NIE wzięłam pana przypadkowo – wyznała Carmen Greer. Jej twarz nie wyrażała absolutnie nic.
– Więc po co? – zainteresował się Reacher.
– Szukałam kogoś takiego jak pan – odparła. – Wcześniej zabrałam już ponad dziesięciu innych autostopowiczów. Właśnie tym zajmuję się od miesiąca. Jeżdżę po zachodnim Teksasie, rozglądając się za facetami, których trzeba podwieźć.
– Dobra, Carmen – przerwał jej. – Wyjaśnij mi, co jest grane.
Zamilkła na chwilę.
– Potrzebuję twojej pomocy – powtórzyła.
– Widzisz mnie pierwszy raz w życiu.
– Faktycznie – odparła. – Ale ty się doskonale nadajesz.
– Niby, do czego?
– Czy miałeś do czynienia z adwokatami? – spytała. – Najpierw trzeba im słono zapłacić, a potem mówią, że nie mogą nic zrobić w twojej sprawie. W zeszłym miesiącu zatrudniłam czterech, ale mało mnie nie puścili z torbami.
– Przecież masz cadillaca.
– To samochód teściowej. Pożyczyła mi.
– Masz pierścionek z wielkim brylantem.
Posmutniała.
– Prezent od męża – wyjaśniła.
Spojrzał na nią.
– To czemu on ci nie pomoże?
– Nic z tego – odparła. – Szukałeś kiedyś prywatnego detektywa?
– Nigdy nie potrzebowałem takich usług. Sam byłem detektywem.
– Pojechałam aż do Austin. Facet powiedział, że może mi pomóc, ale potrzebuje sześciu ludzi i zaśpiewał dziesięć tysięcy dolarów na tydzień.
– No i co?
– Poczułam się przyparta do muru. Wpadłam w rozpacz. I wtedy przyszedł mi do głowy ten pomysł. Pomyślałam sobie, że jeśli będę zabierała autostopowiczów, w końcu któryś z nich okaże się odpowiednim człowiekiem, gotowym mi pomóc. Starannie dobierałam sobie pasażerów. Zabierałam tylko brutali i zbirów.
– Wielkie dzięki, Carmen – rzucił Reacher.
– Nie zrozum mnie źle – poprosiła. – Nie mam nic złego na myśli.
– Ale po co się narażałaś?
– Musiałam zaryzykować. Miałam nadzieję, że może trafię na kowboja z rodeo albo robotnika z pól naftowych. Jakiegoś bezrobotnego, nieokrzesanego twardziela, który chętnie zarobi parę groszy, bo nie mogę zbyt wiele zapłacić. Co w tym złego?
– Tymczasem, Carmen, cała ta historia wygląda mi naprawdę ma ło zachęcająco.
Znów zamilkła.
– Z każdym rozmawiałam – podjęła za chwilę – ale żaden nie wydał mi się odpowiedni. Dopiero ty się nadajesz. Jesteś moją ostatnią deską ratunku. Były gliniarz wojskowy, bez zobowiązań – nie mogłam trafić lepiej.
– Ale ja nie szukam pracy, Carmen.
Kiwnęła głową radośnie.
– Domyśliłam się. Tym lepiej. To będzie czysta sprawa, prawda? Pomoc dla samej pomocy. Żadnego wyrachowania. Do tego twoja przeszłość. Zobowiązuje cię.
Utkwił w niej wzrok.
– Wcale nie.
– Byłeś żołnierzem – przypomniała. – A także policjantem. Twoim obowiązkiem było pomagać ludziom. Właśnie tym zajmują się gliny, prawda?
– Jeśli szukasz gliniarza, zgłoś się do szeryfa.
Potrząsnęła głową.
– Nie. Nie mogę.
Reacher już nic nie powiedział. Zaczęła szybko mrugać, jakby się miała zaraz rozpłakać. Jakby gorzko rozczarowana nim, a może sa mą sobą.
– Pewnie myślisz, że jestem postrzelona.
Obrócił głowę i dokładnie się jej przyjrzał. Silne szczupłe nogi; mocne szczupłe ramiona; kosztowna sukienka. Miała zadbane, ładnie uczesane włosy oraz wypielęgnowane, pomalowane paznokcie. Inteligentna twarz elegantki, zmęczone oczy.
– Ale nie jestem – powiedziała i spojrzała na niego.
Było coś takiego w jej twarzy. Może to wdzięk. A może rozpacz czy desperacja.
– Marzyłam o tej chwili od miesiąca. Plan był szalony i pewnie myślisz, że mi rozum odjęło.
Długo nic nie mówił. Mijały minuty. Myślał o Lubbock. Mógł sobie teraz siedzieć u boku jakiegoś sympatycznego tirowca i słuchać razem z nim w radiu rock and rolla. Ale równie dobrze mógł siedzieć posiniaczony i pokrwawiony w celi na komisariacie, z aktem oskarżenia i terminem rozprawy.
– Zacznijmy jeszcze raz – zaproponował. – Opowiedz mi wszystko. Najpierw jednak napiłbym się kawy. Czy jest tu gdzieś w okolicy lokal, gdzie podają dobrą kawę?
– Chyba tak – powiedziała. – O ile sobie przypominam, jakąś godzinę drogi stąd.
– Więc jedźmy tam na małą czarną.
DZIEWIĘĆDZIESIĄT kilometrów na południowy zachód od Abilene, przy nieuczęszczanej bocznej drodze, crown victoria czekała spokojnie na poboczu. Kierowca odgiął maksymalnie lusterko, by mieć przed oczami całą drogę z tyłu. Widział wszystko jak na dłoni na odległość co najmniej półtora kilometra, aż do miejsca, gdzie asfalt zlewał się z niebem w srebrzystym połyskującym mirażu. Kierowca nie spuszczał z oczu tego blasku w oddali, oczekując, aż przetnie go niewyraźny zarys sylwetki samochodu.
Wiedział, jaki to ma być samochód. Byli dobrze poinformowani. Miał się pojawić biały mercedes, a za jego kierownicą mężczyzna podążający na spotkanie, na które musiał się stawić. Znali godzinę spotkania, wiedzieli, gdzie ma się odbyć, tak więc po prostych wyliczeniach mieli jasność, że godzina zero już blisko.
– Bierzmy się do roboty – odezwał się kierowca.
Wziął od kobiety czapeczkę baseballową, jedną z trzech, które kupili od ulicznego sprzedawcy pamiątek na Hollywood Boulevard. Była granatowa z białym napisem FBI naszytym z przodu. Kierowca naciągnął daszek nisko na czoło i nie spuszczał lusterka z oczu.
– W samą porę – powiedział.
Biały kształt ukazał się na horyzoncie i mknął ku nim jak ryba, która wyskoczyła z wody. Zarys nabrał ostrych kształtów i zbliżał się szybko. W końcu biały mercedes przejechał obok nich z rykiem silnika, crown victoria ruszyła za nim. Zabójcy znów byli w swoim żywiole.
Kierowca mercedesa zauważył za sobą w lusterku migające światła forda. Dwie osoby w czapkach z daszkiem na przednich siedzeniach. Spojrzał na szybkościomierz, który wskazywał sto czterdzieści pięć. Oblał się zimnym potem, poczuł kłucie w klatce piersiowej. „Cholera”. Zdjął nogę z gazu, zastanawiając się nad taktyką. Pokora? A może: „Nie wiecie, kim ja jestem!”.
Ford zrównał się z nim. Kiedy zwolnił, zobaczył trzy osoby, w tym jedną kobietę. Samochód był uzbrojony w gąszcz anten. Nie mieli jednak koguta ani syreny. To nie byli chłopcy radarowcy. Kierowca dał mu znak, żeby zjechał na pobocze. Kobieta przycisnęła legitymację do szyby. Pięciocentymetrowe litery: FBI. Na czapkach też napisy FBI. Rozluźnił się trochę. FBI nie zatrzymywało za szybką jazdę. To musi być coś innego. Może jakaś kontrola ze względów bezpieczeństwa. Zatrzymał pojazd, wóz FBI stanął tuż za nim.
– Pan Eugene? – odezwała się kobieta. – Al Eugene, zgadza się?
Kierowca mercedesa otworzył drzwi i wysiadł.
– Czym mogę pani służyć?
– Czy może nam pan poświęcić pięć minut? – poprosiła. – Niedaleko przy drodze czeka zastępca szefa FBI, chce z panem mówić. To pilna sprawa, jak sądzę, bo inaczej nie niepokoilibyśmy pana, coś niezwykłej wagi, ponieważ nie chciano nam nic powiedzieć.
Eugene spojrzał na zegarek.
– Jestem umówiony na ważne spotkanie – wyjaśnił.
Kobieta kiwnęła głową.
– Wiemy, proszę pana. Pozwoliliśmy sobie zadzwonić w pańskim imieniu i przełożyć owo spotkanie na później.
Eugene wzruszył ramionami.
– Czy mogę zobaczyć pani legitymację?
Kobieta podała mu etui. Po zewnętrznej stronie pod mlecznym plastikiem widniała legitymacja FBI ze zdjęciem kobiety. Podobnie jak większość Amerykanów, Eugene nigdy nie widział legitymacji FBI.
Byt przekonany, że właśnie patrzy na pierwszą w życiu.
– Gdzieś przy tej drodze? – spytał. – To pojadę za waszym wozem.
– Pojedzie pan naszym samochodem – wyjaśniła kobieta. – Po drodze jest punkt kontrolny i niezbyt przyjaznym okiem patrzą tam na cywilne wozy. Przywieziemy tu pana z powrotem.
Eugene znów wzruszył ramionami.
– W porządku.
Ruszyli do crown victorii. Kierowca otworzył przed Eugene’em drzwi dla pasażera z przodu.
– Proszę, niech pan wsiada – powiedział. – Uznano pana za VIP a gdybyśmy posadzili VIP-a na tylnym siedzeniu, nieźle byśmy za to oberwali.
Eugene zajął miejsce z przodu. Mężczyzna zamknął za nim drzwi i siadł za kierownicą. Wysoki blondyn oraz kobieta zajęli tylne siedzenia. Crown victoria wjechała na asfalt. Przyspieszyli do około dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Nad drogą pięć czy sześć kilometrów przed nimi unosił się tuman kurzu. Kierowca zwolnił, szukając skrętu, który wypatrzył pół godziny wcześniej. W końcu go dostrzegł, przejechał przez pobocze po drugiej stronie jezdni, minął zagłębienie terenu, przez które droga biegła jak grobla. Potem zjechał na prawo i zatrzymał się tuż za krzakami na tyle wysokimi, by skryć samochód. Mężczyzna oraz kobieta na tylnym siedzeniu wyjęli pistolety, nachylili się do przodu i przyłożyli lufy do karku Eugene’a.
Kierowca spokojnie wysiadł z pojazdu i podszedł do drzwi pasażera z pistoletem w dłoni. Otworzył je i przyłożył lufę Eugene’owi do gardła.
– Wysiadaj – rozkazał. – Tylko spokojnie.
– Coo? – Tylko tyle zdołał z siebie wydusić Eugene i wysiadł.
– Odejdź od samochodu – poleciła kobieta.
Eugene rozejrzał się dookoła, na ile śmiał obrócić głowę, i odszedł od samochodu. Jeden krok, dwa, trzy. Kobieta kiwnęła głową.
– Al! – zawołała.
Obaj jej partnerzy odskoczyli wielkimi susami na boki. Eugene odwrócił głowę w stronę kobiety, która go zawołała po imieniu. Przestrzeliła mu prawe oko. Runął na ziemię jak długi, z rozrzuconymi bezładnie kończynami.
Mężczyźni zaciągnęli ciało Eugene’a w krzaki. Znaleźli wśród nich wąską szczelinę w wapieniu, pęknięcie w skale, w które można włożyć bokiem nieboszczyka. Tak manewrowali zwłokami, aż w szczelinie znalazła się noga oraz ręka, za które je trzymali. Wtedy puścili trupa. Zakleszczył się między skałami dwa metry niżej.
Plamy krwi już zaczęły przysychać. Nagarnęli na nie nogami ziemię i zamietli miejsce zajścia gałęzią jadłoszynu, żeby zatrzeć ślady butów. Wsiedli do crown victorii, kierowca cofnął się, zawrócił obok krzaków, przejechał przez obniżenie terenu, wjechał pod górkę i znalazł się z powrotem na drodze.
– MAM córkę – powiedziała Carmen Greer. – Chyba ci już zresztą mówiłam.
– Powiedziałaś tylko, że jesteś matką – zauważył Reacher.
Kiwnęła głową, trzymając w dłoniach kierownicę.
– To słodka dziewczynka. Ma sześć i pół roku. Nazwali ją Mary Ellen. W zdrobnieniu Ellie.
– Niby kto ją nazwał?
– Rodzina mojego męża. Greerowie, klan od dawna mieszkający w hrabstwie Echo.
– Oni nazwali twoją córkę?
– Znalazłam się w dość niezręcznej sytuacji. Jesteśmy niecałe siedem lat po ślubie. Dodaj sobie dwa do dwóch, a zrozumiesz, czemu niewiele miałam do powiedzenia w tej sprawie.
– Jacy oni są?
– Łatwo zgadnąć – powiedziała. – Z dziada pradziada Teksańczycy, od dawna potentaci naftowi, choć przetrwonili wiele pieniędzy, nie mało im jeszcze zostało. Ojciec zmarł jakiś czas temu; matka wciąż żyje; mają dwóch synów. Mój mąż to ten starszy, ma na imię Slup, tak jak jednomasztowy żaglowiec.
– Slup? – zdumiał się Reacher. – A jak ma na imię ten drugi? Jacht? Holownik? A może liniowiec?
– Robert – odparła. – Mówią na niego Bobby.
– Slup – powtórzył Reacher. – Pierwsze słyszę.
– Poznałam go w Kalifornii – wyjaśniła. – Studiowaliśmy razem na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles.
– A więc z dala od rodzinnego gniazda – zauważył Reacher.
– Właśnie. Dochodzę do wniosku, że tylko tam los mógł nas złączyć.
Przerwała na chwilę i zmrużyła oczy w blasku słońca, wypatrując czegoś w oddali.
– Oto nasz bar – powiedziała. – Dadzą nam kawy.
Bar stał samotnie przy drodze pośrodku czterystu metrów kwadratowych klepiska, które służyło za parking. Reacher otworzył drzwi auta. Buchnął w niego żar jak z pieca. Zaczekał na Carmen, s następnie ruszył pół kroku za nią, by móc się jej przyjrzeć. Pochyliła głowę, jakby nie chciała, żeby ktokolwiek ją oglądał. Brzeg sukienki opadł przyzwoicie na wysokość kolan. Szła z niezwykłą gracją, jak tancerka, prościutkie plecy, gładko wygolone nagie łydki.
Wewnątrz baru panował chłodek. Reacher zaprowadził Carmen do boksu po przeciwległej stronie sali. Poślizgnął się na lepkim winylu i odchylił głowę, by owiał go zimny strumień powietrza z sufitu. Kiedy Carmen usiadła naprzeciwko, po raz pierwszy spojrzał jej prosto w oczy. Miała zjawiskowe ciemne oczy z długimi rzęsami oraz wysokie kości policzkowe, które okalały gęste kruczoczarne włosy, połyskujące granatowo w świetle. Usta jak pączek róży, delikatnie umalowane szminką. Jedwabista gładka skóra w kolorze słabej herbaty lub ciemnego miodu pulsowała wewnętrznym blaskiem. Była znacznie jaśniejsza niż ogorzałe ramiona Reachera, jednak to on był biały, a ona kolorowa.
– Do kogo podobna jest Ellie? – spytał.
– Do nich.
Kelnerka przyniosła wodę z lodem, przygotowała ołówek i bloczek, zadarła brodę, ale nie odezwała się ani słowem. Carmen zamówiła mrożoną kawę, Reacher zaś gorącego szatana.
– Wcale nie wygląda na moją córkę – powiedziała Carmen. – Różowiutka skóra, blond włoski, jest trochę pyzata. Za to ma moje oczy.
– Szczęściara z tej Ellie – zauważył Reacher.
Uśmiechnęła się przelotnie.
– Dzięki. Pragnę, by szczęście nadal jej dopisywało.
Kelnerka przyniosła napoje i odeszła bez słowa.
– Prosiłeś, żebym zaczęła od początku – odezwała się Carmen – niech, więc tak będzie. Musisz zrozumieć, że kiedyś kochałam Slupa. Był taki silny i przystojny, wciąż uśmiechnięty. Poza tym byliśmy młodzi, w Los Angeles wszystko wydaje się możliwe.
Zamilkła, wyłuskując z opakowania słomkę.
– Chcę ci wyjaśnić, skąd pochodzę – ciągnęła. – Nie byłam jakąś tam zahukaną Meksykanką, która martwiła się, że rodzina białych nie zechce jej przyjąć do swojego klanu. Niepokoiłam się, czy moja rodzina zaakceptuje tego gringo. Pochodzę z Nepa, gdzie nasza rodzina posiada czterysta hektarów ziemi pod uprawę winorośli; mieszkamy tam od wieków; byliśmy zawsze najbogatszymi ludźmi, jakich znałam. Najbardziej wykształconymi. Zatrudnialiśmy do roboty białych. Niepokoiłam się, więc, co rodzina powie na to, że wychodzę za jednego z nich.
Popijał kawę.
– I jak zareagowali?
– Oszaleli z wściekłości. – Wypiła łyk kawy. – Byłam w ciąży, co tylko pogorszyło sprawę. Moi rodzice to niezwykle religijni ludzie, więc ostatecznie wyrzekli się mnie.
– I co zrobiłaś?
– Wzięliśmy ślub. Przez kilka miesięcy mieszkaliśmy w Los Angeles, ukończyliśmy studia, nie przenosiliśmy się do ósmego miesiąca ciąży. Slup nie mógł jednak znaleźć pracy. W końcu zauważyłam, że niespecjalnie się stara. Wcale nie zamierzał się nigdzie zatrudnić. Cztery lata studiów potraktował jak jedną wielką zabawę, w końcu postanowił wrócić na łono rodziny i przejąć interesy tatusia. Byłam przeciwna. Wydawało mi się, że powinniśmy stanąć na własnych nogach, zacząć wszystko od podstaw – nowe pokolenie z dwóch różnych rodów. Poświęciłam wiele dla naszego małżeństwa i uważałam, że on też powinien się wyrzec pewnych rzeczy. Okropnie się kłóciliśmy. Nie mogłam pracować w tak zaawansowanej ciąży, więc nie miałam swoich pieniędzy. W końcu doszło do tego, że nie stać nas było nawet na czynsz, przyjechaliśmy więc tu, do Teksasu, i zamieszkaliśmy w ogromnym starym domiszczu wraz z jego rodzicami i bratem, gdzie tkwię do dziś.
– I co dalej? – dopytywał Reacher.
Spojrzała mu prosto w oczy.
– Czułam się tak, jakby ziemia się pode mną rozstąpiła, bym wpadła w piekielną otchłań. Przez całe życie traktowano mnie jak księżniczkę, a tu nagle zaczęto mną pomiatać jak szmatą. Nienawidzili mnie, bo byłam kolorową dziwką, która uwiodła im ukochanego synalka. Byli dla mnie do obrzydzenia uprzejmi, jak się domyślam, chcieli, żeby Slup zmądrzał i sam mnie porzucił.
– On cię jednak nie rzucił.
Spuściła wzrok.
– Nie – przyznała. – Nie rzucił mnie. Za to zaczął mnie bić. Pierwszy raz uderzył mnie, kiedy byłam w ciąży z Ellie. Walnął mnie w twarz, aż pękła mi warga. Ale natychmiast zaczął się kajać. Sam mnie zawiózł na pogotowie, a przez całą drogę błagał, żebym mu przebaczyła i nikomu nie mówiła o tym, co się stało. Ponieważ naprawdę było mu wstyd, przyjęłam przeprosiny. Nie miałam kiedy z nim spokojnie porozmawiać, ho natychmiast po przyjeździe do szpitala zaczęłam rodzić i odwieziono mnie na porodówkę. Następnego dnia na świat przyszła Ellie.
Reacher obserwował jej twarz,
– I co było potem?
– Przez tydzień panował spokój. Ale znów zaczął mnie bić. Zbyt wiele uwagi poświęcałam dziecku, nie miałam ochoty na seks, bo bolały mnie szwy. Oznajmił mi, że po ciąży utyłam i zbrzydłam. Sprawił, że w to uwierzyłam. I wierzyłam bardzo długo. Przez dwa lub trzy lata wciąż uważałam, że to była moja wina i starałam się poprawić.
– Co na to jego rodzina?
Odsunęła od siebie na wpół wypitą szklankę.
– Nic o tym nie wiedzieli – powiedziała. – Wkrótce zmarł jego ojciec, co zaogniło sytuację. Był jedynym sensownym członkiem rodziny. Teraz została już tylko matka i brat. On jest wstrętny, a z niej praw dziwa jędza. Wciąż nic nie wiedzą. Bije mnie w tajemnicy przed nimi. Dom jest prawie wielkości bloku mieszkalnego. To wszystko bardzo zagmatwane. Duma nie pozwala Slupowi przyznać się do błędu, że oni mieli rację, a im bardziej mnie nie trawią, tym usilniej on udaje, że mnie kocha. Wodzi ich za nos. Kupuje mi prezenty. Słyszeli, że marzę o koniu, więc kupił mi wierzchowca, by pokazać im, jaki jest wielkoduszny – naprawdę jednak jazda konna to doskonałe wytłumaczenie moich siniaków. Każe mi mówić, że spadłam. Wiedzą, że dopiero zaczynam. A to wiele tłumaczy w kowbojskiej okolicy – siniaki i połamane kości.
– Łamał ci kości?
Kiwnęła głową.
– Żebra. Lewą rękę. Obojczyk. Szczękę. Musiałam sobie wstawić trzy sztuczne zęby.
– Czemu wciąż mieszkasz z nimi? Czemu nie rzuciłaś tego wszystkiego w diabły?
Westchnęła i odwróciła głowę.
– Nie umiem tego wyjaśnić – wyszeptała. – Nie wiesz, jak to jest. Brakowało mi wiary w siebie. Właśnie urodziło mi się dziecko i nie miałam grosza przy duszy Ani złamanego szeląga. Nie miałam przyjaciół. Obserwowali mnie przez cały czas. Nawet rozmowy telefoniczne odbywały się pod ich bacznym okiem.
Nie odezwał się. Podniosła oczy i spojrzała na niego.
– Nie mogłam odejść, porzucając Ellie. Slup zaproponował mi, że jeśli dziecko zostanie z nim, dostanę odprawę i będę mogła pojechać gdziekolwiek zechcę. Nie potrafiłam zdobyć się na taki krok, więc wciąż mnie bije. Dzień w dzień.
Spojrzał na nią, przyglądał się jej dłoniom, ramionom, szyi, twarzy. Dekolt sukienki przesunął się, przez co dostrzegł niewielkie zgrubienie na obojczyku. Kiedyś był złamany, nie ma wątpliwości. Ale siedziała prosto jak struna, z wysoko uniesioną głową i buńczucznym błyskiem w oku, taka postawa świadczyła o czymś.
– Codziennie cię bije?
Zacisnęła powieki.
– Nieomal codziennie. To znaczy nie dosłownie. Ale zwykle trzy, cztery razy w tygodniu. Mnie się wydaje, że codziennie.
Nie odzywał się przez dłuższą chwilę, patrząc jej prosto w oczy.
– Zmyślasz – orzekł.
Carmen odwróciła się w stronę okna. Czerwone plamy pojawiły jej się na policzkach. Złość, pomyślał. A może zakłopotanie.
– Czemu tak sądzisz?
– Dowody rzeczowe – odparł. – Nie masz żadnych siniaków na ciele. Masz nietkniętą skórę. Poruszasz się bez kłopotu, nic cię nie boli. Nie jesteś zesztywniała ani obolała.
Kiwnęła głową.
– Bił mnie pięć lat, jak ci mówiłam. Ale potem się skończyło, półtora roku temu. Musiałam opowiedzieć ci wszystko od początku, bo chciałam, żebyś mnie wysłuchał.
Spojrzał jej prosto w twarz.
– No dobrze, przecież słucham.
– Ale czy mi pomożesz?
– Niby, w czym?
Nie odezwała się. Wobec tego spytał:
– Jak to odczuwałaś? Bicie. Fizycznie.
Zamyśliła się.
– To zależy od części ciała.
Kiwnął głową. Wiedziała na podstawie doświadczeń, że w różnych miejscach odczucia są różne.
– Brzuch – powiedział.
– Dużo wymiotowałam, także krwią.
Znów potakująco skinął głową. Wiedziała, jak to jest otrzymywać ciosy w brzuch.
– I co takiego się wydarzyło? Czemu przestał?
Zawiesiła głos, jakby przelękniona, że ktoś może na nią patrzeć.
– Wyjdźmy stąd – poprosiła. – Czeka nas długa droga.
– Mam z tobą jechać?
– Myślałam, że pojedziesz. Błagam, me odmawiaj mi, Reacher. Przynajmniej wysłuchaj mojej opowieści do końca i wówczas podejmiesz decyzję. Mogę cię zostawić w Pecos, jeśli nie będziesz chciał jechać ze mną do Echo.
– Okay – zgodził się.
– Dzięki – powiedziała.
Nie odezwał się.