój panie. Zrobię ci taką za darmo. Henryk się uśmiechnął.

– Hm, a ja właśnie posłałem sir Rowleya, żeby kilka przyniósł. Wyjął jeden z tych niewielkich przedmiotów, jakichś figurek, plecionek, które dał mu Picot.

– Zrobiłaś tę?

– Och, nie, nie, to siostra Otylia, zanim umarła.

– A tę?

– To Magdaleny.

– Ta?

– Siostra Weronika.

– Przeorze. – To był rozkaz.

Brat Gilbert wrócił. Przeor Gotfryd przyniósł kolejny przedmiot, pokazał Walburdze.

– A to, moje dziecko? Kto zrobił to? Przedmiot leżał na rozpostartej dłoni, podobny gwieździe z sitowa, pięknie i misternie wypleciony pięcioramienny kształt. Walburdze podobała się ta zgadywanka.

– No, to też jest dzieło siostry Weroniki.

– Jesteś pewna?

– Pewna, panie. Ona lubi takie coś robić, dla zabawy. Biedna siostra Agnieszka mówiła, że może nie powinna, bo to ma taki pogański kształt, ale my nie widziałyśmy w tym niczego złego.

– Niczego złego – łagodnie powtórzył król. – Przeorze? Przeor Gotfryd stanął przed sędziami.

– Wielmożni panowie, to jest jeden z przedmiotów, które leżały na ciałach dzieci znalezionych na Wandlebury, kiedy je odnaleźliśmy. Ta zakonnica właśnie rozpoznała w nim rzecz zrobioną przez oskarżaną siostrę. Spójrzcie na to.

Sędziowie spojrzeli jednak na siostrę Weronikę.

Adelia wstrzymywała oddech. To jeszcze o niczym nie rozstrzygało, ona mogła podać ze sto usprawiedliwień. To było mądre, ale to jeszcze nie dowód.

Okazało się jednak wystarczającym dowodem dla przeoryszy Joanny. Spoglądała na swoją protegowaną z udręką.

Okazało się też wystarczającym dowodem dla Weroniki. Przez chwilę trwała bez ruchu. Potem wrzasnęła, uniosła głowę i dwie drżące ręce.

– Obrońcie mnie, wielmożni panowie! Myślicie, że on został pożarty przez psy, ale on jest tutaj. On jest tutaj!

Wszystkie spojrzenia powędrowały w górę, gdzie z cieni uśmiechnęły się do nich gargulce, potem z powrotem na Weronikę. Wijąc się, padła na posadzkę.

– On was skrzywdzi. On mnie krzywdzi, kiedy nie jestem mu posłuszna. On mnie krzywdził, kiedy we mnie wchodził. On krzywdzi. Och, ocalcie mnie przed diabłem.

Загрузка...