Myron – z tropikalnym drinkiem bez parasolki w ręku – wylegiwał się u boku powalająco pięknej brunetki w zabójczo skąpym, zachęcającym do gwałtu bikini. Ale choć stopy omywała mu krystaliczna woda Karaibów, drobniutki jak puder piasek olśniewał bielą, niebo błękitniało jak płótno, które Bóg przygotował do malunku, a słońce pieściło rozkosznie niczym szwedzka masażystka, był nad wyraz nieszczęśliwy.
Przebywali we dwoje na tej rajskiej wyspie chyba od trzech tygodni. Nie zawracał sobie głowy liczeniem dni. Teresę chyba też nie. Wysepka wydawała się tak odległa od świata jak serialowa wyspa Gilligana: śladu telefonu, żadnych motorówek, trochę świateł – w porównaniu z tą Robinsona Crusoe mnóstwo luksusu – niemniej z pewnością nie prymitywnie. Myron pokręcił głową. Możesz oderwać chłopca od telewizji, lecz nie wybijesz mu jej z głowy.
Pośrodku widnokręgu wyrósł jacht. Pruł w ich kierunku, znacząc niebieską tkaninę morza białym ściegiem. Na jego widok Myrona ścisnęło w dołku.
Nie wiedział, gdzie właściwie się znajdują, choć wyspa nie była bezimienna. Nazywała się Święte Bachanalie. Naprawdę. Część owego skrawka planety, należącego do jednej z wielkich firm wycieczkowych, przeznaczono dla pasażerów statków, aby mogli pływać, biesiadować i zażywać rozkoszy we „własnym osobistym wyspiarskim raju”. Osobistym – do spółki z dwoma tysiącami innych bachicznych turistas, upchniętych jak foki na spłachetku plaży.
Po tej stronie wyspy było jednak całkiem inaczej. Stał tu tylko jeden dom, własność dyrektora oceanicznych linii wycieczkowych, hybryda krytej strzechą chaty i kolonialnej hacjendy na plantacji. W promieniu mili od niej mieszkał tylko służący. Wszyscy ludzie żyjący na wyspie – jakieś trzydzieści dusz – pracowali jako dozorcy w linii wycieczkowej. Jacht, na którym zgaszono silnik, podpłynął bliżej.
Teresę Collins zsunęła z nosa okulary przeciwsłoneczne i zmarszczyła brwi. Od trzech tygodni ich kawałek piasku mijały leniwie tylko olbrzymie liniowce, noszące tak wyrafinowane nazwy, jak Sensacja, Ekstaza, Punkt G.
– Mówiłeś komuś, gdzie jesteśmy? – spytała.
– Nie.
– Może to John.
John był jej przyjacielem, wspomnianym już dyrektorem linii wycieczkowych.
– Nie sądzę.
Teresę Collins, bardzo znaną, przebywającą właśnie „na urlopie” spikerkę wiadomości CNN, Myron poznał nieco ponad trzy tygodnie temu na imprezie charytatywnej, na którą w dobrej wierze zabrali ich znajomi. Wspólnota w nieszczęściu i cierpieniu przyciągnęła ich do siebie jak magnes. Zaczęło się od pokusy: a gdyby tak rzucić wszystko i uciec? Zniknąć z kimś, kto pociąga cię fizycznie i kogo ledwie znasz? Oboje podjęli wyzwanie, po dwunastu godzinach znaleźli się na St Marteen, a po dwudziestu czterech tutaj. Myron, który spał w sumie z czterema kobietami w życiu, który nie doświadczył przygód na jedną noc, nawet w epoce, gdy były one w modzie, wolnej ponoć od chorób wenerycznych, który ani razu nie odbył stosunku z czysto fizycznej potrzeby, bez miłości i zaangażowania, decyzję o ucieczce uznał za nadzwyczaj słuszną.
Nikomu nie powiedział, dokąd jedzie ani na jak długo – przede wszystkim dlatego, że sam nie miał pojęcia. Przez telefon poprosił mamę i tatę, żeby się o niego nie martwili (z równym skutkiem mógł im poradzić, by postarali się o skrzela i oddychali pod wodą). Esperanzy przekazał faksem prowadzenie RepSport MB, ich, od niedawna wspólnej, agencji sportowej. Do Wina nawet nie zadzwonił.
– Wiesz, kto to jest – domyśliła się obserwująca go bacznie Teresę.
Nie odpowiedział. Serce zabiło mu mocniej.
Jacht podpłynął bliżej brzegu, drzwi kabiny od strony dziobu otworzyły się i na pokład wyszedł Win.
Na jego widok Myrona zatkało. Win nigdy nie wpadał gdzieś przypadkiem. Jeżeli tu przypłynął, z pewnością stało się coś złego.
Myron wstał. Odległość była za duża. Nie zawołał, poprzestając na pozdrowieniu ręką. Win skinął mu głową.
– Zaraz. Czy to nie do jego rodziny należy firma Lock – Horne? – spytała Teresę.
– Tak.
– Przeprowadziłam z nim kiedyś wywiad. W związku z bessą na giełdzie. Ma długie, napuszone nazwisko.
– Windsor Horne Lockwood Trzeci.
– Właśnie. Dziwny człowiek.
Gdybyż tylko miała pojęcie, jak bardzo dziwny.
– Diablo przystojny, wygląda na dziedzica rodowej fortuny, członka prywatnych klubów, kogoś, kto urodził się ze srebrnym kijem golfowym w ręku.
W tym momencie Win jakby na dany znak przeczesał dłonią włosy i uśmiechnął się.
– Macie z sobą coś wspólnego – rzekł Myron.
– Co?
– Oboje uważacie, że Win jest diablo przystojny.
– Wracasz – powiedziała z lekką obawą Teresę, uważnie przyglądając się jego twarzy.
– Po to przypłynął.
Ujęła jego rękę. Była to ich pierwsza czuła chwila od balu charytatywnego sprzed trzech tygodni. Sami we dwoje na wyspie, stosunek za stosunkiem, a przy tym żadnych tkliwych pocałunków, delikatnych głaśnięć, łagodnych słów. Dziwne? Ale połączyły ich chęć zapomnienia o przeszłości i wola przetrwania – związek dwóch zdesperowanych dusz na ruinach uczuć, niezainteresowanych próbą ich odbudowy.
Większość dni Teresę spędzała na długich samotnych spacerach, podczas gdy on przesiadywał na plaży, ćwiczył i niekiedy czytał. Spotykali się, żeby zjeść, kochać się i spać. Poza tym dawali sobie spokój, każde z osobna lizało swoje rany. Myron widział, że Teresę – podobnie jak on – głęboko i mocno przeżywa jakąś niedawną tragedię. Nigdy jednak nie spytał jej, co się stało. A ona też go o nic nie pytała.
Taka była niepisana zasada ich małego szaleństwa.
Jacht się zatrzymał, rzucono kotwicę, Win wsiadł do łódki z motorkiem. Myron czekał, przebierał nogami, szykował się na najgorsze. Blisko brzegu Win zgasił silnik.
– Moi rodzice?! – zawołał Myron.
– Cali i zdrowi.
– Esperanza?
Win lekko się zawahał.
– Potrzebuje twojej pomocy.
Zszedł do wody ostrożnie, jakby oczekiwał, że utrzyma jego ciężar. Miał na sobie elegancką koszulę z kołnierzykiem na guziczki oraz szorty od Lilly Pulitzer tak jaskrawe, że spłoszyłby rekiny. Jachtowy japiszon. Był drobnej budowy, lecz na jego przedramionach grały mięśnie niczym stalowe węże. Kiedy do nich podszedł, Teresę wstała. Win podziwiał jej urodę, przyglądając się, lecz nie gapiąc. Niewielu mężczyzn tak potrafi. Ot, dobre wychowanie. Ujął dłoń Teresę i uśmiechnął się. Wymienili uprzejmości, a po nich sztuczne uśmiechy i zbyteczne uwagi. Osłupiały Myron tego nie słuchał. Teresę przeprosiła ich i wróciła do domu.
– Prima sempiterna – pochwalił Win, bacznie jej się przyglądając.
– Do mnie pijesz? – spytał Myron.
– W telewizji zawsze siedzi za pulpitem – odparł Win, w najlepsze śledząc sokolim wzrokiem… cel.
– W życiu bym się nie domyślił, że sempiternę ma pierwsza klasa. – Pokręcił głową. – Wielka szkoda.
– Pewnie. Może podczas każdego wejścia na antenę powinna kilka razy wstać, parę razy się odwrócić, skłonić et cetera.
– Święta słowa! – Win zerknął na Myrona. – Pstryknąłeś jej serię fotek, nagrałeś na wideo?
– Nie, tak byś zrobił ty albo gwiazda rocka kawał zboka.
– Szkoda.
– Dobrze, dobrze, zrozumiałem. – Prima sempiterna? – No więc, co się dzieje z Esperanzą? Teresę zniknęła w drzwiach wejściowych. Win westchnął cicho i obrócił się do Myrona.
– Zatankowanie paliwa zajmie pół godziny. Potem odpłyniemy. Pozwolisz, że spocznę?
– Co się stało, Win?
Win bez słowa usiadł na leżaku, ułożył się wygodnie, podłożył ręce pod głowę i skrzyżował nogi.
– Muszę przyznać, że jak ci odbija, to z klasą – powiedział.
– Wcale mi nie odbiło. Potrzebowałem odpocząć.
– Uhm.
Win odwrócił wzrok i do Myrona raptem dotarło, że zranił jego uczucia. Dziwne, ale chyba prawdziwe. Ten błękitnokrwisty, arystokratyczny socjopata nie zatracił mimo wszystko ludzkich uczuć. Chociaż od czasu studiów byli nierozłączni, to uciekając z Nowego Jorku, Myron nawet do niego nie zadzwonił. A przecież Win nie miał prócz niego nikogo bliskiego.
– Chciałem do ciebie zadzwonić – zaczął niepewnie Myron. Win nie zareagował.
– Wiedziałem jednak, że w razie kłopotów mnie znajdziesz. To prawda. Win odnalazłby igłę w stogu siana.
– Nieważne.
– Więc co się dzieje z Esperanzą?
– Chodzi o Clu Haida.
Haid był pierwszym klientem Myrona, baseballistą u schyłku kariery.
– A co z nim?
– Nie żyje.
Pod Myronem ugięły się nogi. Opadł na leżak.
– Zabity trzema strzałami we własnym mieszkaniu. Myron opuścił głowę.
– Myślałem, że powrócił na właściwą drogę. Win nie odpowiedział.
– A co ma do tego Esperanza?
– W tej chwili – Win spojrzał na zegarek – wedle wszelkiego prawdopodobieństwa aresztują ją za zamordowanie Haida.
– Co takiego?!
Win znów nie odpowiedział. Nie cierpiał się powtarzać.
– Myślą, że go zabiła?
– Jak dobrze, że wakacje nie stępiły twoich zdolności do dedukcji. Win wystawił twarz w stronę słońca.
– Jakie mają dowody?
– Na przykład narzędzie zbrodni. Ślady krwi. Włókna. Masz jakiś olejek ochronny?
– Ale jak…? – Myron utkwił wzrok w nieprzeniknioną jak zwykle twarz przyjaciela. – Zrobiła to?
– Nie mam pojęcia.
– Nie spytałeś?
– Nie chciała ze mną rozmawiać.
– Słucham?
– Z tobą również.
– Nie rozumiem – rzekł Myron. – Esperanza nikogo by nie zabiła.
– Jesteś tego pewien?
Myron przełknął ślinę. Przyszło mu na myśl, że świeże przeżycia pomogą mu lepiej zrozumieć przyjaciela. Win również zabijał. I to często. A ponieważ on sam też niedawno zabił, uznał, że połączy ich dodatkowa więź. Ale nie połączyła. Przeciwnie. Wspólne doświadczenie odsunęło ich od siebie. Win ponownie sprawdził godzinę.
– Może się spakujesz? – zagadnął.
– Nie muszę nic brać.
Win wskazał ręką dom. Stojąca w otwartych drzwiach Teresę patrzyła na nich w milczeniu.
– W takim razie pożegnaj się z Madame Sempiterną i ruszajmy w drogę – powiedział.