Rozdział 5

Przeor Gotfryd, wróciwszy tego popołudnia z zamku do mało skromnego domu, w którym zamieszkiwali kolejni przeorzy od Świętego Augustyna, musiał odbyć jeszcze jedno spotkanie.

– Ona czeka na ciebie, przeorze, w bibliotece – krótko oznajmił brat Gilbert. Nie pochwalał spotkania swojego przełożonego z kobietą bez świadków.

Przeor Gotfryd wszedł do środka i zasiadł na wielkim krześle za stołem. Nie poprosił niewiasty, aby usiadła, wiedział bowiem, że i tak nie skorzysta z zaproszenia. Nie przywitał jej, nie było potrzeby. Potwierdził od razu swoje zobowiązanie wobec przybyszy z Salerno, wyjawił swój problem i propozycje jego rozwiązania.

Kobieta słuchała. Choć nie była ani wysoka, ani otyła, to w butach z węgorzowej skóry, z muskularnymi ramionami splecionymi na fartuchu, z siwymi włosami wymykającymi się spod przepoconego zawoju wokół głowy, miała w sobie kobiece, masywne barbarzyństwo pramatki, które zmieniało wygodną, zastawioną księgami komnatę przeora w jaskinię.

– A zatem oczekuję twojej pomocy, Gyltho – rzekł na koniec Gotfryd. – Oni cię potrzebują.

Nastąpiła pauza.

– Lato się zbliża – odparła Gyltha głębokim głosem. – W lecie mam dużo pracy przy węgorzach.

Późną wiosną Gyltha oraz jej wnuk wyłaniali się z mokradeł, tocząc pojemniki pełne wijących się, srebrnych węgorzy i osiadali w swojej letniej rezydencji nad Cam, o dachu pokrytym sitowiem.

Tam, wśród cudownych oparów, powstawały węgorze marynowane, węgorze solone, wędzone i w galarecie, a wszystkie, za sprawą przepisów znanych tylko Gylcie, lepsze od jakichkolwiek innych. Wykupywali je na pniu czekający już klienci doceniający ich jakość.

– Wiem, że masz – cierpliwie odparł przeor Gotfryd. Usiadł z powrotem na swoim wielkim krześle. Odwrócił się ku postawnej Angielce ze wschodu. – Ale to, moje dziewczę, bardzo ciężka robota, a ty się starzejesz.

– Ty też.

Oboje dobrze się znali. Najlepiej. Kiedy dwadzieścia pięć lat temu młody normandzki ksiądz przybył do Cambridge, aby objąć parafię Świętej Marii, jego domem zajęła się pewna młoda kobieta z mokradeł. To, że może byli dla siebie kimś więcej niż panem i służącą, nikogo nie gorszyło, albowiem w Anglii do nieprzestrzegania celibatu odnoszono się dosyć tolerancyjnie – lub w ogóle nie zwracano na te sprawy uwagi, zależnie od punktu widzenia. Rzym jeszcze wtedy nie wygrażał „księżym żonom", tak jak działo się to później.

Młodemu ojcu Gotfrydowi przybywało w pasie za sprawą kuchni Gylthy, brzuch Gylthy również się powiększył, choć czy za sprawą jedzenia, czy też czegoś innego, nie wiedział nikt poza tą dwójką. Kiedy Bóg powołał ojca Gotfryda na kanonię Świętego Augustyna, Gyltha zniknęła wśród łęgów, z których przybyła, odrzucając proponowaną jej pomoc.

– Będą jeszcze dziewki służebne – dodał teraz przeor przymilnym tonem. – Trochę gotowania, nieco krzątaniny przy domu, to wszystko.

– Cudzoziemcy – powiedziała Gyltha. – Nie znoszę cudzoziemców.

Patrząc na nią, przeor przypomniał sobie sporządzony przez Guthlaca opis mieszkańców trzęsawisk, wśród których ów szacowny święty chciał zaszczepić chrześcijaństwo: „Wielkie głowy, długie szyje, blade twarze i zęby jak u koni. Zbaw nas od nich, Panie". Jednak ci ludzie znaleźli takie metody i odczuwali takie pragnienie wolności, że opierali się Wilhelmowi Zdobywcy dłużej i znacznie skuteczniej niż reszta Anglików.

Nie brakowało im też rozumu. Miała go także Gyltha. Jako gospodyni stanowiła wręcz beau ideal obmyślonego przez przeora Gotfryda układu – dosyć dziwaczna w obyciu, ale na tyle dobrze znana i ciesząca się zaufaniem mieszczan z Cambridge, by stać się pomostem między ludem a przybyszami. Jeśli tylko się zgodzi…

– A czyż ja nie jestem cudzoziemcem? – spytał. – A mnie zaakceptowałaś.

Gyltha uśmiechnęła się i na chwilę stała się pełna zaskakującego uroku, a przeor Gotfryd powrócił myślami do małej plebanii nieopodal kościoła Świętej Marii.

Kuł żelazo, póki gorące.

– To będzie dobre dla małego Ulfa.

– Już mu wystarczy to, co ma w szkole.

– Gdyby tylko dbał o to, aby ją odwiedzać. – Niechęć młodego Ulfa do uczęszczania do szkoły, prowadzonej przez przeora, niewielki miała związek z umysłem chłopaka, który był bystry, choć miewał nieraz niezwykłe pomysły. Dlatego Gotfryd podejrzewał, mimo braku dowodów, że chłopak, jako wnuk Gylthy, jest także jego wnukiem. – Moje drogie dziewczę musi jednak coś w życiu osiągnąć.

Gyltha pochyliła się do przodu i dotknęła pokrytym bliznami palcem pulpitu, za którym siedział przeor.

– Co oni tutaj robią? Powiesz mi?

– Rozchorowałem się, prawda? A ona uratowała moje stare życie.

– Ona? Ja słyszałam, że ten czarnuch.

– Ona. I to nie żadne czary. To dobry medyk, nie znam nikogo lepszego.

Nie było sensu, aby ukrywać coś przed Gylthą, która, jeśli przyjęłaby przybyszów z Salerno, i tak by się wszystkiego dowiedziała. Zresztą ta kobieta była zamknięta w sobie jak małże. Które zresztą co roku dawała mu w prezencie i których niezły wybór spoczywał teraz w jego chłodnym loszku.

– Nie jestem pewien, kto ich tu przysłał – kontynuował – ale mają wykryć zabójcę dzieci.

– Harold… – Na twarzy Gylthy nie pojawiły się żadne emocje, ale głos jej złagodniał. – Handlowałam z ojcem Harolda.

– Harold. Skinęła głową.

– Tego nie zrobili Żydzi, prawda?

– Nie oni.

– Tak właśnie sądziłam, że nie oni. Przez krużganki łączące dom przeora z kościołem dobiegło bicie dzwonów, wzywających braci na nieszpory. Gyltha westchnęła.

– Dasz dziewki służebne, jak obiecałeś, a ja zajmę się tym przeklętym gotowaniem.

Benigne. Deo gratias. – Przeor wstał i odprowadził Gylthę do drzwi. – Starzy Tubowie wciąż jeszcze hodują te swoje śmierdzące psy?

– One śmierdzą jeszcze bardziej.

– Przyprowadź jednego dla niej. Jak jej będą zadawać pytania, mogą być z tego kłopoty. Trzeba mieć na nią baczenie. Och, i oni nie jedzą wieprzowiny. Albo skorupiaków.

Klepnął Gylthę w tyłek, posyłając ją tak w drogę. Założył ramiona pod swoją komżą, ruszył do kaplicy na nieszpory.


Adelia siedziała na ławie w niebiańskim spokoju klasztoru, wdychała zapach rozmarynu dochodzący z niskiego żywopłotu, który odgradzał rozciągający się u jej stóp klomb. Wsłuchiwała się w psalmy śpiewane na nieszpory, sączące się zza krużganków przez wieczorne powietrze i otoczony płotem ogród warzywny gdzieś ku tej rajskiej przystani zacienionej drzewami. Próbowała oczyścić umysł i pozwolić męskim głosom ukoić ranę zadaną przez ludzkie wynaturzenie. „Niechaj moja modlitwa będzie stale przed Tobą jak kadzidło", śpiewali, „wzniesienie rąk moich – jak ofiara wieczorna!"

W klasztornym domu gościnnym, gdzie przeor Gotfryd ulokował ją na noc wraz z Szymonem i Mansurem, miano podać wieczerzę, ale to wiązałoby się z siadaniem do stołu razem z resztą wędrowców, Adelia zaś nie miała ochoty na pogaduszki. Mocno zaciągnęła troki swojej torby z koźlej skóry, tak aby uwięzić w tej niewielkiej przestrzeni wiadomości o martwych dzieciach wypisane kredą na tabliczce. Kiedy rozpłacze troki, jutro, głosy zabitych wybuchną nagle, domagając się wysłuchania, wypełniając jej uszy. Ale dziś trzeba je uciszyć. Nie zniesie niczego prócz spokoju wieczoru.

Dopiero kiedy zrobiło się już niemal zbyt ciemno, aby cokolwiek dawało się dostrzec, podniosła torbę i ruszyła samotnie ścieżką pośród długich słupów z blasku świec, wskazujących, gdzie są okna domu gościnnego. Pójście spać bez posiłku nie było rozsądnym pomysłem. Leżała na wąskiej pryczy w wąskiej celi, przy korytarzu dla kobiet, zła, że w ogóle się tu znalazła, zła na króla Sycylii… Zła na ów kraj, niemal też na zabite dzieci, bo złożyły na jej barki ciężar swojej agonii.

– Ja raczej nie mogę wyruszyć – powiedziała Gordinusowi, kiedy po raz pierwszy przedstawił jej całą sprawę. – Mam swoich studentów, pracę.

Jednak nie pozostawiono jej wyboru. Rozkaz dla eksperta w sprawach dotyczących śmierci przyszedł od samego króla, a jemu, od kiedy rządził też południowymi Włochami, nie sposób było się sprzeciwić.

– Dlaczego wybrałeś akurat mnie?

– Spełniasz warunki postawione przez króla – oznajmił Gordinus.

– Nie znam nikogo innego, kto by je spełniał. Mistrz Szymon będzie szczęśliwy, iż będziesz mu towarzyszyć.

Szymon uznał się jednak nie tyle za szczęśliwego, ile obarczonego. Od razu to dostrzegła. Mimo jej umiejętności, obecność kobiety medyka, arabskiego pomocnika i towarzyszącej im matrony – Małgorzata, kochana Małgorzata, wtedy jeszcze żyła – przysporzył komplikacji, gdy stawiano Pelion na Ossę, czyli w owej sprawie, która i bez tego była już trudna do rozwikłania.

Ale jedną z umiejętności Adelii, doprowadzoną do perfekcji na owym polu bitewnym, jakie stanowiła szkoła, było czynienie swojej kobiecości prawie niewidoczną, unikanie taryfy ulgowej przez niemal całkowite wtopienie się w społeczność, głównie męską. Jedynie wtedy, gdy podawano w wątpliwość jej umiejętności, koledzy żacy poznawali ostry język Adelii – przebywając wśród nich, nauczyła się kląć – a także jeszcze ostrzejszy temperament.

Nie było jednak potrzeby, aby cokolwiek z tego demonstrować Szymonowi. Traktował medyczkę uprzejmie i im dłużej podróżowali, tym większą odczuwał ulgę. Uznał ją za osobę skromną – które to miano, jak dawno już stwierdziła, odnosiło się do kobiet nieprzysparzających mężczyznom problemów. Najwyraźniej małżonka Szymona była ideałem żydowskiej skromności, wedle którego oceniał wszystkie inne niewiasty. Mansur, kolejny dodatek do Adelii, także dowiódł, iż jest nieoceniony i nim dotarli do wybrzeży Francji, tam gdzie umarła Małgorzata, wędrowali w słodkiej harmonii.

Jak na razie tylko regularne miesiączki przypominały jej, że nie jest istotą bezpłciową. Dotarłszy do Anglii, cała trójka przesiadła się na wóz i udawała grupkę wędrownych znachorów, co dla każdego z nich było niczym więcej jak tylko pewną niewygodą i swoistą zabawą.

Tajemnicą pozostawało, dlaczego król Sycylii zaangażował właśnie Szymona z Neapolu, jednego ze swoich najlepszych ludzi, do śledztwa w sprawie Żydów na tej wilgotnej, chłodnej i zimnej wyspie na skraju świata. Nie wiedział tego Szymon, ona też nie. Dostali polecenie, aby oczyścić dobre imię Żydów z zarzutów morderstwa, to można było osiągnąć tylko poprzez odkrycie tożsamości prawdziwego zbrodniarza.

Jedno wiedziała na pewno – nigdy nie polubi Anglii – i nie polubiła. W Salerno była poważanym członkiem wysoce cenionej Szkoły Medyków, nikt poza przybyszami nie dziwił się, że spotyka kobietę medyka. A tutaj znalazła się całkiem sama. Ciała, które właśnie obejrzała, sprawiły, iż Cambridge wydało jej się mrocznym miejscem. Widywała już ofiary morderstw, ale rzadko tak strasznych. Gdzieś po tym kraju chodził i oddychał jego powietrzem prawdziwy rzeźnik niewiniątek.

Odnalezienie go mogło okazać się tym trudniejsze, iż Adelia nie cieszyła się tu żadną wysoką pozycją i uważano, że lepiej by było, gdyby w ogóle nie zajmowała się całą sprawą. W Salerno, choć po cichu, współpracowała z władzami. Teraz zaś po swojej stronie miała tylko przeora, a nawet on nie ważył się tego głosić otwarcie.

Wciąż zatroskana, zasnęła i śniła ponure sny.


Spała do późna, którego to przywileju rzadko udzielano tutejszym gościom.

– Przeor powiedział, że możesz, pani, opuścić jutrznię, albowiem jesteś bardzo znużona – powiedział jej brat Swithin, jowialny i gruby, niewysoki mnich opiekujący się pielgrzymami – ale widziałem, że jadłaś z apetytem, kiedy już się obudziłaś.

Śniadanie zjadła w kuchni. Składało się z szynki, rzadkiego smakołyku dla kogoś, kto podróżował w towarzystwie Żyda i muzułmanina, sera z mleka klasztornych owiec, świeżego chleba z klasztornej piekarni, świeżego masła, marynaty brata Swithina, kawałka węgorza w cieście oraz ciepłego mleka prosto od krowy.

– Byłaś wykończona, moja panno – stwierdził brat Swithin, dolewając jeszcze ze dzbana. – Teraz lepiej?

Uśmiechnęła się do niego, prezentując białe wąsy z mleka.

– Znacznie lepiej.

Owszem, czuła się wykończona, cokolwiek to znaczyło, teraz jednak wigor powrócił, zniknęło zatroskanie i użalanie się nad sobą. Jakie to w sumie miało znaczenie, że musi pracować w obcym kraju? Dzieci były wszędzie takie same; dzieciństwo stanowiło coś niezależnego od narodowości, należała mu się ochrona mocą odwiecznych praw. Okrutny los, który spotkał Marię, Harolda, Ulryka, nie stawał się mniej straszliwy dlatego, że nie pochodzili z Salerno. To były dzieci wszystkich, zatem także i jej.

Adelia poczuła determinację, jakiej dotąd nie znała. Należało, poprzez usunięcie mordercy, uczynić świat czystszym. „Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi…"

Teraz nad głową zbrodniarza, choć jeszcze nie był tego świadom, zawisło niebezpieczeństwo, medica Trotula z Salerno, medyk umarłych, będzie się starać ze wszystkich sił wspartych przez wiedzę i umiejętności, aby go obalić.

Wróciła do swojej celi, chcąc przenieść notatki z tabliczki na papier, aby po powrocie do Salerno dostarczyć zapis efektów swojego śledztwa – choć nie wiedziała, czego w związku z nim oczekiwał król Sycylii.

To była straszliwa i powolna praca. Raz czy dwa musiała odrzucić pióro i zasłonić uszy. Mury celi rozbrzmiewały echem dziecięcych krzyków. „Bądź spokojna, och, bądź spokojna, tylko tak zdołasz go wytropić". Ale krzyki nie chciały umilknąć, nie dało się ich ściszyć.

Szymon i Mansur wyszli już, aby rozgościć się na kwaterze, którą przeor znalazł im w mieście po to, żeby swoją misję wykonywali w spokoju. Minęło południe, kiedy Adelia wreszcie do nich dołączyła.

Uznała, że to do niej należy przyjrzenie się terytorium mordercy i rzucenie okiem na miasto. Zdziwiła się, ale nie zgorszyła, kiedy brat Swithin, zajęty nową grupą przybyszy, okazał się gotów na to, aby pozwolić jej pójść bez eskorty i że na rojnych ulicach Cambridge kobiety wszystkich stanów poruszały się bez towarzystwa i z odsłoniętymi twarzami.

To był inny świat. Tylko studenci Szkoły Pitagorejskiej, hałaśliwi i w czerwonych czapkach, stanowili dla niej coś znajomego. Studenci wszędzie wyglądali tak samo.

W Salerno uliczki skrywał cień rzucany przez górne przejścia i nadbudówki, mające chronić przed barbarzyńskim słońcem. To miasto otwierało się zaś niczym płaski kwiat, aby złapać odrobinę światła, którą dawało angielskie niebo.

Oczywiście, i tu widziała niebezpieczne boczne alejki, gdzie skromne, kryte sitowiem domy tłoczyły się niczym grzyby, lecz Adelia trzymała się głównych szlaków, wciąż jeszcze oświetlonych blaskiem długiego wieczoru. Pytała o drogę bez lęku o swoją reputację czy sakiewkę, czego nie mogłaby robić u siebie.

Dla tego miasta najważniejsza była woda, nie słońce. Płynęła ściekami po obu stronach ulicy, tak że do każdego domostwa, każdego sklepu wchodziło się po kładce. Cysterny, zbiorniki, sadzawki wprowadzały w błąd, sprawiając, że niektóre rzeczy widziało się podwójnie. Świnia, stojącą na skraju drogi, odbijała się w pobliskiej kałuży. Łabędzie wyglądały, jakby pływały po sobie samych. Kaczki z sadzawki sunęły ponad łukiem wejścia do kościoła, w rzeczywistości wznoszącego się nad nimi. Błądzące strumienie ukazywały podobizny dachów i okien, wierzbowe liście zdawały się wyrastać ku górze z drobnych cieków, w których się odbijały. A wszystko to zachodzące słońce barwiło na kolor bursztynu.

Adelia czuła, że Cambridge przygrywa jej do tańca, ale nie dawała się ponieść. Dla niej ta dwoistość wszystkiego stanowiła zewnętrzną oznakę dwoistości znacznie głębszej dwulicowości, to było Janusowe miasto, gdzie na dwóch nogach, jak zwykły człowiek, chadzała kreatura mordująca dzieci. Póki nie zostanie odnaleziona, całe Cambridge nosić będzie maskę, a ona nie zdoła spojrzeć na nie bez zastanawiania się, czy pod nią nie kryje się wilczy pysk.

Oczywiście, zabłądziła.

– Dobry człowieku, możesz mi wskazać drogę do kamienicy Starego Beniamina?

– A po co ci to, panienko?

To już była trzecia osoba, którą zatrzymała z prośbą o wskazanie kierunku, i trzecia, która chciała się dowiedzieć, dlaczego pyta.

„Zamierzam otworzyć tam dom uciech", taka odpowiedź przyszła jej do głowy, ale już zdążyła się nauczyć, że na ciekawość mieszkańców Cambridge nie trzeba reagować ostro. Powiedziała więc tylko:

– Muszę się dowiedzieć, gdzie to jest.

– Tędy, potem skręć w lewo w uliczkę Jezusową, za róg naprzeciwko rzeki.

Skręciwszy ku rzece, spostrzegła niewielkie skupisko ludzi gapiących się, jak Mansur kończy rozpakowywać wóz i szykuje się, by wnieść bagaż po schodach przez frontowe drzwi.

Przeor Gotfryd uznał za znakomity pomysł, żeby cała trójka, która przybyła z Salerno w sprawie Żydów, zatrzymała się w jednym z opuszczonych domów Dzielnicy Żydowskiej.

Doszedł jednak do wniosku, że ich przeprowadzka do posiadłości bogatego Chaima, stojącej nieco dalej wzdłuż rzeki, byłaby niestosowna.

– Ale Stary Beniamin wzbudza wśród mieszczan mniejszą wrogość, chociaż jest właścicielem lombardu, przy którego bogactwach Chaim zdaje się ubogi – powiedział. – I jest stąd ładny widok na rzekę.

To właśnie ta część miasta, nazywana Dzielnicą Żydowską, na której skraju stała owa kamieniczka, uświadomiła Adelii, jak bardzo Żydzi z Cambridge byli wyłączeni – lub sami się wyłączyli – z życia miasta. Coś podobnego widziała prawie we wszystkich mijanych po drodze angielskich miejscowościach.

Nieważne, jakimi przywilejami się cieszyli, to było getto, teraz opuszczone. Kamieniczka Starego Beniamina opowiadała historię kiełkującego strachu. Zwrócono ją do ulicy najwęższą częścią, tak aby najmniej jak tylko się da wystawić na atak z zewnątrz. Zbudowana została z kamienia, a nie ze wzmacnianej gliną wikliny, jej drzwi mogły wytrzymać taran. Nisza nad framugą była pusta, pudełko z mezuzą wyrwano.

Na szczycie schodków pojawiła się jakaś kobieta. Pomogła Mansurowi uporać się z wniesieniem bagażu. Kiedy zbliżyła się Adelia, jakiś gap zawołał:

– Co, Gyltha, pracujesz teraz dla nich?

– To mój zasrany interes – odparła kobieta na schodach. – Pilnuj swojego.

Tłum zachichotał, ale się nie rozszedł, swobodnie rozprawiając o całej sytuacji po wschodnioangielsku. Zresztą to, co przydarzyło się przeorowi po drodze, stało się już powszechnie znane.

– Czyli oni nie są Żydami. Nasza Gyltha nie zniosłaby pracy dla bezbożników.

– Słyszałem, że to Saraceni.

– O tym z zawojem na głowie mówią, że jest medykiem.

– Sądząc z wyglądu to diabeł, nie medyk.

– Ciekawe, ile bierze?

– To ona jest ich zabaweczką? – Te słowa odnosiły się do Adelii, towarzyszyło im skinienie głową w jej kierunku.

– Nie, nie jest – oznajmiła medyczka. Pytający mężczyzna aż się cofnął.

– Dziewko, ty mówisz po angielsku?

– Tak. A ty? – Ich wymowa, śpiewne „oi" i akcentowanie zakończeń zdań różniły się od dialektu zachodnioangielskiego, którego nauczyła się, siedząc u Małgorzaty na kolanach, ale wszystko rozumiała.

Wyglądała na bardziej rozbawioną niż urażoną.

– Ostra kotka, co? – rzucił mężczyzna do zgromadzonych. Potem znowu zwrócił się do Adelii: – Ten czarnuch to niezły medyk, prawda?

– Lepszy niż jakikolwiek inny, jakiego znajdziecie w okolicy – odparła. Pomyślała, że to nawet może być prawda. Infirmariusz w klasztorze był pewnie tylko zwykłym zielarzem, który choć udzielał porad za darmo, wiedzę swoją czerpał głównie z książek, a większość z nich zdaniem Adelii już dawno się zdezaktualizowała. Ludzie, których nie zdołał uleczyć i którzy nie mogli leczyć się sami, pozostawali na łasce miejscowych konowałów i kupowali od nich wyszukane, bezużyteczne, drogie oraz przypuszczalnie obrzydliwe mikstury, mające przede wszystkim robić wrażenie, a nie kurować.

Nowy znajomek Adelii uznał jej słowa za rekomendację.

– To tak sobie myślę, że w takim razie go odwiedzę. Braciszek Theo z klasztoru nie dał rady mnie wyleczyć.

Szeroko uśmiechnięta kobieta szturchnęła łokciem sąsiada.

– No, Wulf, powiedz jej, co ci jest.

– On powiedział, że jestem ciężkim przypadkiem hipochondrii -oznajmił Wulf posłusznie – i nie wie, jak to leczyć.

Adelia zauważyła, że nikt nie pytał dlaczego ona, Szymon i Mansur tutaj przyjechali. Dla mężczyzn i kobiet z Cambridge było czymś naturalnym, że cudzoziemcy rozgaszczali się w ich mieście. Czyż różni obcy nie przybywali tu ze wszystkich stron świata, aby robić interesy? Gdzież by im było lepiej? Za granicą żyją wszak smoki.

Próbowała przepchać się do bramy, ale jakaś kobieta trzymająca małe dziecko zastąpiła jej drogę.

– Bardzo go boli uszko. Musi do medyka. Nie wszyscy zjawili się tu z ciekawości.

– Medyk jest zajęty – powiedziała Adelia. Jednak dziecko kwiliło z bólu. – Och, popatrzę na to.

Ktoś z tłumu usłużnie podał latarnię, a ona przyglądała się uchu. Otworzyła torbę, żeby wyciągnąć szczypce.

– Przytrzymaj go, niech się nie rusza – poleciła i wyjęła z ucha mały koralik.

Równie dobrze mogłaby rozerwać tamę.

– Przebóg, to mądra kobieta – powiedział ktoś i w ciągu kilku chwil zaczęto się ku niej przepychać. Tak, pod nieobecność medyka mogła też być i mądra kobieta.

Ratunek przyszedł w postaci tej, którą wołano Gyltha. Zeszła po schodach i dźgając łokciami, utorowała sobie drogę do Adelii.

– Wynocha stąd! – zawołała. – Oni nawet się jeszcze tu nie sprowadzili.

Przepchnęła Adelię przez bramę.

– Szybko, dziewczyno – poleciła, zatarasowała bramę swym sporym ciałem i syknęła: – Już koniec.

Adelia nie zwróciła na nią uwagi.

– Ten starzec, tam – powiedziała, wskazując palcem. – On ma zimnicę. – To wyglądało na malarię i było czymś całkiem niespodziewanym. Myślała, że owa choroba zdarza się tylko w okolicy rzymskich bagien.

– To już powie medyk – głośno oznajmiła Gyltha, tak aby usłyszeli to zgromadzeni, a następnie odezwała się do Adelii: – Wchodź, dziewczyno. On jutro też to będzie miał.

I tak pewnie niewiele dałoby się zrobić.

– Połóż go do łóżka. Spróbuj zbić mu gorączkę. – Adelia krzyknęła do kobiety podtrzymującej trzęsącego się starca, kiedy Gyltha wciągała japo schodach.

A zanim gospodyni zabrała medyczkę za drzwi i je zamknęła, ona zdążyła jeszcze krzyknąć:

– Wilgotne sukno!


Gyltha pokręciła głową, spoglądając na Adelię, podobnie zrobił Szymon, który przyglądał się całej scenie.

Oczywiście teraz medykiem był przecież Mansur. Musiała o tym pamiętać.

– Ale jeśli to malaria, to ciekawe – odezwała się do Szymona – Cambridge i Rzym. Przypuszczam, że cechą wspólną są mokradła.

W Rzymie winą za chorobę obciążano złe powietrze, stąd wzięła się jej nazwa. Inni uważali, że wywołuje ją picie stojącej wody. Adelia, która nie znalazła potwierdzenia dla żadnej z tych hipotez, zachowywała otwarty umysł.

– Na trzęsawiskach często zdarza się zimnica – powiedziała jej Gyltha. – My radzimy sobie z tym, dając opium. Uśmierza drgawki.

– Opium? Siejecie tutaj mak? – Na boskie żebro, mając dostęp do opium, mogłaby złagodzić mnóstwo cierpienia. Myślami wróciła do malarii. – Zastanawiam się, czy będę miała możność zerknąć na śledzionę tego mężczyzny, kiedy umrze – wymamrotała do Szymona.

– Możemy zapytać – odparł Szymon, przewracając oczyma. – Zimni-ca, dzieciobójca, co za różnica. Od razu się ujawnijmy.

– Nie zapomniałam o mordercy – ostro ucięła Adelia. – Przyglądałam się jego dziełu.

Dotknął jej dłoni.

– Jest źle?

– Jest źle.

Zmęczona twarz przed nią stała się teraz pełna cierpienia. Oto człowiek, który mając dzieci, wyobraził sobie najgorsze, co mogło im się przytrafić. Pomyślała, że Szymon jak mało kto potrafi współczuć i to czyni go dobrym śledczym. Ale także ma swoją cenę.

Teraz większość współczucia była dla niej.

– Dasz radę to znieść?

– Do tego mnie szkolono – odparła. Pokręcił głową.

– Nikt nie jest szkolony do tego, co dzisiaj widziałaś. – Wziął głęboki oddech i z trudem wydukał w swoim angielskim: – Oto Gyltha. Przeor Gotfryd przysłał nam ją, aby łaskawie zajmowała się domem. Wie, co tutaj robimy.

Podobnie, jak się okazało, ktoś czekający przycupnięty w kącie razem z jakimś zwierzęciem.

– A to jest Ulf, jak sądzę wnuk Gylthy. A tutaj mamy… Co to jest?

– To jest Stróż – wyjaśniła Gyltha. – A ty, U l f, zdejmij przed panią tę piekielną czapkę.

Jeszcze nigdy Adelia nie widziała trójki tak brzydkich istot. Kobieta i chłopiec mieli głowy w kształcie trumien, kościste twarze, duże zęby. Takie rysy rozpoznawała już jako charakterystyczne dla mieszkańców bagien. Dzieciak, Ulf, tylko dlatego nie wyglądał równie paskudnie jak babka, że był jeszcze malcem, ośmio- albo dziewięcioletnim, jego rysy wciąż łagodziło dzieciństwo.

Stróż okazał się wielką kulą splątanej wełny, z której wystawały cztery nogi, niczym druty do robienia swetrów. Przypominał owcę, choć prawdopodobnie był psem, bo przecież żadna owca by tak nie śmierdziała.

– Prezent od przeora – oznajmiła Gyltha. – Macie go karmić.

Izba, w której się zgromadzili, też nie wyglądała szczególnie ujmująco. Ciasna i skromna, z wejściem wprost z dworu, naprzeciwko zaś niego znajdowały się drugie, równie mocne wrota do pozostałej części domu. Nawet za dnia musiało tu być ciemno, a dziś wieczór dwie wąskie szczeliny okien rozświetlała latarnia, która ukazywała puste połamane półki.

– Tutaj właśnie Stary Ben prowadził swój lombard – oznajmiła Gyltha, dodając z mocą: – Tyle że jakiś łotr skradł wszystko, co było coś warte.

Jakiś inny łotr, a może ten sam, użył tego miejsca jako latryny.

Adelię ogarnęła tęsknota za domem. Przede wszystkim za Małgorzatą, za jej pełną miłości obecnością. Ale także, o Boże, za Salerno, za drzewkami pomarańczowymi, słońcem i cieniem, za akweduktami, za morzem, za pełną wody rzymską łaźnią w domu, który dzieliła z przybranymi rodzicami, za mozaikowymi podłogami, za wyćwiczonymi służącymi, za akceptacją jej pozycji jako medica, za udogodnieniami zapewnianymi przez szkołę, za sałatą- nie jadła niczego zielonego, od kiedy przybyła do tego kraju zapomnianego przez Boga, którego mieszkańcy opychają się mięsem.

Gyltha pchnięciem otworzyła wewnętrzne drzwi i teraz spojrzeli wzdłuż sieni domu Starego Beniamina. Wyglądał tu lepiej.

Pachniało wodą, ługiem i woskiem. Kiedy weszli, przez drzwi na drugim końcu pomieszczenia wysunęły się dwie dziewki z wiadrami i miotłami. Z beczkowo sklepionego stropu zwisały na łańcuchach wypolerowane lampy bożnicowe, oświetlały zielone sitowie i łagodne lśnienie wiązowej posadzki. Kręte schody podtrzymywane przez kamienny filar prowadziły na piętro i w dół, do piwniczki.

Podłużna izba wyglądała niezwykle przez dość bezładnie rozmieszczone z lewej strony oszklone okna, których zróżnicowane rozmiary sugerowały, że Stary Beniamin, wyznając zasadę, że nic nie może się zmarnować, powiększał lub zmniejszał pierwotne rozmiary otworu, aby wykorzystać całe cenne szkło. Był też wykusz, dwa okna z małych szybek osadzonych w ołowiu, oba otwarte, by wpuszczać zapach rzeki: jedna niewielka, zwykła szyba oraz witrażowa róża, która mogła pochodzić tylko z chrześcijańskiego kościoła. W efekcie uzyskano nieład, ale i odmianę po zazwyczaj gołych okiennicach, niepozbawioną swoistego uroku.

Jednak dla Mansura i Szymona ne plus ultra było gdzie indziej, w kuchni, oddzielnym budynku za głównym gmachem. Namawiali Adelię, aby tam poszła.

– Gyltha jest kucharką- oznajmił Szymon takim tonem, jakby właśnie wyszedł z piasków Egiptu do ziemi Kanaan. – Nasz przeor…

– …niechaj jego cień nigdy się nie skurczy… – powiedział Mansur.

– …nasz zacny, bardzo zacny przeor przysłał nam kucharkę, która mogłaby równać się z moją własną dobrą Bekką. – Jego żona nosiła imię Rebeka. – Gyltha superba. Spójrz, medica, spójrz, co ona pichci.

Na ogromnym palenisku na rożnach obracały się rozmaite produkty, ociekając tłuszczem do rozgrzanego torfu. Z haków zwisały kociołki, a z ich wnętrza wydobywała się pachnąca rybami para, zaś ciasto kremowego koloru czekało już, aby rozwałkować je na wielkim, posypanym mąką stole.

– Cóż za strawa, soczyste ryby, minogi, właśnie, minogi, o chwalmy Pana, kaczka w miodzie, jagnięcina.

Adelia jeszcze nie widziała tych dwóch mężczyzn, ogarniętych takim entuzjazmem.

Pozostałą resztę słonecznego światła wykorzystali na rozpakowanie rzeczy. Było kilka wolnych pomieszczeń, Adelia dostała izbę na piętrze, miły pokoik z widokiem na rzekę – luksus po wspólnych noclegach w zajazdach. Wnęki w ścianach okazały się puste, splądrowali je uczestnicy zamieszek, zostawiając w ten sposób opróżnione półki, zapraszające, by rozłożyła na nich zioła i mikstury.

Tego wieczoru Gyltha, wołając ich na wieczerzę, zdenerwowała się tym, ile czasu Mansurowi oraz Szymonowi zajmowało dokonanie rytualnych ablucji, zaś Adelii, która podejrzewała, że brud jest trujący, umycie rąk przed zasiąściem przy stole.

– Wystygnie – rzuciła do nich. – Nie będę gotowała dla pogan, jeśli nie dbają o to, czy jedzenie im nie wystygnie.

– Nie będziesz – zapewnił ją Szymon. – Gyltho, nie będziesz. Stół udekorowały bogactwa kraju mokradeł, pełnego ptactwa i ryb.

W stęsknionych oczach Adelii brakowało tu stosownej porcji zieleniny, ale i tak bez wątpienia widok był wspaniały.

– Niech będzie pochwalony Ha-Szem, Bóg nasz, Król Wszechświata, który daje nam chleb tej ziemi – powiedział Szymon i oderwał kawałek białego bochenka na stole.

Mansur wspomniał w modlitwie Salmana Persa, który dał strawę Mahometowi.

– Niech nie opuszcza nas dobre zdrowie – oznajmiła Adelia i zasiedli wspólnie do posiłku.

Na statku płynącym z Salerno Mansur jadał razem z załogą, ale w trakcie ostatniego etapu wędrówki, w angielskich zajazdach i przy ogniskach zapanowała demokracja, z której nikt nie zamierzał dobrowolnie zrezygnować. Skoro Mansur przyjął teraz rolę głowy domu, nie wypadało odsyłać go do kuchni, aby jadł z dziewkami służebnymi.

Adelia chętnie opowiedziałaby przy wieczerzy o odkryciach, ale mężczyźni, spodziewając się, jakie one będą, nie chcieli zajmować swoich żołądków niczym innym niż potrawami Gylthy. Ewentualnie jeszcze rozmową na temat owych potraw. Adelia była zdumiona, ile czasu i pochwał mogą obaj poświęcić jagnięcinie, słodkiemu sosowi i serom.

Dla niej wiatr i jedzenie były czymś podobnym – jednego potrzebowały statki i wiatraki, aby się poruszać, drugiego żywe istoty, ale poza tym obie sprawy nie miały większego znaczenia.

Szymon pił wino. Wraz z nim wędrowała beczułka z jego ulubionej, toskańskiej winnicy, o angielskich winach twierdził, że nie nadają się do spożycia. Mansur i Adelia, tak jak zawsze, pili przecedzoną i przegotowaną wodę.

Szymon wciąż namawiał Adelię, żeby nalała sobie nieco wina i jeszcze coś zjadła, lecz protestowała, twierdząc, że dostała w klasztorze obfite śniadanie. Martwił się, że oględziny ciał tak ją przybiły, że aż się pochorowała. Właśnie tak by podziałały na niego. Medyczka jednak dostrzegła w tym zwątpienie w swój profesjonalizm i odparła ostro:

– Taką mam pracę. Po co w końcu tutaj przybyłam? Mansur powiedział Neapolitańczykowi, żeby dał jej spokój.

Medica zawsze dziobie jak wróbelek. Sam Arab zdecydowanie nie dziobał.

– Roztyjesz się – ostrzegła go Adelia. To był jego największy koszmar. Zbyt wielu eunuchów obrastało w sadło od nadmiaru jedzenia.

Mansur westchnął.

– Ta niewiasta to prawdziwa syrena gotowania. Potrafi przez żołądek znaleźć drogę do męskiego serca.

Obraz Gylthy jako syreny rozbawił Adelię.

– Mam jej to powiedzieć? Ku jej zaskoczeniu wzruszył ramionami i przytaknął.

– Ooo – powiedziała. Przez te wszystkie lata, od kiedy przybrani rodzice mianowali go jej strażnikiem, nigdy nie słyszała, by pochwalił jakąkolwiek kobietę. Fakt, iż skomplementował niewiastę o twarzy konia, której językiem nie mówił, stanowił rzecz niespodziewaną oraz intrygującą.

Obie usługujące im dziewki miały na imię Matylda, co wiodło do omyłek. Różniły się tylko inicjałami swoich parafialnych świętych i dlatego wołano na nie Matylda B. i Matylda W. Tak nieufnie patrzyły na Mansura, jakby był tresowanym niedźwiedziem, którzy zasiadł właśnie za stołem. Wyłaniały się z otwartego przejścia wiodącego z kuchni do tylnych drzwi za podwyższeniem i przynosiły danie po daniu, nie zbliżając się do krańca stołu. Chichotały nerwowo i zostawiały potrawy na tyle daleko, że trzeba je było przysuwać do Saracena.

No cóż, pomyślała Adelia, muszą się do niego przyzwyczaić.

Wreszcie na stole opustoszało. Szymon dźwignął się, westchnął i znów usiadł.

– A zatem, pani?

– To tylko przypuszczenia, rozumiecie – powiedziała. To była jej stała wymówka.

Poczekała, aż obaj mężczyźni się skupią, potem wzięła głęboki oddech i zaczęła:

– Sądzę, że dzieci zabrano tam, gdzie wydobywa się kredę, i je zabito. To może nie pasować do świętego Piotrusia, który zdaje się odrębnym przypadkiem. Może dlatego, że to pierwsza ofiara i morderca nie wpadł jeszcze w rutynę. Ale z trójki, którą obejrzałam, obaj chłopcy mieli kredę wbitą w pięty, co znaczy, że ich po niej ciągnięto, są też jej ślady na szczątkach wszystkich trojga. Dłonie i stopy spętano im oddartymi pasami sukna.

Popatrzyła na Szymona.

– Ładna, czarna wełna. Zachowałam próbki.

– Rozeznam się wśród kupców sukiennych.

– Jednego z ciał nie zakopał, ale trzymał na zewnątrz, gdzieś, gdzie było sucho i chłodno. – Starała się zachować spokój. – Ponadto dziewczynka została kilkakrotnie pchnięta w okolice łona, podobnie chłopcy. Najlepiej zachowane ciało chłopca nie miało genitaliów i powiedziałabym, że pozostali też ucierpieli w taki sam sposób.

Szymon ukrył twarz w dłoniach. Mansur siedział bardzo cicho.

– Uważam, że wszystkim odcięto powieki – kontynuowała Adelia – ale nie mogę powiedzieć, czy przed śmiercią, czy po niej.

– Chadzają wśród nas demony – cicho powiedział Szymon. – Dlaczegóż, Panie, pozwalasz, aby oprawcy z Gehenny zamieszkiwali ludzkie ciała?

Adelia sprzeczałaby się co do tego, czy mordercy można przypisywać związek z szatanem, choćby dlatego, że to trochę by go oczyszczało, czyniąc ofiarą jakiejś zewnętrznej siły. Dla niej ów człowiek był wściekłą bestią, niczym rozszalały pies. Wtedy jednak pomyślała: a może uznawanie, że zapadł na jakąś chorobę jest również usprawiedliwieniem tego, czego nie można usprawiedliwić?

– Maria… – umilkła. Nazywanie trupa imieniem stanowiło błąd, którego zwykle nie popełniała, odsuwało obiektywizm, wprowadzało emocje, podczas gdy ważne było pozostawanie beznamiętnym. Nie miała pojęcia, dlaczego to zrobiła. Zaczęła od nowa.

– Ciało dziewczynki miało coś przyklejonego do włosów. Na początku myślałam, że to męskie nasienie… – Szymon gwałtownie chwycił się dłonią stołu, a ona przypomniała sobie, że nie mówi do swoich studentów. – Tak czy owak, obiekt ten zachował swój pierwotny, podłużny kształt, zapewne cukierka.

Teraz do rzeczy.

– Szczególnie uważnie musimy zastanowić się nad czasem i miejscem odnalezienia ciał – oznajmiła spokojnie. – Znaleziono je na mulastym podłożu. Na każdym był kurz, choć pasterz, który na nie wpadł, zapewniał przeora Gotfryda, że dzień wcześniej ich tam jeszcze nie było. W takim razie zabrano je z miejsca, gdzie je trzymano, na kredzie, do miejsca, gdzie tego ranka znalazł je pasterz, na muł.

Zdawało się, jakby od tamtej pory minął już rok. Szymon wpatrywał się w jej oczy, czytał z nich.

– Tego ranka przybyliśmy do Cambridge – powiedział. – Noc wcześniej byliśmy… Jak się nazywało to miejsce?

– To część wzgórz Gog i Magog – podsunęła Adelia. – Kreda. Mansur podążył za tokiem jej rozumowania.

– Czyli nocą ten pies je przeniósł. Z naszego powodu?

Wzruszyła ramionami. Powiedziała tylko to, co było do udowodnienia, wyciąganie wniosków pozostawiła innym. Czekała, co z tym wszystkim zrobi Szymon z Neapolu.

Wspólna podróż wzbudziła w niej szacunek dla śledczego. Podekscytowanie, niemal naiwność, jakie okazywał innym, nie stanowiły wyszukanego kamuflażu, lecz reakcję na przebywanie wśród ludzi i w żaden sposób nie zdradzały umysłu, który kalkulował błyskotliwie i szybko. Za zaszczyt dla siebie i Mansura uważała, że gdy byli sami, pozwalał im patrzeć, jak nim pracuje.

– Zaiste… – Pięści Szymona delikatnie uderzyły w stół. – To nastąpiło zbyt szybko, aby stanowić zbieg okoliczności. Od jak dawna te biedne duszyczki były zaginione? W jednym przypadku od roku? Ale kiedy nasza kawalkada pielgrzymów zatrzymała się przy drodze zeszłej nocy i nasz wóz pojechał w górę zbocza… to odnaleziono wszystkie naraz.

– On nas widział – powiedział Mansur.

– I przeniósł ciała…

– Przeniósł ciała. – Szymon rozpostarł szeroko dłonie. – Ale dlaczego? Bał się, że znajdziemy je tam, gdzie je trzymał, na wzgórzu.

Adelia, wcielając się w rolę adwokata diabła, zapytała:

– Dlaczego miał się bać, że akurat my je znajdziemy? Przez te wszystkie miesiące inni też musieli chodzić po tych wzgórzach, a ich nie znaleźli.

– Może aż tak wielu tam nie chadzało. Zaraz, jak się nazywało, jak się nazywało to wzgórze, na którym byliśmy… Przeor mi mówił… – Po-stukał się w czoło, potem uniósł wzrok ku dziewce, która przyszła przyciąć knoty.

– Matyldo?

– Tak, panie? Szymon pochylił się ku niej.

– Krąg Wandlebury.

Dziewczyna szeroko otworzyła oczy, przeżegnała się i wycofała. Szymon rozejrzał się wokół.

– Krąg Wandlebury – oznajmił. – Co mówiłem? Nasz przeor miał rację. To jest miejsce związane z różnymi przesądami. Nikt tam nie chodzi, pozostawia je się tylko owcom. Ale my tam zeszłej nocy poszliśmy. Widział nas. Dlaczego tam poszliśmy? Nie wiedział. Żeby rozbić namioty? Zatrzymać się tam? Przejść się po tamtym miejscu? Nie miał więc pewności, co będziemy robić, i niepokoił się, bo tam były ciała, a my mogliśmy je znaleźć. Przeniósł je. – Odchylił się na krześle. – On ma kryjówkę na Kręgu Wandlebury.

Widział nas. Adelia doznała nagłej, nieprzyjemnej wizji skrzydeł nietoperza złożonych nad stosem kości, pyska węszącego za obcymi, nagłego uchwytu pazurów.

– Czyli wykopał te ciała? Przeniósł je na jakąś odległość? Zostawił, żeby je znaleziono? – mówił Mansur, głos robił mu się coraz cieńszy, w miarę jak rosło w nim niedowierzanie. – Czy on mógłby być taki głupi?

– Próbował nas zwieść, żebyśmy nie wiedzieli, że ciała leżały najpierw na kredzie – oznajmił Szymon. – Nie przeczuwał, że z nami jest medica Trotula.

– A może on chciał, żeby je znaleziono – zasugerowała Adelia. – Czy on z nas szydzi?

Weszła Gyltha.

– Kto wystraszył moje Matyldy? – Zachowywała się agresywnie, a obcinacz do knotów trzymała tak, że Szymon w przestrachu aż splótł dłonie na kolanach.

– Gyltha, Krąg Wandlebury – powiedział Neapolitańczyk.

– I co? Nie wierzcie w te bzdury, co gadają o wzgórzu. Dziki gon? Ja sobie tym nie zawracam głowy. – Postawiła latarenkę i zaczęła ciąć knot. – To tylko zwykłe wzgórze, to całe Wandlebury. Ja mam gdzieś takie wzgórza.

– Dziki gon? – dopytywał się Szymon. – Co to jest dziki gon?

– Zgraja wściekłych kundli o czerwonych ślepiach, prowadzona przez księcia ciemności, a ja nie wierzę nawet w słowo z tego, ja myślę, że tu chodzi o zwykłych zabójców owiec. A ty, Ulf, wyłaź stamtąd, ty szkodniku, bo poszczuję na ciebie całą taką sforę.

Po drugiej stronie sali była galeryjka, schody na nią zakrywały drzwi w obłożonej drewnem ścianie, gdzie właśnie przycupnęła mała, niepozorna postać wnuka Gylthy. Mruczał coś i gapił się na nich.

– Co mówi ten chłopiec?

– Nic! – Pchnęła dzieciaka w stronę kuchni. – Zapytajcie o dziki gon tego obiboka Wulfa, on zna mnóstwo tych bredni. Wydaje mu się, że kiedyś to widział, i sprzeda wam tę gadkę za kufelek piwa.

Kiedy wyszła, odezwał się Szymon.

– Dziki gon, Benandanti, Chausse Sauvage. Das Woden here. To wierzenie rozpowszechnione w całej Europie i wszędzie jest mniej więcej takie samo. Zawsze mowa o psach z płonącymi ślepiami, zawsze o czarnym i straszliwym jeźdźcu, zawsze tych, co to widzą, spotyka śmierć.

W pokoju zapadła cisza. Adelia jakoś bardziej niż do tej pory zaczęła dostrzegać ciemność, czającą się za otwartymi skrzydłami okien z połączonych kawałków szkła. Zaczęła widzieć mrok, gdzie coś szeleściło wśród wysokiej trawy. Z trzcin nad rzeką dobiegło buczenie wiosennych bąków, akompaniując przy posiłku. Teraz ów brzęk nabrał głębi uderzeń w żałobny bęben.

Potarła ramię, aby pozbyć się gęsiej skórki.

– Czyli możemy przyjąć, że zabójca mieszka na wzgórzu? – spytała.

– Możliwe, że tak. Możliwe, że nie – odparł Szymon. – Z tego, co zrozumiałem, dzieci znikały z okolic miasta. Raczej mało prawdopodobne, aby cała trójka, w różnym czasie, zawędrowała tak daleko, aż na wzgórze, z własnej nieprzymuszonej woli. Małe są też szanse, aby ta kreatura cały swój czas spędzała w owym miejscu, strzegąc kryjówki i napadając znienacka tych, którzy by się tam zbliżyli. Te dzieci raczej tam zwabiono, co również jest niezbyt prawdopodobne, bo to przecież dystans kilku mil. Chyba że je tam zabrano. Możemy przyjąć zatem, że ów człowiek wypatrywał swoich ofiar w Cambridge, a na wzgórzu tylko zabijał. – Zerknął na swój kubek z winem, jakby dopiero go zauważył. – Co by na to wszystko powiedziała moja Bekka? – Napił się.

Adelia i Mansur milczeli. Było coś jeszcze. Coś czającego się na zewnątrz, czekającego tylko, aby wejść do domu.

– Nie… – Szymon mówił teraz powoli. -…nie, jest jeszcze inne wyjaśnienie. Nie podoba mi się ono, lecz trzeba je rozważyć. Niemal pewne jest, że to nasza obecność na wzgórzu doprowadziła do szybkiego zabrania ciał. A co, jeśli my nie tyle zostaliśmy wtedy dostrzeżeni przez mordercę, który już był in situ, za sprawą niezwykłego zbiegu okoliczności, ile to właśnie my przyprowadziliśmy go ze sobą?

Owo czające się coś właśnie znalazło się w środku.

– Kiedy zajmowaliśmy się przeorem Gotfrydem – kontynuował Szymon – co tej długiej nocy robili inni członkowie naszej grupy? Co? Przyjaciele, musimy rozważyć taką możliwość, że ten nasz morderca jest jednym z pielgrzymów, do których dołączyliśmy w Canterbury.

Noc za oknami zrobiła się jeszcze ciemniejsza.

Загрузка...