Z zewnątrz bar wyglądał na zwyczajną manhattańską knajpkę, do której wpadasz na podryw. Budynek był z cegły, okna wyciemnione, żeby uwydatnić neonowe reklamy piwa, a nad wejściem spłowiały napis: Zgadnij. Tylko tyle. Żadnych „Przyprowadź z sobą zboczenia”. Żadnych „Im perwersyjniej, tym lepiej”. Żadnych „Polub niespodzianki”. Nic z tych rzeczy. Mógł się tu zaplątać urzędas po pracy, wejść do środka, odłożyć aktówkę, dojrzeć atrakcyjny towar, postawić drinka, odgrzać kilka pseudobłyskotliwych zagrywek podłapanych na studenckich prywatkach, zabrać na chatę i… Niespodzianka, niespodzianka!
Wielka Cyndi spotkała się z Myronem przy wejściu, ubrana nie jak jeden z członków zespołu Earth, Wind and Fire, ale jak cała ta grupa.
– Gotów?
Myron zawahał się, skinął głową.
Kiedy pchnęła drzwi, wstrzymał oddech i dał nura za nią. Wnętrze też wyobrażał sobie inaczej. Oczekiwał czegoś… jawnie szurniętego, zbliżonego do sceny w barze z Gwiezdnych wojen. A tymczasem w Zgadnij panował taki sam neorozpaczliwy nastrój, jak w milionie innych barów dla singli w piątkową noc. Zaledwie kilku klientów nosiło kolorowe stroje, przeważały stonowane beże i garnitury. Była też garstka ekstrawaganckich przebierańców, entuzjastów skór, oraz cizia wbita w winylowy kostium kotki, lecz obecnie na Manhattanie z trudem znajdziesz nocny lokal, w którym nie ma żadnej takiej. Niektórzy paradowali, rzecz jasna, w przebraniach, ale kto na dobrą sprawę wchodzi do baru dla samotnych bez kamuflażu.
To dopiero głębokie spostrzeżenie.
Głowy i oczy obróciły się w ich stronę. Przez chwilę Myron zastanawiał się dlaczego. Lecz tylko chwilę. Bądź co bądź towarzyszył Wielkiej Cyndi, dwumetrowej, ważącej sto czterdzieści kilo, pstrej olbrzymce, niecącej więcej błysków niż magiczny show Siegfrieda i Roya. Przyciągała wzrok. Najwyraźniej pochlebiało jej, że zwraca uwagę. Spuściła oczy, grając zawstydzenie, co jej wyszło jak Edowi Asnerowi rola kokieta.
– Znam tutejszego barmana – powiedziała. – Ma na imię Pat.
– To mężczyzna czy kobieta? Uśmiechnęła się i klepnęła w ramię.
– Nareszcie pan załapał – pochwaliła.
Z grającej szafy płynęła piosenka Police Every Little Thing is Magie. Myron próbował policzyć, ile razy Sting powtórzył słowa „every little”. Przy tysiącu stracił rachubę.
Znaleźli dwa wolne stołki przy barze. Wielka Cyndi rozejrzała się za Patem. Myron omiótł wzrokiem lokal jak prawdziwy detektyw. Odwrócił się tyłem do baru i oparł łokcie na kontuarze, podrygując w rytm muzyki. Bywalec za dychę. Jego uwagę przyciągnęła ciziula w czarnym kocim kostiumie. Wśliznęła się na sąsiedni stołek i zwinęła na nim. Myron powrócił wspomnieniem do Julie Newmar, Kocicy z telewizyjnego Batmana z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku, co nie zdarzało mu się często. Jego sąsiadka była wprawdzie ciemną blondynką, lecz poza tym tak niepokojąco podobną do aktorki w sugestywnym kocim kostiumie, że Myron gotów był uwierzyć w telekinezę.
– Cześć – powiedziała głosem, który obudził w nim pożeracza serc.
– Nawzajem.
Wolnym ruchem sięgnęła do szyi i zaczęła się bawić zamkiem błyskawicznym kociego wdzianka. Myronowi udało się mimo to utrzymać język w okolicy ust. Zerknął na Wielką Cyndi.
– Niech pan nie będzie taki pewny – ostrzegła. Myron zmarszczył brwi. Tam do licha, kociak miał dekolt jak się patrzy. Z naukowej ciekawości zaryzykował następny rzut oka. Dekolt, bez dwóch zdań! W dodatku obfity. Znów spojrzał na Wielką Cyndi.
– Piersi – rzekł szeptem. – Dwie. Wzruszyła ramionami.
– Jestem Rozkosz – wymruczała kocica.
– A ja Myron.
– Myron – powtórzyła, zataczając językiem kółko, jakby smakowała jego imię. – Podoba mi się. Bardzo męskie.
– Chyba… dziękuję.
– Tobie się nie podoba?
– Przyznam, że od początku. – Spojrzał na nią gość pełną gębą, unosząc brew niczym model Fabio wpadający w przepaść zamyślenia. – Skoro jednak podoba się tobie, to może zmienię zdanie. Wielka Cyndi zareagowała na to kaszlem łosia wypluwającego skorupę żółwia.
Rozkosz obdarzyła Myrona kolejnym uwodzicielskim spojrzeniem, uniosła szklankę i zrobiła coś, co można by z grubsza nazwać „łykiem”, choć wątpliwe, czy amerykańskie Stowarzyszenie Producentów Filmowych pozwoliłoby obejrzeć ów „łyk” osobom poniżej lat siedemnastu.
– Opowiedz mi o sobie, Myron.
Wdali się w pogawędkę, a ponieważ barman Pat miał przerwę, rozmawiali dobry kwadrans. Myron, choć nie kwapił się do tego przyznać, dobrze się bawił. Rozkosz usiadła twarzą do niego i przysunęła się bliżej. Znów poszukał wzrokiem zdradzieckich oznak płci. Ślady zarostu? Żadnych. Biust? Trwał w najlepsze. Doświadczony detektyw nie da się oszukać.
Rozkosz dotknęła jego uda. Przez dżinsy poczuł gorąco. Krótko przyjrzał się jej dłoni. Była dziwnie duża? Duża jak na dłoń kobiecą, mała jak na męską? Zawirowało mu w głowie.
– Nie chcę być niegrzeczny… czy jesteś kobietą? – spytał wreszcie.
Odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się. Myron poszukał wzrokiem jabłka Adama. Nic z tego – szyję miała przewiązaną czarną wstążką. Jej śmiech był cokolwiek chrapliwy, ale… wolne żarty. To nie mógł być mężczyzna. Z takim biustem? Zwłaszcza że koci kostium mocno obciskał… niższe partie ciała.
– Co za różnica? – odparła.
– Słucham?
– Przecież ci się podobam.
– Z wyglądu.
– No więc? Myron uniósł ręce.
– Powiem wprost: gdyby w chwili uniesienia okazało się, że w pokoju jest drugi penis, to… co do mnie, nastrój by prysł.
Zaśmiała się.
– Żadnych konkurencyjnych penisów?
– Właśnie. Tylko mój. Taki ze mnie dziwak.
– Znasz Woody'ego Allena?
– No pewnie.
– Pozwól zatem, że go zacytuję.
Myron zastygł. Rozkosz miała zacytować Woody'ego. Jeśli była kobietą, był gotów się jej oświadczyć.
– Seks we dwoje to piękna sprawa. Seks w pięcioro fantastyczna.
– Ładny cytat.
– Wiesz z czego?
– Z dawnego występu w nocnym klubie. Kiedy w latach sześćdziesiątych Woody występował na stojaka.
Skinęła głową, zadowolona, że uczeń zdał egzamin.
– Ale nie mówimy o grupowym seksie – rzekł Myron.
– Bawiłeś się w to kiedyś?
– No… nie.
– A gdybyś się bawił, powiedzmy w sześcioro, przeszkadzałoby ci, że jedno z nich ma penisa? Teoretyzujemy, tak?
– Chcesz, to sprowadzę kilkoro znajomych.
– Nie, nie, w porządku, dzięki. – Myron wziął głęboki oddech. – No więc teoretycznie chyba niezbyt by mi to przeszkadzało, jeśli gość zachowałby dystans.
– Ale gdybym to ja miała penisa…
– Rozpryskałby nastrój jak bańkę.
– Rozumiem – odparła, kreśląc małe kółka na jego udzie. – Przyznaj, że cię intryguję.
– Owszem.
– No i?
– Intryguje mnie też, co myśli skaczący z drapacza chmur, zanim plaśnie na chodnik. Rozkosz uniosła brew.
– Pewnie ma w głowie pęd.
– Zakończony plaśnięciem.
– W twoim przypadku zaś…
– Plaśnięciem byłby penis.
– Ciekawe. Przypuśćmy, że jestem transseksualna.
– To znaczy?
– Przypuśćmy, że miałam penisa, ale już go nie mam. Czułbyś się wtedy bezpiecznie?
– Nie.
– Dlaczego?
– Z powodu penisa urojonego.
– Jakiego?
– Urojonego. Inwalidom wojennym, którzy stracili kończyny, wydaje się, że nadal je mają.
– To nie będzie twój penis.
– Nie mój, niemniej urojony.
– Gdzie tu sens?
– Właśnie.
Rozkosz odsłoniła ładne, równe białe zęby. Myron przyjrzał się im. Niewiele mu powiedziały o jej płci. Lepiej było powrócić do bardziej wymownych piersi.
– Jesteś strasznie niepewny swojej seksualności – orzekła.
– Ponieważ lubię wiedzieć, czy osoba, z którą wybieram się do łóżka, ma penisa?
– Prawdziwego mężczyzny nie obchodzi, że go wezmą za pedała.
– Nie przejmuję się tym, co myślą ludzie.
– Tylko penisem – dokończyła za niego.
– Tak jest!
– Mimo to brak ci pewności w kwestii płci. Myron wzruszył ramionami i uniósł ręce.
– A kto ją ma?
– To prawda. – Przesunęła tyłeczek. Winyl po winylu. Zapiszczało. – Zaprosisz mnie na randkę?
– Już o tym mówiliśmy.
– Przecież ci się podobam. To znaczy, z wyglądu.
– Tak.
– I miło sobie rozmawiamy.
– Tak.
– Jestem interesująca? Odpowiada ci moje towarzystwo?
– Dwa razy tak.
– Jesteś samotny i wolny? Myron przełknął ślinę.
– Ponownie dwa razy tak.
– No więc?
– No więc… i znów nie bierz tego do siebie…
– Znów chodzi o penisa.
– Tak jest!
Rozkosz odchyliła się do tyłu i podciągnęła lekko w górę zamek błyskawiczny na piersiach, którym się bawiła.
– Ej, to tylko pierwsza randka. Nie musimy od razu wyskakiwać z ciuchów.
– Tak? – zdziwił się po chwili Myron.
– Zaskoczony?
– Nie… to znaczy…
– Może nie jestem taka łatwa.
– Wybacz, że pozwoliłem sobie… no, bo przesiadujesz w tym barze…
– I co z tego?
– Nie sądziłem, że większość bywalców gra trudnych do zdobycia. Żeby zacytować Woody'ego: „Jak mogłem błędnie odczytać te znaki?”.
– Zagraj to jeszcze raz, Sam – odgadła natychmiast Rozkosz.
– Jeżeli jesteś kobietą, może się w tobie zadurzę – rzekł Myron.
– Miło mi. Ale skoro obecność w tym barze jest znakiem, to co tu robisz? Ty, który masz zgryz z penisem?
– Dobre pytanie.
– Więc?
– Więc co?
– Dlaczego nie zaproponujesz mi, żebyśmy stąd wyszli? – spytała, łypiąc uwodzicielsko. – Trzymalibyśmy się za ręce. Być może całowali. Mógłbyś nawet zabłądzić ręką pod moją koszulkę, pokusić się o dotarcie do drugiej bazy. Pożerałeś mnie wzrokiem tak, jakbyś niemal tam był.
– Nie pożeram cię wzrokiem – odparł.
– Nie?
– Jeżeli patrzyłem, podkreślam jeżeli”, to zapewniam, że wyłącznie po to, żeby rozwiać wątpliwości co do płci.
– Dzięki za wyjaśnienie. Ja tylko proponuję, żebyśmy stąd wyszli i zjedli kolację. Albo poszli do kina. Nie musi dojść do zbliżenia.
– Mimo wszystko biłbym się z myślami.
– Nie lubisz szczypty tajemniczości?
– Lubię tajemnice. Lecz w kwestii zawartości rozporka wyłazi ze mnie tradycjonalista.
– Nadal nie rozumiem, co cię tu sprowadza.
– Kogoś szukam. – Myron wyjął zdjęcie Clu Haiga. – Znasz go? Spojrzała na fotografię i zmarszczyła brwi.
– Powiedziałeś, że jesteś agentem sportowym.
– Jestem. On był moim klientem.
– Był?
– Zamordowano go.
– To ten baseballista? Myron skinął głową.
– Widziałaś go tutaj?
Rozkosz wzięła karteczkę i coś na niej napisała.
– To mój numer telefonu, Myron. Zadzwoń.
– A co z gościem z tego zdjęcia?
Wręczyła mu karteluszek, zeskoczyła ze stołka i odeszła, kołysząc biodrami. Uważnie śledził jej ruchy, wypatrując… ukrytej broni? Wielka Cyndi kuksnęła go w bok. O mało nie spadł ze stołka.
– To jest Pat – powiedziała.
Barman Pat wyglądał na typa, którego w swoim barze chętnie zatrudniłby serialowy Archie Bunker.
Miał pięćdziesiąt kilka lat, krótkie siwe włosy, garbił się i był zmęczony życiem. Nawet jego wąsy – z gatunku posiwiałych, wpadających w żółć – opadały tak, jakby ich właściciel widział już w życiu wszystko. Z podwiniętych rękawów koszuli wystawały porośnięte włosem przedramiona, mocarne jak u marynarza Popeye'a. Widać z tą knajpą miał krzyż pański.
Za plecami Pata wisiało duże lustro, a tuż obok na ścianie różowy napis „Panteon klientów” i oprawione w ramki zdjęcia czołowych prawicowców: Pata Buchanana, Jerry'ego Falwella, Pata Robertsona, Newta Gingricha, Jesse'ego Helmsa.
– Wciąż mi się to narzuca – rzekł Pat, widząc, że Myron patrzy na zdjęcia.
– Co?
– Że największe antycioty noszą dwupłciowe imiona: Pat, Chris, Jesse, Jeny. To może być facet, może być dziewczyna. Tak czy nie?
– Aha – odparł Myron.
– A co to za imię Newt? – spytał Pat. – Czy ktoś z takim imieniem może wyrosnąć na zdrowego seksualnie?
– Nie mam pojęcia.
– Moja teoria? – Pat wzruszył ramionami i wytarł bar ścierką. – W dzieciństwie z tych wszystkich ciasnomózgich dupków robiono sobie jaja. To nastawiło ich wrogo do płci.
– Ciekawa teoria – odparł Myron. – A czy pan nie ma na imię Pat?
– No, owszem, ja też nienawidzę ciot. Ale dają dobre napiwki.
Pat puścił oko do Wielkiej Cyndi. W szafie grającej zmieniły się płyty. Lou Rawls zanucił Love Is in the Air. Czujnie.
Zdjęcia prawicowców były opatrzone „autografami”. Ten Jesse'ego Helmsa brzmiał: „Wszystko mnie boli, uściski i całusy, Jesse”. Szczerze. Pod spodem widniały iksy i kółka, a także wielki odcisk uszminkowanych zaciśniętych warg, jakby Jesse osobiście podstemplował nimi swój konterfekt. Fuj! Pat od niechcenia zaczął wycierać ścierką kufel. Myron niemal spodziewał się, że splunie do niego jak w dawnym westernie.
– Co podać? – spytał.
– Interesuje się pan sportem?
– A pan kto, ankieter?
Ale żarcik. Murowane salwy śmiechu.
– Czy mówi panu coś imię i nazwisko Clu Haid? – spróbował jeszcze raz Myron.
Bacznie wypatrywał reakcji, lecz się nie doczekał. O niczym to nie świadczyło. Facet wyglądał na dożywotniego barmana. Zobojętniał ego jak nałogowy widz Słonecznego patrolu. Hmm. Skąd to skojarzenie?
– Spytałem…
– To nazwisko nic mi nie mówi.
– Proszę, Pat – wtrąciła Wielka Cyndi. Pat zmierzył ją wzrokiem.
– Słyszałaś, Wielka C. Nie znam go.
– W ogóle nie słyszał pan o Clu Haidzie?
– Nie.
– A o New York Yankees?
– Przestałem śledzić ich mecze, odkąd odszedł Mick Mantle. Myron położył na barze zdjęcie Clu.
– Widział go pan tutaj?
Ktoś zamówił piwo z beczki. Pat napełnił kufel.
– Ten gość jest z policji? – zagadnął Wielką Cyndi, gdy wrócił.
– Nie.
– No, to nie widziałem go.
– A gdybym był z policji? – spytał Myron.
– To odpowiedziałbym: „Nie, panie władzo”. Pat nawet nie spojrzał na zdjęcie.
– Mógłbym też nadmienić, że jestem zbyt zajęty, żeby zwracać uwagę na twarze. I że większość klientów, zwłaszcza znanych, przychodzi tu incognito.
– Rozumiem. – Myron sięgnął do portfela i wyjął pięćdziesiątkę. – A gdybym pokazał panu portret Ulissesa S. Granta? – zagadnął.
W szafie grającej zmieniła się piosenka. Flying Machinę zaczęli nucić „Uśmiechnij się do mnie choć troszkę, Rosemarie”. Myron pamiętał nazwę grupy. Jak to o nim świadczyło!
– Schowaj pan pieniądze – odparł Pat. – Schowaj pan zdjęcie. Schowaj pan te pytania dla siebie. Nie lubię kłopotów.
– A ten gość to kłopoty?
– Nawet nie spojrzałem na zdjęcie. I nie spojrzę. Spadaj pan.
– Pat – wkroczyła do akcji Wielka Cyndi. – Nie pomożesz? – Zamrugała powiekami przypominającymi dwa kraby leżące na grzbietach w rozpalonym słońcu. – Proszę. Ze względu na mnie.
– Wielka C, wiesz, że cię kocham. Ale gdybym to ja przyszedł z fotkami do Skury i Chóci, paliłabyś się do pomocy?
– Nie bardzo – odparła po namyśle.
– Sama widzisz. Mam klientów.
– W porządku. – Myron zabrał fotografię. – W takim razie się tu pokręcę. Puszczę zdjęcie w obieg. Rozpytam się. Poobserwuję lokal. Niedyskretnie. Sfotografuję wchodzących i wychodzących z pańskiego szacownego przybytku.
Pat pokręcił głową, lekko się uśmiechnął.
– Głupiś pan, ot co.
– Zrobię to, choć nie chcę. Zacznę koczować przy wejściu z aparatem fotograficznym.
Pat posłał Myronowi przeciągłe spojrzenie. Trudne do odczytania. Zapewne zabarwione wrogością, lecz głównie znudzone.
– Możesz wybyć stąd na kilka minut, Wielka C? – spytał.
– Nie.
– No, to nic nie powiem.
Myron skinął głową olbrzymce. Pokręciła swoją.
– O co chodzi? – spytał, odciągnąwszy ją na bok.
– Tu się nie opłaca grozić, panie Bolitar.
– Wiem, co robię.
– Ostrzegałam, co to za lokal. Nie zostawię pana samego.
– Będziesz tuż za drzwiami. Dam sobie radę. Zmarszczyła brwi.
– Nie podoba mi się to – odparła. Jej twarz przywodziła na myśl świeżo pomalowany słup totemiczny.
– Nie mamy wyboru.
Westchnęła niczym Wezuwiusz wypluwający trochę lawy.
– Niech pan będzie ostrożny.
– Będę.
Poczłapała do wyjścia. Zajmowała sporo przestrzeni, a w barze zrobiło się tłoczno, ale rozstępowano się przed nią tak ochoczo, jak Morze Czerwone przed Mojżeszem.
– No więc? – zwrócił się Myron do Pata, gdy zniknęła za drzwiami.
– Głupek z ciebie.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, pod pachy Myrona wsunęły się czyjeś ręce, a na karku splotły się palce. Klasyczny pełny nelson. Zacieśniająca się klamra odepchnęła mu ramiona w tył, jakby były skrzydłami kurczaka. Poczuł gorące łupnięcie w łopatkach.
– Zatańczymy, ślicznoto? – wyszeptał mu w ucho głos. W walce wręcz Myron nie dorównywał Winowi, choć radził sobie niezgorzej. Wiedział więc, że z pełnego nelsona założonego przez fachowca wyrwać się nie sposób. Dlatego zabroniono tego chwytu w walkach zapaśniczych. Jeśli stałeś, mogłeś pokusić się o nadepnięcie przeciwnikowi na stopę. Lecz na coś takiego porwałby się tylko kretyn, kretynowi zaś brakłoby na to szybkości i siły. A Myron nie stał.
Siedział z łokciami wysoko w powietrzu, niczym marionetka, i twarzą wystawioną bezradnie na ciosy.
Krępujące go potężne ręce były obleczone w sweter. Miękki, żółty! Mój Boże! Zaczął się mocować.
Na próżno. Ręce w swetrze pociągnęły jego głowę w tył, po czym przycisnęły ją twarzą do kontuaru.
Pozostało tylko zamknąć oczy. Myron skręcił podbródek na tyle, żeby uniknąć fangi w nos. Jednakże niestworzona do podobnych praktyk głowa odskakiwała od polakierowanego teku, aż zgrzytało mu w czaszce. Coś rozłupało się na jego czole. Zawirowało mu przed oczami. Zobaczył wszystkie gwiazdy.
Inne ręce chwyciły go za nogi i znalazł się w powietrzu, w ruchu, kompletnie oszołomiony. Czyjeś dłonie opróżniły mu kieszenie. Otwarły się drzwi. Wniesiono go do ciemnego pomieszczenia. Uchwyt zelżał i Myron spadł na kość ogonową bezwładnie jak wór kartofli. Wszystko to, od założenia nelsona do rzucenia na podłogę, zajęło osiem sekund.
Zapalono światło. Myron dotknął czoła, poczuł lepkość. Krew. Spojrzał na napastników.
Dwie kobiety?
Nie, przebierańcy. W blond perukach. Jeden nosił wysoki tapir w stylu bywalczyń galerii handlowych z wczesnych lat osiemdziesiątych. Drugi – właściciel miękkiego, żółtego, rozpinanego swetra – miał fryzurę jak Veronica Lake po morderczym ochlaju.
Kiedy Myron zaczął się podnosić, Veronica Lake z kwikiem wymierzył mu szybkiego, mocnego kopniaka w pierś. Myron wydobył z siebie głośne „pluuu” i wylądował na plecach. Odruchowo sięgnął po komórkę, żeby wcisnąć guzik memory, połączyć się z Winem, zagrać na zwłokę.
Ale telefon przepadł.
Podniósł wzrok. Psiakrew! Jego komórkę miał Bywalczyni Galerii. Myron rozejrzał się. Z pokoju widział bar i plecy barmana Pata. Przypomniał sobie o lustrze. Było weneckie! No jasne. Klienci widzieli lustro, a ci po jego drugiej stronie… wszystko. Trudno zwędzić cokolwiek z kasy, gdy się nie wie, kto patrzy ci na ręce.
Wyłożone korkiem ściany tłumiły dźwięki. Podłoga z taniego linoleum. Zapewne łatwiejsza do oczyszczenia. Mimo to Myron dostrzegł na niej plamki krwi. Nie jego, stare i zaschnięte, ale nie do pomylenia z czym innym. Wiadomo, po co je zostawili. Żeby zastraszyć.
Słowem – typowy pokój do spuszczania łomotu. Miało takie wiele lokali. Zwłaszcza areny sportowe.
Obecnie nie aż tyle, co za dawnych dni. Kiedyś przed wyprowadzeniem niesfornego kibica ze stadionu strażnicy zabierali go do pokoju na zapleczu i spuszczali manto. Niczym im to nie groziło. Jaki stadionowy rozrabiaka dochodziłby swego po fakcie? Nie dość że nabuzowany, to najpewniej wywołał bójkę na trybunach. Tak więc ochroniarze dokładali mu na deser kilka sińców. Jak rozpoznać, gdzie je zafasował? Jeśli jednak żołądkował się i groził, że nada sprawę prasie, władze stadionu mogły go oskarżyć o pijaństwo w miejscu publicznym, o napaść i co tylko przyszłoby im do głowy. A ponadto wesprzeć oskarżenie zeznaniami tuzina strażników, podczas gdy niesforny kibic na swoją obronę nie miał świadków.
W związku z czym rezygnował z wniesienia skargi.
Jednakże pokoje do spuszczania łomotu pozostały. I prawdopodobnie tu i ówdzie nadal się przydają.
Veronica Lake zachichotał. Nie był to miły dźwięk.
– Zatańczymy, ślicznoto? – ponowił pytanie.
– Zaczekajmy na wolniejszy numer – odparł Myron. Do pokoju wkroczył trzeci przebieraniec. Rudy, bardzo podobny do Bonnie Franklin z dawnego serialu Któregoś dnia. Podobieństwo to, zaiste niesamowite, było idealnym połączeniem zdecydowania z kokieterią. Z ikrą. Zadziornością.
– A gdzie Schneider? – zażartował Myron, wymieniając drugą postać z tego serialu.
Nie dostał odpowiedzi.
– Wstań, ślicznoto! – rozkazał Veronica Lake.
– Na podłodze jest krew.
– Co?
– Miły akcent, lecz przesadzony, jak sądzicie? Veronica Lake uniósł prawą stopę i pociągnął za obcas.
Obcas, rzec można, odskoczył. Był osłoną, pochwą kryjącą stalowe ostrze, które zalśniło w świetle podczas robiącego wrażenie pokazu wysokich kopnięć rodem ze sztuk walki. Bonnie Franklin i Bywalczyni Galerii zachichotali. Myron powściągnął strach.
– Jesteś świeżym przebierańcem? – spytał, wpatrując się w Veronicę Lake. Veronica przestał kopać.
– Słucham?
– Nie za bardzo szarżujesz z tym sztyletem w obcasie? Kiepski żart, lecz czego się nie robi, by zyskać na czasie.
Veronica spojrzał na Bywalczynię Galerii, ten na Bonnie Franklin, a potem znienacka zrobił zakos nogą i błysnęła stal. Choć Myron błyskawicznie się odturlał, ostrze zdążyło przeciąć mu koszulę i ciało. Krzyknął cicho i spojrzał rozszerzonymi oczami na rozcięcie. Nie było głębokie, ale krwawiło.
Oprawcy rozstawili się, zaciskając pięści. Bonnie Franklin trzymał coś w dłoni. Czarną pałkę?
Niedobrze. Myron poderwał się z podłogi i choć podskoczył wysoko, Veronica kolejnym kopniakiem trafił go w nogę. Poczuł, że ostrze zacięło go w goleń.
Serce mu waliło. Więcej krwi. Własnej. Rany boskie! Nie chciał na to patrzeć. Za szybko oddychał.
Uspokój się, nakazał sobie. Myśl.
Zamarkował, że rzuca się w lewo, tam gdzie stał Bonnie Franklin z pałką, lecz okręcił się w prawo i przygotowaną zawczasu pięścią bez wahania zdzielił Bywalczynię Galerii. Jego cios wylądował tuż pod okiem i napastnik padł.
Chwilę później stanęło mu serce.
Trzasnęło, noga eksplodowała. Myron obrócił się, porażony wściekłym bólem, który rozszedł się z pęczka nerwów za kolanem i elektryczną falą dotarł do wszystkich części ciała. Cały drgał. Obejrzał się. Bonnie Franklin dotykał go pałką. Pod Myronem ugięły się nogi. Znów opadł na podłogę, wijąc się jak ryba rzucona na pokład. Żołądek mu się ścisnął. Dopadły go mdłości.
– To najsłabsze natężenie prądu – oznajmił wysokim głosem małej dziewczynki Bonnie Franklin. – Żeby zwrócić uwagę krowy.
Myron spojrzał w górę, próbując powstrzymać drżenie. Veronica podniósł nogę i przysunął ostrze blisko jego twarzy. Mógł go załatwić jednym cięciem. Na widok elektrycznej pałki, którą znów zagroził mu Bonnie, Myron zatrząsł się. Spojrzał w weneckie lustro. Ani śladu Wielkiej Cyndi, ani śladu jakiejkolwiek odsieczy. Co teraz?
– Po coś tu przyszedł? – spytał Bonnie Franklin. Myron skupił się na elektrycznym paralizatorze i na tym, jak uniknąć gniewu Bonnie.
– Pytałem o kogoś – odparł.
Bywalczyni Galerii, który doszedł do siebie, nachylił się nad nim nisko.
– Uderzył mnie! – poskarżył się nieco niższym tonem, z szoku i bólu wypadając po trosze z kobiecej roli.
Myron nie zareagował.
– Ty zdziro!
Bywalczyni Galerii skrzywił się i kopniakiem potraktował jego żebra jak piłkę. Myron dostrzegł kopnięcie, ostrze w obcasie, elektryczną pałkę, zamknął oczy i się nie odsunął. Upadł w tył.
– O kogo pytałeś? – ciągnął Bonnie Franklin. Żadna tajemnica.
– O Clu Haida.
– Dlaczego?
– Chciałem się dowiedzieć, czy tu był.
– Dlaczego?
Odpowiedź, że szuka jego mordercy, nie wydawała się najmądrzejszym wyjściem, zwłaszcza jeżeli ten morderca znajdował się w pokoju.
– To mój klient.
– No i?
– Zdzira! – powtórzył Bywalczyni Galerii.
Jego kolejny, strasznie bolesny kopniak wylądował pod klatką piersiową. Myron przełknął żółć, która podeszła mu do gardła. Ponownie spojrzał w weneckie lustro. Ani śladu Wielkiej Cyndi. Po piersi i nodze płynęła mu krew z ran od noża, a w środku nadal się trząsł od elektrycznego szoku. Spojrzał w oczy Veroniki Lake. Były spokojne, podobnie jak oczy Wina. Takie oczy mają najlepsi.
– Dla kogo pracujesz? – spytał Bonnie.
– Dla nikogo.
– Więc co cię obchodzi, czy tu był?
– Próbuję uporządkować sprawy – odparł Myron.
– Jakie sprawy?
– Ogólne.
Bonnie Franklin spojrzał na Veronicę Lake. Skinęli głowami. Bonnie Franklin zademonstrował pałkę.
– „Ogólne” nie wystarczy za odpowiedź. Myrona ścisnęło w żołądku.
– Zaczekaj…
– Nie zaczekam.
Bonnie wyciągnął w jego stronę pałkę.
Myron nie miał wyboru. Musiał spróbować. Gdyby pałka znów go poraziła, nie mógłby nic zrobić.
Liczył, że Veronica go nie zabije.
Posunięcie to planował od dziesięciu sekund. Po nagłym koziołku w tył przez głowę wylądował na nogach i skoczył naprzód jak wystrzelony z procy. Trójka przebierańców cofnęła się, gotując na atak.
Ale atak równał się samobójstwu. Było ich trzech, w tym dwu uzbrojonych, a przynajmniej jeden z nich znał się na rzeczy. Za nic by z nimi nie wygrał. Musiał ich zaskoczyć. I tak zrobił. Nie zaatakował.
Zaatakował za to weneckie zwierciadło. Nim jego porywacze zorientowali się, co zamierza, było za późno. Odbijając się z całych sił nogami, jak rakieta pomknął do lustra, zacisnął powieki i pięści i całym ciałem, w stylu Supermana, walnął w szkło. Nie miał nic do stracenia. Gdyby nie ustąpiło, to i tak nie uszedłby z życiem.
Siła uderzenia roztrzaskała lustro.
Przeraźliwy hałas zagłuszył inne odgłosy. Myron przeleciał na drugą stronę lustra w brzęku sypiących się odłamków szkła. Lądując, zwinął się w ciasny kłąb, zderzył z podłogą i pokoziołkował. Nie zważając na wbijające się w skórę szklane odpryski i ból, potoczył się dalej i walnął w bar. Pospadały butelki.
Liczył na klientelę Zgadnij, którą znał z opowieści Wielkiej Cyndi. I nie zawiódł się.
Powstało czysto nowojorskie zamieszanie.
Przewracano stoliki. Ludzie wrzeszczeli. Ktoś przefrunął nad barem i wylądował na Myronie. Posypało się więcej szkła. Myron bezskutecznie próbował wstać. Z prawej otworzyły się drzwi i wyszedł z nich Bywalczyni Galerii.
– Zdzira! – powtórzył i z elektryczną pałką Bonnie w ręku ruszył w jego stronę.
Myron próbował się odczołgać, ale nie wiedział dokąd.
Wtem zbliżający się prześladowca zniknął.
Zniknął niczym w scenie z kreskówki, w której wielki pies boksuje kota Sylwestra, Sylwester przelatuje przez pokój i ekran wypełnia na kilka sekund wielka pięść.
W tym wypadku pięść należała do Wielkiej Cyndi.
Fruwały ciała. Fruwały szklanki. Fruwały krzesła. Nic sobie z tego nie robiąc, Wielka Cyndi wydłubała Myrona zza baru, zarzuciła go na ramię jak strażak i wypadła na ulicę. Mleczne nocne powietrze szarpały policyjne syreny.