17

Myron zachował się tak, jak powinien postąpić każdy grzeczny chłopiec, który wpadł w kłopoty z prawem – zadzwonił do mamy.

– Wezwaniem zajmie się twoja ciotka Clara – powiedziała.

Ciotka Clara nie była rodzoną ciotką Myrona, tylko starą przyjaciółką domu z sąsiedztwa. Podczas świąt Dziesięciu Dni Pokuty nadal szczypała go w policzek, wołając: „Co za panim!”. Myron po trochu liczył na to, że nie zrobi obciachu w obecności sędzi: „Ach, Wysoki Sądzie, co za buźka, co za buźka?”.

– Dobrze – odparł.

– Zadzwonię do niej, a ona do prokuratury. Tymczasem nie mów nic, rozumiesz?

– Tak.

– Zrozumiałeś, Panie Mądraliński? Zrozumiałeś, co mówiłam? Że Hester wie, co robi?

– Tak, mamo, nieważne.

– Tylko bez takich. Wręczyli ci wezwanie. A ponieważ Esperanza nic ci nie powiedziała, nie możesz jej zaszkodzić.

– Rozumiem, mamo.

– To dobrze. Dzwonię do ciotki Clary. Zakończyła rozmowę, a Pan Mądraliński zrobił to samo. Szczerze mówiąc, Yankee Stadium mieścił się w zapuszczonej części niszczejącego Bronksu. To się jednak nie liczyło. Na widok tej słynnej budowli sportowej zawsze milkłeś natychmiast jak w kościele. Nie było rady. Opadał cię i grzebał rój wspomnień. Migały obrazy. Obrazy z dzieciństwa. Mały Myron stał w zatłoczonym pociągu linii 4, trzymając tatę za pozornie wielką dłoń, zadzierał głowę i patrzył na jego łagodną twarz, a całe ciało mrowiło go na myśl o meczu. Kiedy miał pięć lat, jego tata złapał wysoko wybitą piłkę baseballową. Czasem odtwarzał to wspomnienie – łukowaty lot białego przedmiotu ze skóry, tłum stojących ludzi, wyciągniętą nieprawdopodobnie wysoko w górę rękę ojca, radosny plask piłki lądującej w dłoni, ciepło promieniujące z twarzy Ala Bolitara, gdy wręczał cenne trofeum synkowi. Myron zachował tę piłkę do dziś – brązowiała w suterenie rodzinnego domu.

Na swoją dyscyplinę wybrał koszykówkę, w telewizji bodaj najbardziej lubił oglądać amerykański futbol, tenis był grą książąt, golf królów, ale baseball miał w sobie magię. Wspomnieniom z wczesnego dzieciństwa brak ostrości, lecz niemal każdy chłopak pamięta ów pierwszy mecz ligi baseballowej, pierwszy, jaki obejrzał w życiu. Pamięta wynik, kto był miotaczem, kto zdobył duży punkt. Przede wszystkim jednak pamięta swego ojca. Woń jego płynu po goleniu w otoczce baseballowych zapachów świeżo skoszonej trawy, letniego powietrza, hot dogów, prażonej kukurydzy, rozlanego piwa, upchniętej w kieszeni, nadmiernie natłuszczonej rękawicy z wyrobionym rowkiem. Pamięta drużynę przyjezdną, „szczury”, jakie rzucał dla rozgrzewki Petrocellemu Yaz Yastrzemski, kpiny kibiców z telewizyjnych reklam, w których Frank Howard zachwalał Nestle's Quick, i to, w jaki sposób baseballowe tuzy obiegały drugą bazę i wsuwały się głowami do trzeciej. Człowiek pamiętał własne rodzeństwo, prowadzące statystyki i studiujące składy zespołów tak pilnie, jak rabini studiują Talmud, karty baseballowe, które ściskał w ręku, beztroskę i niespieszne tempo letniego popołudnia, mamę bardziej zajętą opalaniem się niż śledzeniem meczu. Pamiętał ojca kupującego proporczyk drużyny przyjezdnej, który wieszał później na ścianie u syna z taką ceremonią, jak w starej hali Boston Garden wciągano na maszt sztandar Celtów. Pamiętał bardzo odprężonych graczy na ławie rezerwowych, z policzkami wypchanymi tym, co żuli. Pamiętał własną, podszytą niekłamanym szacunkiem nienawiść do supergwiazd z drużyny gości, czystą radość z okazji pójścia na stadion Jankesów w Dniu Kija i to, że cenił ów kawałek drewna tak bardzo, jakby pochodził on z szafki samego Honusa Wagnera. Pokażcie mi chłopca, który przed skończeniem siedmiu lat nie marzył, że zostanie wielkim graczem. Dopiero liga młodzików czy podobna udziela marzycielom najwcześniejszej lekcji życia, że świat może rozczarować, a wtedy ich szeregi z wolna się przerzedzają. Pokażcie mi chłopca, który za przyzwoleniem nauczycieli nie chodził do szkoły w baseballówce drużyny młodzików, nie szczycił się nią i ulubioną kartą baseballową wetkniętą od wewnątrz, nie siadał w niej przy stole, nie trzymał na nocnym stoliku przy łóżku. Pokażcie mi chłopca, który nie pamiętałby weekendowych zabaw z ojcem w łapanie piłek lub, co lepsze, wspaniałych letnich wieczorów, kiedy tata po powrocie z pracy zrzucał z siebie robocze ubranie, wkładał koszulkę zawsze ciut za małą, chwytał rękawicę i, nim zgasły ostatnie promienie słońca, szedł na dziedziniec za domem. Pokażcie mi chłopca, który nie patrzył z podziwem, jak daleko ojciec odbija piłkę lub nią rzuca, niezależnie od tego, jak marnym był sportowcem, jak niesprawnym. W tej niezapomnianej chwili tata zmieniał się w oczach Myrona w herosa o niewyobrażalnych możliwościach i sile. Tylko w baseballu tkwiła taka magia.

Nowym właścicielem większościowym drużyny Jankesów była Sophie Mayor. Przed niespełna rokiem zaszokowała świat baseballowy, odkupując wraz z mężem Garym ten klub od długoletniego, niepopularnego właściciela Jankesów, Vincenta Rivertona. Większość kibiców przyklasnęła zmianie. Rivertona, magnata wydawniczego, łączyły z publicznością stosunki miłosnonienawistne (głównie te drugie), a Mayorowie, małżeństwo technonuworyszy, które zbiło fortunę na oprogramowaniu komputerowym, przyrzekli nie wtrącać się w prowadzenie drużyny. Gary Mayor, który wychował się w Bronksie, obiecał powrót do dni Micka Mantle'a i Joego DiMaggio. Kibice byli zachwyceni. Niestety, bardzo szybko zdarzyła się tragedia. Dwa tygodnie przed sfinalizowaniem zakupu Gary zmarł na atak serca. Będąca jeśli nie dominującą, to równorzędną partnerką męża w interesach, Sophie Mayor nie wycofała się z transakcji. Wprawdzie cieszyła się publicznym poparciem i sympatią, lecz prawdziwą liną łączącą ją z publicznością był wrosły w Bronksie Gary. Pochodzącą ze Środkowego Zachodu kobietę, z jej żyłką myśliwską i opinią geniusza matematycznego, podejrzliwi już w łonie matki nowojorczycy uznali za lekko szurniętą.

Wkrótce po przejęciu steru w klubie Sophie mianowała swojego syna Jareda, młodzieńca bez żadnego doświadczenia w baseballu, współdyrektorem naczelnym. Publiczność zmarszczyła brwi. Nowa właścicielka dokonała szybkiej wymiany zawodników, rozbijając system oparty na szkoleniu rodzimych talentów i licząc, że Clu Haid ma przed sobą przynajmniej dwa sezony dobrej gry. Kibice podnieśli krzyk. Sophie nie uległa. Chciała, żeby drużyna z Bronksu od razu walczyła o mistrzostwo. Sposobem na to była wymiana graczy na Clu. Publiczność okazała sceptycyzm. W pierwszym miesiącu gry w drużynie Clu rzucał zadziwiająco dobrze. Ciskał z szybkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a jego rogale trafiały w cel jak zdalnie sterowane rakiety. Z każdym występem grał coraz lepiej i w końcu Jankesi wyszli na prowadzenie. Publiczność się uspokoiła. Przynajmniej na jakiś czas. Myron przestał śledzić rozgrywki, ale mógł sobie wyobrazić, jak odbiła się na rodzinie Mayorów wieść, że Clu się narkotyzuje.

Myrona wprowadzono bezzwłocznie do gabinetu, Sophie i Jared Mayorowie wstali, żeby go powitać. Sophie, przystojna, jak się to popularnie określa, kobieta po pięćdziesiątce, z siwymi zadbanymi włosami, trzymała się prosto, uścisk miała mocny, ramiona śniade, a w błyszczących oczach figlarność i spryt. Jared, młody konserwatysta, z przedziałkiem po prawej stronie, w okularach w drucianej oprawie, granatowej marynarce i muszce w grochy, wyglądał na dwadzieścia pięć lat. Gabinet udekorowany był skąpo, a może tylko tak się prezentował, zdominowany przez wiszącą na ścianie głowę łosia. Notabene martwego. Żywego łosia bardzo trudno jest powiesić na ścianie. Dekoracja, że proszę siadać. Myron próbował nie zrobić żadnej miny. O mało nie wyrwało mu się, w stylu Dudleya Moore'a w Arturze: „Z pewnością nie lubiła pani tego zwierzaka”. No cóż, z wiekiem człowiek dojrzewa. Myron uścisnął Jaredowi rękę i stanął twarzą do Sophie Mayor.

– Gdzie pan się podziewał?! – zaatakowała.

– Proszę?

– Siadaj pan.

Wskazała krzesło. Zabrzmiało to jak komenda dla psa, ale usiadł. Jared również. Jego matka nie.

– Wczoraj w sądzie wspomniano, że bawił pan na Karaibach – powiedziała, piorunując Myrona wzrokiem.

Mruknął wymijająco.

– Gdzie pan był?

– Wyjechałem.

– Wyjechał pan?

– Tak.

Spojrzała na syna i znów na Myrona.

– Na ile?

– Trzy tygodnie.

– Od pani Diaz usłyszałam, że jest pan w mieście. Myron milczał. Sophie Mayor nachyliła się ku niemu, zaciskając dłonie.

– Dlaczego tak powiedziała?

– Nie wiedziała, gdzie jestem.

– Inaczej mówiąc, okłamała mnie. Nie raczył odpowiedzieć.

– Gdzie pan był?

– Za granicą.

– Na Karaibach? Myron milczał.

– Nikomu nic nie mówiąc, zrobił pan sobie wakacje. Zostawił Clu samego. Postąpił nieodpowiedzialnie. Dlatego jest pan współwinien tego, że Haig znów zaczął brać.

Myron otworzył usta i je zamknął. Miała oczywiście rację, ale nie mógł w tej chwili pozwolić na wiercenie sobie dziury w brzuchu. Analizę swojej roli zostawił na później. Ból po wczorajszym pobiciu zaczął gniewnie budzić się z drzemki. Myron sięgnął do kieszeni po fiolkę i wytrząsnął z niej dwa supermocne tylenole. Usatysfakcjonowana – a może zaspokojona w gniewie – Sophie Mayor usiadła.

– Popije pan wodą? – spytała na widok proszków.

– Proszę.

Skinęła głową synowi. Jared napełnił szklankę i podał ją Myronowi. Myron podziękował i połknął proszki. Zadziałał efekt placebo i od razu poczuł się lepiej.

Spodziewając się kolejnego ataku Sophie Mayor, spróbował zmienić temat.

– Jak wyglądał test, na którym wpadł Clu? – spytał. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– A o czym tu mówić?

– Twierdził, że nie brał.

– I pan w to wierzy?

– Chciałbym to zbadać.

– Dlaczego?

– Ponieważ w przeszłości ilekroć przyłapywano go na tym, zawsze błagał o wybaczenie i obiecywał poprawę. Nie wmawiał, że wynik testu jest mylny.

Sophie splotła przedramiona.

– I niby czego to dowodzi? – spytała.

– Niczego. Po prostu chciałbym zadać kilka pytań.

– Niech pan pyta.

– Jak często pani go kontrolowała?

Spojrzała na syna, dając znak, że teraz jego kolej. Jared odezwał się po raz pierwszy, odkąd powitał Myrona w drzwiach.

– Co najmniej raz na tydzień – poinformował.

– Badaliście mocz? – spytał Myron.

– Tak.

– I wszystkie kontrole przeszedł pomyślnie? To znaczy, prócz ostatniej?

– Tak.

Myron pokręcił głową.

– Raz na tydzień? I nic? Aż do teraz?

– Zgadza się.

– Nie zdziwiło to pani? – zwrócił się do Sophie.

– A dlaczego? Próbował nie brać, nie udało mu się. Co w tym niezwykłego? Pomyślał, że nic, coś mu się jednak nie zgadzało.

– Clu wiedział, że go sprawdzacie.

– Tak sądzę. Sprawdzaliśmy go co najmniej raz w tygodniu.

– A jak wyglądały te kontrole? Sophie ponownie spojrzała na syna.

– O co pan pyta? – spytał Jared.

– Jak przebiegały, krok po kroku. Co robił?

– Sikał do kubka – odparła Sophie. – To bardzo proste. To nigdy nie było proste.

– Czy sikał w czyjejś obecności?

– Słucham?

– Czy ktoś go wtedy pilnował, czy też Clu sam wchodził do kabiny? Był nagi czy w majtkach?…

– Co za różnica?

– Duża. Clu cale życie oszukiwał na testach. Wiedząc, że się zbliżają, był na nie przygotowany.

– Jak? – spytała Sophie.

– Na wiele sposobów, zależnie od ich złożoności. W przypadku testu prostego można posmarować palce olejem silnikowym i na nie nasikać. Fosforany zmieniają wyniki. Niektórzy rzeczoznawcy, wiedząc o tym, testują ich obecność. Jeśli kontroler pozwoli zawodnikowi sikać w kabinie, może on oddać do badania próbkę nieskażonego moczu, przytwierdzoną zawczasu do uda. Badani ukrywają też taki mocz w prezerwatywie albo małym baloniku. Przemycają go, na przykład, pod bokserkami, pomiędzy palcami nóg, pod pachami, a nawet w ustach.

– Poważnie?

– Bywa gorzej. Jeżeli badany dostaje cynk o surowym badaniu antydopingowym albo kiedy kontrolerzy śledzą każdy jego ruch, opróżnia pęcherz i za pomocą cewnika wpompowuje sobie czysty mocz.

– Wpompowuje sobie do pęcherza cudzy? – spytała zdjęta zgrozą Sophie Mayor.

– Tak.

– Chryste Panie! – Przygwoździła Myrona wzrokiem. – Widzę, że dużo pan o tym wie.

– Tak jak Clu.

– Co pan sugeruje?

– Tylko tyle, że rodzi to trochę pytań.

– Najprawdopodobniej wpadł przypadkiem.

– Być może. Ale jak mógł wpaść przypadkiem, skoro badaliście go co tydzień?

– Może coś mu się pomieszało. Narkomanom to się zdarza – odparła Sophie.

– Kto wie. Chciałbym jednak porozmawiać z osobą, która przeprowadziła kontrolę.

– To doktor Stilwell. Lekarz drużyny. A asystował mu Sawyer Wells.

– Sawyer Wells, ten guru od pomocy samemu sobie?

– Psycholog, specjalista od zachowań ludzkich, terapeuta i wspaniały motywator – sprostował Jared. Terapeuta motywator? Hmm.

– Czy któryś z nich jest na miejscu?

– Wątpię. Ale będą później. Dziś wieczorem gramy mecz.

– Kto z drużyny przyjaźnił się z Clu? Jakiś trener, gracz?

– Trudno powiedzieć – odparł Jared.

– Z kim dzielił pokój na wyjazdach?

– Pan istotnie nie trzymał ręki na pulsie. Sophie prawie się uśmiechnęła.

– Z Cabralem – odparł Jared. – Z Enosem Cabralem. Miotaczem z Kuby.

Myron znał tego gracza. Skinął głową, rozejrzał się i wtedy je zobaczył. Serce mu podskoczyło, siłą woli stłumił okrzyk.

Właśnie sunął oczami po pokoju, patrząc, lecz właściwie, co nagminne, niczego nie widząc, kiedy jego spojrzenie złapało się jak na zardzewiały haczyk na pewien przedmiot. Zamarł. Z prawej strony komody pośród innych fotografii w ramkach, trofeów, lateksowych sześcianów kryjących nagrody, akcje z pierwszej emisji firmy Mayor Software i tym podobnych stało zdjęcie.

Oprawione zdjęcie dziewczyny z dyskietki komputerowej.

Myron starał się zachować spokój. Głęboki wdech, głęboki wydech. Czuł jednak, że puls mu przyspiesza. Jego umysł szukał tymczasowej polany, próbując przebić się przez mgłę.

Przepatrzył banki pamięci w swojej głowie. W porządku, zwolnij. Zaczerpnij powietrza. Oddychaj.

Nic dziwnego, że dziewczyna wyglądała znajomo.

Ale co tu robiła? Powrócił do przeszukania banków pamięci. Była oczywiście córką Sophie Mayor.

Siostrą Jareda. Jak miała na imię? Nie mógł sobie przypomnieć. Co się z nią stało? Uciekła, czy tak?

Dziesięć, piętnaście lat temu. Chyba zerwała z rodziną. Nie podejrzewano morderstwa. A może? Nie pamiętał.

– Myron?

Chciał pomyśleć. Na chłodno, swobodnie. Potrzebował czasu. Nie mógł po prostu palnąć: „Dostałem dziwną dyskietkę ze zdjęciem pani córki, które rozpływa się we krwi”. Musiał stąd wyjść. Rozeznać się w sprawie. Przemyśleć ją. Wstał, niedyskretnie zerkając na zegarek.

– Na mnie już czas – powiedział.

– Słucham?

– Chciałbym jak najszybciej porozmawiać z doktorem Stilwellem.

– Nie widzę powodu – odparła Sophie Mayor, wpatrując się w niego.

– Już wyjaśniłem – Co to zmieni? Clu nie żyje. Wyniki kontroli straciły znaczenie.

– Kto wie, czy tych spraw coś nie łączy.

– Śmierci Clu z kontrolą antynarkotykową?

– Tak.

– Nie widzę związku.

– Mimo to chcę to zbadać. Mam do tego prawo.

– Jakie?

– Jeśli wyniki tego testu nie były jednoznaczne, zmienia to postać rzeczy.

– Co zmienia… – Sophie urwała, uśmiechnęła się lekko i skinęła głową swoim myślom. – A, chyba rozumiem.

Myron nic nie powiedział.

– Ma pan na myśli warunki jego kontraktu, tak? – spytała.

– Muszę iść – przypomniał.

Pochyliła się do przodu i splotła odwrotnie ręce.

– No cóż, Myron, trzeba przyznać, że rasowy z pana agent. Próbujemy wycisnąć dodatkową prowizję z trupa?

Przetrzymał tę zniewagę.

– Jeżeli Clu nie brał, jego kontrakt zachowuje ważność – odparł. – Jego rodzinie należeć się będzie od pani co najmniej trzy miliony dolarów.

– Aha, a więc to próba wymuszenia? Zjawił się pan tu po pieniądze?

Ponownie zerknął na zdjęcie młodej dziewczyny. Przypomniał sobie dyskietkę, śmiech, krew.

– W tej chwili chciałbym porozmawiać z lekarzem zespołu – odparł. Sophie Mayor spojrzała na niego jak na kupę na dywanie.

– Niech pan opuści mój gabinet – zażądała.

– Pozwoli mi pani porozmawiać z lekarzem?

– Pan nie ma żadnej podstawy prawnej.

– A jednak mam.

– Nie ma pan, niech mi pan wierzy. Rekompensaty dla rodziny nie będzie. Proszę wyjść. Natychmiast.

Spojrzał raz jeszcze na zdjęcie. Nie pora na polemiki. Szybko wyszedł.

Загрузка...