OBSERWATORZY zbierali się kolejno, według wypracowanego przez poprzednie pięć razy schematu. Jeden z mężczyzn podjechał pick-upem do domu chłopaka. Potem pojechali do domu drugiego mężczyzny, gdzie dowiedzieli się, że ustalony porządek uległ zmianie.
– Właśnie otrzymałem telefon – wyjaśnił im. – Mamy się osobiście wybrać do Coyanosa Draw po nowe instrukcje.
– Kto tam będzie? – spytał pierwszy mężczyzna.
– Chyba nie on?
– Nie. Jacyś nowi ludzie, z którymi mamy pracować.
Pierwszy mężczyzna wzruszył ramionami.
– Nie mam nic przeciwko.
– Do tego nam zapłacą – dodał drugi.
– Tym lepiej – powiedział pierwszy.
Drugi mężczyzna wcisnął się do pick-upa, zatrzasnął drzwi i ruszyli na północ.
BYŁO już skwarnie, kiedy Reacher obudził się nazajutrz rano. Uniósł rękę i spojrzał na zegarek. Dziesięć po szóstej. Wziął prysznic, potem ubrał się, zszedł po schodach i wyszedł na zewnątrz.
Udał się do stajni, rozejrzał po pomieszczeniu, zastanawiając się, jakiej pracy mogą od niego oczekiwać. Konie trzeba nakarmić, gdzieś, więc musi być schowana pasza. Znalazł oddzielne pomieszczenie, gdzie piętrzyły się stosy worków. Wielkie pergaminowe torby z nadrukiem specjalizującego się w końskiej paszy dostawcy z San Angelo.
Kiedy skończył rozpoznanie, wyszedł ze stajni. Bobby Greer akurat schodził z ganku. Niósł strzelbę.
– Właśnie po ciebie szedłem – powiedział. – Potrzebuję kierowcy.
– Po co? – spytał Reacher. – Gdzie się wybierasz?
– Na polowanie. Pick-upem. Ty będziesz kierował, a ja sobie trochę postrzelam.
– Będziesz strzelał z samochodu?
– Zaraz ci pokażę.
Podszedł do garażu i przystanął przy pick-upie. Miał pałąk zabezpieczający umocowany do platformy.
– Opieram się tu na tym pałąku – powiedział. – Moje pole rażenia ma trzysta sześćdziesiąt stopni.
– Strzelasz w czasie jazdy?
– Na tym właśnie polega cała frajda. To pomysł Slupa. Niezły jest w te klocki.
– Na co polujecie?
– Na pancerniki. Jadłeś już mięso pancernika?
Reacher potrząsnął głową.
– Niezłe żarcie – powiedział Bobby. – Kiedy mój dziadek był jeszcze chłopcem, w czasach kryzysu, nie było tu właściwie nic innego do jedzenia. Teraz ci porąbani ekolodzy objęli ten gatunek ochroną. Ale to moja ziemia, więc strzelam, do czego chcę. Taką mam zasadę.
– To niezgodne z prawem – zauważył Reacher. – Poza tym nie lubię polowań.
– Pracujesz tu, Reacher, więc będziesz robił, co ci każemy.
– Musimy ustalić pewne rzeczy, nim zacznę pracę.
– Niby co?
– Wynagrodzenie.
– Dwie stówy tygodniowo – powiedział Bobby. – Może być?
Już dawno nie pracował za dwieście dolców tygodniowo. Ale przecież nie chodziło mu o zarobek.
– W porządku – zgodził się.
– Będziesz wykonywał wszystkie polecenia Josha i Billy’ego.
– Dobra – powtórzył Reacher. – Ale nie zabiorę cię na polowanie. Teraz ani nigdy. Nie pozwala mi na to sumienie.
Bobby nie odzywał się przez dłuższą chwilę.
– Już ja znajdę sposoby, żeby cię trzymać z dala od niej. Codziennie wymyślę ci inne zajęcie.
– Będę w stajni – rzucił Reacher i odszedł.
Ellie przyniosła mu tam talerz jajecznicy na śniadanie.
– Mama przypomina o lekcji jazdy konnej. Chce, żebyś na nią czekał w stajni po lunchu.
Potem pobiegła do domu, nie mówiąc już nic więcej.
COYANOSA Draw był to strumień niosący wodę spływającą z Gór Davisa do rzeki Pecos, która z kolei wpadała do Rio Grande płynącej wzdłuż granicy z Meksykiem. Niewiele osób mieszkało w tych stronach. Porozrzucane farmy stały w dużej odległości od siebie, z dala od wszystkiego. Na Jednej z farm był stary, szary dom, a obok niego pusta stodoła.
W stodole stała crown victoria z włączonym silnikiem, żeby działała klimatyzacja. Zewnętrzne schody stodoły prowadziły na strych, na ich szczycie znajdowały się drzwi, a przed nimi niewielki podest. Kobieta zajęła miejsce na podeście, skąd doskonale widziała wijącą się ku niej drogę. Dostrzegła pick-upa obserwatorów, gdy zbliżyli się na odległość trzech kilometrów. Upewniwszy się, że są sami, zeszła na dół i dała znać pozostałym.
Wysiedli z samochodu i czekali w upale. Kiedy pick-up wyłonił się zza rogu stodoły i zwolnił na podwórku, skierowali kierowcę do budynku. Jeden z nich uniósł kciuki, żeby zatrzymać wóz. Podszedł do okna kierowcy pick-upa, jego partner zaś znalazł się z drugiej strony wozu.
Kierowca pick-upa zgasił silnik i wyluzował się. Ludzka natura. Koniec szybkiej jazdy na tajemnicze rendez-vous, ciekawość nowych poleceń, perspektywa dużej gotówki. Opuścił szybę. Pasażer z drugiej strony zrobił to samo. Za moment obaj zginęli, trafieni w bok głowy nabojami kaliber 9 mm. Chłopak siedzący między nimi żył raptem sekundę dłużej, oba policzki miał spryskane krwią, notatnik kurczowo zaciśnięty w dłoniach.
CARMEN sama przyniosła Reacherowi na lunch potrawę z pancernika. Wyraźnie spięta, wyszła szybko bez słowa. Skosztował. Mięso było słodkawe, ale nic szczególnego. Zostało pokrojone i posiekane, zmieszane z ziołami oraz fasolą i doprawione ostrym sosem chili. Jadał gorsze rzeczy, a ponieważ doskwierał mu głód, nie był wybredny. Kiedy odnosił talerz do kuchni, napotkał Bobby’ego na schodach ganku.
– Koniom potrzeba więcej paszy – zawołał. – Pojedziesz po nią razem z Joshem i Billym dziś po południu. Po sjeście.
Reacher kiwnął głową i skierował się do kuchni. Podał brudny talerz służącej i podziękował za posiłek. Potem udał się do stodoły, gdzie przysiadł na beli słomy.
Carmen zjawiła się po dziesięciu minutach, ubrana w dżinsy i bawełniany bezrękawnik, w ręku trzymała torebkę. Wydała mu się drobna i wylękniona.
– Bobby nie wie, że to ty dzwoniłaś do urzędu skarbowego – powiedział. – Podejrzewa, że brat wpadł przypadkowo przez jakąś wtyczkę. Może Slup myśli tak samo.
Potrząsnęła głową.
– Slup wie, jak było.
– Powinnaś brać nogi za pas. Masz czterdzieści osiem godzin.
– Nie mogę.
– Powinnaś – nalegał. – To okropne miejsce.
Uśmiechnęła się gorzko.
– Mnie to mówisz?
Zawiesiła torebkę na gwoździu, przygotowała dwa konie cztery razy szybciej niż jemu zajęto osiodłanie klaczy i wyprowadziła jego konia z boksu. Był to jeden z wałachów. Przejął od niej wodze.
– Wyprowadź go na zewnątrz – poleciła.
– Nie powinniśmy przypadkiem włożyć skórzanych spodni i specjalnych rękawiczek?
– Czyś ty z byka spadł? Nie nosimy tu takiego rynsztunku ze względu na upał.
Sama zamierzała wziąć mniejszą klacz. Zdjęła torebkę z gwoździa, włożyła ją do torby przy siodle i w ślad za nim wyprowadziła swoją klacz.
– No dobrze, spróbuj tak.
Stanęła przy lewym boku klaczy i włożyła lewą nogę w strzemię. Chwyciła za łęk lewą ręką i wskoczyła na siodło. Zrobił to samo, co ona, i nagle znalazł się w siodle.
– Teraz zaczep wodze o łęk lewą dłonią i uderz lekko piętami. Uderzył raz i koń ruszył z miejsca.
– Dobrze – pochwaliła. – Będę szła przodem, a ty za mną. On jest dość posłuszny.
Carmen mlasnęła językiem i uderzyła piętami, jej koń sunął płynnie, wyprzedził wałacha i minął dom.
Ruszył w ślad za nią przez bramę, na drugą stronę drogi. Był tam próg o wysokości trzydziestu centymetrów prowadzący na wapienną płytę skalną. Dalej teren podnosił się o około piętnaście metrów. Na wschód i zachód biegły głębokie szczeliny, widać też było wypłukane dziury wielkości leja po pocisku. Konie starały się omijać przeszkody.
– Daleko jedziemy? – zawołał.
– Za to wzniesienie do wąwozu.
Powierzchnia wapienia stawała się coraz gładsza i tworzyła wciąż szersze półki. Przyhamowała swoją klacz, by mógł się z nią zrównać. Jego wierzchowiec jednak snuł się noga za nogą, nadal, więc był za jej plecami. Nie widział jej twarzy.
– Bobby powiedział mi, że sprowadziłaś do domu jakiegoś faceta, a on kazał Joshowi i Billy’emu zrobić z nim porządek.
Nie odzywała się.
– Poznałam w Pecos pewnego gościa – powiedziała w końcu. – Jakiś rok temu. Mieliśmy romans.
– Więc go tu przywiozłaś?
– To byt jego pomysł. Wydawało mu się, że zdobędzie pracę i będzie blisko mnie. Wszystko szło po naszej myśli przez dwa tygodnie, a potem Bobby nas przyłapał.
– I co się stało?
– Skończyło się. Facet wyjechał. Widziałam go jeszcze raz w Pecos. Był wystraszony. Nie chciał ze mną rozmawiać.
– Czy Bobby powiedział Słupowi?
– Obiecywał, że nie piśnie słowa, ale to łgarz. Podejrzewam, że wszystko mu wypaplał.
Wspięli się na szczyt wzniesienia. Stok przed nimi znów łagodnie opadał. Odjechali jakieś półtora kilometra od Czerwonego Domu i zabudowań gospodarczych.
Skierowała klacz w dół ku wyschniętemu wąwozowi o płaskim dnie, które tworzyły skały i piasek. Nim jego koń dotarł do wąwozu, ona już wyskakiwała z siodła. Wałach zatrzymał się obok klaczy i Reacher zeskoczył na ziemię.
Zaprowadziła konie na skraj wąwozu, gdzie przycisnęła końce lejców wielkim kamieniem. Otworzyła torbę przy siodle, wyjęła z niej torebkę, w której, jak się okazało, schowała pistolet.
– Pokaż mi, jak się z tym obchodzić – poprosiła.
Był to automatyczny pistolet Lorcin L-22 z sześciocentymetrową lufą, chromowanym szkieletem oraz wymodelowaną, plastikową rękojeścią, która imitowała różową macicę perłową.
– Masz pozwolenie? – spytał.
Kiwnęła głową.
– Wypełniłam odpowiednie dokumenty.
Wyjęła niewielkie pudełko z torebki i podała mu je. Zawierało naboje kaliber 5,6 mm. Około pięćdziesięciu sztuk.
– Pokaż mi, jak się ładuje – powiedziała.
Potrząsnął głową.
– Powinnaś go tu zostawić, Carmen. Nie wolno ci trzymać broni w pobliżu Ellie.
– To moja decyzja – odparła. – Od ciebie oczekuję, żebyś mnie nauczył posługiwać się bronią. Będę się czuła bezpieczniej.
Wzruszył ramionami.
– Jak chcesz. Ale pistolety są niebezpieczne, więc bądź ostrożna. Położył lorcina płasko na dłoni.
– Dwie uwagi – powiedział, – Lufa jest bardzo krótka, tylko sześć centymetrów. Broń jest wskutek tego mało celna. Oznacza to, że strzelając, musisz być blisko celu. Jeśli strzelisz z tego pistoletu z przeciwnej strony pokoju, trafisz jak kulą w płot.
– W porządku.
– A teraz spójrz.
Wyjął magazynek i włożył do niego dziewięć nabojów. Wsadził magazynek i umieścił pierwszy nabój w komorze. Wyjął ponownie magazynek i włożył z dołu jeszcze jeden nabój. Umieścił magazynek na miejscu, przeładował i zabezpieczył broń.
– Broń przeładowana i zabezpieczona – wyjaśnił. – Musisz zrobić dwie rzeczy. Odbezpieczyć broń i nacisnąć spust dziesięć razy.
Przekazał jej pistolet.
– Spróbuj – polecił. – Odbezpiecz i strzelaj.
Odbezpieczyła broń lewą ręką. Potem wycelowała prawą, zamknęła oczy i nacisnęła spust. Pistolet skoczył jej w dłoni i skierował się w dół.
Trzy metry od jej stóp odprysnął kawałek skały i uniósł się kłąb pyłu.
– Zabezpiecz go.
Przesunęła odpowiednią dźwignię. Zdjął koszulę przez głowę, odszedł pięć metrów na południe, powiesił ją na skale i rozprostował, by przypominała tułów człowieka. Wrócił i stanął za kobietą.
– A teraz strzelaj w moją koszulę – rozkazał. – Celuj w tułów.
Uniosła pistolet, ale natychmiast go opuściła.
– Nie mogę tego zrobić. Nie chcesz chyba, żebym ci podziurawiła koszulę.
– Ryzyko jest naprawdę niewielkie – powiedział. – Spróbuj.
Odbezpieczyła broń. Wycelowała, zamknęła oczy i strzeliła. Chybiła o całe sześć metrów.
– Nie zamykaj oczu – zwrócił jej uwagę Reacher. – Pomyśl sobie na przykład, że jesteś wściekła na koszulę, wyceluj w nią palec, jakbyś na nią wrzeszczała.
Tym razem nie zamykała oczu. Wycelowała, unosząc prawą rękę, strzeliła i tym razem chybiła o dwa metry na lewo.
– Daj mi spróbować.
Podała mu pistolet. Przymknął jedno okno i wycelował.
– Chcę trafić tam, gdzie była kieszeń.
Wystrzelił dwukrotnie raz za razem. Pierwszy strzał trafił pod pachą po przeciwnej stronie oderwanej kieszeni, drugi zaś w środek, za to u dołu koszuli. Oddał jej pistolet.
– Teraz twoja kolej.
Strzeliła jeszcze trzy razy, za każdym razem haniebnie chybiając.
– Czego się dziś nauczyłaś? – spytał.
– Że muszę podejść blisko celu.
– O to chodzi – przytaknął.
– To wcale nie twoja wina, sam chybiłem o trzydzieści centymetrów, choć jestem dobrym strzelcem. W wojsku wygrywałem zawody strzeleckie.
Wziął pistolet i załadował ponownie. Odwiódł kurek, zabezpieczył broń i położył ją na ziemi.
– Zostaw go tu – powiedział. – Chyba że nie masz naprawdę żadnych wątpliwości.
Nie poruszyła się przez dłuższą chwilę. Potem podniosła pistolet i włożyła go do torebki. Zabrał swoją koszulę i wciągnął ją przez głowę. Nie było widać żadnego śladu po kuli. Jedna dziura schowana była pod rękawem, a druga skryła się głęboko w spodniach. Przemierzył wąwóz, by odszukać wszystkie osiem łusek. To jego dawny nawyk, przejaw ostrożności. Podrzucił je w dłoni i wsypał do kieszeni spodni.
WRÓCILI późnym popołudniem. Josh i Billy czekali oparci o ścianę stajni. Pick-up stał na podwórku, gotowy do drogi po paszę.
– Odprowadzę konie – zaproponowała Carmen.
Zsiedli z wierzchowców przed wrotami stajni. Josh i Billy odskoczyli od ściany, ich ruchy zdradzały zniecierpliwienie.
– Gotowy? – zawołał Billy.
– Miał być gotów pół godziny temu – przygadał Josh.
Na te słowa Reacherowi zupełnie przestało się spieszyć. Powolutku poszedł do baraku, skorzystał z łazienki, zmył z twarzy pył. Potem wrócił wolnym krokiem. Pick-up stał już zwrócony ku bramie, silnik był na chodzie. Josh siedział za kierownicą, Billy zaś stał przy drzwiach od strony pasażera.
– No, to w drogę – zawołał Billy.
Wskazał Reacherowi miejsce w środku i sam wcisnął się obok niego. Josh ruszył ku bramie, a kiedy skręcił w lewo, Reacher uświadomił sobie, że jego położenie jest znacznie gorsze, niż myślał.
Widział worki z paszą w magazynie. Było ich całe mnóstwo, pewnie ze czterdzieści. Ile czasu potrzeba czterem koniom i kucykowi na przejedzenie takiej ilości?
Domyślał się jednak, że podróż to pomysł Bobby’ego, żeby go stąd odciągnąć na jakiś czas. Wyprawa po paszę jest tak samo dobrym sposobem jak każdy inny, żeby odseparować go od Carmen. Ale oni wcale nie wybierali się po paszę, ponieważ skręcili w lewo. Na wszystkich workach widniał adres hurtownika w San Angelo. A miasteczko to leżało na północy. Powinni więc byli skręcić w prawo.
Wyglądało na to, że Bobby chce go na dobre usunąć z życia Carmen. Kazał Joshowi i Billy’emu przepędzić go na cztery wiatry. Reacher uśmiechnął się. Nie wiedzieli, że przeczytał adres na workach z paszą. Nie pomyśleli o tym, że skręt w lewo zamiast w prawo wzmoże jego czujność.
– Daleko to? – spytał niewinnie.
– Mniej niż dwie godziny – odparł Josh. – Ze sto pięćdziesiąt kilometrów, nie więcej.
Może zmierzali do baru, o którym mówili wczoraj. Może mieli tam koleżków.
– Czy jedziemy prosto do hurtownika? – spytał Reacher.
Było to pytanie taktyczne. Nie mogli odpowiedzieć „nie”, nie wzbudzając jego podejrzeń. Nie mogli powiedzieć „tak”, jeśli nie jechali tam w pierwszej kolejności.
– Najpierw wskoczymy na parę piw – powiedział Billy.
Im dalej posuwali się na południe, tym droga stawała się gorsza. Słońce wisiało nisko nad horyzontem na zachodzie. Znak na poboczu informował: ECHO 8 KILOMETRÓW.
– A ja myślałem, że Echo jest na północy – zauważył Reacher. – Tam, gdzie Ellie chodzi do szkoły.
– Jest podzielone – wyjaśnił. – Pół na północy, a drugie pół na południu. Dzieli je dwieście pięćdziesiąt kilometrów.
– Największe miasto świata od jednego krańca do drugiego – zaszydził nagle Josh.
W oddali pojawiła się grupa niewielkich budynków. Stacja benzynowa, sklepik oraz bar o nazwie „Longhorn Lounge”, przed którym stało dziesięć czy dwanaście pick-upów skierowanych maskami w stronę budynku. Najbliżej wejścia stał radiowóz szeryfa.
Josh wjechał na parking i zatrzymał samochód obok innych. Równocześnie z Billym otworzyli drzwi i wyskoczyli na zewnątrz. Reacher wygramolił się od strony pasażera.
– No dobra – powiedział Billy, otwierając szeroko drzwi baru. – My stawiamy.
Glina czuje się w barze jak bokser na ringu. To jego rejon działania. Pewnie około dziewięćdziesięciu procent wojskowych rozrób odbywa się właśnie w barach. Pierwsza rzecz, policjant liczy wejścia. Zwykle są trzy: główne wejście, drzwi od tyłu obok łazienek oraz prywatne wyjście z biura za barem. Reacher zauważył, że w „Longhom Lounge” były wszystkie trzy.
Potem rozejrzał się po zgromadzonych tu ludziach, szukając zarzewia kłopotów. Kto zamilknie, kto wybałuszy oczy? Gdzie kryją się niebezpieczeństwa? W „Longhorn” nic takiego nie zauważył. W pomieszczeniu znajdowało się jakieś dwadzieścia pięć osób, wyłącznie mężczyźni, żaden nie zwracał na nich szczególnej uwagi, spoglądali tylko przelotnie i kiwali głowami, co wskazywało na zażyłość z Billym i Joshem. Nigdzie nie było widać szeryfa. Przy barze stał jednak wolny stołek, a przed nim nietknięta butelka. Może to honorowe miejsce.
Policjant rozgląda się zawsze za potencjalną bronią. Wszędzie stało mnóstwo butelek z długimi szyjkami, ale Reacher nie obawiał się ich. Butelki kiepsko się sprawdzają jako broń. Najwyżej w filmach, gdzie robią je z waty cukrowej i etykietkami z bibułki. Bardziej niepokoił go stół bilardowy. Stał pośrodku pomieszczenia, przy nim czterech graczy z kijami i jeszcze ponad dziesięć kijów w stojaku obok. Jeśli się nie ma pistoletu, kij do bilardu to najlepszy typ barowej broni.
Za stołem bilardowym rozstawione były stoliki okolone stołkami. Billy uniósł w kierunku barmana trzy palce i otrzymał trzy zimne piwa. Niósł je w głąb sali. Reacher wyprzedził go, by być pierwszy przy stoliku. Wolał sam wybrać sobie miejsce. Najlepiej plecami do ściany z trzema wyjściami na oku. Przepchnął się i usiadł. Josh usadowił się z prawej, Billy zaś z lewej po przeciwnej stronie stolika. Szeryf nadszedł od strony toalet. Przystanął na widok Reachera, a następnie usiadł przy barze na wolnym stołku. Billy uniósł butelkę jak do toastu.
– Pomyślności – rzekł.
Przyda ci się, koleś, pomyślał złośliwie Reacher. Pociągnął porządny tyk z butelki.
– Muszę zadzwonić – oznajmił Billy.
Wyszedł na korytarz. Reacher pociągnął kolejny łyk piwa. Billy w drodze powrotnej zagadnął szeryfa. Szeryf kiwnął głową, dopił piwo i wstał. Spojrzał w stronę Reachera. a następnie wyszedł z baru. Billy popatrzył za odchodzącym szeryfem i wrócił do stolika.
– Zadzwoniłeś? – spytał Josh, jakby ćwiczyli ten dialog wcześniej.
– Tak, zadzwoniłem – odparł Billy, spoglądając na Reachera. – Zadzwoniłem po pogotowie. Lepiej wezwać je zawczasu, bo musi przy jechać aż z Presidio. Dojazd może zająć wiele godzin.
– Musimy ci się do czegoś przyznać – powiedział Josh. – Był pewien facet, którego przepędziliśmy na dobre. Smalił cholewki do naszej Meksykanki. Bobby uznał to za niestosowne i polecił nam, żebyśmy zajęli się gościem. Przywieźliśmy go do tego baru.
– A niby co wspólnego ze mną ma tamten facet? – spytał Reacher.
– Bobby podejrzewa, że jesteś takim samym typkiem jak tamten.
– Chyba wam już mówiłem, że łączy nas tylko przyjaźń.
– Bobby uważa, że jednak coś więcej.
– A wy mu wierzycie?
– Jasne. Reacher nie odezwał się.
– Tamten był nauczycielem – wyjaśnił Billy. – Przywieźliśmy go tutaj, wyprowadziliśmy na dwór, skombinowaliśmy nóż rzeźnicki, ściągnęliśmy mu gacie i groziliśmy, że obetniemy mu małego. Skamlał i zarzekał się, że zniknie nam z oczu. Ale i tak obcięliśmy kawalątek. I wiesz co? Wtedy widzieliśmy go ostatni raz.
– Metoda okazała się więc skuteczna – dodał Josh. – Kłopot w tym, że mało się nie wykrwawił na śmierć. Więc tym razem z góry wezwaliśmy pogotowie.
– Jeśli tylko podniesiecie na mnie rękę, to wam przyda się pogotowie – ostrzegł Reacher.
– Tak sądzisz?
Reacher spojrzał najpierw na jednego, a potem na drugiego, bez strachu, spokojnie. Był pewny siebie. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio dwóch pokonało go w barowej burdzie.
– Wasz wybór – powiedział. – Odpuśćcie sobie albo traficie jak nic do szpitala.
– Wiesz co? – rzucił Josh z uśmiechem. – Będziemy się trzymać naszego planu. Mamy tu wielu kumpli, a ty nie.
– Nie interesują mnie wasze znajomości – odparł Reacher.
Najwyraźniej jednak nie kłamali. Atmosfera w barze gęstniała, ludzie robili się niespokojni i bacznie ich obserwowali. Gra w bilard traciła tempo. Reacher czuł wiszące w powietrzu napięcie.
– Nie jesteśmy cykorami – rzekł odważnie Billy – Powiedzmy, że umiemy to i owo.
Reacher wstał od stolika i szybko minął Josha, nim tamten zdążył zareagować.
– No, to do dzieła – powiedział. – Od razu załatwmy nasze sprawy, na podwórku.
Ruszył z prawej strony stołu bilardowego do wyjścia przy toaletach.
Słyszał, że Josh i Billy idą w ślad za nim. Raptem błyskawicznym ruchem chwycił ostatni kij bilardowy stojący w stojaku i obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, waląc Billy’ego z całej siły w bok głowy. Rozległ się trzask i Billy padł na ziemię. Zamachnął się na Josha. Ten chciał się osłonić dłonią i jego przedramię pękło jak zapałka. Zawył, a Reacher przywalił mu na dokładkę w głowę.
Mężczyźni w barze odsunęli się w czasie bijatyki, teraz zaś zaczęli się zbliżać, powoli i strachliwie. Reacher schylił się i wyjął Joshowi z kieszeni kluczyki od pick-upa. Rzucił kij na ziemię, po czym przepchnął się przez tłum do wyjścia. Nikt nie starał się go zatrzymać. Najwyraźniej przyjaźń w hrabstwie Echo ma swoje granice. Wskoczył do wozu, zapalił silnik i ruszył na północ.