19

Mężczyzna na ulicy wciąż czytał gazetę.

Zjeżdżająca winda przystawała wiele razy. Typowo. Jej pasażerowie oczywiście milczeli, zajęci śledzeniem malejących świetlistych numerów, jakby czekali na lądowanie UFO. W holu Myron wtopił się w strumień urzędników – łososi płynących w górę rzeki, pod prąd, aż do wyzionięcia ducha – i wydostał się na Park Avenue. Wielu kroczyło z podniesionymi głowami i minami modeli na wybiegu, inni zaś, wcielenia Atlasa z Piątej Alei dźwigającego na barkach ziemski glob, szli zgarbieni, ale dla nich świat był zwyczajnie za ciężki.

Brawo, znów głęboka myśl.

Świetnie ustawiony na rogu Pięćdziesiątej Szóstej Ulicy i Park Avenue mężczyzna, którego Myron zauważył, wracając do biurowca Lock – Horne'a, czytał gazetę, lecz trzymał ją tak, żeby widzieć wszystkich wchodzących i wychodzących.

Hmm.

Myron wyjął komórkę i wcisnął zaprogramowany przycisk.

– Wysłów się – rzekł Win.

– Zdaje się, że mam ogon.

– Zaczekaj… Narożny kiosk z gazetami – odezwał się po dziesięciu sekundach Win. W swoim gabinecie miał kolekcję teleskopów i lornetek. Nie warto pytać dlaczego.

– Tak jest.

– Dobry Boże. Można bardziej rzucać się w oczy?

– Wątpię.

– Gdzie jego duma zawodowa? Gdzie profesjonalizm?

– Smutne.

– Ten kraj schodzi na psy, przyjacielu. W tym cały problem.

– W kiepskich ogonach?

– To przykład. Spójrz na niego. Kto stoi tak jak on na rogu ulicy i tak czyta gazetę? Brakuje tylko, żeby wyciął w niej dziury na oczy.

– Mhm. Masz trochę wolnego czasu? – spytał Myron.

– Oczywiście. Jak proponujesz go spędzić?

– Wesprzyj mnie.

– Daj mi pięć.

Myron odczekał pięć minut. Stał, starannie unikając patrzenia na gościa z gazetą. Sprawdziwszy godzinę, prychnął gniewnie, jakby na kogoś czekał i się niecierpliwił.

Gdy po pięciu minutach ruszył wprost na niego, śledzący skrył się za lekturą.

Myron podszedł do niego i stanął tuż obok. Śledź wcisnął nos w gazetę. Myron obdarzył go uśmiechem numer osiem. Szerokim i pełnozębnym jak telepastor po zafasowaniu grubego czeku, jak młody Wink Martindale. Śledź wbijał wzrok w gazetę. Myron, bez przerwy się uśmiechając, zrobił oczy wielkie jak klaun, a nie doczekawszy się reakcji, przybliżył swój uberwatowy uśmiech na centymetry do twarzy pechowca i zastrzygł brwiami. Śledź złożył głośno gazetę i westchnął.

– Wystarczy, debeściaku, namierzyłeś mnie. Gratulacje.

– Dziękujemy panu za udział w programie – rzekł Myron wciąż z uśmiechem Winka Martindale'a.

– Ale głowa do góry, nie puścimy pana do domu z pustymi rękami! Wróci pan z wersją gry Nieudolny Ogon i roczną prenumeratą Nowoczesnego Bałwana.

– Dobra, dobra, jeszcze się spotkamy.

– Chwileczkę! Ostatnia runda Va Banque. Odpowiedź: do śledzenia mnie wynajął pana on lub ona.

– Wal się!

– O, przepraszam, musi pan ująć to w formie pytania. Śledź ruszył. Kiedy się odwrócił, Myron posłał mu uśmiech i pomachał ręką.

– Ten program wyprodukowali Mark Goodson i Bill Todman. Do widzenia państwu! – powiedział i znowu pomachał.

Śledź pokręcił głową i wtopił się w ludzki potok. Ludzi było mnóstwo, a wśród nich nie przypadkiem znajdował się Win. Należało oczekiwać, że śledź znajdzie jakąś zatoczkę, zadzwoni do swojego szefa, a wówczas Win go podsłucha i dowie się wszystkiego. Co za plan!

Myron dotarł do wynajętego samochodu i okrążył kwartał ulic. Innych śledzi nie było. W każdym razie rzucających się w oczy jak ten ostatni. Nieważne. Jechał do posiadłości Mayorów na Long Island. Nie było istotne, czy ktoś o tym wiedział.

W samochodzie wypełnił sobie czas, dzwoniąc z komórki. W sprawach dwóch futbolistów halowych (to tacy – gdyby ktoś nie wiedział – którzy grają pod dachem na mniejszych boiskach), liczących na załapanie się do drużyn przed zamknięciem listy transferowej. Myron obdzwonił zespoły, niestety, nikt nie okazał zainteresowania. Za to wielu pytało go o śmierć Clu. Zbył ich. Wiedział, że stara się daremnie, lecz nie rezygnował. Co za gość! Próbował skupić się na pracy, zatracić w otępiającej rozkoszy zarabiania na chleb powszedni. Ale świat wciąż mu w tym przeszkadzał. Myron pomyślał o uwięzionej Esperanzy. Pomyślał o Jessice w Kalifornii. Pomyślał o Bonnie Haid i jej osieroconych synkach w domu. Pomyślał o Clu w formaldehydzie. Pomyślał o telefonie od ojca. A co dziwniejsze, i to nie raz, o samotnej Teresę na wyspie. Od reszty spraw się odgrodził.

Gdy dojechał do Muttontown, części Long Island, której nie dane mu było poznać wcześniej, skręcił w prawo w zalesioną drogę. Po przebyciu około dwóch mil i minięciu ze trzech wjazdów dotarł wreszcie do prostej bramy z żelaza, opatrzonej małą tabliczką z napisem „Mayorowie”. Strzegło jej kilka kamer. Nacisnął guzik domofonu.

– Czym mogę służyć? – spytał kobiecy głos.

– Myron Bolitar do Sophie Mayor.

– Proszę wjechać. Zaparkować przed domem. Brama otwarła się. Myron ruszył w górę dosyć stromego wzgórza. Wysokie żywopłoty po obu stronach wjazdu sprawiały, że czuł się jak szczur w labiryncie. Dostrzegł więcej kamer. Ani śladu domu. Wreszcie dotarł na szczyt i wjechał na polanę z nieco zarośniętym trawiastym kortem i polem do krokieta. Bardzo w stylu Bulwaru Zachodzącego Słońca. Znów skręcił. Dom był prosto jak strzelił. To znaczy, rezydencja, lecz nie tak wielka jak te, które zdarzyło mu się oglądać. Pokryte jasnożółtym tynkiem ściany porastała winorośl. Okna wyglądały na ołowiane. Sceneria z lat dwudziestych. Niemal spodziewał się, że za chwilę zaparkują tuż za nim w cudnym kabriolecie Scott i Zelda Fitzgeraldowie.

Odcinek drogi bliżej domu pokryto tłuczniem. Gdy podjeżdżał, opony zachrzęściły. Pośrodku okrągłego podjazdu, dziesięć kroków od wejścia, stała fontanna, a na niej nagi Neptun z zębem trytona. Mniejsza wersja fontanny z Piazza delia Signoria we Florencji. Woda wprawdzie tryskała, ale niezbyt wysoko i bez specjalnego zapału, tak jakby ktoś nastawił jej ciśnienie na „sikanie na pół gwizdka”. Myron zaparkował. Na prawo, w idealnie kwadratowym basenie, pływały liście lilii wodnej. Wypisz, wymaluj Monet dla ubogich. W ogrodzie stały posągi, kuzyni figur z Grecji, Włoch i tym podobnych. W stylu Wenus z Milo, aczkolwiek „z ręcamy”.

Myron wysiadł i zatrzymał się. Zastanawiając się nad tym, co za moment wyjawi, krótką chwilę rozważał, czy nie zawrócić. Jak tu powiedzieć tej kobiecie, że jej zaginiona córka roztopiła się na dyskietce komputerowej. Nie znalazł odpowiedzi.

Otworzono drzwi. Kobieta w niezobowiązującym stroju zaprowadziła go korytarzem do dużego pokoju z wysokim blaszanym sufitem, mnóstwem okien i sprawiającym niejaki zawód widokiem na więcej białych posągów i las. Wnętrze urządzono w stylu art deco, ale nie natrętnie. Byłoby miło, gdyby nie trofea myśliwskie. Wypchane ptaki na półkach wyglądały smutno. I zapewne tak się czuły. Czy można mieć im to za złe?

Myron obrócił się i przyjrzał wypchanemu jeleniowi. Czekał na Sophie Mayor. Jeleń również. Zwierzak sprawiał wrażenie cierpliwego.

– Niech się pan nie krępuje – usłyszał.

Za nim stała Sophie Mayor. W powalanych dżinsach i kraciastej koszuli – okaz weekendowej botaniczki.

– Ja się nie krępuję, lecz co dalej? – spytał, sięgając do podręcznej skarbnicy dowcipnych replik wstępnych.

– Niech pan rzuci złośliwą uwagę o polowaniu.

– Jakbym mógł.

– Śmiało. Polowanie to dla pana barbarzyństwo?

– Nie zastanawiałem się nad tym – skłamał.

– Ale go pan nie pochwala?

– Nie czuję się kompetentny do oceny.

– To się nazywa tolerancja. – Sophie Mayor uśmiechnęła się. – Ale za nic nie wziąłby pan w tym udziału, co?

– W polowaniu? Nie, to nie dla mnie.

– Bo to nieludzkie. – Wskazała podbródkiem wypchanego jelenia. – Zabić mamę Bambiego itp.

– Po prostu nie dla mnie.

– Rozumiem. Jest pan wegetarianinem?

– Nie przesadzam z mięsem.

– Ja nie mówię o pańskim zdrowiu. Jada pan mięso zwierząt?

– Tak.

– Pańskim zdaniem, w zabiciu kurczaka lub krowy jest więcej człowieczeństwa niż w zabiciu jelenia?

– Nie.

– Czy pan wie, jak strasznie cierpi krowa, zanim ją zaszlachtują?

– Żeby zjeść.

– Słucham?

– Zaszlachtują ją, żeby zjeść.

– Zjadam to, co zabiję, Myron. Pańskiego brata mniejszego na ścianie – wskazała głową cierpliwego jelenia – wypatroszono i zjedzono. Lepiej się pan z tym czuje?

– Zaprasza mnie pani na lunch? Zaśmiała się krótko.

– Nie podejmę dyskusji o łańcuchu pokarmowym – odparła. – Ale Bóg tak urządził świat, że chcąc przeżyć, musimy zabijać. Kropka. Wszyscy zabijamy. Nawet zaprzysięgli wegetarianie orzą pola. A czyż orka nie uśmierca małych zwierząt i owadów?

– Prawdę mówiąc, nigdy o tym nie myślałem.

– Polowanie jest bardziej praktyczne, uczciwe. Gdy zasiadasz do spożycia mięsa, nie myślisz, w jaki sposób ofiara trafiła na talerz, byś mógł przeżyć. W jej zabiciu ktoś cię wyręcza. Nawet nie zniżasz się do myślenia o tym. Ja natomiast spożywam mięso z większym zrozumieniem. Nie bezmyślnie. Dla mnie upolowane zwierzę nie jest anonimową tuszą.

– A co w takim razie z myśliwymi, którzy zabijają zwierzęta nie po to, by je zjeść?

– Większość zjada to, co upolują.

– A co z zabijającymi dla sportu? Dla sportu też się zabija.

– Owszem.

– Co z nimi? Co z zabijaniem wyłącznie dla rozrywki?

– W odróżnieniu od czego? Zabicia dla pary butów? Dla ładnego płaszcza? Czy spędzenie dnia na wolnym powietrzu, zrozumienie i docenienie bujnego piękna przyrody jest mniej warte od skórzanego portfela? Czy warto zabijać zwierzęta dlatego, że zamiast paska z tworzywa sztucznego wolisz pasek ze skóry? Czy nie warto zabijać ich po prostu dla samej przyjemności polowania?

Myron nie odpowiedział.

– Pan wybaczy, że na pana wsiadłam. Po prostu drażni mnie powszechna hipokryzja. Wszyscy chcą ratować wieloryby, a co z tysiącami ryb i krewetek, które co dzień pochłania wieloryb? Czy ich życie nic nie jest warte, bo nie budzą sympatii? Czy zwrócił pan uwagę, że nikt nie chce ratować brzydkich zwierząt? Ci sami ludzie, dla których polowania to barbarzyństwo, wznoszą specjalne ogrodzenia, żeby jelenie nie niszczyły ich ukochanych ogrodów. Jeleni robi się za dużo i padają z głodu. Czy to lepsze?

A ekofeministki? Mówią, że mężczyźni polują, a kobiety są na to za delikatne. Seksistowskie brednie.

Chcą być ekolożkami? Chcą się zbliżyć do natury? No, to muszą zrozumieć powszechne prawo przyrody: zabijasz albo giniesz.

Obrócili się i spojrzeli na naoczny dowód jej tezy – jelenia.

– No, ale nie przyszedł pan tu na wykład – powiedziała. Zwłoka była po myśli Myrona, lecz nadszedł czas, by przejść do rzeczy.

– Tak jest, proszę pani.

– Proszę pani? – Sophie Mayor zaśmiała się niewesoło. – To brzmi groźnie. Myron spojrzał jej w twarz. Nie odwróciła wzroku.

– Proszę mówić mi po imieniu – dodała. Skinął głową.

– Mogę zadać bardzo osobiste, być może bolesne pytanie, Sophie?

– Do odważnych świat należy.

– Czy miała pani jakąkolwiek wiadomość od córki po jej ucieczce z domu?

– Nie – padła szybka odpowiedź.

Sophie Mayor wzrok miała pewny, głos silny, ale pobladła.

– Więc nie ma pani pojęcia, gdzie jest?

– Żadnego.

– Pracował pan kiedyś w policji.

– Niezupełnie.

– Słyszałam coś o tym od Clipa Arnsteina.

Myron milczał. Clip Arnstein, menedżer Celtów, który ściągnął go przed laty w pierwszej rundzie naboru do drużyny z Bostonu, był nielichym gadułą.

– Pomógł pan mu, kiedy zniknął Greg Downing – ciągnęła.

– Tak.

– Przez lata wynajmowałam do szukania Lucy prywatnych detektywów. Podobno najlepszych na świecie. Czasami wydawało się, że jesteśmy blisko, ale… – Głos ją zawiódł, spojrzenie odpłynęło daleko. Popatrzyła na dyskietkę takim wzrokiem, jakby raptem zmaterializowała się jej w dłoniach. – Jaki cel miał ten, kto ją panu przysłał?

– Nie wiem.

– Znał pan moją córkę?

– Nie.

Sophie Mayor wzięła dwa ostrożne oddechy.

– Coś panu pokażę. Wrócę za minutę.

Zajęło to jej połowę tego czasu. Myron zaczął właśnie patrzeć w oczy martwemu ptakowi, z lekką konsternacją stwierdzając, że są one bardzo podobne do oczu kilku znanych mu osobników, kiedy wróciła z kartką. Myron spojrzał na papier. Była to artystyczna podobizna kobiety przed trzydziestką.

– Portret wykonano w MIT – wyjaśniła. – Mojej Alma Mater. Pewien naukowiec opracował program, który pomaga postarzać ludzi na podstawie zdjęć. Osoby zaginione. Dzięki niemu można się zorientować, jak wyglądałyby one dzisiaj. Ten portret zrobiono dla mnie kilka tygodni temu. Myron przyglądał się portretowi ukazującemu, jak mogłaby wyglądać nastoletnia Lucy jako kobieta przed trzydziestką. Efekt był zaskakujący. O tak, to niewątpliwie ona, ale Myron miał wrażenie, że patrzy na ducha, na życie będące ciągiem hipotez, na umykające niepostrzeżenie lata, które boleśnie wymierzają policzek. Wpatrywał się w podobiznę zaginionej, w jej bardziej tradycyjną fryzurę, drobne zmarszczki. Jakże ciężko musiało być Sophie Mayor patrzeć na ten portret.

– Kogoś panu przypomina? – spytała Sophie.

– Niestety, nie.

– Na pewno?

– Na tyle, na ile można mieć w takich razach pewność.

– Pomoże mi pan ją znaleźć?

Nie mógł zdecydować się na odpowiedź.

– Nie bardzo wiem, jak mógłbym pomóc – odparł.

– Clip twierdzi, że jest pan dobry w takich sprawach.

– Przesada. A nawet gdyby tak było, nie bardzo wiem, co mógłbym zrobić. Wynajęła pani fachowców. Są policjanci…

– Policja umyła ręce. Uznali, że Lucy uciekła, kropka. Myron milczał.

– Sądzi pan, że to beznadziejna sprawa?

– Za mało o niej wiem.

– To była dobra dziewczyna. – Sophie Mayor uśmiechnęła się, oczy miała zamglone od podróży w czasie. – Naturalnie, uparta. Zbyt żądna przygód. Ale w końcu to ja sama wpoiłam jej niezależność. Policja? Uznali ją za dziecko z problemami. Niesłusznie. Była po prostu zagubiona. Kto nie jest w takim wieku? Poza tym nie uciekła w środku nocy, nic nikomu nie mówiąc.

– To co się stało? – spytał Myron na przekór rozsądkowi.

– Lucy była nastolatką. Nadąsaną, nieszczęśliwą, niedostosowaną. Jej rodzice, eksperci komputerowi, wykładali matematykę na uczelniach. Jej młodszy brat uchodził za geniusza. Nienawidziła szkoły. Chciała wędrować, poznać świat. Miała rockandrollową fantazję. Któregoś dnia oznajmiła nam, że jedzie z Owenem.

– Ze swoim chłopakiem? Sophie skinęła głową.

– Przeciętnym muzykiem, liderem kapeli garażowej, przekonanym, że jego wielki talent tłamszą koledzy z zespołu. – Skrzywiła się jak przy ssaniu cytryny. – Chcieli uciec, zdobyć kontrakt na nagranie płyty, sławę. Gary i ja zgodziliśmy się. Lucy była jak dziki ptak zamknięty w małej klatce. Cokolwiek byśmy zrobili, nie przestałaby machać skrzydłami. Doszliśmy z mężem do wniosku, że nie mamy w tej sprawie wyboru. Co więcej, uznaliśmy, że Lucy wyjdzie to na dobre. Wiele osób z jej klasy zwiedziło z plecakiem Europę. Żadna różnica.

Zamilkła i spojrzała na Myrona. Czekał.

– No i? – zachęcił ją w końcu.

– Na tym nasz kontakt z nią się urwał. Zapadła cisza.

Sophie Mayor obróciła się w stronę jelenia. Zwierzę patrzyło na nią, jakby jej współczuło.

– Ale Owen powrócił? – spytał Myron.

– Tak – odparła, nie spuszczając oczu z jelenia. – Jest sprzedawcą samochodów w New Jersey. W weekendy grywa w kapeli na ślubach. Ma pan pojęcie? Przebiera się w tani smoking, zamienia w weselnego wodzireja i na cały głos śpiewa Tie a Yellow Ribbon i Celebration. – Pokręciła z ironią głową. – Po powrocie przesłuchała go policja, ale nic nie wiedział. Historia jego i Lucy jest typowa: pojechali do Los Angeles, nie powiodło im się, zaczęli się kłócić, po pół roku z sobą zerwali. Owen pozostał tam jeszcze trzy miesiące, tym razem przekonany, że to Lucy tłamsi jego wielki talent. Kiedy znów mu nie wyszło, wrócił do domu z podwiniętym ogonem. Zapewnił, że nie widział mojej córki, odkąd zerwali.

– Policja to sprawdziła?

– Tak powiedzieli. I na tym stanęło.

– Podejrzewała pani Owena?

– Nie – odparła z goryczą. – Za duże z niego zero.

– Były jakieś konkretne tropy?

– Konkretne?… Właściwie nie – odparła po chwili. – Kilku zatrudnionych przez nas detektywów sądzi, że wstąpiła do jakiejś sekty.

Myron skrzywił się.

– Sekty?

– Uznali, że jej osobowość mieści się w takim profilu psychologicznym. Że wbrew moim staraniom, by wpoić jej niezależność, Lucy jest przeciwieństwem osoby niezależnej, potrzebuje wskazówek, jest samotna, podatna na wpływy, zrażona do znajomych i rodziny.

– Nie zgadzam się z tą oceną – rzekł Myron. Sophie spojrzała na niego bacznie.

– Powiedział pan, że nie zna Lucy.

– Być może profil psychologiczny jest trafny, ale wątpię, żeby Lucy była w sekcie.

– Dlaczego?

– Sekty kochają pieniądze. A jej rodzina jest bardzo bogata. Proszę mi wierzyć, jeśli nawet wstąpiłaby do sekty, zanim doszliście do fortuny, do tej pory już by się o was zwiedzieli. I nawiązali kontakt, choćby po to, żeby wyłudzić wielkie sumy.

Sophie znów zamrugała oczami, zacisnęła powieki i odwróciła się plecami do Myrona. Zrobił krok i zatrzymał się, nie wiedząc, jak się zachować. Wybrał powściągliwość, dystans, zaczekał.

– Niepewność, oto co zżera człowieka – odezwała się po jakimś czasie. – Całe dnie, całe noce, od dwunastu lat. Bez ustanku. Nie opuszcza cię nigdy. Kiedy serce mojego męża nie wytrzymało, wszyscy byli wstrząśnięci. Taki zdrowy mężczyzna, mówili. Taki młody. Wciąż zadaję sobie pytanie, jak przetrwam bez niego kolejny dzień. Jednak po zniknięciu Lucy rzadko o tym rozmawialiśmy. Nocą leżeliśmy w łóżku, udając jedno przed drugim, że śpimy, i gapiliśmy się w sufit, wyobrażając sobie najgorsze rzeczy, jakie lęgną się tylko w głowach rodziców zaginionych dzieci.

Znów zamilkła.

Myron nie wiedział, co powiedzieć. A cisza gęstniała tak, że ledwie mógł oddychać.

– Przykro mi – przemówił. Nie podniosła wzroku.

– Pojadę na policję – dodał. – Powiem im o dyskietce.

– A co to da?

– Przeprowadzą śledztwo.

– Już je przeprowadzili. Mówiłam panu… myślą, że Lucy uciekła.

– Doszedł nowy dowód. Potraktują sprawę poważniej. Mogę zawiadomić media. Natychmiast to nagłośnią.

Sophie Mayor pokręciła głową. Wstała i wytarła dłonie w dżinsy na udach.

– Dyskietkę przesłano panu – powiedziała.

– Tak.

– Na pański adres.

– Tak.

– Ktoś ma do pana sprawę. Podobnie wyraził się Win.

– Tego nie wiemy – odparł Myron. – Nie chcę gasić pani nadziei, bo jeśli to tylko kawał…

– To nie kawał.

– Nie wiadomo.

– Gdyby to był kawał, dyskietkę przesłano by mnie. Albo Jaredowi. Względnie komuś, kto znał moją córkę. A przesłano ją panu. To z panem ktoś szuka kontaktu. Możliwe, że sama Lucy.

Myron wziął głęboki oddech.

– Powtarzam, nie chcę gasić pani…

– Dość, Myron. Niech pan powie, co ma do powiedzenia.

– Dobrze… gdyby to była Lucy, po co przesłałaby swoje zdjęcie, które zamienia się w kałużę krwi? Niewiele brakowało, a Sophie Mayor by się skrzywiła.

– Nie wiem. Być może ma pan rację, że to nie ona. Może to jej zabójca. W każdym razie ktoś szuka kontaktu z panem. To pierwszy konkretny trop od lat. Jeżeli nagłośnimy i upublicznimy ten fakt, to obawiam się, że nadawca dyskietki znowu się ukryje. Na to nie pójdę – oświadczyła.

– W takim razie nie widzę, co mógłbym zrobić.

– Zapłacę panu, ile pan zażąda. Proszę wymienić cenę. Sto tysięcy? Milion?

– Nie chodzi o pieniądze. Po prostu nie wiem, w czym mógłbym pomóc.

– Przeprowadzi pan śledztwo.

– Moją najbliższą przyjaciółkę i wspólniczkę aresztowano za morderstwo. Mój klient został zastrzelony w swoim mieszkaniu. Mam też innych klientów, którzy liczą, że zapewnię im pracę.

– Rozumiem. A więc nie ma pan czasu?

– To nie jest kwestia czasu. Brak mi punktu zaczepienia. Jakiegokolwiek śladu, związku, źródła informacji. Nie mam od czego zacząć.

Sophie Mayor przygwoździła go spojrzeniem.

– Niech pan zacznie od siebie. Pan jest moim śladem, związkiem, źródłem informacji. – Chwyciła jego dłoń mocną, chłodną ręką. – Proszę tylko, żeby pan bliżej się przyjrzał.

– Czemu?

– Może sobie.

Zamilkli. Nie wypuściła jego dłoni.

– Brzmi nieźle, choć nie bardzo wiem, co przez to rozumieć – odparł.

– Nie ma pan dzieci, prawda?

– Nie mam. Co nie znaczy, że pani nie współczuję.

– Pozwoli więc pan, że spytam: co zrobiłby pan na moim miejscu? Jak by się pan zachował, gdyby raptem po dziesięciu latach trafił się panu pierwszy prawdziwy trop?

– Tak samo jak pani – przyznał.

A potem pod wypchanym jeleniem przyrzekł Sophie Mayor, że będzie miał oczy otwarte. Że będzie o tym myślał. Że spróbuje ustalić, co łączy dyskietkę z zaginięciem jej córki.

Загрузка...