W wielkim, pięknym, zielonym lesie żył sobie niedźwiadek imieniem Pafnucy. Był bardzo łagodny, dobry i sympatyczny. Lubił jadać ryby, korzonki, grzyby i miód, uwielbiał dalekie spacery i zawieranie nowych znajomości. Żył w zgodzie ze wszystkimi i cieszył się powszechną życzliwością.
Przez las płynęła rzeka, która w jednym miejscu tworzyła małe jeziorko. W jeziorku mieszkała największa przyjaciółka Pafnucego, wydra Marianna. Umiała doskonale łowić ryby i łowiła je dla swego przyjaciela, a on powtarzał jej wszystkie plotki, jakich się nasłuchał, spacerując po lesie. Musiał opowiadać dokładnie i szczegółowo, ponieważ Marianna była z natury bardzo ciekawa.
Pewnego letniego dnia Pafnucy powędrował dalej niż zwykle i dotarł aż do skraju lasu. Za ostatnimi drzewami ujrzał ogromną łąkę, na której pasły się krowy. Ucieszył się i pomyślał sobie, że teraz będzie zwiedzał nie tylko las, ale także jego okolice. Poza tym znał już wszystkie leśne zwierzęta, więc chyba najwyższy czas zaprzyjaźnić się z kimś nowym. Wyszedł z lasu i podszedł do najbliższej krowy.
Krowa ujrzała nagle przed sobą prawdziwego, żywego niedźwiedzia i przeraziła się tak śmiertelnie, że nawet zapomniała zaryczeć. Wybałuszyła oczy na Pafnucego i z przerażenia przestała przeżuwać.
– Nie bój się – powiedział Pafnucy łagodnie. – Ja jestem dobry niedźwiedź i nie zrobię ci nic złego. Chciałem zobaczyć, co tu słychać, i zaprzyjaźnić się z wami.
Usiadł grzecznie na trawie i czekał, aż krowa wróci do równowagi. Krowa była dosyć tępa i musiała długo myśleć, żeby zrozumieć, co Pafnucy powiedział. Wreszcie do niej dotarło.
– Ale przecież ty jesteś dziki – powiedziała podejrzliwie.
– Nic podobnego – zaprotestował Pafnucy stanowczo. – Wcale nie jestem dziki. Jestem pod ochroną.
– No dobrze – zgodziła się krowa po następnym długim namyśle. – Siedź tam, gdzie siedzisz, i nie zbliżaj się do mnie za bardzo. Zapomniałam, czego chciałeś.
Pafnucy miał mnóstwo czasu i mnóstwo cierpliwości.
– Niczego nadzwyczajnego nie chciałem – wyjaśnił. – Chciałem trochę porozmawiać i poznać kogoś nowego.
Krowa zgodziła się porozmawiać. Powiedziała Pafnucemu, gdzie mieszka i co robi, pokazała mu inne krowy, a także owce, które pasły się nieco dalej. Pafnucy popatrzył z wielkim zainteresowaniem.
– Czy mogę obejrzeć je z bliska? – zapytał.
– Nie wiem – odparła krowa. – One mogą się wystraszyć i uciec. W końcu jesteś przecież niedźwiedziem.
– Ale przecież sama widzisz, że jestem dobrym niedźwiedziem, i już się mnie wcale nie boisz – powiedział Pafnucy.
– To prawda – przyznała krowa. – Ale ja jestem bardzo inteligentna i już się do ciebie przyzwyczaiłam. Owce są głupie i pewnie uciekną, zanim zdążysz się do nich odezwać.
Pafnucy zmartwił się, bo bardzo chciał poznać także i owce.
– A może ty byś mogła iść do nich i powiedzieć, że wcale nie muszą się bać i uciekać? – zaproponował. – A ja bym przyszedł trochę później?
– Nie wiem – powiedziała krowa niepewnie. – Może byłoby lepiej, gdyby załatwił to Pucek.
– Kto to jest Pucek? – zaciekawił się Pafnucy.
– To jest pies, który nas pilnuje – odparła krowa z szacunkiem. – On utrzymuje osobiste kontakty także z owcami. Może im dużo wyjaśnić.
– Bardzo dobrze! – ucieszył się Pafnucy. – Niech będzie Pucek. A gdzie on jest?
– Nie wiem – powiedziała krowa i zaczęła przeżuwać na nowo. – Mogę go zawołać.
Zaryczała przeraźliwie jak syrena okrętowa trzy razy z rzędu i już po chwili Pafnucy ujrzał, jak po łące pędzi ku nim jakieś białe zwierzę, mniejsze od krowy, ale znacznie większe od wydry. Podobne było do wilka, tylko grubsze i o wiele bardziej kudłate. Pafnucy siedział spokojnie, ponieważ nie bał się niczego na świecie.
Pies Pucek pędził tak szybko, że nie zdążył zwęszyć niedźwiedzia. Dopadł krowy, chciał szczeknąć i nagle zobaczył Pafnucego. Zatrzymał się jak wryty, sierść zjeżyła mu się na grzbiecie, na wszelki wypadek wyszczerzył zęby i wydał z siebie groźny warkot. Nigdy przedtem nie widział niedźwiedzia i nie był pewien, co należy z nim zrobić.
– Dzień dobry – powiedział grzecznie Pafnucy. Pucek zdziwił się ogromnie i warknął nieco łagodniej.
– Jestem dobry niedźwiedź i nazywam się Pafnucy – powiedział Pafnucy przyjaźnie. – Czy mogę się z tobą zapoznać? Masz bardzo ładne imię.
Pucek popatrzył na krowę i widząc, że przeżuwa spokojnie i nie okazuje żadnego przestrachu, zdziwił się tak bezgranicznie, że zupełnie przestał warczeć. Przyjrzał się uważnie Pafnucemu.
– Oczywiście, możemy się zapoznać – powiedział z namysłem. – Ale musiałbym cię przedtem obwąchać. Nie masz nic przeciwko temu?
– Proszę cię bardzo, wąchaj, ile sobie życzysz – pozwolił uprzejmie Pafnucy.
Pucek obwąchał go dokładnie. Od razu zrozumiał, że jest to rzeczywiście dobry i łagodny niedźwiedź, ponieważ psy zawsze potrafią rozpoznać węchem, z kim mają do czynienia. Pafnucy mu się spodobał.
Po krótkim czasie sprawa zawierania nowych znajomości została załatwiona. Wszystkie krowy i owce, przekonane przez Pucka, zrozumiały, że mogą nie bać się niedźwiedzia, i wróciły do skubania trawy. Pafnucy był nadzwyczajnie zadowolony.
– Czy jest ktoś jeszcze, kogo można by poznać? – spytał Pucka.
– Są konie – odparł Pucek. – Ale z nimi musiałbym przedtem porozmawiać o tobie, bo one są nerwowe. Pokażę ci je następnym razem. No i są ludzie. To już w ogóle ciężka sprawa i nie radzę ci zapoznawać się z nimi.
– Dlaczego? – zdziwił się Pafnucy. – Ja znam jednego człowieka. Chodzi po lesie i w zimie przynosi jedzenie zwierzętom. Opowiadały mi o tym sarny i jelenie, bo ja w zimie spałem.
– I nie boi się ciebie? – zdziwił się Pucek.
– Dlaczego miałby się bać? – zdziwił się Pafnucy. – On mnie zna doskonale.
Obaj przez chwilę byli niezmiernie zdziwieni. Wreszcie Pucek pokręcił głową.
– To jakiś wyjątkowy człowiek – zawyrokował. – Pewnie leśniczy. Cała reszta ludzi jest do niczego, w ogóle nie rozumieją, co się do nich mówi. Czasem jeszcze mój pan coś rozumie, a poza tym nikt.
– Szkoda – zmartwił się Pafnucy.
– Nie masz czego żałować – powiedział Pucek stanowczo. – A teraz przepraszam cię bardzo, ale muszę się zająć owcami, bo widzę, że się za bardzo rozlazły. Przychodź tu częściej, to sobie jeszcze porozmawiamy.
Pafnucy pożegnał się grzecznie i poszedł z powrotem do lasu.
Marianna wyłowiła już mnóstwo ryb na kolację i niecierpliwie czekała na swojego przyjaciela. Słońce zachodziło, kiedy nadbiegł Pafnucy, zasapany i bardzo głodny. Spieszył się do Marianny uszczęśliwiony, że ma tyle nowych, interesujących wiadomości. Od razu zaczął równocześnie jeść i opowiadać.
– Ygałem łowy – powiedział. – Ałgo yłe.
– Może jednak najpierw przełknij – poradziła Marianna. – Po pierwsze, możesz się zakrztusić, a po drugie, ja i tak nie rozumiem, co mówisz. Czy to jakiś obcy język?
Pafnucy szybko przełknął czwartą rybę.
– Nie – powiedział znacznie wyraźniej. – Chciałem ci powiedzieć, że poznałem krowy. Bardzo miłe.
Wepchnął do ust piątą rybę i dodał:
– Y ohe y ha ukka.
– Przestań gadać, dopóki nie zjesz! – zdenerwowała się Marianna. – Nie mam nastroju do zgadywania, co to jest ohe yha ukka!
– I owce, i psa Pucka – wyjaśnił Pafnucy. Po czym posłusznie zamilkł i milczał aż do końca kolacji, a Marianna posykiwała niecierpliwie.
Skończył wreszcie jeść i opowiedział o swoich wszystkich nowych znajomościach. Marianna słuchała z wielkim zainteresowaniem.
– Bardzo mnie ciekawią te nerwowe konie – powiedziała. – Koniecznie musisz je poznać osobiście i wszystko mi o nich opowiedzieć. Słyszałam o koniach, ale nigdy nie widziałam ich z bliska. Liczę na ciebie, bo tylko ty dobrze i dokładnie opowiadasz. Od innych niczego nie można się dowiedzieć. Był tutaj Kikuś, wiesz, ten jelonek, synek sarenki Klementyny. To po prostu jakiś sowizdrzał. Przybiegł i powiedział, że tam, z drugiej strony lasu, jest takie coś, że ho, ho! Okropność. „Ach, jak wstrętnie cuchnie”, powiedział. I uciekł. I co ja z tego wiem?
– A co to jest, ta okropność i wstrętnie cuchnie? – zaciekawił się Pafnucy.
– No przecież ci mówię, że nie wiem – odparła oburzona Marianna. – Nic więcej nie powiedział. Będziesz musiał iść i obejrzeć to coś.
Pafnucy był z natury bardzo systematyczny i zrównoważony.
– Doskonale – powiedział. – Chętnie pójdę i obejrzę, ale najpierw chyba poznam konie? Nie mogę przecież iść w dwie strony równocześnie?
Marianna popatrzyła na Pafnucego i pożałowała, że nie można podzielić go na dwie części. Jedna część poszłaby na łąkę, a druga do okropności, i wszystkie informacje przybyłyby razem. Westchnęła i zadecydowała dać pierwszeństwo koniom.
Kiedy nazajutrz Pafnucy wyszedł na łąkę, Pucek już na niego czekał. Od razu zawiadomił go, że rozmawiał z końmi. Właśnie na drugim końcu łąki pasą się dwa, które dzisiaj są zwolnione z pracy. Zgodziły się poznać osobiście niedźwiedzia pod warunkiem jednak, iż zachowa się odpowiednio. Będzie się do nich zbliżał bardzo powoli, pozwoli się obwąchać, a w czasie wąchania będzie siedział zupełnie nieruchomo. Potem zdecydują, co dalej.
Pafnucy oczywiście zgodził się na wszystkie warunki i obaj z Puckiem popędzili na drugą stronę wielkiej łąki. Po drodze Pafnucy kłaniał się znajomym krowom i owcom, zachwyconym, że są tak uprzejmie traktowane.
Konie czekały, trochę niespokojne i zdenerwowane. Z daleka dostrzegły Pucka z Pafnucym, przestały skubać trawę i stanęły obok siebie, wąchając z wyciągniętymi szyjami. Pafnucy i Pucek przestali pędzić i zaczęli iść bardzo wolno.
– Ten jeden koń jest klaczą i nazywa się Sasanka – poinformował Pucek. – A ten drugi jest koniem i nazywa się Zuchelek. Zatrzymaj się, Pafnucy. Może lepiej będzie, jak ty tu zaczekasz, a ja pójdę i powiem im, żeby same do ciebie podeszły. Nie będą się czepiać, że zbliżasz się za szybko.
Pafnucy zgodził się na takie rozwiązanie sprawy. Usiadł na trawie i czekał cierpliwie, a Pucek podbiegł do koni.
– Proszę bardzo, widzicie, że on jest spokojny! – zawołał. – Możecie podejść do niego, on się wcale nie rusza.
– Za to ty się miotasz! – prychnęła gniewnie Sasanka. – Przestań nas poganiać!
– Sami wiemy, co robić – dodał stanowczo Zuchelek. – Może podejdziemy, jeszcze nie wiem. Nie podoba mi się jego zapach.
– Mnie też się w pierwszej chwili nie podobał – przyznał Pucek i również usiadł, żeby nie denerwować koni. – Ale jak dobrze powąchać, to widać, że on jest dobry i łagodny.
Sasanka i Zuchelek zastanawiali się jeszcze przez chwilę, a potem powoli, z wyciągniętymi szyjami, podeszli do Pafnucego. Pafnucy przyglądał się im z nadzwyczajnym zainteresowaniem i tak bardzo chciał się nie ruszać, że nawet przestał mrugać oczami. Sasanka już prawie przysunęła do niego swój prześliczny, aksamitny pysk, wciągnęła nosem powietrze i nagle odskoczyła w bok wszystkimi czterema nogami równocześnie. Zuchelek przestraszył się i także odskoczył w drugą stronę. Pafnucy siedział nieruchomo jak głaz, ale miał w sobie zapach dzikiego lasu i dzikich zwierząt, a dla koni był to zapach obcy i nie mogły się z nim tak od razu pogodzić. Zatrzymały się i znów zaczęły zbliżać do niedźwiedzia wąchające pyski.
Pafnucy był tak spokojny i tak cierpliwy, że konie wreszcie to wywęszyły. Zaczęły go obwąchiwać jeszcze gorliwiej niż Pucek, bo konie również mają doskonały węch. Pchały swoje miękkie chrapy Pafnucemu pod brodę i do uszu, aż go łaskotało i z wysiłkiem powstrzymywał się od chichotania. Wreszcie pozbyły się niepewności i uznały go za miłego, porządnego i nieszkodliwego niedźwiedzia. Pafnucy odgadł to, zanim zdążyły się odezwać.
– Czy mogę się już poruszyć i coś powiedzieć? – spytał grzecznie.
– Możesz – pozwoliła Sasanka. – Tylko niezbyt gwałtownie. Muszę przyznać, że mi się nawet dość podobasz.
– Nie musieć bać się niedźwiedzia, to coś nowego – zauważył Zuchelek. – Mogę się z tobą zaprzyjaźnić.
Pafnucy ucieszył się niezmiernie. Wyjawił koniom, że wydają mu się trochę podobne do jeleni, tylko są większe i nie mają rogów. Ale skakać potrafią prawie tak samo, tylko trochę inaczej. Konie zaciekawiły te porównania i Pafnucy spróbował pokazać im, jak skaczą jelenie, ale wyszło mu to nie najlepiej, wobec czego konie same przystąpiły do pokazywania swoich umiejętności. Uczyniły to z wielkim zapałem, bo miały ochotę do zabawy.
Najpierw Sasanka, a za nią Zuchelek rozpędzały się i przeskakiwały przez Pafnucego, potem Pafnucy udawał, że ucieka, a one goniły go i znów przeskakiwały, następnie same uciekały, a Pafnucy je gonił. Pucek również brał udział w zabawie, szczekając z uciechy, goniąc i skacząc. Pafnucy do skakania nie miał wielkich zdolności, za to pędził wspaniale. Konie i Pucek zdziwiły się, że potrafi tak szybko biegać, bo wcale na to nie wyglądał.
– Oczywiście, że niedźwiedzie potrafią szybko biegać – powiedział dumnie Pafnucy. – Ale nigdy nie biegają dla przyjemności. Wyłącznie w razie potrzeby.
– My biegamy dla przyjemności – powiedziały konie. – Lubimy biegać! Lubimy ruch! Lubimy nawet się zmęczyć!
Stanęły na przednich nogach, wierzgnęły tylnymi i zabawa zaczęła się od nowa. Skakały tak zręcznie i tak delikatnie, że ani razu nie musnęły kopytem najmniejszego nawet włoska na kudłatym niedźwiedziu. Pafnucy pokochał je wprost bezgranicznie, a one również poczuły do niego wielką sympatię.
W czasie tej przepięknej zabawy wyszedł na łąkę właściciel koni, pan Jasio. Na widok tego, co ujrzał, stanął jak wryty i przetarł oczy. Jego konie, najwyraźniej w świecie pędziły za niedźwiedziem. Dogoniły go, przeskoczyły i zaczęły uciekać, a niedźwiedź biegł za nimi. Panu Jasiowi zrobiło się gorąco i pomyślał, że chyba mu się to śni. Znów przetarł oczy, wytrzeszczył je i zobaczył, że teraz niedźwiedź turla się po trawie, a konie i pies skaczą wokół niego. Krzyknął zdławionym głosem, zawrócił i pognał do domu po jakieś narzędzie do obrony, święcie przekonany, że niedźwiedź napadł na konie i chce je pożreć. Pucek zauważył pana Jasia.
– Hej, koniec zabawy! – zawołał ostrzegawczo. – Pan Jasio nas widział. Pafnucy, schowaj się!
Pafnucy spełnił polecenie. Kiedy pan Jasio wybiegł na łąkę po raz drugi, żadnego niedźwiedzia nie zobaczył, ujrzał natomiast swoje konie, pasące się spokojnie. Dla odmiany oblał się zimnym potem i pomyślał, że chyba ma jakieś straszne przywidzenia. Możliwe było wprawdzie, że z lasu wyszedł niedźwiedź, ale zupełnie niemożliwe, żeby konie przy tym nie oszalały ze strachu. Pan Jasio postał, popatrzył, podrapał się w głowę i, nic nie rozumiejąc, zawrócił do domu.
Marianna znów czekała niecierpliwie nad stosem nałowionych ryb.
– Konie są czarujące! – powiedział do niej zachwycony Pafnucy. – Zaraz ci opowiem wszystko szczegółowo. Po prostu niesłychanie przepiękne!
Mariannie opowiadanie spodobało się tak bardzo, że kazała je powtarzać trzy razy, a potem fiknęła koziołka i chlupnęła do wody. Złowiła jeszcze jedną rybę, wyszła na brzeg, oddała rybę Pafnucemu, a sama rozciągnęła się na trawie.
– Będę musiała kiedyś zobaczyć te konie – powiedziała. – Chociaż bardzo nie lubię chodzić tam, gdzie nie ma wody. A teraz przypominam ci, że musisz iść w drugą stronę i zobaczyć tę cuchnącą okropność. Kikuś znów był tu dzisiaj i powiedział, że to strasznie straszy. Okropnie jestem ciekawa, co to może być.
– Pójdę jutro – obiecał Pafnucy, również zainteresowany. – Konie będą zajęte, więc i tak nie mógłbym się z nimi spotkać. Trochę odpocznę i pójdę.
Wyruszył wcześnie rano i szedł bardzo długo, bo las był ogromny, a Pafnucy po drodze jadł śniadanie. Zatrzymał się przy jagodach, wygrzebał z ziemi kilka pięknych bulw i korzeni, znalazł trochę grzybów, po czym napotkał mrowisko. Niedźwiedzie bardzo lubią jajeczka mrówek i Pafnucy nie wytrzymał. Wepchnął pysk w mrowisko i zaczął zjadać jajeczka.
Mrówki oburzyły się śmiertelnie.
– Chyba oszalałeś! – wykrzyknęły cienkimi głosami. – Wynoś się stąd! Cóż ty sobie myślisz? Nasze jajeczka nie są do zjedzenia! Z nich mają być nowe mrówki! Wynoś się! Barbarzyńca!
Pafnucy zawstydził się trochę i wyjął głowę z mrowiska.
– Bardzo was przepraszam, ale wasze jajeczka to taki wspaniały przysmak! – powiedział z zakłopotaniem. – Czy nie macie jakichś wybrakowanych?
– Od tego trzeba było zacząć! – zawołały rozgniewane mrówki. – Wybrakowane jajeczka leżą z boku, możesz je sobie zjeść. A tych dobrych nie waż się ruszać!
Pafnucy zjadł wybrakowane jajeczka, przeprosił jeszcze raz i poszedł dalej.
Po bardzo długim czasie zaczął się zbliżać do drugiej strony lasu. Już z daleka usłyszał jakiś dziwny, nieprzyjemny hałas, który trwał krótko i po chwili ucichł. Potem znów się rozległ i znów ucichł. Równocześnie Pafnucy poczuł, że coś cuchnie, rzeczywiście obrzydliwie. Coraz bardziej zaciekawiony przeszedł jeszcze kilka kroków i za drzewami ujrzał szosę.
Pafnucy nigdy w życiu nie widział szosy, bo był bardzo młodym niedźwiedziem i dotychczas nie zdążył jeszcze zwiedzić tego kawałka lasu. Zdumiony usiadł za krzakiem i zaczął się przyglądać z wielkim zainteresowaniem.
Późną nocą pojawiła się sowa. Podfrunęła bezszelestnie i usiadła na gałęzi nad głową Pafnucego.
– Witaj, Pafnucy – powiedziała cichym głosem. – Co tu robisz w tym ohydnie zapaskudzonym miejscu?
– Witaj – powiedział Pafnucy, trochę wytrącony z równowagi tym, co zobaczył. – Czy możesz mi powiedzieć, co to jest?
– Oczywiście, że mogę – odparła sowa. – Wiem doskonale. To jest ludzki wynalazek.
Wyjaśniła Pafnucemu, do czego służy szosa i pędzące po niej samochody, po czym pożegnała go i odfrunęła do innej części lasu. Pafnucy siedział za krzakiem prawie całą noc, chociaż zgłodniał okropnie, a samochody zaczęły przejeżdżać znacznie rzadziej. Pomimo wstrętnego zapachu nawet mu się dość podobały.
Jeden samochód zatrzymał się i ktoś z niego wysiadł. Księżyc świecił jasno i Pafnucy wszystko doskonale widział. Przyjrzał się dokładnie temu, co się działo, i następnego dnia po południu opowiedział to Mariannie z najdrobniejszymi szczegółami i ogromnym przejęciem.
– To są takie wielkie potwory, które pędzą drogą przez las. Cuchną obrzydliwie, hałasują strasznie i mkną szybciej niż jeleń. Jedne są większe, a drugie mniejsze. One się nazywają samochody, sowa tak powiedziała. Ludzie sobie to wymyślili, bo nie potrafią szybko biegać, więc te potwory za nich pędzą, a oni siedzą w środku, w brzuchu.
– Skąd wiesz? – zaciekawiła się Marianna.
– Widziałem, jak wyłazili – opowiadał Pafnucy tajemniczo – i włazili z powrotem do tego brzucha. Z jednego mniejszego potwora wydostało się dwóch ludzi, weszli do lasu i zakopali coś pod drzewem. Jakąś rzecz. To nie było do jedzenia, bo potem to wąchałem.
– A co to było? – spytała Marianna.
– Nie wiem – odparł Pafnucy. – Nie umiałem rozpoznać. To było takie duże jak pół mojej głowy. Zakopali to, wepchnęli się z powrotem do swojego potwora i popędzili dalej.
– Ja chcę wiedzieć, co to było, to coś zakopane – powiedziała Marianna. – Chcę to zobaczyć.
– Ja też bym chciał to zobaczyć – przyznał Pafnucy. – Więc co mam zrobić?
– Wykop to i przynieś tutaj – rozkazała Marianna. – Obejrzymy sobie razem. Okropnie jestem ciekawa, co to może być, to coś, co ludzie zakopują pod drzewem.
Pafnucy zgodził się bardzo chętnie. Zjadł wszystkie ryby, które wyłowiła Marianna, a na deser najadł się jagód. Marianna przyjrzała mu się, po czym chlupnęła do wody i wyłowiła jeszcze kilka ryb. Namówiła Pafnucego, żeby zjadł je na drugi deser, uważała bowiem, że musi mieć dużo siły, kiedy pójdzie po tajemniczą ludzką rzecz.
Odnalezienie drzewa i wykopanie tego czegoś, co ludzie zakopali, było dla Pafnucego najłatwiejsze w świecie. Znacznie więcej kłopotu przysporzyło mu przyniesienie tego, bo nie mógł przecież wziąć paczki do ręki. Trochę niósł ją w zębach, a trochę turlał, popychając przed sobą tam, gdzie była równiejsza ścieżka. W końcu doniósł nad jezioro do Marianny.
Marianna była zaciekawiona tak, że wręcz nie mogła usiedzieć spokojnie. Pafnucy jadł kolację, a ona oglądała pakunek ze wszystkich stron, usiłowała przewracać go łapkami i próbowała nadgryzać. Przewracanie nie udawało się, bo tajemnicza ludzka rzecz była dla niej za ciężka, ale nadgryźć ją mogła bez trudu.
– No i co to jest? – spytała zdenerwowana. – Z wierzchu jest miękkie, ale w środku ma coś twardego. Pośpiesz się, skończ już to jedzenie i pomóż mi! Ciągle nie wiem, co to jest!
Pafnucy pośpiesznie przełknął kawałek kłącza tataraku i przystąpił do oglądania zdobyczy. Pociągnął pazurami i to coś miękkiego na wierzchu od razu się podarło. Po chwili oboje z Marianną siedzieli nad kompletnie poszarpanym opakowaniem i szczelnie zamkniętą, dużą, żelazną puszką.
– No wiesz! – powiedziała Marianna z oburzeniem. – Czy to jest to, czy jeszcze jest coś w środku? Ja w dalszym ciągu nie wiem, co to jest!
Pafnucy z zakłopotaniem podrapał się w głowę i przewrócił puszkę łapami.
– Ja też nie wiem – powiedział. – Nie znam się na tym, co ludzie robią.
Obydwoje byli tak zajęci, że wcale nie zauważyli lisa, który zbliżył się i usiadł za krzakiem, obserwując ich uważnie. Był to lis bardzo mądry i bardzo doświadczony. Znał oczywiście Mariannę i Pafnucego, ale widywał ich rzadko, bo mieszkał dość daleko, na innym końcu lasu. Miał na imię Remigiusz.
– Ci, ci – powiedział półgłosem.
Marianna i Pafnucy usłyszeli i natychmiast odwrócili się ku niemu.
– O, Remigiusz! – zawołała Marianna. – A ty co tu robisz?
– Przyszedłem się wykąpać, bo byłem okropnie zakurzony – powiedział Remigiusz. – A teraz przyglądam się waszej dziwnej zabawie. Co to za przedstawienie?
Marianna i Pafnucy wyjaśnili mu, co robią i skąd wzięli puszkę. Remigiusz wyszedł zza krzaka i obejrzał ją uważnie.
– No, jeżeli to jest ludzkie – powiedział – a jest ludzkie, bo czuję zapach ludzi…, to ja wam gwarantuję, że ma coś w środku. Znam ludzi doskonale, widuję ich ciągle. Oni bardzo lubią takie rzeczy, większe i mniejsze, twarde na wierzchu okropnie i nie do ugryzienia. Przeważnie chowają w środku coś bardzo dobrego.
– Do jedzenia? – zainteresował się Pafnucy.
– Do jedzenia – potwierdził Remigiusz. – Doskonałe rzeczy.
– To nie jest do jedzenia – powiedziała stanowczo Marianna, obwąchując puszkę.
– Nie szkodzi – powiedział Remigiusz. – Przecież nie jesteście głodni. Coś tam jest z pewnością.
– Róbcie, co chcecie, ale ja to muszę zobaczyć! – zawołała Marianna.
– Te rzeczy się otwierają – powiedział Remigiusz. – Spróbuj to zgnieść.
Pafnucy ścisnął puszkę łapami i zgniótł ją kompletnie. Pomimo to ciągle była cała i nie chciała się otworzyć. Wszyscy troje robili z nią różne rzeczy: gnietli, przewracali, próbowali gryźć, aż wreszcie Remigiusz, najbardziej doświadczony, poradził, żeby uderzyć ją czymś bardzo twardym. Pafnucy przyniósł wielki kamień i walnął nim w pogniecione żelazo. I wtedy wreszcie puszka się rozleciała.
W środku znajdowały się nadzwyczaj dziwne przedmioty, twarde, świecące i kolorowe. Były małe, było ich dużo i rozsypały się na trawie dookoła zniszczonego opakowania.
Mariannie spodobały się ogromnie i od razu zaczęła się nimi bawić. Brała je do pyszczka, przewracała łapkami, podrzucała do góry, wrzucała do wody, nurkowała za nimi i wynosiła z powrotem na brzeg.
– No, jestem zadowolona – rzekła z satysfakcją. – Nareszcie zobaczyłam, co ludzie zakopują pod drzewami. Ładne to, chociaż do niczego się nie nadaje.
Remigiusz siedział nad znaleziskiem i zastanawiał się głęboko, a Pafnucy patrzył na Remigiusza i czekał, co powie.
– Chyba to jest skarb – powiedział lis. – W każdym razie ludzie to tak nazywają.
– To co to znaczy? – spytała Marianna.
– Ludzie to sobie mają i chowają – wyjaśnił Remigiusz. – Lubią to mieć, dają to jedni drugim i dostają za to różne inne rzeczy. Czasem przyczepiają to na sobie. Ten ktoś, kto zakopał, pewnie wszystko ukradł.
– Dlaczego ukradł? – zdziwił się Pafnucy. – Skąd wiesz?
– Z doświadczenia – powiedział Remigiusz złośliwie. – W kradzieżach mam duże doświadczenie. Jeżeli ktoś coś chowa tak, żeby nikt tego nie widział, z pewnością jest to ukradzione.
– Sroka też kradnie i chowa – zauważyła po namyśle Marianna.
– Co do ludzi, to z pewnością najwięcej mógłby powiedzieć Pucek – powiedział Pafnucy trochę niepewnie.
Marianna natychmiast się z nim zgodziła. Remigiusz zainteresował się, kto to jest Pucek, i dowiedziawszy się, że pies, skrzywił się z niechęcią.
– Nie przepadam za psami – oznajmił. – Ale masz rację, o ludziach wiedzą najwięcej. Możecie się z nim skontaktować, jeżeli macie ochotę.
– Doskonale, jutro pójdziesz do Pucka, opowiesz mu wszystko i zapytasz, co o tym myśli – zadecydowała Marianna.
Nazajutrz rano Pafnucy wyszedł na znajomą łąkę. Pucek czekał na niego niecierpliwie, kręcąc się pod lasem, bo miał sensacyjne nowiny. Zaczął od razu, zanim Pafnucy zdążył się odezwać.
– Nie masz pojęcia, co się tu dzieje! – zawołał żywo. – Mówiłem ci, że z ludźmi są ciągle same kłopoty, i proszę! Co oni tu sobie narobili, to ho, ho, ho!
– A co takiego? – zaciekawił się Pafnucy.
– Zamieszanie jest okropne i przyjechała policja…
– Co to jest policja? – przerwał Pafnucy.
Pucek pośpiesznie wyjaśnił mu, że policja jest to specjalny rodzaj ludzi, którzy pilnują porządku i łapią przestępców i złodziei. Potem musiał mu wytłumaczyć, co to są przestępcy. Następnie opowiedział jeszcze o straży pożarnej, o weterynarzach i lekarzach, a także o nauczycielach i szkole. Pafnucy wszystko doskonale zrozumiał, więc Pucek mógł wrócić do opowiadania o zamieszaniu we wsi.
– Właśnie złapali jednego złodzieja, który strasznie dużo ukradł – powiedział, bardzo przejęty. – Ten złodziej miał wspólnika, to znaczy, że było dwóch złodziei. Jednego złapali, a drugi im uciekł.
– Ten wspólnik uciekł? – upewnił się Pafnucy.
– Tak, ten wspólnik. I okazuje się, że wszystko, co ukradli, zakopali gdzieś w naszym lesie, ale złodziej nie chce powiedzieć gdzie. Policja się boi, że ten wspólnik, który uciekł, sam to zdąży wykopać i zabrać, więc będą szukać wszędzie. Mają takie specjalne narzędzia, które im pokazują, czy jest w ziemi takie coś, co zakopali, i z tymi narzędziami będą przeszukiwać cały las. Chciałem ci to powiedzieć, żebyś się nie zdenerwował, jak po lesie zacznie biegać taki okropny tłum ludzi. Nikt z was nie będzie miał chwili spokoju.
– A co to jest, to coś, co ukradli i zakopali? – spytał Pafnucy, również bardzo przejęty.
– To są takie małe, twarde rzeczy – odparł Pucek. – Świecące. Niejadalne. Dla nas do niczego, ale ludzie to lubią.
– Ach! – zawołał Pafnucy. – Remigiusz miał rację! Chciał natychmiast powiedzieć Puckowi, że nikt nie musi szukać tego po całym lesie, bo on doskonale wie, gdzie to jest, nie zdążył jednak wymówić ani słowa. Z daleka rozległo się gwałtowne wołanie i gwizdanie i Pucek poderwał się z miejsca.
– Mój pan mnie woła! – krzyknął. – Muszę lecieć, cześć! Później pogadamy.
Popędził przez łąkę ku wsi, a Pafnucy został, zaskoczony, strapiony i niezmiernie zakłopotany. Gapił się przez chwilę bezradnie. Pucek znikł mu z oczu, więc widział już tylko pustą łąkę, za którą usłyszał takie same hurkoty i warkoty, jakie rozlegały się na szosie, po drugiej stronie lasu.
Wrócił czym prędzej do Marianny i powtórzył jej to, co powiedział mu Pucek. Marianna zdenerwowała się okropnie.
– Wcale nie chcę, żeby mi się tu pętały wielkie tłumy ludzi! – zawołała z gniewem. – To potworne! Ja tu mieszkam po to, żeby mieć spokój! Nie życzę sobie żadnych ludzi i żadnych narzędzi!
U Marianny była właśnie z wizytą matka Kikusia, sarenka Klementyna. Wysłuchała opowiadania Pafnucego i przeraziła się śmiertelnie. Bardzo gwałtownie poparła Mariannę.
– Ależ to będzie nie do zniesienia! – wykrzyknęła z rozpaczą. – Zniszczą nam las! Dostaniemy wszyscy rozstroju nerwowego! Ludzie są niebezpieczni! Ja nie chcę! Ja się boję!
– Nikt nie chce – powiedział z irytacją stary, tłusty borsuk, który wylazł z krzaków. – Pafnucy, coś ty narobił! Wszystko słyszałem i wszystko widziałem. Widziałem, co tu wyprawialiście z tym ludzkim skarbem, i nie chciałem się wtrącać, ale teraz muszę. Trzeba było tego nie ruszać! To ty jesteś winna – dodał gniewnie, zwracając się do Marianny. – Cała ta heca przez twoją ciekawość, doskonale słyszałem, jak go namawiałaś, żeby ci to przyniósł!
Marianna zirytowała się w najwyższym stopniu. Ze zdenerwowania dała nurka i ochlapała wszystkich wodą. Potem wyskoczyła na brzeg i porozrzucała owe małe, twarde, świecące przedmioty, które narobiły tyle kłopotu.
– Coś trzeba zrobić! – zawołała zdenerwowana do szaleństwa. – Trzeba było powiedzieć Puckowi, że my wiemy, gdzie to jest!
– Pucek uciekł – przypomniał zmartwiony Pafnucy.
– No więc idź jeszcze raz i powiedz mu to – rozkazał ponuro borsuk. – Może on się jakoś dogada z tymi ludźmi. Niech tu przyjdą, niech to sobie zabiorą i niech idą precz.
– Ja nie chcę, żeby oni tu przychodzili! – wrzasnęła Marianna.
– O Boże! – krzyknęła Klementyna. – Ja z tym nie chcę mieć nic wspólnego! Uciekajmy!
Odbiła się wszystkimi czterema nogami naraz, skoczyła do lasu i zniknęła w mgnieniu oka. Z góry sfrunął nagle dzięcioł, który przedtem siedział wysoko na drzewie. Usiadł na najniższej gałęzi.
– Wszystko słyszałem – powiedział. – Nieszczęście! Marianna ma rację, nie wolno dopuścić, żeby oni tu przyszli. Pozbierajcie to i przenieście gdzie indziej!
– Ja nie umiem tego pozbierać – powiedział ze skruchą Pafnucy, coraz bardziej zmartwiony. – I nie mam w co. To twarde z wierzchu rozleciało się całkiem.
– Trzeba było tego nie rozwalać! – fuknął z gniewem borsuk.
– Remigiusz nas namówił! – jęknęła żałośnie Marianna.
– On zawsze kogoś namówi do czegoś głupiego – powiedział dzięcioł. – Trzeba go było nie słuchać. Ale, ostatecznie, można to przenieść po jednej sztuce.
Sfrunął niżej, chwycił do dzioba jeden mały, świecący kawałek, podniósł i upuścił obok.
– Proszę, jakie to łatwe – dodał. – Trzeba to wynieść ze.frodka lasu. Byle gdzie, na koniec.
– .Dla ciebie może i łatwe, ale on na skraj lasu idzie pól dnia – prychnęła z rozgoryczeniem Marianna, wskazując na Pafnucego. – Ile czasu będzie to nosił? Aż do zimy?
– Mogę biegać szybciej – zaofiarował się cichutko Pafnucy.
– Wszystko jedno, za długo to będzie trwało – zawyrokował borsuk. – Albo nam pomogą ptaki, albo nie damy sobie rady. Trzeba zawiadomić cały las i podnieść alarm.
– Noc zapada – zauważył dzięcioł. – Pomożemy wam oczywiście, ale dopiero rano, jak się zrobi widno. Zastanówcie się przez ten czas, gdzie to należy zanieść. Znajdźcie jakieś rozsądne miejsce. Ja się zajmę rozgłaszaniem całej sprawy.
W pół godziny później wszyscy w lesie wiedzieli już o grożącym niebezpieczeństwie. Ptaki i zwierzęta informowały się wzajemnie z błyskawiczną szybkością i przerażenie ogarnęło wszystkich. Pafnucy, Marianna i borsuk nerwowo naradzali się nad wyborem miejsca, w którym należy ulokować świecące przedmioty. Uświadomili sobie w końcu, że nie ustalą tego bez Pucka, i nad ranem Pafnucy znów wyruszył w drogę.
Dotarł na łąkę o wschodzie słońca. Rozejrzał się, ale Pucka nigdzie nie było. Siedział zatem pod lasem, zatroskany i bezradny, zupełnie nie wiedział, co zrobić, i martwił się aż do chwili, kiedy daleko na końcu łąki pojawiły się dwa konie. Rozpoznał Sasankę i Zuchelka i popędził do nich czym prędzej.
Konie oczywiście wiedziały o wszystkim i kiedy Pafnucy opisał im przerażenie leśnych zwierząt, przejęły się bardzo.
– Istna rozpacz – powiedziała Sasanka. – Doskonale was rozumiem. Ale Pucka nie ma i chyba dziś nie będzie, bo pojechał ze swoim panem daleko, aż na tamten najostatniejszy koniec lasu, tam, gdzie las jest taki wąski i bardzo długi. Zebrali tam wszystkie psy.
– To co zrobić? – spytał zgnębiony Pafnucy.
– Czekać nie możecie, bo ludzie już zaczynają – powiedział Zuchelek, pełen współczucia. – A bez Pucka rzeczywiście nie dacie rady. Tylko on może zrobić coś z ludźmi. Trzeba go zawiadomić.
– To może ja tam pobiegnę? – ożywił się Pafnucy.
– Bez sensu – skrytykowała Sasanka. – Umiesz biegać, ale to nie jest zajęcie dla niedźwiedzia. To już lepiej my.
Zuchelek zgodził się z nią natychmiast i kiwnął głową.
– Pomożemy wam – rzekł wspaniałomyślnie. – Popędzimy do Pucka i powiemy mu, że nie trzeba przeszukiwać lasu. A wy przez ten czas przenieście to w jakieś bezpieczne miejsce.
– Kiedy właśnie nie wiemy, gdzie jest to bezpieczne miejsce – zmartwił się na nowo Pafnucy.
– Byle gdzie – powiedziała Sasanka. – Pucek potrafi doprowadzić ludzi wszędzie. I porozumie się z innymi psami. Tylko musimy to ustalić, żeby mu od razu powiedzieć.
Zastanawiali się przez długą chwilę, aż konie dokonały wyboru. Znały drogę pod lasem znacznie lepiej niż Pafnucy, była to bowiem droga, po której chodziły i biegały prawie codziennie. Ustaliły, że najlepszy będzie duży dół pod starym dębem, rosnącym tuż przy owej drodze, na samym skraju lasu. Stary dąb był znany wszystkim. Pafnucy już chciał ruszyć z powrotem, ale Sasanka go zatrzymała.
– Czekaj, jeszcze jedna sprawa – powiedziała nerwowo. – To jest bardzo blisko drogi, a ty nie wiesz, do czego zdolni są ludzie. Ktoś musi tego pilnować, bo mogą znów ukraść.
Pafnucy czuł się coraz bardziej zdenerwowany.
– Kto ma pilnować? – spytał znękanym głosem.
– Najlepsze byłyby psy – powiedział Zuchelek. – Ale psa w okolicy nie ma ani jednego, wszystkie zajęte. Ktoś podobny do psa, może wilki?
Sasanka wzdrygnęła się lekko, ale przyznała, że istotnie, z braku psów wilki byłyby najlepsze. Pafnucy aż jęknął.
– Jest u nas jedna rodzina wilków – powiedział rozpaczliwie. – Ale mieszkają akurat w drugim końcu lasu, to znaczy nie na końcu, tylko w środku. W drugim środku lasu, okropnie daleko stąd.
– Trudno, musisz ich zawiadomić i też poprosić o pomoc – powiedziała stanowczo Sasanka. – My do wilków nie pójdziemy za żadne skarby świata. Za to możemy uprzedzić Pucka, że tam będą wilki, żeby nie był zaskoczony.
– No, dosyć tego gadania! – zniecierpliwił się Zuchelek. – Jak mamy lecieć, to już! Kawał drogi przed nami! A ty też ruszaj, nie trać czasu!
– Naprzód! – zawołała Sasanka i oba konie galopem skoczyły przed siebie, aż cała łąka zagrzmiała tętentem.
Pafnucy też ruszył galopem, ale zanim dobiegł do skraju lasu, koni nie było już widać, a odgłos ich kopyt zamierał w oddali.
Kiedy zziajany i zdyszany Pafnucy dotarł nad jezioro, ptaki z całego lasu siedziały na okolicznych drzewach, zajmując wszystkie konary i gałązki. Hałas panował taki, że trzeba było do siebie krzyczeć, aby coś usłyszeć. Do szaleństwa zdenerwowana Marianna, nie mogąc usiedzieć w bezruchu, bezustannie wskakiwała do wody i wyciągała jedną rybę po drugiej. Pafnucemu na ten widok aż zaświeciły się oczy, bo nie jadł przecież śniadania i po tych galopach czuł się przeraźliwie głodny.
– No i co? – krzyknęli do niego wszyscy równocześnie. Pafnucy chwycił rybę i błyskawicznie wepchnął sobie do pyszczka.
– Po bębę pfy goge! – odkrzyknął.
– Ja z nim zwariuję! – wrzasnęła Marianna. – Znów mówi z pełną gębą!
Pafnucy przełknął pośpiesznie i chwycił drugą rybę.
– Pod starym dębem przy drodze! – zawołał i znów zabrał się do jedzenia. Równocześnie jednak przypomniał sobie, że powinien powiedzieć o pilnowaniu i o wilkach, i o tym, że ptaki nie mogą przenosić skarbu, dopóki ta sprawa nie zostanie załatwiona. Żeby je zatem powstrzymać, czym prędzej usiadł na porozrzucanych świecących przedmiotach. Sfruwające już ptaki przyhamowały i trzepotały się dookoła niego. Marianna wpadła w istny szał.
– Wszystkie ryby wrzucę z powrotem do wody! – wrzeszczała. – Nie złowię ci ani jednej! Czyś ty oszalał? Co to znaczy? Czy mamy cię z tego zepchnąć?!
Pafnucy nie mógł chwycić trzeciej ryby, bo siedział za daleko, więc nic mu już nie przeszkadzało mówić. Prawie jąkając się z pośpiechu, wyjaśnił sprawę pilnowania. Trzeba się było naradzić. Ptaki usiadły z powrotem na drzewach.
Bardzo szybko ustalono, jak należy postąpić. Pafnucy pobiegnie do wilków, ale ktoś musi go wyprzedzić, bo mógłby wilków nie zastać w domu. Pofrunie zatem przed nim któryś z ptaków. Wybór od razu i bez żadnego wahania padł na srokę.
Ze sroką był wielki kłopot. Od samego początku zastanawiano się, czy nie odsunąć jej od całego przedsięwzięcia. Szczerze bowiem wyznała, iż zaniesienie błyszczącego przedmiotu gdzie indziej niż do gniazda przekracza jej siły. Wszystkie zwierzęta i ptaki prosiły, żeby spróbowała się opanować, ale sroka nie mogła tego obiecać.
– Chciałabym bardzo zachować się przyzwoicie w tak wyjątkowej sytuacji – powiedziała żałośnie. – Ale to jest silniejsze ode mnie. Wiecie, jeżeli widzę coś świecącego, coś mnie tak pcha, tak pcha, tak okropnie pcha, że po prostu skrzydła mi nie chcą inaczej się poruszać. Niosą mnie prosto do gniazda i w żaden sposób nie mogę skręcić.
Doskonale się zatem złożyło, że można będzie nie narażać jej na pokusy. Nie będzie nosiła błyszczących przedmiotów, tylko poleci do wilków. Zgodziła się chętnie, zadowolona, że uniknie rozterki.
Pafnucy przez ten czas zdążył zjeść połowę ryb i odzyskał siły. Westchnął ciężko i podniósł się, otrzepując z futra przedmioty, które się do niego przyczepiły.
– W życiu się tyle nie nabiegałem co ostatnio – powiedział smętnie. – Stanowczo wolałbym skromniejsze tempo. No trudno, w drogę!
Sroka pofrunęła, Pafnucy popędził, a ptaki zaczęły chwytać do dziobów lśniące błyskotki.
Sroka oczywiście dotarła do wilków na długo przed niedźwiedziem. Wilki, prowadzące na ogół nocne życie, przed południem spały spokojnie w domu. Rodzina składała się ze starego wilka, wilczycy i trzech wilczątek. Sroka wyrwała je ze snu przeraźliwym wrzaskiem.
– A cóż tam się znowu stało? – powiedziała z niezadowoleniem wilczyca, ziewając i przecierając oczy. – Pożaru nie czuję, ludzi też nie. O co jej chodzi?
– Obudźcie się! – skrzeczała przenikliwie sroka. – Obudźcie się! Pędzi tu do was Pafnucy! Obudźcie się! Znacie przecież Pafnucego? Obudźcie się!
– Wszyscy go znają – ziewnął stary wilk. – Pędzi do nas? A po co? Co się stało?
– Potrzebna jest wasza pomoc! – wrzeszczała sroka, podskakując na gałęzi. – Las dotknęło nieszczęście! Ludzie chcą tu przyjść, trzeba im w tym przeszkodzić! Pędźcie do Pafnucego, on wam wszystko opowie. To bardzo skomplikowana sprawa! Trzeba się śpieszyć, śpieszyć, śpieszyć!
Wilki nie powiedziały już ani słowa. Powąchały tylko wiatr, żeby się zorientować, z której strony biegnie Pafnucy. Ruszyły mu naprzeciw całym pędem, przy czym pierwszy mknął stary wilk, za nim wilczyca, a na końcu wilczęta. Wilczyca doskonale wiedziała, że jej dzieciom nie grozi żadne niebezpieczeństwo, nawet jeśli zostaną w tyle, i wcale się nimi nie przejmowała. Wilczęta pędziły co sił w nogach, okropnie ciekawe, co będzie dalej. W połowie drogi spotkali Pafnucego. Pafnucy na widok starego wilka natychmiast zawrócił i zaczął galopować z powrotem, zasapany i zziajany straszliwie. Wilk dogonił go z łatwością.
– Zwolnij trochę, bo się udusisz – powiedział. – I mów, co się stało?
Sapiąc i dysząc, przerywanym głosem Pafnucy opowiedział o wszystkim. Zanim skończył mówić, dogoniła ich nie tylko wilczyca, ale także wilczęta, nadstawiające z zaciekawieniem uszu. Na wiadomość, że ma zastępować psa, wilk się trochę skrzywił.
– Mam nadzieję, że nikt z tych ludzi nie będzie trzymał niczego do strzelania – powiedział z niechęcią. – Gdybym był tego pewien, straszyłbym ich z przyjemnością. Ale niech będzie, zaryzykujemy. Rozumiem, że trzeba ratować las.
– Wielki tłum ludzi to gorsze niż koniec świata – mruknęła posępnie wilczyca.
– Nie czekajcie na mnie! – wysapał Pafnucy. – Pędźcie prosto do starego dębu. Tam już z pewnością ptaki zaczęły to przynosić. Ja jeszcze po drodze skoczę nad jezioro. Strasznie schudnę przez te gonitwy.
– Nic nie szkodzi, zdążysz się jeszcze utuczyć przed zimą! – zawołała pocieszająco wilczyca, mijając go w pędzie.
Kiedy Pafnucy dotarł z powrotem nad jezioro, ptaki zabierały właśnie ostatnie świecące przedmioty. Wykonywać tę pracę mogły tylko większe, małe towarzyszyły im z ciekawości. Dla ich maleńkich dziobków przedmioty były za ciężkie.
Marianna nałowiła ryb i czekała niecierpliwie.
– Odetchnij trochę i zjedz coś – powiedziała, znacznie już spokojniejsza. – Potem razem pójdziemy do starego dębu.
– A ko, ky kech kukech? – zdziwił się Pafnucy z pyszczkiem pełnym ryb.
– Jestem pewna, że pytasz, czyja też pójdę – powiedziała Marianna z irytacją. – Chociaż zrozumieć cię absolutnie nie można. Ile razy mam ci powtarzać, że to niegrzecznie mówić i jeść równocześnie? Ale już trudno, jedz prędzej. Owszem, ja też pójdę, bo mam nadzieję, że przy okazji zobaczę konie. Załatwisz mi to.
Pafnucy kiwnął głową, nic już nie mówiąc, bo cały czas jadł w wielkim pośpiechu. Po chwili wyraźnie poczuł, że odzyskuje wszystkie siły, otrząsnął się, sapnął i wstał z trawy, gotów do drogi.
Dookoła starego dębu zgromadziły się wszystkie zwierzęta i ptaki, starannie poukrywane w krzakach i zaroślach. Wcale nie chciały pokazywać się nikomu, chciały tylko zobaczyć na własne oczy, jak to wszystko się skończy. Najbardziej zaś pragnęły upewnić się, że ludzie znajdą swój skarb i zrezygnują z przeszukiwania lasu. Były też bardzo ciekawe, jak to się odbędzie. Marianna nie przestawała przypominać Pafnucemu, że ma jej pokazać konie. Wilk i wilczyca leżały w trawie pod dębem, a wilczęta bawiły się na środku drogi.
Daleko, na krańcu lasu, gdzie zgromadziło się mnóstwo ludzi i psów, pan Jasio, właściciel Sasanki i Zuchelka, ze śmiertelnym zdumieniem ujrzał nagle swoje konie, nadbiegające w galopie, zgrzane i z rozwianymi grzywami. Pucek ujrzał je także. Pan Jasio osłupiał doszczętnie, ale Pucek nie zdziwił się wcale. Od razu zgadł, że przybiegły nie bez powodu. Porzucił na chwilę tropienie, do którego został zaangażowany, i szybko podbiegł do nich. Konie, widząc Pucka, pozwoliły panu Jasiowi złapać się i zdyszane, spienione, zmęczone, ale bardzo zadowolone, stały spokojnie.
Zwierzęta potrafią rozmawiać ze sobą takim głosem, którego ludzie w ogóle nie słyszą. Nic więc nie stało na przeszkodzie, żeby się porozumieć.
– Co się stało? – spytał Pucek. – Macie jakieś wiadomości?
– No pewnie – powiedział Zuchelek. – Bardzo ważne wiadomości od Pafnucego.
– Przestań się wygłupiać z tym węszeniem po lesie – powiedziała niecierpliwie Sasanka. – Pafnucy znalazł ludzki skarb i ma go umieścić pod starym dębem przy drodze. Zaprowadź ich tam wszystkich.
– O kurczę! – zawołał przerażony Pucek. – Przy drodze! Jeszcze go kto ukradnie!
– Nikt nie ukradnie, bo wilki pilnują – powiedział Zuchelek. – Wszystko jest zorganizowane, cały las bierze w tym udział. Oni nie chcą u siebie tego tłumu ludzi.
– Wcale im się nie dziwię – powiedział ze zrozumieniem uspokojony Pucek. – Tu, gdzie przeszli, już wszystko zadeptane. Trzeba ich poprowadzić nie przez las, tylko brzegiem. Zaraz to załatwię z innymi psami.
Zostawił konie i pognał do przodu, gdzie węszyły psy policyjne. Zaledwie kilku minut potrzebował, żeby im wszystko wytłumaczyć. Zdumieni przewodnicy i właściciele psów ujrzeli nagle, jak wszystkie psy skręcają i pchają się ku brzegowi lasu, przyśpieszając tempo. Zawiadomione przez Pucka, doskonale wiedziały, dokąd mają zaprowadzić całe towarzystwo, i udawały tylko, że węszą i tropią. Ludzie ledwo mogli za nimi nadążyć.
Pan Jasio też chciał koniecznie brać udział w poszukiwaniach. Nie mógł zostawić koni, które mu się nagle przyplątały, i podążał za psami, prowadząc je ze sobą. Sasanka i Zuchelek szły za nim chętnie, bo również były ciekawe, jak się to wszystko zakończy. Nabiegały się już dosyć dla przyjemności i teraz mogły iść wolniej.
Cały tłum, z psami na czele, dotarł do skraju lasu i ruszył drogą, na której zrobiło się przerażająco ciasno. Pierwszy pędził Pucek, bo policyjne psy nie znały tak dobrze tego lasu i nie wiedziały dokładnie, gdzie rośnie stary dąb. Na końcu zaś kłusowały konie razem z panem Jasiem. Zgromadzone pod dębem zwierzęta już z daleka usłyszały wielki hałas, tupoty i krzyki. Wilczęta przestały się bawić i nadstawiły uszu.
– A cóż się tam dzieje? – spytała Marianna. – Czy to ludzie? Coś okropnego, czy oni się biją?
– Coś ty – powiedział Remigiusz. – Ludzie to są stworzenia potwornie hałaśliwe. W ogóle nie potrafią zachowywać się cicho. Oni tylko tu idą.
– Czy już mamy przestać pilnować? – spytali wilk i wilczyca, podnosząc się z trawy.
– Poczekajcie jeszcze chwileczkę, dopóki nie zobaczymy Pucka – poprosił Pafnucy.
Wilczęta uciekły ze środka drogi i, schowane za drzewem, wytrzeszczały oczy. Klementyna, gotowa do natychmiastowej ucieczki, pilnowała Kikusia, który zazdrościł bawiącym się wilczętom i ciągle próbował wyskakiwać na drogę. Pafnucy sapał obok schowanej pod korzeniem Marianny. Siedzące na drzewach ptaki umilkły, żeby nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. Wszyscy wpatrywali się w drogę.
Wreszcie, po długiej chwili, ujrzeli w oddali Pucka, pędzącego najszybciej, jak potrafił. Zostawił za sobą wszystkie inne psy i kazał im trochę zwolnić, bo chciał zyskać odrobinę czasu na porozumienie się z Pafnucym.
– Jest Pucek! – zawołał Pafnucy do wilków.
W mgnieniu oka wilki zniknęły spod dębu. Pucek nadbiegł. Doskonale wyczuł obecność mnóstwa dzikich zwierząt, ale żadnego z nich nie zobaczył, tak dobrze były poukrywane. Wywęszył Pafnucego i podbiegł do niego.
– Wszystko w porządku! – zawołał radośnie Pafnucy. – Mamy tu cały ludzki skarb! Cieszę się bardzo, że cię widzę!
– Wspaniale załatwiona sprawa – pochwalił Pucek. – Zaraz przyleci cała reszta. Mam nadzieję, że nic nie zgubiliście? Jest wszystko?
– Zupełnie wszystko – zapewnił go Pafnucy. – Marianna wyłowiła także i te, które powpadały do wody. Jedną taką błyszczącą rzecz chciał zjeść szczupak, ale mu nie pozwoliła. Jest cały skarb.
– Spytaj go, czy są konie! – wysyczała do Pafnucego Marianna.
Pucek usłyszał pytanie i domyślił się, że to Marianna, o której mu Pafnucy dużo opowiadał.
– Są, są! – zawołał uspokajająco. – Idą na końcu z panem Jasiem.
– Ja chcę zobaczyć, jak one skaczą – zażądała Marianna.
– Czy jeszcze mało było kłopotu z tym twoim zobaczeniem? – fuknął z gniewem borsuk. – Czy ty nigdy nie przestaniesz być taka ciekawa?
– Wcale nie jestem ciekawa! – zaprotestowała urażona Marianna. – A konie muszę zobaczyć koniecznie! Tylko po to tu przyszłam! Załatwcie mi to!
– Zrobi się – obiecał Pucek. – Jak ludzie tu przyjdą, wyjdźcie na łąkę pod las. Konie idą na końcu i też tam dotrą. No, teraz muszę się zająć pracą.
Na drodze ukazały się pozostałe psy, a za nimi ludzie. Pucek skoczył pod dąb i głośno zaszczekał. Już po chwili cały wielki tłum kłębił się wokół dołu przy starym dębie i gapił się na świecącą, kolorową kupkę, ładnie ułożoną na dnie. Nikt z ludzi nie mógł zrozumieć, dlaczego złoczyńca tak dziwnie umieścił skradziony skarb, który przecież powinien być zakopany w ziemi, i jakim cudem nikt go ponownie nie ukradł. Wszystkie zagrabione pierścionki, kolczyki, bransoletki, naszyjniki, broszki i wisiorki znalazły się i żadnego nie brakowało.
Pan Jasio pchał się ze wszystkimi i tak bardzo chciał zobaczyć ułożone w dole klejnoty, że zapomniał o koniach i przestał je trzymać. Pucek wykorzystał to natychmiast.
– Chodźcie na łąkę! – zawołał zachęcająco. – Tam czekają znajomi. Wyłaźcie z tego zbiegowiska, nikt nie zwróci uwagi.
Sasanka i Zuchelek bardzo chętnie wycofały się z tłoku i wybiegły na pustą łąkę. Odpoczęły już po poprzednim galopie i mogły się znów pobawić. Ukryta w trawie na skraju lasu, Marianna przyglądała się z prawdziwym zachwytem, jak Sasanka i Zuchelek przeskakują przez Pafnucego i galopują dookoła. Nikt się nimi nie interesował i mogły to robić tak długo, aż się znowu zmęczyły. Nawet stary borsuk przyznał, że była to cudownie piękna zabawa.
Noc już zapadła i świecił księżyc, kiedy zaspany Pafnucy przyczłapał za Marianną nad jezioro.
– Ufff! – powiedział. – Aleś mnie przegoniła! Chyba wystarczy nam rozrywek na cały rok. Teraz będę musiał jeść i jeść, i jeść, żeby odzyskać mój cały utracony tłuszcz. Przed zimą muszę sobie zrobić porządny zapas.
– Nic się nie martw – powiedziała Marianna. – Będziesz miał więcej ryb niż zdołasz zjeść. Należą ci się ode mnie za te konie. To była czarująca zabawa i konie są też zachwycające! Jestem uszczęśliwiona, że mi je pokazałeś.
Od tej chwili Pafnucy odpoczywał po wszystkich przeżyciach i jadł, jadł, jadł. Spacerował bez pośpiechu po całym pięknym, cichym, uratowanym lesie, bywał na łące i wszędzie spotykał mnóstwo serdecznych przyjaciół. A kiedy nadeszła jesień, a za nią zima, był już wspaniale najedzony i tłusty. Pożegnał się z Marianną i zagrzebał pod stosem liści w ogromnym dole wśród korzeni drzewa. Zapadając w swój zimowy sen, pomyślał jeszcze, że doprawdy w tym roku ma po czym odpoczywać. Westchnął sobie błogo, zamknął oczy i zasnął.