BYLI na miejscu o trzeciej po południu. Alice jak zwykle zastała na swoim biurku gąszcz samoprzylepnych karteluszek, w tym pięć od Hacka Walkera, każda kolejna bardziej nagląca niż poprzednia.
– Idziemy? – spytała Reachera.
– Tylko mu nie mów o brylancie – zastrzegł.
– Gra skończona, jeszcze do ciebie nie dotarło?
Miała rację. Reacher natychmiast poznał to po minie Walkera. Był wyraźnie wyluzowany, spokojny. Rozdział został zamknięty. Siedział za biurkiem, na którym leżały dwa stosiki dokumentów. Jeden nieco wyższy od drugiego.
– O co chodzi? – spytał Reacher.
Walker zlekceważył go i podał Alice jakąś kartkę.
– Oto zrzeczenie się przysługujących oskarżonej praw. Nie chce mieć adwokata i twierdzi, że odrzuciła tę propozycję na samym początku.
– Wątpiłam w przytomność jej umysłu – rzekła Alice.
– Wierzę pani na słowo, ale teraz mamy to już czarno na białym, Jesteście tu więc z czystej grzeczności, prawda? Oboje.
Następnie Walker podał im mniejszy stosik papierów. Były to dokumenty bankowe. Wyglądało na to, że istniało pięć oddzielnych kont. Dwa stałe rachunki bieżące i trzy depozyty rynku pieniężnego. Nazwano je Niezależnymi Rachunkami Powierniczymi Greerów od l do 5. Łącznie było na nich blisko dwa miliony dolarów.
– Pracownicy Ala Eugene’a przesłali mi te dokumenty – powiedział Walker. – A teraz proszę przeczytać załączniki.
Alice przerzuciła papiery. Reacher czytał jej przez ramię. Byt to istny prawniczy bełkot. Dołączono tam protokół z przekazania majątku drugiej osobie w zarząd powierniczy. Była także potwierdzona notarialnie umowa. Stanowiła ona, że majątkiem Slupa Greera zarządzać będzie tylko jeden powiernik. Wyznaczoną do tego osobą była jego żona, Carmen Greer.
– A więc, miała w banku dwa miliony doków – podsumował Walker. – Przeczytajcie dokładnie ostatnią klauzulę porozumienia.
Alice przewróciła stronę. Ostatnia klauzula dotyczyła zwrotu warunkowego. Rachunki powiernicze wrócą w przyszłości pod zarząd Slupa w określonym przez niego dniu. Chyba, że zapadnie na nieuleczalną chorobę umysłową. Lub umrze. Wówczas całe saldo przechodzi na własność Carmen.
– Czy to jasne? – spytał Walker.
Reacher nie odezwał się, Alice zaś kiwnęła głową.
Walker podał im wyższy stosik.
– Teraz przeczytajcie to. Zapis jej przyznania się do winy.
– Przyznała się? – Alice była zdumiona. – Kiedy?
– Dziś w południe. Moja asystentka poszła na spotkanie z nią, gdy tylko otrzymałem dokumenty finansowe. Wyłożyła kawę na ławę. Wzięliśmy ją do nas i kazaliśmy wszystko powtórzyć przed kamerą wideo. Nie wygląda to zbyt ciekawie.
Reacher słuchał jednym uchem i jednocześnie czytał. Zeznanie zaczynało się od czasów Los Angeles i faktycznie nie wyglądało ciekawie. Była nieślubnym dzieckiem. Została prostytutką. Chodnicznicą, jak powiedziała o sobie. Jakieś dziwne określenie kolorowych, domyślił się Reacher. Potem została striptizerką i uczepiła się Slupa. Później zaczęła się coraz bardziej niecierpliwić. Nudziła się w zaściankowym Teksasie. Chciała się stąd wyrwać, ale nie miała pieniędzy. Zatargi Slupa z urzędem skarbowym spadły jej jak z nieba. Kusiły ją zasobne konta. Gdy tylko usłyszała, że mają go wypuścić na wolność, kupiła pistolet i zaczęła się rozglądać za mordercą. Postanowiła skołować kandydata opowieściami o przemocy w rodzinie. Reacher jej odmówił, więc zrobiła to sama. Ponieważ już nakłamała, że mąż ją bije, postanowiła wywinąć się opowieścią, że strzelała w samoobronie. Potem zdała sobie sprawę, że za sprawą karty choroby jej kłamstwa wyjdą na jaw, więc przyznała się do winy i zdała na łaskę prokuratora.
– A co z wyborami? – spytał Reacher. Ostatnia deska ratunku.
Walker wzruszył ramionami.
– Wedle teksańskiego kodeksu grozi za to śmierć. Ponieważ jej zeznania i przyznanie się do winy oszczędzą podatnikowi kosztów rozprawy, mam pełne prawo żądać dożywocia. Jeśli nie poproszę o karę śmierci, wydam się wielkoduszny. Biali trochę się wkurzą, ale Meksykanie to łykną, więc chyba zdobędę upragniony stołek.
Nikt nie odzywał się przez kolejną minutę. Słychać było tylko wszechobecny szum klimatyzacji.
– Mam przedmioty należące do niej – powiedziała Alice. – Pasek i pierścionek.
– Proszę zaraz przekazać je do przechowalni. Będziemy ją niebawem przenosić.
– Gdzie konkretnie?
– Do więzienia. Nie możemy jej dłużej trzymać w areszcie.
– Chodzi mi o to, gdzie jest przechowalnia?
– W tym samym budynku co kostnica. Tylko proszę nie zapomnijcie o pokwitowaniu.
REACHER wybrał się z Alice do kostnicy. Mówiła coś, ale do niego nie docierały jej słowa. Słyszał tylko wewnętrzny głos, który uparcie powtarzał: „Myliłeś się na całej linii”.
– Reacher… – dobiegło do niego. – Nie słuchasz mnie?
– Co?
– Spytałam cię, czy chcesz coś zjeść?
– Nie – odparł. – Marzę o tym, żeby wyjechać daleko stąd. Im dalej, tym lepiej. Słyszałem, ze na Antarktydzie jest o tej porze całkiem przyjemnie.
– Dworzec autobusowy znajduje się po drodze do mojego biura.
– To dobrze. Pojadę autobusem. Mam dość jazdy autostopem. Nigdy nie wiadomo, kto się zatrzyma.
Kostnica mieściła się w niskiej przemysłowej szopie, stojącej na wybrukowanym dziedzińcu po drugiej stronie ulicy. Alice położyła pasek ze skóry jaszczurki oraz pierścionek na blacie i powiedziała strażnikowi, że to przedmioty dotyczące sprawy Carmen Greer. Po chwili wrócił z pudełkiem zawierającym dowody.
– To jej własność prywatna – zwróciła mu uwagę Alice. – A nie dowody. Przepraszam.
Mężczyzna spojrzał na nią, jakby chciał powiedzieć: „Od razu trzeba było tak gadać” i obrócił się.
– Chwileczkę – zawołał Reacher. – Chciałbym tam zajrzeć.
Facet znów się odwrócił i przesunął pudełko po blacie. Był to kartonowy pojemnik o wysokości około siedmiu centymetrów bez przykrywki. Pistolet Lorcin spoczywał w plastikowej torebce z numerem ewidencyjnym. Dwie mosiężne łuski znalazły się w oddzielnej torebce. Dwie kule kaliber 5,6 mm w oddzielnych torebkach. Jedną z nich podpisano jako: Z CZASZKI l, a drugą: Z CZASZKI 2.
– Czy jest może patolog? – spytał Reacher.
– Jasne – odparł strażnik i wskazał na podwójne drzwi. – Tam.
Reacher wszedł do środka. Zastał przy biurku mężczyznę w zielonym kitlu pochylonego nad papierami. Uniósł wzrok na Reachera.
– Słucham?
– Czy dowodem w sprawie Carmen Greer są tylko dwie kule? – zapytał Reacher.
– Kim pan jest?
– Towarzyszę adwokatowi oskarżonej – wyjaśnił Reacher. – Czeka przed drzwiami.
– Rozumiem – odrzekł patolog.
– Co z tymi kulami?
– Ile ich było?
– Dwie – odparł. – Wydłubanie ich zajęło nam mnóstwo czasu.
– Czy mogę zobaczyć zwłoki? Niepokoi mnie, że mogła nastąpić pomyłka sądowa.
Słowa te zwykle działają na patologów. Jeśli sąd wzywa ich do złożenia zeznań, najbardziej boją się tego, że upokorzy ich obrońca, biorąc w krzyżowy ogień pytań.
– W porządku powiedział. – Denat jest w chłodni.
Po przeciwnej stronie gabinetu znajdowały się drzwi, które wychodziły na mroczny korytarz. Na jego końcu były stalowe drzwi z izolacją, jak do chłodni w rzeźni.
Wzdłuż ściany pomieszczenia mieściły się stalowe szuflady. Osiem było zajętych. Powietrze w pomieszczeniu było mroźne. Reacherowi leciała para z ust. Patolog wysunął szufladę.
Nagi Slup Greer leżał na wznak. Miał otwarte oczy, pusty wytrzeszczony wzrok. W czole dwie okrągłe dziury po kulach, w odległości około siedmiu centymetrów od siebie.
Na ten widok Reacher uśmiechnął się szeroko.
Ktoś zapukał do drzwi. W progu stanęła Alice.
– Co ty robisz? – zawołała do niego.
– Coś tu nie gra, Alice. Podejdź i powiedz mi, co widzisz.
Przeszła powoli po kafelkach, zmuszając się do spojrzenia w kierunku nieruchomego ciała, jakby wymagało to wysiłku fizycznego.
– Dwa strzały w głowę – powiedziała.
– Jaka jest odległość między dziurami?
– Z siedem centymetrów.
– Co jeszcze widzisz?
– Nic.
Kiwnął głową.
– No właśnie. Przyjrzyj się bliżej. Dziury są czyste, prawda? Zbliżyła się o krok do szuflady.
– Wyglądają na czyste.
– To coś znaczy – rzekł z podnieceniem. – Najpierw z lufy pistoletu wybucha gorący gaz. Gdyby wylot lufy był przyłożony do czoła, gaz wydostałby się, robiąc dziurę w kształcie gwiazdy. Potem z lufy bucha płomień, skóra by się przypaliła.
– Na brzegach – sprecyzował patolog.
– Nic takiego tu nie widać. W końcu wylatuje sadza. Gdyby strzał oddano z odległości piętnastu-dwudziestu centymetrów, ujrzelibyśmy jej smugi na czole. Widzisz coś takiego?
– Nie – odparła Alice.
– Właśnie. Widać tylko dziury po kulach. Brak dowodów na to, że strzały zostały oddane z niewielkiej odległości. Na moje oko strzela no co najmniej z metra lub metra trzydzieści.
– Odległość wynosiła dwa metry i sześćdziesiąt centymetrów – powiedział patolog – Tak ustalono na miejscu przestępstwa. Ofiarę znaleziono przy nocnym stoliku, w górnej części łóżka. Wiemy, że nie stała obok niego, bo inaczej znaleźlibyśmy wszystkie te ślady, o których pan mówił. Najbliżej mogła się znajdować po drugiej stronie łóżka i strzelać po przekątnej, jak wynika z trajektorii. Było to wielkie łoże, więc podejrzewam, że odległość wynosiła dwa metry sześćdziesiąt.
– Czy zezna pan to samo przed sądem? – spytał Reacher.
– Oczywiście. A to rzecz jasna minimum. Mogło być znacznie dalej.
– Co to wszystko znaczy? – spytała Alice.
– To, że Carmen tego nie zrobiła – zawyrokował Reacher. – Nie ma mowy, żeby trafiła w tak niewielki cel z odległości dwóch metrów.
– Skąd możesz o tym wiedzieć?
– Bo dzień przed zabójstwem widziałem, jak strzela. Z odległości ponad dwóch metrów nie trafiłaby nawet w ścianę stajni.
– Może po prostu miała fart.
– Powiedzmy, że raz. Ale na pewno nie dwa. Skoro trafienia są dwa, musiały być precyzyjnie wycelowane. Są również na podobnej wysokości. To był wyborowy strzelec.
– Mogła cię nabrać – zasugerowała Alice. – Przecież kłamała jak z nut. Może potrafi strzelać, a udawała, że nie umie. Chciała, żebyś ją wyręczył w mokrej robocie. Może miała jeszcze inne powody.
– Nie mogła udawać – zaprzeczył Reacher. – Całe życie obserwowałem ludzi posługujących się bronią. Potrafisz strzelać albo nie. A jak umiesz, to od razu to widać. Nie da się tego ukryć.
Alice nie odezwała się.
– To nie Carmen strzelała – podkreślił stanowczo Reacher. – Nawet ja bym tak precyzyjnie nie wycelował. Ktokolwiek go zabił, jest lepszym strzelcem ode mnie.
Alice uśmiechnęła się przelotnie.
– A takich ludzi jest mało, prawda?
– Niezwykle mało – powiedział bez zażenowania.
– To po co się przyznała?
– Nie mam zielonego pojęcia.
– To PUSZKA Pandory – orzekł Hack Walker. – Lepiej jej nie otwierać. Sprawy mogą się szybko wymknąć spod kontroli.
Znów siedzieli w gabinecie Walkera.
– Tak pan sądzi? – rzekła Alice.
Walker kiwnął głową.
– Powiedzmy, że Reacher ma rację, choć to trochę naciągane, bo przecież dysponuje tylko domysłami. A swoje domysły oparł na tym, że wcześniej zademonstrowała mu, iż nie potrafi strzelać. Powiedzmy, czysto teoretycznie, że ma rację. Wówczas musiałby istnieć jakiś spisek. Wiemy, że starała się w to wciągnąć Reachera. Teraz okazuje się, iż zatrudniła jeszcze kogoś, najemnego zabójcę, działającego z zimną krwią. Skoro istniał spisek, to znów grozi jej czapa.
ALICE i Reacher podążali na dworzec autobusowy. Mieścił się pięćdziesiąt metrów od sądu i tyle samo od kancelarii.
– Dokąd chcesz jechać? – spytała Alice.
– Odjadę pierwszym autobusem, jaki się pojawi – powiedział. – Taką mam zasadę.
Przeczytali rozkład jazdy. Najbliższy autobus jechał do Topeki w Kanadzie przez Abilene. Gdy Reacher sięgnął do kieszeni po pieniądze, natrafił na osiem łusek, których się jeszcze nie pozbył. Położył je sobie na dłoni.
Abilene, pomyślał.
– Chcę ci zadać jedno pytanie jako prawnikowi – zwrócił się raptem do Alice. – Dotyczy prawa cywilnego. Jeśli jakiś facet powie swojemu adwokatowi o przestępstwie, czy gliny mogą naciskać na adwokata, żeby puścił farbę?
– Byłaby to informacja poufna – odparła Alice. – Tylko między prawnikiem i jego klientem. Gliny nic tu nie wskórają.
– Odwidziało mi się. Jednak zostaję. Czy mogę skorzystać z telefonu w twoim biurze?
Wzruszyła ramionami z wyrazem zdziwienia na twarzy.
– Jasne – odrzekła. – Chodźmy.
W kancelarii Reacher ustawił sobie krzesło za biurkiem obok jej fotela. Otworzył szufladę, wyjął z niej książkę telefoniczną i zadzwonił na komisariat policji stanowej w Abilene. Kobieta, która odebrała, spytała, w czym może pomóc.
– Mam pewną informację – powiedział – dotyczącą przestępstwa.
Kobieta kazała mu zaczekać, a następnie przełączyła go, jak się domyślił z odgłosów, do pokoju operacyjnego. W tle dzwoniły telefony.
– Sierżant Rodriguez – usłyszał w słuchawce.
– Mam pewną informację dotyczącą przestępstwa – powtórzył spokojnie Reacher.
– Jak się pan nazywa?
– Chester Arthur. Jestem adwokatem w hrabstwie Pecos.
– Słucham, panie Arthur.
– W piątek na południe od Abilene znaleźliście porzuconego mercedesa należącego do adwokata Ala Eugene’a. Mój klient twierdzi, że Eugene został uprowadzony ze swojego samochodu i zabity gdzieś w pobliżu.
– Jak się nazywa pański klient?
– Nie mogę tego powiedzieć – rzekł Reacher. – Informacja poufna. Szczerze powiedziawszy, sam nie wiem, czy mam mu wierzyć. Chciałbym, żebyście ze swojej strony sprawdzili jego wersję. Jeśli okaże się prawdziwa, może uda mi się go nakłonić, by się ujawnił.
– Co panu powiedział?
– Że zatrzymano samochód Eugene’a i wsadzono go do innego wozu. Zawieziono na północ do jakiegoś zakątka ukrytego przed ludzkim wzrokiem po lewej stronie drogi. Zastrzelono go, a ciało ukryto.
Alice wybałuszyła oczy.
– Przeszukaliśmy już teren.
– W jakim promieniu? – spytał Reacher.
– Najbliższą okolicę.
– To za mało. Mój klient mówi, że dwa lub trzy kilometry na północ. Przeszukajcie raz jeszcze zarośla, szczeliny w skałach, wszelkie możliwe kryjówki.
– Mogę zapisać pański numer telefonu?
– Zadzwonię za godzinę – rzekł Reacher i odłożył słuchawkę.
Alice wciąż patrzyła na niego ze zdumieniem.
– Co jest grane?
– Już wcześniej powinniśmy się zająć sprawą Eugene’a. Powiedz mi, Alice, jaki jest jedyny pewny fakt, który mamy w swoich rękach?
– No jaki?
– Cannen nie zastrzeliła Slupa, koniec kropka.
Wzruszyła ramionami.
– No dobrze, i co z tego?
– A więc, zastrzelił go ktoś inny. I tu rodzi się pytanie, dlaczego? Wiemy, że Eugene zaginął, Slup zaś został zabity. Byli ze sobą powiązani, adwokat i jego klient. Przyjmijmy, więc teoretycznie, że Eugene też nie żyje. Pracowali wspólnie nad jakąś grubszą sprawą, dzięki której Slup wyrwał się z więzienia. Musiało to dotyczyć jakichś ważnych informacji. Załóżmy, że ktoś załatwił ich obu dla zemsty lub by zapobiec wyciekowi danych.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Zastanów się, Alice. Każdy tak dobry strzelec musi być zawodowcem. Zawodowcy planują z wyprzedzeniem, co najmniej kilkudniowym. Gdyby, więc Carmen wynajęła zawodowca przed kilku dniami, po co miałaby jeździć po Teksasie, żeby podwozić facetów, takich jak ja? Dlaczego miałaby zabijać Slupa we własnej sypialni, gdzie była podejrzaną numer jeden? Strzelałaby z własnego pistoletu?
– Więc, co według ciebie naprawdę się stało?
– Podejrzewam, że jakaś ekipa morderców kropnęła Eugene’a w piątek i tak ukryła ciało, by nie zostało znalezione, póki sprawa nie przyschnie. Załatwili w niedzielę Slupa, ale zrobili to tak, by zrzucić podejrzenie na Carmen.
– Ale ona była razem z nim. Przecież sama mówiła?
– Może była w tamtym momencie z Ellie. A może brała prysznic. Kiedy ją aresztowano, miała mokre włosy.
– Przecież usłyszałaby strzały.
– Nie pod tym prysznicem. Huczy jak Niagara. A dwudziestka dwójka to cicha broń.
– Skąd wiesz, gdzie mają szukać ciała Eugene’a?
– Zastanowiłem się, jak ja bym to zrobił. Na pewno mieli własny samochód, więc może udawali, że im się popsuł. Zatrzymali go, wsadzili siłą do swojego wozu i zabrali. Ale na pewno nie zdecydowaliby się wieźć go zbyt daleko. Za duże ryzyko. Dwie, trzy minuty, nie więcej, jak sądzę, a to stanowi dwa do trzech kilometrów od miejsca porwania.
– Dlaczego na północ i po lewej stronie?
– Najpierw pojechałbym na północ, zawrócił i rozglądał się po lewej stronie. Wybrałbym miejsce i cofnął się kilka kilometrów, obrócił wóz i zastawił na niego zasadzkę.
– To ma ręce i nogi – przyznała Alice. – Ale co ze Slupem? Tu taka zasadzka nie wchodzi w grę. Więc, co? Zakradli się do domu? W Echo, na takim odludziu? Zaczaili się i wdarli do środka, kiedy ona brała prysznic?
– Mnie by się udało – zaręczył. – A podejrzewam, że są równie dobrzy jak ja. Może nawet lepsi.
– To czemu się przyznała?
– Jeszcze do tego dojdziemy Najpierw poczekajmy godzinkę.
ZOSTAWIŁ Alice przy pracy i postanowił w końcu wybrać się do muzeum Dzikiego Zachodu. Kiedy dotarł na miejsce, okazało się, że jest zamknięte, dostrzegł jednak alejkę prowadzącą na placyk za budynkiem. Znalazł tam grób Claya Allisona. Był zadbany, ozdobiony ładnym nagrobkiem: ROBERT CLAY ALLISON, URODZONY w 1840, ZMARŁY W 1887. NIGDY NIE ZABIŁ CZŁOWIEKA, KTÓRY NA TO NIE ZASŁUŻYŁ.
Reacher nie miał drugiego imienia. Nazywał się po prostu Jack Reacher. Urodzony w 1960, jeszcze żyje. Zastanowił się, jak będzie wyglądał jego nagrobek. Pewnie nie będzie żadnego nagrobka. Nie byłoby komu się tym zająć.
Wrócił alejką. Zbliżał się do długiego, betonowego, piętrowego biurowca. W jednym z okien zauważył napis złożony staromodną czcionką: ALBERT EUGENE, ADWOKAT.
Zmierzając do kancelarii Alice, przystanął na skrzyżowaniu. Słońce chyliło się ku zachodowi, na horyzoncie zbierały się chmury przypominające postrzępione łaty na niebie.
Alice nadal siedziała za biurkiem. Miała przed sobą meksykańskie małżeństwo. Wskazała mu odruchowo krzesło, które nadal stało tuż obok niej. Usiadł, podniósł słuchawkę i wykręcił numer do Abilene. Przedstawił się jako Chester Arthur i poprosił do telefonu sierżanta Rodrigueza.
Czekał całą minutę. Kiedy Rodriguez podszedł w końcu do telefonu, Reacher natychmiast się zorientował, że znaleziono ciało Eugene’a. W głosie sierżanta słychać było usilne naleganie.
– Musimy poznać nazwisko pańskiego klienta, panie Arthur.
– Co znaleźli pańscy ludzie? – spytał Reacher.
– Dokładnie to, o czym pan mówił. Dwa i pół kilometra na północ, po lewej stronie, w głębokiej szczelinie wapiennej. Zabity jednym strzałem w oko.
– Mój klient tego nie zrobił – oświadczył Reacher. – Porozmawiam z nim i być może się do was odezwie.
Odłożył szybko słuchawkę, nie dopuszczając już Rodrigueza do głosu. Alice wybałuszyła oczy.
– Więc znaleźli Eugene’a. Co teraz?
– Trzeba ostrzec Hacka Walkera.
– Ostrzec go?
Reacher kiwnął głową.
– Zastanów się. Hack, Al i Slup stanowili paczkę. Carmen mówiła, że wszyscy współpracowali przy ostatniej sprawie. Hack negocjował z władzami federalnymi, więc wiedział to samo, co jego kumple. Może być następny.
Alice zwróciła się do swoich klientów.
– Przepraszam państwa bardzo, ale muszę wyjść – rzuciła.
HACK Walker właśnie zbierał się do domu. Minęła osiemnasta. Kiedy powiedzieli mu o śmierci Eugene’a, zbladł jak ściana. Obszedł biurko, chwytając się blatu i opadł na fotel. Nic nie mówił przez dłuższą chwilę, a potem powoli kiwnął głową.
– Podejrzewałem to od dawna – rzekł. – Ale wciąż żyłem nadzieją.
Alice od razu wyłożyła teorię Reachera: zginęło dwóch z trzech. Układ, niebezpieczne informacje. Walker nie odzywał się, myśląc gorączkowo. Potem potrząsnął głową.
– To ślepy zaułek – powiedział. – Ten układ to nic takiego. Slup się załamał i postanowił spłacić zaległe podatki. Dopiekło mu więzienie. Al skontaktował się z urzędem skarbowym i przedstawił im propozycję. Oskarżyciel federalny musiał wyrazić zgodę, przyznam, że trochę popchnąłem sprawę. Dzięki mnie załatwił to szybciej niż w normalnym trybie. Był to rutynowy układ z urzędem skarbowym.
Znów potrząsnął głową i zastygł nieruchomo.
– Muszę już iść – powiedział.
Alice skinęła głową.
– Bardzo nam przykro, że stracił pan przyjaciela.
Walker wyglądał na stropionego, jakby gryzło go coś innego.
– O co chodzi? – spytał Reacher.
– Uważam, że nie powinniśmy już więcej rozmawiać. Kręcimy się wokół własnego ogona i trafiamy na fałszywe tropy.
– Naprawdę?
– Pomyślcie tylko. Nikt nikogo nie morduje z powodu banalnego układu z urzędem skarbowym. Prawda? Slup i Al chcieli odebrać Carmen pieniądze z rachunków powierniczych i przekazać urzędowi. Teraz Słupa i Ala nie ma już wśród żywych. Jej motyw wygląda coraz bardziej przekonująco. Jeśli przyjmiemy, że to prawda, mamy do czynienia ze spiskiem. Są już dwie śmierci, a nie jedna.
– Nie było żadnego spisku – nie zgodził się Reacher. – Gdyby wynajęła ludzi do mokrej roboty, czemu chciałaby zatrudnić mnie?
Walker wzruszył ramionami.
– Żeby trochę zamącić? Żeby odsunąć od siebie podejrzenia?
– Czy jest aż tak bystra?
– Chyba tak.
– Proszę to udowodnić. Pokazać, że zatrudniła kogoś. Ma pan przecież jej wyciągi bankowe. Proszę pokazać jakąś dużą wypłatę.
Walker skrzywił się i otworzył szufladę w biurku. Wyjął stos dokumentów finansowych: Niezależne Rachunki Powiernicze Greerów od l do 5, i zaczął je przyglądać strona po stronie. Potem przesunął dokumenty na drugą stronę biurka. Z jego twarzy nie dało się nic wyczytać.
Alice przejrzała je, przyglądając się kolumnie wypłat. Wielokrotnie pobierano pieniądze, ale sumy były niewielkie i przypadkowe.
– Zsumuj zeszły miesiąc – polecił Reacher. Dodała cyfry.
– Dziewięćset, okrągła suma.
Reacher kiwnął głową.
– Za dziewięćset dolarów nie zatrudni się kogoś, kto działa tak, jak widzieliśmy. Musimy z nią porozmawiać.
– Nie da rady – powiedział Walker. – Jest już w drodze do więzienia.
– Ona tego nie zrobiła – rzekł z naciskiem Reacher. – Jest niewinna.
– To czemu się przyznała?
Reacher zamknął oczy. Siedział przez chwilę nieruchomo.
– Nie miała wyjścia – oświadczył. – Ktoś ją zmusił.
– Kto?
Reacher otworzył oczy.
– Nie wiem, ale się tego dowiemy. Niech pan poprosi strażnika z dołu o kajet. Sprawdzimy, kto ją odwiedzał.
Twarz Walkera nadal nic nie wyrażała, podniósł jednak słuchawkę i wykręcił numer wewnętrzny. Poprosił, żeby przyniesiono mu zeszyt odwiedzin. Po trzech minutach zjawił się strażnik z zeszytem.
Walker przejrzał go i podał na drugą stronę biurka. Carmen Greer została przywieziona wczesnym rankiem w poniedziałek, a wywieziona przed dwiema godzinami do więzienia Teksańskiego Wydziału Karnego. W tym czasie poza Alice dwa razy odwiedziła ją tylko jedna osoba. O dziewiątej rano w poniedziałek i ponownie we wtorkowe południe złożyła jej wizytę zastępczyni prokuratora generalnego.
– Pierwsza wizyta to przesłuchanie wstępne, a następna zeznanie – wyjaśnił Walker.
Reacher zerknął jeszcze raz do zeszytu. Pierwsza wizyta pani prokurator trwała dwie minuty. Najwyraźniej Carmen nie chciała mówić. Druga rozmowa trwała dwanaście minut. Po niej zaprowadzono ją na górę, gdzie nagrano zeznanie.
– To wszystko? – spytał.
– Byty jeszcze telefony – odparł strażnik. – Przez cały poniedziałek i wtorkowy ranek.
– Kto do niej dzwonił?
– Jej adwokat.
– Jej adwokat? – zdumiała się Alice.
Mężczyzna przytaknął.
– Straszny upierdliwiec – dodał. – Ciągle musiałem ją prowadzać do telefonu.
– Kim byt ten adwokat? – spytała Alice.
– Nie mamy prawa pytać, proszę pani. To sprawy poufne. Rozmowa z adwokatem objęta jest tajemnicą.
– Mężczyzna czy kobieta?
– Mężczyzna.
– Ten sam za każdym razem?
– Tak sądzę. Mówił trochę ściszonym głosem.
Zapadła cisza. Walker skinął nieznacznie głową, co strażnik zrozumiał jako polecenie odejścia.
– Nic nam nie mówiła, że ma swojego przedstawiciela – powiedział Walker. – Twierdziła, że w ogóle nie chce reprezentacji.
– Mnie mówiła to samo – dodała Alice.
– Musimy się dowiedzieć, kim jest ten człowiek – postanowił Reacher. – Trzeba wydębić od telekomunikacji billing.
Walker potrząsnął głową.
– Nic z tego. Rozmowy z adwokatem są poufne.
Reacher wybałuszył oczy.
– Naprawdę pan sądzi, że to adwokat?
– A pan nie?
– No jasne, że nie. Jakiś gość ją zastraszył i zmusił do fałszywych zeznań. Niech się pan tylko zastanowi, Walker. Za pierwszym razem Carmen nie chciała gadać z pańską zastępczynią. A dwadzieścia siedem godzin później przyznała się do winy. Między tymi spotkaniami rozmawiała tylko przez telefon z tym gościem.
– Jakie groźby mogły ją zmusić do takich zeznań?
– Niech pan dzwoni do opieki społecznej – zażądał Reacher.
Hack Walker utkwił w nim wzrok.
– Nie domyśla się pan? Porwali dziecko.
Walker podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Kiedy ktoś odebrał po drugiej stronie, podał pełne imię i nazwisko Ellie, Mary Ellen Greer. Nastąpiła dłuższa przerwa. Potem Walker bardzo powoli odłożył słuchawkę.
– Nigdy o niej nie słyszeli.
Cisza. Walker zamknął oczy.
– No dobrze – powiedział zmęczonym głosem. – Tylko kogo powiadomić? Oczywiście policję stanową i FBI, bo chodzi o porwanie. Ale musimy działać błyskawicznie. Czas zawsze ma wielkie znaczenie w przypadku uprowadzenia. Chcę, żebyście natychmiast oboje wybrali się do hrabstwa Echo i wypytali o wszystko Rusty Greer. Rysopis i inne szczegóły.
– Rusty nie będzie z nami gadać – zauważył Reacher. – Jest do nas uprzedzona. Można wysłać tam szeryfa Echo.
– Żaden z niego pożytek. Na pewno o tej porze ma już nieźle w czubie. Sami musicie się tym zająć.
– Walker wyjął z pudełka dwie chromowane gwiazdy i rzucił je na biurko.
– Podnieście prawe dłonie – rzekł. – Powtarzajcie za mną.
Wymamrotał słowa jakiejś przysięgi. Reacher i Alice powtórzyli na tyle, na ile zrozumieli. Walker kiwnął głową.
– Teraz jesteście zastępcami szeryfa – oświadczył. – Rusty będzie musiała z wami gadać.
Reacher wpatrywał się w niego.
– Nadal można w ten sposób powoływać zastępców szeryfa?
– A czemu nie? – odparł Walker. – Jak to na Dzikim Zachodzie. No, to teraz w drogę. Muszę wykonać mnóstwo telefonów.
Reacher wziął swoją chromowaną odznakę i wstał. Znów po czterech i pół roku był oficjalnie stróżem prawa. Alice stanęła obok niego. Skierowali się do wyjścia.
– Wracajcie potem prosto do mnie! – zawołał jeszcze Walker. – No, powodzenia.
Osiem minut później znów siedzieli w żółtym garbusie i drugi raz tego dnia ruszyli na południe do Czerwonego Domu.
TELEFON odebrała kobieta. Nie musiała nic mówić, tylko słuchała. Gdy rozmówca rozłączył się, odłożyła słuchawkę.
– Dziś wieczorem – powiedziała.
– Co takiego?
– Dodatkowe zlecenie. W Pecos. Sytuacja się gmatwa. Znaleźli ciało Eugene’a.
– Cholera – zaklął wysoki mężczyzna. – Kto jest naszym celem?
– Nazywa się Jack Reacher. Jakiś niebieski ptak, były wojskowy. Mam jego opis. Jest też prawniczka, którą także musimy się zająć.
– Mamy ich załatwić, jednocześnie bawiąc się w niańkę?
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Tak jak było umówione, bawimy się w niańkę dopóki jest to możliwe, ale w przypadku nieprzewidzianych okoliczności, możemy z tego zrezygnować.
Mężczyźni spojrzeli po sobie. Ellie przyglądała im się z łóżka.