Kiedy Myron dotarł do agencji, Wielka Cyndi już okupowała biurko w recepcji. Siedzibę mieli w świetnym punkcie, w samym środku Park Avenue w śródmieściu. Wielopiętrowa kamienica Lock – Horne'ów należała do rodziny Wina od czasu kiedy prapra – et cetera dziadek Horne (a może Lockwood?) rozebrał indiańskie tipi i przystąpił do jej budowy. Myron wynajmował powierzchnię biurową od Wina ze zniżką. W zamian Win zawiadywał sprawami finansowymi jego klientów. Układ ten był dla MB bardzo korzystny. Oprócz znakomitego adresu i zagwarantowania klientom usług finansowych niemal legendarnego Windsora Horne'a Lockwooda Trzeciego, agencję RepSport spowijała aura solidności, jaką mogło pochwalić się niewiele firm.
Biuro mieściło się na jedenastym piętrze. Z windy wysiadało się wprost do recepcji. Klasa! Pikały telefony. Poleciwszy dzwoniącym czekać, Wielka Cyndi spojrzała na Myrona. Wyglądała – o co niełatwo – jeszcze absurdalni ej niż zwykle. Po pierwsze, małe biurko huśtało się na jej kolanach niczym ławka dziecka na kolanach ojca odwiedzającego szkołę podstawową. Po drugie, od wczoraj nie przebrała się ani nie umyła. Myron, który jako przedsiębiorca czuły na punkcie prezencji, w zwykłych okolicznościach skomentowałby jej wygląd, tym razem uznał, że nie czas (ani bezpieczna okazja) po temu.
– Prasa stosuje wszelkie sztuczki, żeby się tu dostać, panie Bolitar – oznajmiła Cyndi. Ceniła formy.
Zawsze tytułowała go per „pan”. – Dwóch udawało potencjalnych klientów z drużyn akademickich. Myrona to nie zaskoczyło.
– Zaleciłem strażnikowi z dołu, żeby był nadzwyczaj czujny.
– Dzwoni też dużo klientów. Niepokoją się.
– Połącz ich. Resztę spław.
– Tak jest, panie Bolitar – odparła, jakby chciała zasalutować, i podała mu plik niebieskich kartek.
– To dzisiejsze telefony sprzed południa. Zaczął je przeglądać.
– Do pańskiej wiadomości – ciągnęła Wielka Cyndi. – Z początku mówiłyśmy wszystkim, że wyjechał pan na kilka dni. Potem że na tydzień, dwa. A w końcu zaczęłyśmy zmyślać nagłe wypadki: choroby w rodzinie, pomoc klientowi, który zapadł na zdrowiu, i tak dalej. Część klientów miała jednak dość tych wykrętów.
– Masz listę tych, którzy od nas odeszli? – spytał Myron. Miała ją w ręku. Wziął listę i ruszył do gabinetu.
– Panie Bolitar? Odwrócił się.
– Tak?
– Czy Esperanzy nic nie będzie?
Cienki, słaby głos Wielkiej Cyndi przeczył jej potężnemu ciału. Wrażenie było takie, jakby olbrzymka, którą miał przed sobą, połknęła małe dziecko i to dziecko wzywało pomocy.
– Nic jej nie będzie, Wielka Cyndi – zapewnił.
– Pomoże jej pan, tak? Choćby nie chciała? Nieznacznie skinął głową, a ponieważ to jej nie wystarczyło, dodał:
– Tak.
– To dobrze, panie Bolitar. Tak trzeba.
Nie miał nic do dodania, więc wszedł do gabinetu. Nie był tu od sześciu tygodni. Dziwne. Tak ciężko i tak długo pracował, by rozwinąć agencję RepSport MB – M jak Myron, B jak Bolitar, chwytliwa nazwa, nieprawdaż? – i raptem ją porzucił. Znienacka. Zostawił firmę. Klientów. Esperanzę. Zakończyli już remont kapitalny, z salki konferencyjnej i recepcji wydzielając metraż na pokój dla Esperanzy, jednak nie zdążyli go umeblować. Esperanza korzystała więc z jego gabinetu. Ledwo zasiadł przy biurku, rozdzwonił się telefon. Przez kilka sekund nie podnosił słuchawki, zawiesiwszy wzrok na ścianie ze zdjęciami sportowców reprezentowanych przez MB. Skoncentrował się na wizerunku Clu Haida. Pochylony do przodu na pozycji miotacza, z policzkiem wypchanym prymką i zmrużonymi oczami, Haid szykował się do rzutu, w który niechybnie trafi.
– Coś zbroił tym razem, Clu? – spytał głośno. Zdjęcie nie odpowiedziało, najpewniej na szczęście.
Lecz Myron patrzył na nie dalej. Aż dziw, z ilu tarapatów wyciągnął przez te lata Clu. Czy gdyby nie uciekł na Karaiby, wyciągnąłby go także z tej kabały? Zbędna introspekcja – do niej też miał talent.
– Panie Bolitar – odezwała się przez interkom Wielka Cyndi.
– Tak?
– Wiem, że kazał mi pan łączyć tylko klientów, ale dzwoni Sophie Mayor.
– Daj ją.
Myron usłyszał trzask i powiedział „halo”.
– Mój Boże, Myron! Do diaska, co wy wyrabiacie?! Sophie Mayor, nowa właścicielka drużyny Jankesów, nie traciła czasu na pogaduszki.
– Sam próbuję się w tym połapać.
– Posądzają pańską sekretarkę o zabicie Clu.
– Esperanza jest moją wspólniczką – sprostował, nie bardzo wiedząc dlaczego. – I nikogo nie zabiła.
– Siedzę tu z Jaredem.
Jej syn, Jared, był „współdyrektorem naczelnym” Jankesów. Przedrostek „współ” znaczył, że „dzięki nepotyzmowi dzieli tytuł dyrektorski z kimś, kto zna się na rzeczy”, a „Jared”, że „urodził się po roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim”.
– Musimy coś powiedzieć prasie.
– Nie bardzo wiem, jak wam pomóc, pani Mayor.
– Zapewniał pan, że Clu ma to już za sobą. Myron nie odpowiedział.
– Narkotyki, pijaństwo, imprezowanie, kłopoty – ciągnęła Sophie Mayor. – Zapewniał pan, że to przeszłość.
Już miał stanąć we własnej obronie, ale się rozmyślił.
– Najlepiej porozmawiać o tym osobiście – odparł.
– Ja i syn towarzyszymy drużynie. Jesteśmy w Cleveland. Wieczorem lecimy do domu.
– To może spotkamy się jutro rano?
– Na stadionie. O jedenastej.
– Dobrze.
Myron odłożył słuchawkę. Wielka Cyndi natychmiast połączyła go z klientem.
– Myron, słucham.
– Gdzieś ty był, jak rany?! – powitał go Marty Towey, blokujący obrońca Wikingów.
Myron wziął głęboki oddech i wygłosił na wpół przygotowany spicz: wrócił, wszystko gra, spokojna głowa, finanse kwitną, na biurku nowa umowa, nowe kontrakty reklamowe tuż – tuż, tatarata, miodzio, balsam.
Ale Marty nie dał się nabrać na plewy.
– Jasny gwint, Myron, wybrałem MB nie po to, żeby moje sprawy prowadzili pomagierzy! Chciałem, żeby je załatwiał szef. Rozumiesz?
– Jasne, Marty.
– Owszem, Esperanza jest miła itd. Ale nie jest tobą. Wynająłem ciebie. Rozumiesz?
– Wróciłem, Marty. Wszystko się ułoży. Słowo. Za parę tygodni przyjeżdżacie do Nowego Jorku, tak?
– Za dwa tygodnie gramy z Jetsami.
– Świetnie. Spotkam się z tobą i po meczu pójdziemy na kolację.
Dopiero po odłożeniu słuchawki Myron uświadomił sobie, jak bardzo wypadł z kursu w sprawach klientów. Pojęcia nie miał, czy Marty gra w pierwszym składzie, czy też bliski jest trafienia na listę transferową. Chryste, musiał nadrobić mnóstwo zaległości.
Przez następne dwie godziny załatwiał telefony w podobnym stylu. Większość klientów ułagodził.
Część nie podjęła decyzji. Nikt więcej go nie opuścił. Wprawdzie niczego nie naprawił, lecz udało mu się zmniejszyć krwotok do strużki krwi.
Do drzwi zapukała Wielka Cyndi.
– Kłopoty, panie Bolitar – obwieściła.
Od progu doleciał okropny, choć skądinąd znajomy odór.
– Co to za… – zaczął Myron.
– Suń się, lala – dobiegł zza pleców Wielkiej Cyndi gburowaty głos.
Myron próbował dojrzeć kto zacz, ale Wielka Cyndi przesłaniała mu widok jak Księżyc podczas zaćmienia Słońca. W końcu ustąpiła i przecisnęli się obok niej dwaj policjanci w cywilu, ci sami co w sądzie. Duży, zmęczony życiem pięćdziesięciolatek z zaczerwienionymi oczami i twarzą, która nawet po ogoleniu wyglądała na nieogoloną, nosił trencz z rękawami ledwie sięgającymi łokci, a buty miał wytarte bardziej niż kij baseballowy Gaylorda Perry'ego. Młodszy, mniejszy, był, co tu dużo mówić, brzydki. Z twarzy kojarzył się Myronowi z wszą głowową w powiększeniu. Paradował – jak przystało na stróża prawa z katalogu odzieży Searsa – w jasnoszarym garniturze z kamizelką i w krawacie z kolekcji Zwariowanych Melodii A.D. 1992. Straszliwy zapach zaczął wsiąkać w ściany.
– Nakaz – zatokował duży, ale nie żuł w ustach cygara, choć powinien. – Zanim powiesz pan, że to nie nasz rejon, dowiedz się, że wciąż pracujemy z Michaelem Chapmanem z Północnego Manhattanu. Chcesz pan podpaść, to do niego zadzwoń. A teraz jazda z fotela, przeszukamy biuro.
– Chryste, który z was tak się zlał kolońską? – spytał Myron, marszcząc nos.
Wesz Głowowa łypnął na partnera wzrokiem, który mówił: zasłonię go ciałem przed kulką, ale w życiu nie dam się zabić za ten zapach. Jeszcze czego.
– Słuchaj, ćwoku – odparł duży. – Nazywam się detektyw Winters…
– Serio? Mamusia dała ci na pierwsze Detektyw? Policjant westchnął.
– …a to jest detektyw Martinez. A teraz gub się stąd, matole. Myron miał już dosyć duszącej woni.
– Jezu, człowieku, nie pożyczaj więcej kolońskiej od stewardów lotniczych.
– Wystarczy, pajacu.
– Na etykiecie jest instrukcja „lej litrami”?
– Prawdziwy z pana komik, Bolitar. W Sing Sing tylu jest zabawnych zakapiorów, że aż szkoda, że nie pokazują ich w telewizji.
– Myślałem, że przeszukaliście już moje biuro.
– Przeszukaliśmy. A tym razem wracamy po rachunki.
– Nie wystarczyłby do tego on? Myron wskazał Wesz Głowową.
– Co?
– Nigdy nie pozbędę się tego zapachu.
By uniknąć bałaganu z odciskami palców, Winters wyjął lateksowe rękawiczki, nałożył je z teatralnym trzaskiem, gimnastykując dłonie, i uśmiechnął się. Myron puścił oko.
– Zgiąć się wpół i chwycić za kostki? – spytał.
– Nie.
– A niech cię, a tak liczyłem na pieszczoty.
Chcesz dogryźć glinie? Poczęstuj go gejowskim żartem. Myron nie spotkał dotąd policjanta, który nie byłby w stu procentach homofobem.
– Zrobimy tu demolkę, panie komik.
– Wątpię – odparł Myron.
– Tak?
Myron wstał i sięgnął do szafy na akta.
– E, nie ruszaj pan tam niczego!
Myron zignorował ostrzeżenie i wyjął małą kamerę wideo.
– Udokumentuję pańskie poczynania, panie władzo. W dzisiejszej atmosferze fałszywych pomówień funkcjonariuszy policji o przekupstwo należy unikać wszelkich nieporozumień… – Myron włączył kamerę i skierował obiektyw na Wintersa. – Nieprawdaż?
– Tak – odparł policjant, patrząc prosto w kamerę. – Należy unikać nieporozumień. Myron patrzył cały czas w ekranik.
– W kamerze wygląda pan jak żywy – rzekł Myron, nie odrywając oczu od ekraniku. – Założę się, że gdybyśmy odtworzyli taśmę, poczulibyśmy zapach pańskich perfum.
Wesz Głowowa skrył uśmiech.
– Zechce pan się usunąć z drogi, panie Bolitar – powiedział Winters.
– Jasne. Współpraca to moja druga natura. Policjanci przystąpili do przeszukania, co sprowadziło się w zasadzie do spakowania znalezionych dokumentów do skrzynek i wyniesienia ich z biura. Patrząc, jak rękami w gumowych rękawiczkach dotykają wszystkiego, Myron miał wrażenie, że dotykają także jego. Starał się zachować niewinną minę, ale mimo woli się denerwował. Poczucie winy to dziwne zjawisko. Wprawdzie wiedział, że dokumenty firmy są w całkowitym porządku, niemniej czuł się jakoś niepewnie.
Oddał kamerę Wielkiej Cyndi i zaczął obdzwaniać klientów, którzy odeszli z agencji. Większość nie podniosła słuchawek. Nielicznych, którzy odebrali telefony, namawiał do zmiany decyzji. Rozgrywał to delikatnie, uznając, że zbytnia natarczywość da odwrotny skutek. Mówił tylko, że wrócił i że chętnie porozmawia z nimi w najbliższym dogodnym dla nich czasie. Jego rozmówcy, jak można było się spodziewać, migali się od konkretnych odpowiedzi. Odzyskanie ich zaufania wymagało czasu. Policjanci zakończyli pakowanie i wyszli bez pożegnania. Ech, maniery.
– Będzie bardzo trudno – orzekł Myron, patrząc wraz z Wielką Cyndi, jak zamykają się za nimi drzwi windy.
– Z czym?
– Pracować bez dokumentów.
Wielka Cyndi otworzyła torbę i pokazała mu dyskietki.
– Wszystko jest na nich.
– Wszystko?
– Tak.
– Wszystko skopiowałaś na nie?
– Tak.
– Listy i korespondencja się przydadzą ale bez kontraktów…
– Wszystko – wpadła mu w słowo. – Kupiłam skaner i zeskanowałam wszelkie dokumenty. Zapasowy komplet kopii jest w skrytce w Citibanku. Co tydzień aktualizuję dane. Na wypadek pożaru i innych nieprzewidzianych wypadków.
Tym razem Myron na widok jej uśmiechu skulił się prawie niezauważalnie.
– Zadziwiasz mnie, Wielka Cyndi.
Z uwagi na gruby makijaż trudno było mieć pewność, ale chyba się zarumieniła. Zahuczał domofon. Wielka Cyndi podniosła słuchawkę.
– Tak? – spytała. – Tak, niech wjedzie – dodała po chwili spoważniałym głosem i odłożyła słuchawkę.
– Kto to?
– Bonnie Haid do pana.
Wielka Cyndi wpuściła wdowę Haid do gabinetu. Myron stanął za biurkiem, nie bardzo wiedząc, co począć. Czekał na pierwszy ruch Bonnie, lecz na próżno. Spostrzegł, że zapuściła włosy. Na chwilę wrócił wspomnieniem na uniwerek Duke'a. Bonnie i Clu siedzieli na kanapie w suterenie studenckiego bractwa, z kolejną baryłką piwa za plecami. Ona w szarej bluzie, z nogami podwiniętymi pod siebie, on obejmował ją ramieniem Myron przełknął ślinę, ruszył ku niej. Cofnęła się o krok i zamknęła oczy. Podniosła rękę, żeby go powstrzymać, jakby nie mogła znieść jego bliskości. Znieruchomiał.
– Przepraszam – powiedział.
– Dziękuję.
Stali niczym para tancerzy czekających, aż zacznie grać muzyka.
– Mogę usiąść? – spytała Bonnie.
– Oczywiście.
Usiadła. Myron zawahał się i postanowił wrócić za biurko.
– Kiedy przyjechałeś? – spytała.
– Wczoraj wieczorem. Wcześniej nie miałem pojęcia o Clu. Przykro mi, że nie byłem osiągalny. Przekrzywiła głowę.
– Dlaczego?
– Słucham?
– Dlaczego jest ci przykro, że cię tu nie było? Poradziłbyś coś? Wzruszył ramionami.
– Mógłbym pomóc.
– Pomóc? Jak?
Znów wzruszył ramionami, rozłożył ręce.
– Nie wiem, co powiedzieć, Bonnie. Po prostu strzelam. Spojrzała na niego wyzywająco, opuściła oczy.
– Naskakuję na każdego, z kim rozmawiam – powiedziała. – Nie zwracaj na to uwagi.
– Nie szkodzi, naskakuj.
Mało brakowało, żeby się uśmiechnęła.
– Dobry z ciebie chłop, Myron. Zawsze byłeś taki. Już wtedy, na studiach w Duke'u, wyczuwało się w tobie coś… – czyja wiem… szlachetnego.
– Szlachetnego?
– Głupio brzmi, co?
– Bardzo. Jak tam chłopcy? – spytał.
– Timmy skończył dopiero półtora roku, więc o niczym nie wie. Charlie, który ma cztery latka, pogubił się w tym. Opiekują się nimi moi rodzice.
– Nie chcę, żeby zabrzmiało to jak banał, ale jeśli mogę coś dla ciebie zrobić…
– Jedno.
– Co?
– Opowiedz mi o aresztowaniu. Myron odchrząknął.
– Dlaczego?
– W ciągu ubiegłych lat widziałam Esperanzę kilka razy. Trudno mi uwierzyć, że zabiła Clu.
– Nie zabiła.
Bonnie lekko zmrużyła oczy.
– Skąd ta pewność?
– Znam Esperanzę.
– I tyle? Skinął głową.
– To wystarczy.
– Rozmawiałeś z nią?
– Tak.
– I?
– Nie mogę mówić o szczegółach… – Nie mógł, bo żadnych nie znał, i był niemal wdzięczny wspólniczce, że nic mu nie powiedziała. – Ale ona tego nie zrobiła.
– A co z dowodami, które znalazła policja?
– Na to jeszcze ci nie odpowiem, Bonnie. Wiem jednak, że Esperanza jest niewinna. Znajdziemy prawdziwego mordercę.
– Jesteś o tym przekonany.
– Tak.
Zamilkli. Czekał, obmyślając, jak ją podejść. Musiał zadać jej pytania, pamiętając, że właśnie straciła męża. Należało być przezornym, żeby nie wleźć na jakąś emocjonalną minę.
– Chcę przyjrzeć się temu morderstwu – rzekł.
– Jak to: przyjrzeć? – spytała zdezorientowana.
– Przeprowadzić śledztwo.
– Przecież jesteś agentem sportowym.
– Mam w tym pewne doświadczenie. Przyjrzała się mu uważnie.
– Win również?
– Tak.
Skinęła głową, jakby nagle coś sobie skojarzyła.
– Zawsze przyprawiał mnie o ciarki.
– Tylko dlatego, że jesteś normalna.
– A więc zamierzacie dojść, kto zabił Clu?
– Tak.
– Rozumiem. – Poprawiła się w fotelu. – Powiedz mi coś, Myron.
– Wszystko.
– Co jest dla ciebie ważniejsze: znaleźć mordercę czy uwolnić Esperanzę?
– To jedno i to samo.
– A jeśli nie? Jeśli się okaże, że to ona go zabiła?
– To poniesie karę – skłamał. Uśmiechnęła się, jakby go przejrzała.
– Powodzenia – powiedziała.
Tylko ostrożnie, przestrzegł się Myron, kładąc nogę na kolanie.
– Mogę o coś spytać?
– Pewnie. Ostrożnie, ostrożnie.
– Nie weź tego za brak szacunku, Bonnie. Nie pytam ze wścibstwa…
– Subtelność nie jest twoją mocną stroną, Myron. Po prostu zadaj pytanie.
– Czy ty i Clu mieliście problemy?
– A kiedy ich nie mieliśmy? Uśmiechnęła się smutno.
– Słyszałem, że tym razem było to coś poważniejszego. Splotła ręce pod biustem.
– No, no, wróciłeś niecały dzień temu, a już tyle się dowiedziałeś. Szybko działasz, Myron.
– Clu wspomniał o tym Winowi.
– Co chcesz wiedzieć?
– Wystąpiłaś o rozwód?
– Tak – przyznała bez wahania.
– Powiesz mi, co się stało?
W oddali faks włączył swój pierwotny zgrzyt. Telefon ciągle pikał. Myron nie bał się, że ktoś przerwie im rozmowę. Wielka Cyndi od lat pracowała jako bramkarka w barze sado – maso. Kiedy sytuacja tego wymagała, potrafiła zachować się niemiło jak wściekły nosorożec cierpiący na hemoroidy. Także kiedy sytuacja tego nie wymagała.
– Dlaczego to cię interesuje? – spytała Bonnie.
– Ponieważ Esperanza nie zabiła Clu.
– Powtarzasz to niczym mantrę, Myron. Jeśli powtarzasz coś wystarczająco często, w końcu zaczynasz w to wierzyć.
– Wierzę w to.
– No i?
– Skoro nie zabiła ona, to zabił ktoś inny. Bonnie podniosła wzrok.
– Skoro nie zabiła ona, to zabił ktoś inny – powtórzyła i zamilkła. – Wcale się nie przechwalałeś, Myron. Rzeczywiście masz w tym doświadczenie.
– Po prostu chcę ustalić, kto go zabił.
– Wypytując o nasze małżeństwo?
– Wypytując o burzliwe epizody w jego życiu.
– Burzliwe epizody? – Parsknęła śmiechem. – Mówimy o Clu, Myron. On miał tylko takie. W jego życiu trudno znaleźć okresy spokoju.
– Ile lat z sobą przeżyliście? – spytał.
– Przecież znasz odpowiedź.
Znał. Trzeci rok studiów na Uniwersytecie Duke'a. Bonnie wpadła do sutereny ich bractwa studenckiego w sweterku z monogramem, z perłami na szyi i włosami związanymi, a jakże, w koński ogon. On i Clu obsługiwali beczułkę z piwem. Myron lubił nalewać piwo – wtedy nie pił dużo, gdyż zajęcie to zbyt go absorbowało. Gwoli wyjaśnienia – nie był abstynentem. W owych czasach na uczelniach picie było obowiązkowe. Niestety, nie miał mocnej głowy. Zawsze omijało go to, co najlepsze – stan szczytowego podchmielenia w pół drogi pomiędzy trzeźwością a puszczeniem pawia.
Na dobrą sprawę nigdy go nie doświadczył. Podejrzewał, że ma to związek z genami przodków. W minionych miesiącach właściwie dobrze na tym wyszedł. Przed ucieczką z Teresę próbował po staroświecku topić smutki w kieliszku.
Ale, mówiąc bez ogródek, zanim się skuł, zwykle zwracał to, co w siebie wlał.
Niezły sposób na nadużywanie alkoholu.
W każdym razie poznanie Clu z Bonnie odbyło się prosto. Kiedy weszła, Clu podniósł wzrok znad beczki i od pierwszego wejrzenia jakby piorun w niego strzelił.
– Ożeż ty! – mruknął, rozlewając piwo na podłogę tak tonącą w browarze, że piwniczne gryzonie często kończyły w nim żywot.
Potem zaś przeskoczył przez bar, zataczając się, dotarł do wybranki, klęknął na kolano i oświadczył się. Trzy lata później zalegalizowali swój związek.
– I co zaszło po tych wszystkich latach? Bonnie spuściła wzrok.
– Nie miało to nic wspólnego z jego śmiercią – odparła.
– Pewnie tak, ale muszę mieć pełny obraz jego życia, zbadać wszystkie zakamarki…
– A po co?! Powiedziałam, że nie miało to nic wspólnego z jego śmiercią. Zostaw ten temat. Myron oblizał wargi, splótł ręce, oparł je na biurku.
– Wyrzuciłaś go już kiedyś z domu z powodu innej kobiety.
– Nie kobiety. Kobiet. W liczbie mnogiej.
– Tym razem znów cię zdradził?
– Zerwał z babami. Przyrzekł, że z tym koniec.
– I złamał obietnicę? Bonnie nie odpowiedziała.
– Kto to był?
– Nie wiem – odparła ściszonym głosem.
– Ale kogoś miał?
Znów nie odpowiedziała. Nie było potrzeby. Myron spróbował na chwilę wejść w skórę adwokata. Romans Clu był korzystny dla obrony Esperanzy. Im więcej motywów zbrodni, tym większe pole dla posiania uzasadnionych wątpliwości. Zabiła go kochanka, bo chciał wrócić do żony? A może Bonnie z zazdrości? Do tego dochodziły zaginione pieniądze. Czy kochanka lub Bonnie o nich wiedziały? Stanowiły dodatkowy motyw morderstwa? Tak, Hester Crimstein na pewno by się to spodobało. Podrzuć do rozprawy stosowną liczbę hipotez, zamąć wodę, a uniewinnienie masz prawie jak w banku. Zasada była prosta: dezorientacja prowadziła do uzasadnionych wątpliwości, a te do werdyktu „niewinny”.
– Wcześniej też miał romanse, Bonnie. Co różniło ten od tamtych?
– Zostaw to, Myron, dobrze? Jeszcze nie zdążyłam go pochować. Ustąpił.
– Przepraszam.
Odwróciła wzrok. Pierś jej falowała.
– Wiem, że chcesz mi pomóc – powiedziała, próbując opanować głos. – Ale rozwód… to za świeża, za bolesna sprawa.
– Rozumiem.
– Jeśli masz inne pytania… Dość ustępstw.
– Słyszałem, że Clu zawalił test narkotykowy.
– Wiem tyle, co z gazet.
– Winowi powiedział, że ktoś go wrobił.
– Słucham?!
– Zaprzeczył, że brał. Co ty na to?
– Clu był strasznym popaprańcem. Oboje to wiedzieliśmy.
– Znowu brał?
– Nie wiem. – Bonnie przełknęła ślinę i spojrzała Myronowi w oczy. – Nie widziałam kilka tygodni.
– A przedtem?
– Nie wyglądało, że bierze. Ale zawsze świetnie się z tym krył. Pamiętasz, co było trzy lata temu? Myron skinął głową.
– Płakaliśmy. Błagaliśmy go, żeby przestał brać. W końcu się załamał. Szlochał jak dzieciak, przyrzekł zmienić swoje życie. A dwa dni później przekupił strażnika i zwiał z odwykówki.
– Sądzisz, że maskował objawy?
– Był w tym dobry, więc mógł. – Zawahała się. – Choć wątpię.
– Dlaczego?
– Czy ja wiem. Może to tylko moje pobożne życzenia, ale naprawdę myślałam, że tym razem jest czysty. W przeszłości zwykle wyczuwałam, kiedy robił to pro forma. Grał przede mną i dziećmi. Tym razem jednak był bardziej zdeterminowany. Tak jakby miał świadomość, że to jego ostatnia szansa, by zacząć od nowa. Pracował nad tym jak nigdy dotąd. Myślałam, że jest na dobrej drodze. Lecz z jakiegoś powodu się cofnął…
Bonnie uwiązł głos w gardle, do oczu napłynęły łzy. Z pewnością zadawała sobie pytanie, czy nie ona jest tego przyczyną, no bo jeśli Clu rzeczywiście nie brał, to wyrzucając go z domu, mogła go na powrót wtrącić w nałogi. Myron już miał na końcu języka, żeby się nie winiła, ale rozsądek powstrzymał go od wypowiedzenia tego irytującego banału.
– Clu zawsze potrzebny był ktoś lub coś – powiedziała. – Nie znam osoby równie jak Clu zależnej od innych.
Myron skinął głową, zachęcając ją do mówienia.
– Z początku pociągało mnie to, że tak bardzo mnie potrzebuje. W końcu mi się przejadło. – Bonnie podniosła wzrok. – Ile razy ktoś ratował mu skórę?
– Za często – przyznał.
– Zastanawiam się, Myron… – Wyprostowała się nieco i spojrzała bystrzej. – Zastanawiam się, czy nie wyświadczyliśmy mu niedźwiedziej przysługi. Może gdybyśmy go non stop nie ratowali, toby się zmienił. Może gdybym rzuciła go przed laty, przywołałby się do porządku i przetrwał.
Nie wytknął jej sprzeczności zawartej w tych słowach. Przecież właśnie go rzuciła i Clu marnie skończył.
– Wiedziałaś o tych dwustu tysiącach dolarów? – spytał.
– Dowiedziałam się o nich od policji.
– Nie domyślasz się, co się z nimi stało?
– Nie.
– Ani na co mógł potrzebować?
– Nie – odparła nieobecnym głosem, spojrzeniem wędrując nad jego ramieniem.
– Myślisz, że na narkotyki?
– Gazety napisały, że wykryto u niego heroinę.
– Wiem.
– W przypadku Clu to coś nowego. Wprawdzie to bardzo drogi nałóg, ale taka suma nie mieści się w głowie.
Myron potwierdził.
– Miał jakieś kłopoty? – spytał. Bonnie podniosła wzrok.
– To znaczy, oprócz tych co zwykle? Z lichwiarzami, hazardem, czymś takim?
– Możliwe.
– Czyli nie wiesz.
Pokręciła głową, patrząc nie wiadomo na co.
– Wiesz, o czym pomyślałam?
– O czym?
– O pierwszym roku gry Clu w regionalnej lidze zawodowej. W Bizonach z Nowej Anglii. Zaraz po tym, jak poprosił cię, żebyś wynegocjował jego kontrakt. Pamiętasz?
Myron skinął głową.
– I wciąż się zastanawiam.
– Nad czym?
– Właśnie wtedy po raz pierwszy wspólnie uratowaliśmy mu skórę.
Telefon zadzwonił w środku nocy. Myron ocknął się ze snu i chwycił słuchawkę. Clu mówił nieskładnie, płakał. Jechał samochodem z Bonnie i kolegą z akademika w Duke'u, Billym Lee Palmsem, łapaczem Bizonów. Ściślej, jechał po pijaku. Wpadł na słup. Billy Lee odniósł lekkie obrażenia, Bonnie przewieziono do szpitala, a Clu, który wyszedł z wypadku oczywiście bez draśnięcia, trafił do aresztu. Myron, z kupą gotówki w ręku, natychmiast pojechał do zachodniego Massachusetts.
– Pamiętam – potwierdził.
– Załatwiłeś mu właśnie duży kontrakt na reklamę mlecznej czekolady. Nie dość, że prowadził nawalony, to spowodował wypadek, w którym byli ranni. Karierę diabli by wzięli. Załatwiliśmy sprawę. Daliśmy w łapę komu trzeba. Ja i Billy Lee zeznaliśmy, że drogę zajechała nam furgonetka. Ocaliliśmy go. Ale czy wyszło mu to na dobre? Może gdyby Clu zapłacił za to, gdyby nie uszło mu to na sucho i trafił wtedy do więzienia…
– Nie trafiłby do więzienia, Bonnie. Pewnie zatrzymaliby mu prawo jazdy. Skazaliby na jakieś prace społeczne.
– Nieważne. Życie składa się z fal. Zdaniem niektórych filozofów, wszystko, co robimy, zmienia świat. Nawet najprostsze czynności. Na przykład to, że wychodzisz z domu pięć minut później, jedziesz inną trasą do pracy, odmienia całe twoje dalsze życie. Wprawdzie nie w pełni się z tym zgadzam, ale jeśli chodzi o rzeczy istotne, sądzę, że każda fala pozostawia trwały ślad. A może wszystko zaczęło się wcześniej. W jego dzieciństwie. Może wtedy, gdy odkrył, że ponieważ nadzwyczaj szybko rzuca białą piłką, ludzie traktują go wyjątkowo. Być może utrwaliliśmy w nim to przekonanie. Ugruntowaliśmy je w jego dorosłym życiu. Clu wyrobił w sobie pewność, że zawsze ktoś go wybawi. I ratowaliśmy go. Wydobyliśmy go z kabały tamtej nocy, a potem przyszły oskarżenia o napaści, o lubieżne zachowanie, zażywanie narkotyków i co tylko.
– Uważasz, że nieuchronną konsekwencją tego wszystkiego była śmierć?
– A ty nie?
– Nie. Za jego śmierć odpowiada ten, kto wpakował mu trzy kule. Kropka.
– Życie rzadko jest takie proste, Myron.
– W przeciwieństwie do morderstwa. W końcu Clu ktoś zastrzelił. Nie zginął dlatego, że pomogliśmy mu wybrnąć z kłopotów, w które sam się wpędził. Ktoś go zamordował. I to ta osoba jest winna jego śmierci, a nie ja, ty ani ci, którzy się o niego troszczyli.
– Może masz rację – odparła po zastanowieniu, choć bez przekonania.
– Wiesz, dlaczego Clu uderzył Esperanzę? Pokręciła głową.
– Policja też mnie o to spytała. Nie wiem. Może był naćpany.
– Po narkotykach robił się agresywny?
– Nie. Ale był chyba w dużym stresie. Może zdenerwował się, że nie powiedziała mu, gdzie jesteś. Poczucie winy powróciło. Odczekał, aż odpłynie.
– Do kogo jeszcze mógł się zwrócić, Bonnie?
– Co masz na myśli?
– Szukał wsparcia. Mnie nie było. Ty z nim nie rozmawiałaś. Do kogo poszedłby w dalszej kolejności?
– Nie jestem pewna – odparła po namyśle.
– Do kogoś ze znajomych, kolegów z drużyny?
– Wątpię.
– A do Billy'ego Lee Palmsa? Wzruszeniem ramion okazała, że nie ma pojęcia. Myron zadał jeszcze kilka pytań, lecz nie usłyszał nic ważnego. Bonnie udała, że sprawdza godzinę.
– Muszę wracać do dzieci – powiedziała.
Skinął głową, wstał z fotela i ją objął. Tym razem go nie powstrzymała. Odpowiedziała mocnym uściskiem.
– Zrób coś dla mnie – poprosiła.
– Powiedz co.
– Oczyść swoją przyjaciółkę. Wiem, dlaczego musisz to zrobić. Nie chcę, żeby wsadzono ją do więzienia za coś, czego nie zrobiła. Ale potem zostaw tę sprawę.
Myron odsunął się od niej.
– Nie rozumiem.
– Już powiedziałam, szlachetny z ciebie chłop. Pomyślał o rodzinie Brendy Slaughter, o tym, jak to wszystko się skończyło, i znów coś w nim pękło.
– Od studiów upłynęło mnóstwo czasu – rzekł cicho.
– Nie zmieniłeś się.
– Zdziwiłabyś się, jak bardzo.
– Wciąż szukasz sprawiedliwości, przyzwoitości, logicznych zakończeń. Nie odpowiedział.
– U Clu tego nie znajdziesz. Nie był szlachetny.
– Nie zasłużył, żeby go zabito.
– Uratuj przyjaciółkę, Myron – powiedziała Bonnie, kładąc mu dłoń na ramieniu. – A Clu sobie daruj.