3. KATASTROFA LEŚNICZEGO

Pewnego kwietniowego dnia wiosna doszła do wniosku, że pojawiła się za wcześnie.

Postanowiła zapewne jeszcze trochę zaczekać i zostawić kawałeczek miejsca zimie, bo już od rana wiał potężny, zimny wicher, a z ciężkich czarnych chmur padał deszcz ze śniegiem. Niedźwiedziowi Pafnucemu nie przeszkadzało to wcale. Chroniły go przed zimnem i deszczem nie tylko wspaniałe, grube kudły, ale także piękna warstwa tłuszczu, o którą zdążył się postarać przy pomocy Marianny. Marianna nałowiła mu tyle ryb, że swój zimowy głód zupełnie zaspokoił. Zadowolone z pogody były także dziki, bo dziki lubią wodę, wilgoć i błotnistą breję. Inne zwierzęta znosiły chwilowy powrót zimy spokojnie, wiedząc doskonale, że potrwa krótko i już za kilka dni wróci słońce i ciepło.

Zadowolone dziki pochrząkiwały i mlaskały, wygrzebując ryjami z rozmiękłej ziemi różne kłącza, korzonki i pędraki. Wędrowały przez las bez pośpiechu i pożywiały się, nie zwracając uwagi na ściekające z drzew krople i strumyki i wcale nie patrząc do przodu, bo czuły się w swoim leśnym domu pewnie i bezpiecznie.

Nagle jeden dzik kwiknął ostrzegawczo i odskoczył kilka kroków do tyłu. Wszystkie inne nie zadawały żadnych pytań, tylko w mgnieniu oka, na wszelki wypadek, zawróciły i rzuciły się do ucieczki. Kiedy biegną dziki, rozlega się okropny hałas. Usłyszała je i dostrzegła sarenka Klementyna i również bez sekundy zastanowienia popędziła w głąb lasu, ponaglając swój córeczkę, Perełkę. Klementynę dojrzała jej siostra Matylda, pilnująca swojego synka, Matyldę zaś zobaczył starszy brat Perełki, Kikuś, i wszyscy razem jak szaleńcy popędzili przez la Przez chwilę dookoła rozlegał się wielki tętent, łomot i trząsł aż zaniepokoiły się także wszystkie inne zwierzęta.

Pierwsze zatrzymały się dziki.

– Co się stało? – spytał z niezadowoleniem najstarszy, który nazywał się Eudoksjusz i właściwie nie bał się prawie niczego. Uciekał tylko dlatego, że nie zdążył się porządnie zastanowić.

– Nie wiemy – odpowiedziały pozostałe dziki i obejrzą się za siebie. – To Barnaba dał sygnał ostrzegawczy. Ale są gdzieś tam został, więc nie wiemy, co to znaczy.

– Może wrócimy i zobaczymy? – zaproponował najmłodszy dzik, który był bardzo ciekawy.

Eudoksjusz wzruszył ramionami i spokojnym krokiem ruszył w drogę powrotną, bo tam właśnie, gdzie został ostrzeżony, znajdowały się wyjątkowo smaczne korzenie. Inne dziki natychmiast ruszyły za nim.

Klementyna, Matylda i ich wszystkie dzieci pędziły znacznie dłużej, aż do chwili, kiedy wpadły na Pafnucego. Pafnucy siedział właśnie pod wielkim, starym drzewem i spoglądał w górę, bo w drzewie znajdowała się dziupla, a w dziupli zamieszkały dzikie pszczoły Nie latały wprawdzie w czasie deszczu i nie było ich widać, ale Pafnucy doskonale wiedział, że one tam są i że zdążyły już zrobić trochę miodu. Rozmyślał nad tym, jak by się do tego miodu dostać? Miał na niego wielki apetyt, a wiedział także, że przez całą wiosnę i lato pszczoły zdążą zrobić dziesięć razy więcej miodu niż im będzie potrzebne. Więc ten pierwszy mógłby spokojnie zjeść. Nawet zaraz mógłby się wdrapać na drzewo i wygrzebać trochę ulubionego przysmaku.

Pafnucy był jednak naprawdę bardzo dobrym i porządnym niedźwiedziem. Pomyślał, że pogoda jest dla pszczół bardzo nieodpowiednia, wręcz okropna. Siedzą wszystkie w swojej dziupli i czekają, aż deszcz ze śniegiem przestanie padać, i gdyby je teraz wypłoszyć, wszystkie by się rozchorowały z zimna. Więc, chwilowo oczywiście, należy je zostawić w spokoju. Miód wygrzebie sobie za kilka dni, kiedy znów zaświeci słońce.

Podjął taką decyzję i w tym momencie z krzaków wypadły śmiertelnie przestraszone sarenki. Zatrzymały się obok niego, trochę zdyszane, ale od razu odrobinę spokojniejsze.

– Co się stało? – spytał Pafnucy. – Czy widziałyście coś okropnego?

– Widziałyśmy dziki – odparła Klementyna. – Uciekały.

– Nic podobnego – zaprzeczyła Matylda. – Nie widziałam żadnych dzików. Widziałam tylko, że ty uciekałaś, więc wolałam nie czekać.

– Ja też uciekałem dlatego, że widziałem, jak ty uciekasz – powiedział Kikuś do Matyldy. – Co tam było?

Wszyscy spojrzeli na Klementynę. Klementyna zakłopotała się nieco.

– Nie wiem, co było – powiedziała. – Ale jeżeli dziki uciekają, to znaczy, że lepiej uciekać także.

– Czy one jeszcze ciągle uciekają? – zainteresował się Pafnucy.

Obejrzeli się wszyscy i przez chwilę słuchali. W lesie panowała cisza i spokój, słychać było tylko szelest deszczu i szum drzew. Z wysokiej gałęzi zbiegła kuna i zatrzymała się pod grubym konarem.

– Co to było? – spytała. – Dlaczego narobiliście takiego zamieszania?

– Przypuszczam, że dziki coś zobaczyły – powiedział Pafnucy. – Nikt nie wie co.

– Ptaki mogłyby nam powiedzieć – zaproponowała niepewnie Klementyna. – One zawsze wszystko wiedzą najwcześniej.

Z dziupli na innym, rosnącym w pobliżu, drzewie, dzięcioł wysunął głowę.

– Chyba straciłeś rozum – oznajmił bardzo zgorszony. – Przy tej pogodzie ptaki wybij sobie z głowy. Kto tylko może, siedzi w gnieździe albo gdziekolwiek, schowany przed deszczem. Na wiadomość poczekasz, aż przestanie padać.

– Och, to za długo! – zaprotestował Kikuś.

– Trzy dni. Najwyżej trzy i pół. Jeżeli ci się śpieszy, możesz sam iść i zobaczyć – powiedział dzięcioł i schował głowę do dziupli, bo duża kropla wody kapnęła mu na sam czubek.

– Może dzikie kaczki? – powiedziała Matylda. – One lubią wodę i deszcz.

– Dzikie kaczki to doskonały pomysł – zgodził się Pafnucy i ruszył w stronę jeziorka.

Dzikie kaczki gnieździły się na brzegu najbardziej odległym od domu wydry Marianny. Marianny deszcz, śnieg i wicher nie obchodziły wcale, bo w każdej chwili mogła się schować w wodzie, a w łowieniu ryb nie przeszkadzała jej żadna pogoda. Usłyszała liczne kroki i wystawiła głowę z jeziorka. Na widok Pafnucego szybko dała nurka, złapała jedną rybę i od razu wyniosła ją na brzeg.

– Mam wrażenie, że słyszałam jakieś odległe hałasy – powiedziała. – Czy coś się działo?

– Owszem, ale nie wiemy co – odparła Klementyna, bo Pafnucy przez chwilę był bardzo zajęty. – Dziki coś zobaczyły i uciekały. Ptaki siedzą pochowane, więc nie ma kto sprawdzić.

Pafnucy przełknął i już mógł mówić.

– Przyszło nam do głowy, że kaczki mogłyby polecieć – wyjaśnił. – Lubią deszcz. Czy nie można by ich namówić?

– Kaczki są głupie – oznajmiła Marianna stanowczo. – One się mnie boją. Myślą, że mogłabym się pomylić i złowić jakieś małe kaczątko zamiast ryby.

– Przecież jeszcze nie mają małych kaczątek? – zdziwiła się Matylda. – Dopiero siedzą na jajkach.

– No więc właśnie! Nie mają, to po pierwsze, a po drugie już nie mam co robić, tylko pchać w siebie tyle pierza! – zirytowała się Marianna. – Te ich małe kaczątka składają się z samego puchu, po co mi to! Jajko owszem, wyznaję, że zjadłabym chętnie. Ale też im się to nie podoba, siedzą na gniazdach i żadna się nie ruszy za nic w świecie!

– W takim razie nie są takie głupie, jakby się wydawało – mruknęła pod nosem Matylda.

– Ale nie rozumiem, po co wam kaczki – ciągnęła z niezadowoleniem Marianna. – Pafnucy to przecież nie było daleko? Możesz sam iść i zobaczyć albo zapytać dziki. Należało w ogóle nie szukać kaczek, tylko iść tam od razu!

– Może masz rację, ale zawsze ptaki załatwiały to najszybciej i chyba już się do tego przyzwyczaiłem – przyznał Pafnucy ze skruchą. – No dobrze, pójdę.

– Tylko zaraz wracaj! – zażądała Marianna. – Jeżeli coś było, chcę wiedzieć co!

– Pójdę z tobą – powiedział Kikuś, który też był ciekaw, co mogło przestraszyć dziki, a przy tym w towarzystwie Pafnucego prawie zupełnie przestawał się bać.

– Tylko nie zbliżaj się zanadto – powiedziała nerwowo jego matka, Klementyna. – My tu na was poczekamy.


*

Przemaszerowali kawał lasu i w końcu spotkali stadko dzików. Natknęli się na nie znienacka i zdziwili się obaj, i Kikuś, i Pafnucy. Wszystkie dziki stały nieruchomo i patrzyły w tę samą stronę, a na samym czele stał Eudoksjusz.

– Dzień dobry – powiedział do nich Pafnucy. – Jak się macie?

– Doskonale – odparł z roztargnieniem jeden z dzików i nawet nie odwrócił głowy.

Pafnucy wszedł w sam środek stada i zbliżył się do Eudoksjusza. Kikuś na wszelki wypadek został trochę z tyłu. Śniegu już nie było, gdzieś znikł, ale deszcz padał ciągle, z gałęzi ciekły strumyczki wody, w górze zaś szumiały i trzeszczały drzewa.

– Witaj, Eudoksjuszu – powiedział uprzejmie Pafnucy. – Co się stało? Podobno coś was przestraszyło? Co tam widzicie?

– Człowiek – odparł krótko Eudoksjusz.

Pafnucy zdziwił się ogromnie. Nigdy jeszcze nie było ludzi w tej części lasu.

– Co takiego? – spytał.

– Człowiek – powtórzył Eudoksjusz.

– Jaki człowiek? – spytał ze zdumieniem Pafnucy.

– Nie wiemy – powiedział Eudoksjusz. – Tam leży. Pafnucy dopiero teraz przestał patrzeć na Eudoksjusza i spojrzał przed siebie. Zaczął od niewłaściwej strony, więc najpierw zobaczył gęste krzaki, potem kępę jeżyn, potem gruby pień, potem wielką górę suchych gałęzi, potem potężny, olbrzymi, świeżo odłamany konar i wreszcie, pod tym konarem, kawałek człowieka. Przyjrzał się teraz porządnie i stwierdził, że człowiek rzeczywiście leży na ziemi, głowę ma zaplątaną w gałęziach, a na jego nogach spoczywa ten ogromny, gruby konar.

– Dlaczego on tam leży? – spytał z zainteresowaniem.

– Nie wiemy – odparł Eudoksjusz. – Ale węszymy, że coś jest nie w porządku.

– A kto to jest?

– Też nie wiemy.

Pafnucy wyciągnął głowę w kierunku człowieka, powęszył i również poczuł, że coś jest nie w porządku.

– Pójdę bliżej i popatrzę – zdecydował.

Ruszył ku człowiekowi, a za nim ruszyło całe stado dzików. Na końcu stada szedł ostrożnie Kikuś z wysuniętą daleko szyją, w każdej chwili gotów do ucieczki, na wszelki wypadek.

Pafnucy okrążył górę suchych gałęzi i podszedł zupełnie blisko. Przyjrzał się i rozpoznał człowieka.

– Przecież to leśniczy! – zawołał, zdumiony jeszcze bardziej.

Dziki przedarły się przez krzaki i jeżyny, prawie nie zwracając na nie uwagi, podeszły równie blisko i też rozpoznały leśniczego. Pafnucy badał sprawę. Stwierdził, że leśniczy jest bardzo mokry, leży w bezruchu i ma zamknięte oczy. Coś tajemniczego w środku powiedziało mu, że chyba jest chory. Zmartwił się i zaniepokoił, bo wszystkie zwierzęta leśniczego bardzo lubiły.

– Myślicie, że on śpi? – spytał niepewnie.

– Nie wiem – powiedział Eudoksjusz. – Nawet jeśli śpi, to nie jest z nim dobrze. Tak to czuję. Jeszcze nigdy nie spał w lesie, w dodatku w czasie deszczu. Ale to takie piękne, mokre miejsce, może jest mu przyjemnie? Nam się takie miejsca bardzo podobają.

Pafnucy nie znał wszystkich upodobań leśniczego. Nie był pewien, czy nie lubi mokrych miejsc, tak samo jak dziki. Uważał, że jest to możliwe, ale niepokoiła go woń choroby.

– Za mało wiemy o ludziach! – westchnął, zmartwiony. – Szkoda, że nie ma tu kogoś, kto ich lepiej zna. Pucka na przykład albo chociaż Remigiusza.

Nad ich głowami siedziała kuna, która przybiegła tu za Kikusiem i Pafnucym, bo też była bardzo ciekawa. Przemykała się pod gałęziami drzew tak, żeby nie bardzo zmoknąć.

– Można ich sprowadzić – powiedziała. – Jednego drugiego.

– Ale ptaki nie chcą latać… – zaczął Pafnucy.

– A ten to co? – przerwała kuna i machnęła łapką w stronę Kikusia.

Kikuś ciągle stal w ostatnim szeregu dzików, z wyciągnie szyją, wpatrzony w leśniczego szeroko otwartymi oczami. Bał się podejść jeszcze bliżej, chociaż leśniczego doskonale znał i ostatniej zimy brał nawet jedzenie prosto z jego ręki. Ale teraz leśniczy wyglądał jakoś nienormalnie.

– Kikusiu – powiedział Pafnucy stanowczo. – Umiesz! biegać najszybciej z nas wszystkich. Musisz popędzić po kogoś, kto zna ludzi. Po Pucka albo po Remigiusza.

Kikuś wzdrygnął się lekko.

– Och, nie wiem – powiedział niepewnie. – Pobiec mógłbym, ale oni są gdzieś blisko ludzi. Ja się boję.

– Do Remigiusza jest bliżej – zauważyła kuna z drzewa.

– Remigiusz mieszka na samym początku lasu i żadnych ludzi tam nie ma – powiedział równocześnie Eudoksjusz. – Są dopiero dalej, za drogą.

– To jest leśniczy – przypomniał Pafnucy surowo. – I chyba sam czujesz, że stało mu się coś złego. Lubisz go przecież?

– O tak, lubię – powiedział żałośnie Kikuś. – I wcale się go nie boję. Ale inni ludzie…

Eudoksjusz fuknął gniewnie.

– Mówię ci przecież, że koło Remigiusza nie ma żadnych ludzi! O tego Pucka się nie czepiam, do niego może pójść tylko Pafnucy. Albo ptaki. Ale dom Remigiusza znasz przecież doskonale!

– Ale nawet, jeśli się trochę boisz, to trudno – powiedział Pafnucy. – Musisz się poświęcić, bo leśniczy to jest jedyny porządny człowiek. Niech ten Remigiusz tu zaraz przyjdzie i powie, co to znaczy, że leśniczy śpi w lesie i pachnie nieszczęściem. Pędź, ale już!

Kikuś jeszcze przez chwilę wahał się i wzdragał. Wszystkie dziki fuknęły na niego z oburzeniem, a kuna zrzuciła mu na głowę wielką, mokrą szyszkę. Pafnucy patrzył surowo i z wyrzutem. Kikuś zatem przestał protestować, zebrał całą odwagę i pomknął w las.

Pafnucy i dziki usiedli wokół leśniczego i zaczęli cierpliwie czekać.

Kuna pomyślała, że zdąży tu wrócić wcześniej niż Kikuś, i popędziła do jeziorka Marianny. Czekały tam ogromnie zniecierpliwione osoby, Marianna, Klementyna, Matylda i dwa małe sarniątka.

– Mogę wam trochę powiedzieć – oznajmiła nagle kuna, nie schodząc z gałęzi.

Wszyscy obejrzeli się na nią, a Marianna plusnęła wodą.

– Najwyższy czas! – wykrzyknęła. – Gdzie Pafnucy? Dlaczego nie wraca? Co się tam stało?

– Na razie nikt nie wie – odparła kuna. – Ale zdaje się, że leśniczego spotkało nieszczęście.

Opowiedziała o wszystkim, co zobaczyła. Marianna słuchała z uwagą i bardzo pochwaliła pomysł sprowadzenia Remigiusza.

– Kto po niego pobiegł? – spytała.

– Kikuś – odparła kuna.

– Kikuś…?! – wykrzyknęła od razu zdenerwowana Klementyna. – Jak to…?!

– A kto miał iść? – zirytowała się kuna. – Może dziki, co? Do jutra by nie doszły, bo z pewnością po drodze znalazłyby coś do jedzenia.

– Ale to niebezpieczne…!

– Nie zawracaj głowy! – zgromiła ją Marianna. – Nic mu się nie stanie, ciągle biega po całym lesie. Nie poszedł przecież do ludzi, tylko do Remigiusza!

– Och! – powiedziała Klementyna i ze zdenerwowania zatupała kopytkami.

– Ja tam wracam – odezwała się z gałęzi kuna. – Zobaczę, co będzie dalej. Może jeszcze tu przyjdę i opowiem wam resztę.

Przewinęła się przez konar i już jej nie było.

Ledwo kuna zdążyła wrócić i usadowić się na najbliższym | drzewie, kiedy pojawił się lekko zdyszany Kikuś.

– Załatwione! – zawołał dumnie. – Nie chciał przyjść, bo powiedział, że nie lubi deszczu, ale go zmusiłem! Biegnie za mną. Na całe szczęście, siedział w domu i nie trzeba go było nigdzie daleko szukać.

Remigiusz był lisem bardzo mądrym i doświadczonym. Z tego, co usłyszał od Kikusia, wywnioskował bez trudu, że leśniczego spotkała jakaś katastrofa, i chociaż niechętnie wyszedł z domu, to jednak potem nie zwlekał ani chwili. Popędził tak, jakby goniło go całe polowanie. Przybył na miejsce zaledwie w dwie minuty po Kikusiu, zahamował obok Pafnucego, aż z przemokniętego mchu trysnęła woda, i od razu wyciągnął nos, pilnie węsząc.

– O, niedobrze – powiedział z troską. – Jest chory.

– I dlatego tu śpi? – spytał Pafnucy. Remigiusz popukał się w głowę.

– Co za brednie mówisz, Pafnucy, on wcale nie śpi. On jest nieprzytomny. Żaden człowiek nie potrafi spać w lesie w czasie deszczu!

– Naprawdę? – zdziwiły się wszystkie dziki, dla których las w czasie deszczu był miejscem zachwycającym i nie wyobrażały sobie, że można by spać gdzie indziej.

– Naprawdę – potwierdził stanowczo Remigiusz. – Gwarantuję wam.

– To co zrobić? – zatroskał się Pafnucy.

– Na co on jest chory? – spytał Eudoksjusz.

– Nie wiem jeszcze – odparł Remigiusz. – Spróbuję się zorientować.

Zbliżył się do leśniczego i zaczai go obwąchiwać kawałek po kawałku. Pafnucy zbliżył się również i wąchał za Remigiuszem. Za ich przykładem poszły dziki i wszystkie po kolei obwąchiwały leśniczego z największą dokładnością i uwagą. Przytknęli wreszcie nosy do wielkiego konara, pod którym znajdowały się jego nogi.

– Tu! – zawyrokował Remigiusz. – Tu wygląda najgorzej i tam jest jego choroba.

– Pewnie ta gałąź jest dla niego niedobra – uczynił przypuszczenie jeden z dzików i pozostałe zgodziły się z nim natychmiast.

– Gałąź… – mruknął Remigiusz z powątpiewaniem. – Czy tylko gałąź…? No, dobra nie jest z pewnością…

– To co zrobić? – powtórzył z uporem Pafnucy.

Wszyscy byli tego samego zdania co on i uważali, że coś należy zrobić. Powinni pomóc leśniczemu, bo on pomagał im wielokrotnie. Wielki konar wywierał na niego zdecydowanie szkodliwy wpływ, co do tego nikt nie miał wątpliwości, nie było jednakże wiadomo, jak na to zaradzić.

Kuna była tak samo zainteresowana sytuacją, jak pozostałe zwierzęta. Wydało się jej nagle, że siedzi za daleko i jakiś szczegół może ujść jej uwadze. Niewiele myśląc, jednym pięknym susem przeskoczyła z sąsiedniego drzewa wprost na gałąź, która znajdowała się dokładnie nad głową leśniczego. Gałąź ugięła się i gwałtowny deszcz kropel spadł na jego twarz, oblewając ją lepiej niż prysznic.

Leśniczy nagle otworzył oczy, jęknął, zamknął je i znów otworzył.

Wszyscy na wszelki wypadek odsunęli się trochę, a Kikuś odskoczył o kilka metrów. Leśniczy znów zamknął oczy, bo krople wody ciągle padały mu na twarz, i znów je otworzył. Błędnym wzrokiem popatrzył w górę, potem odrobinę poruszył głową, jęknął jeszcze raz, popatrzył przed siebie i utkwił spojrzenie w konarze. Patrzył przez chwilę i wyglądało to tak, jakby coś sobie przypomniał. Potem odetchnął głęboko i spróbował uczynić ruch, który wszystkie zwierzęta zrozumiały doskonale. Chciał mianowicie wydostać się spod konara.

Skutek był taki, że jęknął głośniej, opadł na mokry mech, zamknął oczy i znów stracił przytomność.

– No proszę! – powiedział z satysfakcją dzik. – A mówiłem!

Pafnucy pokiwał głową.

– On też wie, że to mu szkodzi, ta gałąź – rzekł smutnie. – Chce się jej pozbyć.

– Gdyby się jej pozbył, od razu byłby zdrowy – przyświadczył Eudoksjusz.

– Nie wiem, czy tak od razu – mruknął kąśliwie Remigiusz. – Ale pozbycie się tego z pewnością jest niezbędne.

Pafnucy miał dobre serce i było mu bardzo żal leśniczego. Koniecznie chciał uwolnić go od konara, który wyglądał zupełnie zwyczajnie, ale dla człowieka musiał być z tajemniczych powodów szkodliwy i niebezpieczny.

– Pomóżmy mu! – zaproponował. – Odsuńmy to jakoś! Remigiusz popatrzył na niego i znów chciał się popukać w głowę, ale coś mu przyszło na myśl, więc tylko się podrapał. Obejrzał się i policzył dziki.

– Osiem najsilniejszych! – zarządził. – Wiesz, Pafnucy, może to i niezły pomysł. Ustawcie się tu rzędem, wy tu, a ty tu, i spróbujcie popchnąć wszyscy razem!

Dziki spełniły polecenie. Ustawiły się wzdłuż pnia i wepchnęły pod spód ryje i kły. Pafnucy oparł się o pień ramieniem, po czym, na rozkaz Remigiusza, wszyscy razem popchnęli z całej siły. Konar lekko drgnął, a leśniczy jęknął.

– Niedobrze – powiedział Remigiusz. – Spróbujcie jeszcze raz.

– Zaraz – powiedział Pafnucy. – Wcale nie mogę użyć mojej siły, bo nie majak tego pchać. Tu jest za mało miejsca dla niedźwiedzia. Nie mam ryja i muszę pchać całym sobą.

Było to bardzo słuszne stwierdzenie, Remigiusz sam widział, że Pafnucy pod pniem się nie mieści. Wykopał zatem dół. Chciał wykopać wielki, ale okazało się to niemożliwe, bo konar miał mnóstwo przeszkadzających gałęzi, pod nim zaś znajdowały się splątane, twarde korzenie. Wykopał więc właściwie pół dołu, a zmieściło się w nim zaledwie ćwierć niedźwiedzia. Lepsze jednak było ćwierć niż nic.

Osiem dzików znów ustawiło się wzdłuż pnia, a Pafnucy ulokował się w dole. Remigiusz stał tuż za nimi.

– Raz, dwa, trzy, już! – zawołał.

Wytężyli siły, popchnęli, konar uniósł się i opadł na poprzednie miejsce. Leśniczy jęknął głośniej. Wszyscy zakłopotali się ogromnie, nie mogąc zrozumieć, dlaczego ten możliwy do uniesienia ciężar nie chce się odsunąć, tylko wraca tam, gdzie leżał. Remigiusz trochę się zdenerwował i obiegł konar dookoła, oglądając jego drugą stronę. Potem obszedł konar Pafnucy, potem kolejno wszystkie dziki. Kuna obiegła całe to miejsce nawet kilka razy.

Zwierzęta nie znały się ani na przenoszeniu ciężarów, ani na budowaniu różnych ogrodzeń, ani na fizyce, matematyce i geometrii. Nie wiedziały, że większe i mniejsze gałęzie konara opierają się szeroko o ziemię i trzeba by było unieść go bardzo wysoko, żeby przetoczyć na drugą stronę, albo też wszystkie gałęzie poobcinać. Nie miały piły ani siekiery. Leśniczego jednakże naprawdę ogromnie lubiły i uparły się, że należy mu pomóc.

Remigiusz zaczął kopać dół po drugiej stronie pnia.

– Gdyby tu był wielki dół, to wszystko wpadłoby samo – mamrotał pod nosem. – Wszyscy wiedzą, że jeśli jest dół, każda rzecz sama do niego wpada. Niech ktoś pójdzie po wilki, niech też kopią!

Ziemia po drugiej stronie konara była taka sama jak po pierwszej, pełna twardych korzeni. I tak samo przeszkadzały gałęzie. Remigiusz zasapał się, a dół nie zrobił się większy niż tamten poprzedni. Dziki i Pafnucy próbowali mu pomóc. Dziki z wysiłkiem wyryły jeden korzeń, a Pafnucy łapami wyrwał drugi, ale było to tyle co nic.

– Wy chyba macie źle w głowie – powiedziała kuna z gałęzi. – Do niczego taka robota, przez miesiąc go nie uwolnicie. On umrze z głodu.

– Krytykować każdy potrafi – rozzłościł się Remigiusz. – Lepiej byś coś wymyśliła, bo już rąk i nóg nie czuję. Zamiast ogona mam fontannę!

Kuna doznała nagle czegoś w rodzaju olśnienia.

– Ogona! – krzyknęła. – Tym mi przypomniałeś! Jest tylko jeden rodzaj zwierząt, które dają sobie radę z takimi kawałami drewna! Bobry!

– Bobry! – zawołali wszyscy z wielką nadzieją.

Bobry również mieszkały w tym lesie, ale bardzo daleko, jeszcze dalej niż wilki. Tylko ptaki mogłyby dotrzeć do nich szybko, ale deszcz ciągle padał i ptaki siedziały pochowane. Pozostał Kikuś, doskonały do biegania.

Pafnucy nie zdążył do niego ust otworzyć, bo zaszeleściły krzaki, zatupały kopytka i obok nich pojawiła się Klementyna.


*

Marianna, Klementyna i Matylda wciąż czekały nad jeziorkiem na jakieś wiadomości, ale kuna zupełnie o nich zapomniała. Marianna irytowała się i niecierpliwiła, ale znacznie bardziej od niej zdenerwowana była Klementyna. Kikuś, już wprawdzie dorastający, był jednak jej dzieckiem i obawiała się o niego wręcz do szaleństwa. Uspokajanie nic nie pomagało.

– Nie wytrzymani tego dłużej – powiedziała w końcu ze łzami w oczach i zwróciła się do Matyldy: – Proszę cię, popilnuj przez chwilę Perełki, ja skoczę i zobaczę, co się tam dzieje. Ona jest grzeczna.

– Uważam, że przesadzasz – powiedziała Matylda. – Ale oczywiście Perełki chętnie popilnuję, ona się ślicznie bawi z moim Bobikiem. Kikusiowi nic się nie stało i niepotrzebnie się tak denerwujesz.

– Jednak pójdę – powiedziała Klementyna. – Inaczej oszaleję z niepokoju.

Marianna nie wtrącała się, ponieważ pożerała ją ciekawość. Miała nadzieję, że Klementyna wkrótce wróci i wszystko opowie. Prawie była gotowa zachęcać ją do obaw.

Klementyna skoczyła w las i w ciągu kilku minut dotarła do leśniczego, konara, Pafnucego, stada dzików i Kikusia. Na widok Kikusia całego, zdrowego i w doskonałym stanie, chociaż mokrego kompletnie, od razu odzyskała spokój.

– Co wy tu… – zaczęła.

– Klementyna! – wykrzyknął uradowany Pafnucy. – Jak to dobrze, że jesteś! Słuchaj, koniecznie trzeba popędzić do bobrów!

– Ależ to strasznie daleko! – powiedziała zaskoczona Klementyna.

– No właśnie, daleko. Na ptaki nie można liczyć. A leśniczy umrze z głodu i z jakiejś tajemniczej choroby, jeżeli nie odsunie się od niego tego pnia. Nie możemy sobie z tym dać rady. Tylko bobry!

– Bobry potrafią to świństwo pogryźć na kawałki – przyświadczył Remigiusz. – Próbowałem podkopać, nie daję rady. Rozumiesz, za długo by to trwało.

Klementyna zbliżyła się do leśniczego i powąchała go.

– Och, on jest chory! – powiedziała niespokojnie.

– No, to przecież cały czas ci o tym mówimy! – zirytował się Remigiusz, którego mokry ogon denerwował okropnie. – Wiem, co Pafnucy ma na myśli, do tych bobrów mógłby polecieć Kikuś, ale lepsza jest dorosła osoba. Trzeba je namówić, żeby tu przyszły. Mogą nie chcieć. Mogą Kikusia nie potraktować poważnie…

– No wiesz – obraził się Kikuś.

– Twoja matka z pewnością lepiej da sobie z nimi radę – łagodził Pafnucy. – Klementyno, sama rozumiesz. Jeśli to będzie dłużej trwało, leśniczy umrze z głodu.

– Także z zimna – zauważyła z góry kuna. – Widziałam, że się trzęsie.

– Z zimna? – zdziwił się Pafnucy. Remigiusz aż prychnął z irytacji.

– No pewnie, że z zimna! Gdybyś nie miał swojego futra, wiedziałbyś, co to jest zimno! Ludzie bardzo źle znoszą zimno, wiem na pewno. Klementyna, no…!

Klementyna nie wahała się ani chwili. Leśniczego bardzo kochała, wiedziała doskonale, że przez całą zimę tylko dzięki niemu wszystkie zwierzęta miały dosyć jedzenia. Zrozumiała też od razu, że koniecznie trzeba go ratować. Nie powiedziała już nic, tylko odwróciła się i jak błyskawica pomknęła przez las.

Pafnucy przez chwilę gapił się na Remigiusza.

– Z zimna? – powiedział jeszcze raz, zakłopotany. – I nie ma futra? Rzeczywiście…

Też nie mówił już nic więcej, tylko przełazi przez krzaki na drugą stronę konara, podszedł do leśniczego i ułożył się tuż przy nim. Grube, niedźwiedzie futro, wprawdzie mokre, ale bardzo ciepłe, szczelnie przylgnęło do zmarzniętego człowieka.

Kuna przyjrzała się temu z gałęzi.

– Jedną stronę mu ogrzejesz – wygłosiła opinię. – Ale z drugiej będzie mu zimno tak samo, jak było. Ktoś jednak powinien skoczyć po wilki, bo drugiego niedźwiedzia w tym lesie nie ma.

Ciągle jeszcze nieco obrażony, Kikuś uniósł się honorem, nie odezwał się wcale, tylko parsknął gniewnie i w sekundę potem już go nie było.

Kuna na drzewie ciągle wynajdywała trudności, ponieważ bardzo jej się to spodobało.

– Nie wiem, jak długo ludzie wytrzymują bez jedzenia – powiedziała złowieszczo. – Nie wiem, czy ten leśniczy do jutra nie umrze z głodu. Wilki biegną szybko, więc przylecą przed wieczorem, ale bobry będą lazły jak pokraki…

– Uspokój się z tymi przepowiedniami, bo się niedobrze robi! – przerwał jej rozzłoszczony Remigiusz. – Bobry mogą przyjść wodą! Mieszkają przecież na końcu tej samej rzeczki, która robi jeziorko Marianny. Mogą przepłynąć błyskawicznie!

– Nie wcześniej niż rano – odparła z uporem kuna. – A skąd wiesz, czy on wytrzyma do rana?

– W takim razie przynieś mu coś do jedzenia! – rozgniewał się do reszty Remigiusz.

– Ja? – zdziwiła się kuna. – To już prędzej ty! Ciągle masz do czynienia z jakimiś ludzkimi rzeczami.

Remigiusz chciał na nią warknąć, ale przyszło mu do głowy, że ona ma rację.

Charakter miał wprawdzie złośliwy, ale rozumu dużo i samego siebie nie zamierzał oszukiwać. W żadnym wypadku nie powiedziałby tego na głos, w głębi duszy jednak przyznał, że istotnie nikt lepiej od niego nie umiałby postarać się o posiłek dla leśniczego. Mógł na przykład ukraść z kurnika jajko…

Machnął ogonem i znikł w lesie, kierując się w stronę swojego domu.

Dziki słuchały tej całej rozmowy i czuły się coraz bardziej zatroskane. Dla nich jedzenie było sprawą niezmiernie ważną i poważnie zaczęły się martwić, że kuna odgadła dobrze i leśniczy umrze z głodu.

– O tej porze roku jedzenia jest już bardzo dużo – powiedział niepewnie Eudoksjusz. – Jak myślisz, czy on by nie miał ochoty na taką dużą, zdechłą mysz?

– Mam tutaj korzeń – powiedział zachęcająco dzik, imieniem Barnaba. – Zobacz, jest doskonały. Miękki, prosto z błota. Może mu to dać?

– Można mu przynieść rybę – odezwał się Pafnucy. – Marianna złowi. Co o tym myślisz?

Kuna zakłopotała się nieco. W gruncie rzeczy nie miała pojęcia, co jedzą ludzie i jak długo mogą żyć bez jedzenia. Wymyśliła to wszystko tylko tak sobie, trochę dla zabawy, a trochę dlatego, że naprawdę martwiła się o leśniczego i chciała wszystkich skłonić do działania. Teraz nie wiedziała, co zrobić. Wszyscy pytali ją o zdanie i czułaby się skompromitowana, gdyby nie umiała im odpowiedzieć.

– Najlepiej dać mu wszystko, a on sobie wybierze to, co mu najbardziej smakuje – zaproponowała pośpiesznie.

Z dziupli w sąsiednim drzewie odezwała się nagle wiewiórka.

– Wiem na pewno, że ludzie jedzą orzechy – powiedziała. – Jeżeli nie zrobisz mi nic złego, wyjdę i dam mu orzech. Widzę, że tego lisa nie ma, więc mogłabym zaryzykować, ale ciebie też się boję.

– Och, niepotrzebnie – powiedziała kuna. – Sytuacja jest wyjątkowa. Teraz chodzi o leśniczego i tylko nim jesteśmy zajęci. Możesz spokojnie wyjść z tym orzechem, ja się nie ruszę.

– Niech ktoś pójdzie do Marianny po rybę – poprosił Pafnucy. – Ja nie mogę, bo muszę ogrzewać leśniczego.

Kuna przypomniała sobie nagle, że miała Mariannie zanieść wiadomość. Miała już mnóstwo do opowiadania, a przy okazji mogła spełnić prośbę Pafnucego. Obejrzała się na wiewiórkę.

– Możesz robić, co chcesz, bo ja stąd idę. Niedługo wrócę.

Odwróciła się na gałęzi i znikła.


*

Kikuś dotarł do wilków znacznie wcześniej niż Klementyna do bobrów. Całą drogę przebył w wielkim pędzie, w okolicy ich domu jednakże mocno zwolnił, przez chwilę biegł powoli, a potem się zatrzymał. Czuł, że wilki są już blisko i cała jego odwaga nagle gdzieś znikła. Uświadomił sobie, co robi, i z przestrachu aż zaszczekał zębami.

– Hej! – zawołał trochę zachrypniętym głosem. – Wilki! Gdzie jesteście?

Wilki przeciągały się właśnie i ziewały, i wcale nie zamierzały wychodzić z domu. Szmer deszczu zagłuszał słabe wołanie Kikusia, wydało im się jednakże, że coś słyszą. Nadstawiły uszu.

Kikuś uczynił kilka bardzo niepewnych kroków i znów się zatrzymał.

– Hej, wilki! – powtórzył żałośnie. – Gdzie jesteście? Bardzo ważna sprawa!

Pierwsze wyskoczyły z domu wilczęta, za nimi wilk i wilczyca. Przebiegły kawałek w kierunku głosu i na widok Kikusia zdumiały się tak śmiertelnie, że aż znieruchomiały.

Kikuś znieruchomiał również. Ze strachu zbaraniał do tego stopnia, że zapomniał, iż mógłby uciec. Chciał szybko powiedzieć, o co chodzi, ale żaden dźwięk nie wychodził mu z gardła. Stał i w okropnym przerażeniu wpatrywał się w wilki.

– Musiało się stać coś potwornego, skoro on tu przyszedł – powiedziała wilczyca. – To Kikuś, znamy go. O co chodzi? Las się pali czy przyszli ludzie?

Kikuś chciał odpowiedzieć, że las się nie pali i że owszem, idzie o ludzi, ale tylko w postaci jednego człowieka, leśniczego, z mówieniem jednakże ciągle miał kłopoty.

– La, la… – powiedział. – Lu… le… lu, lu…

– Lu, lu – zgodził się wilk. – No owszem, przyznaję, leje nieźle. Chcesz rozmawiać o pogodzie?

Kikuś w rozpaczy chciał powiedzieć cokolwiek o Pafnucym. Pafnucy się nie bał, w towarzystwie Pafnucego on też prawie się nie bał, Pafnucy tam leżał przy leśniczym, Pafnucego wszyscy lubili…

– Paf, Paf, Paf… – wyszczekał. – Paf… nu… Paf… Paf…

– Albo chce nam powiedzieć, że gdzieś strzelają, albo ma na myśli Pafnucego – odgadła wilczyca. – Mówisz o Pafnucym?

Kikuś kiwnął głową tak gwałtownie, że o mało się nie przewrócił. Nagle przypomniał sobie, że może uciec, ale równocześnie zrozumiał, że nie ma prawa uciekać, dopóki się z tymi wilkami nie porozumie. Uczynił szalony wysiłek.

– Pafnu…cy leży… – wyjąkał. – Wy też… O Boże, jak ja się was boję!

– Głupi jesteś, znajomych się nie jada – powiedziała wilczyca z urazą. – Przestań się tu trząść i mów wyraźnie. Jesteśmy potrzebni?

Kikuś znów z rozmachem kiwnął głową.

– Gdzie? – warknął wilk.

– Za… za… – odparł Kikuś. – Za…

Więcej wytrzymać nie był zdolny. Zawrócił w miejscu i runął w las.

Wilki były święcie przekonane, że kazał im biec za sobą, a w dodatku sprawa musiała być wyjątkowo poważna, skoro Kikuś się do nich zbliżył. Zrozumiały, że Pafnucy gdzieś leży, i zaniepokoiły się bardzo, że spotkało go może coś złego. Coś mu się stało. Z największą szybkością popędziły za Kikusiem.

Kikuś właściwie wiedział, że biegną, ponieważ zostały wezwane, ale nie mógł pozbyć się wrażenia, że go gonią. Uciekał zatem, wytężając wszystkie siły. Wilki pędziły jak szalone, żeby nie stracić go z oczu, i w ten sposób przebyli całą drogę w tempie, którego kuna z pewnością nie mogła przewidzieć. Ledwo zdołali zahamować obok konara i leśniczego.

– O, jesteście! – zawołał z ulgą Pafnucy. – Jak to dobrze, bo cały czas się martwię, że z drugiej strony jest mu zimno!

– Uwaga! – ostrzegł Remigiusz, który troskliwie ułożył obok głowy leśniczego ukradzione z kurnika jajko. – Niech mi tu tego nikt nie rozdepcze! Nie po to się staram, żebyście rozmazywali po ziemi!

Wiewiórka pisnęła cienko, zostawiła wyłuskany orzeszek na brzuchu leśniczego i jednym skokiem znalazła się pod swoją dziuplą. Równocześnie pojawiła się w trawie kuna, ciągnąca zębami za ogon dużą rybę. Dziki z wielką gorliwością ryły dookoła i popychały ryjami jakieś rzeczy w stronę leżącego konara.

Wilki osłupiały kompletnie.

– Pafnucy, co się stało? – spytała z niepokojem wilczyca. – Dlaczego tam leżysz? Chory jesteś? Co to za człowiek? Czy ktoś go zagryzł?

– Przecież to leśniczy! – zawołał wilk, który podszedł bliżej.

Nadbiegły zdyszane wilczęta i wszystkie poprzewracały się na wykopanym przez Remigiusza dole. Kuna wypuściła z zębów rybę i skoczyła na drzewo.

– Leśniczego spotkało nieszczęście, widzicie przecież – powiedziała.

– To nie ja jestem chory… – zaczął równocześnie Pafnucy.

– Ten człowiek marznie! – zawołał Remigiusz. – Trzeba go ogrzewać!

– Czy nie wiecie przypadkiem, co jedzą ludzie? – spytały dziki.

Wszyscy mówili razem i przez długą chwilę wilki nic nie mogły zrozumieć. Ze zdumieniem patrzyły na kunę, która nie lubiła ryb i nigdy ich nie jadła. Z niepokojem obejrzały Pafnucego, wciąż nie wiedząc, dlaczego leży, i wciąż niepewne, czy się przypadkiem nie rozchorował. Pafnucy musiał w końcu wstać i pokazać, że jest w doskonałym stanie.

Po długich wysiłkach wyjaśniono im wreszcie trudną sytuację, a Pafnucy znów położył się obok leśniczego, starając się nie spoglądać na rybę.

– Głodny jestem strasznie, ale zostanę tutaj – rzekł mężnie. – Ale sami widzicie, ile kłopotów.

– Rozumiem – powiedziała wilczyca. – Rzeczywiście, poza tobą, tylko my mamy porządne futro. No owszem, jeszcze Remigiusz, ale on jest mniejszy i tylko jeden. Dobrze, pogrzejemy go trochę. Potem się zmienimy z naszymi dziećmi, one zostaną z leśniczym, a my załatwimy sobie coś na kolację.

Dwa wilki ułożyły się przy drugim boku leśniczego. Pafnucy poczuł wielką ulgę. Teraz już naprawdę leśniczemu nie mogło być zimno…


*

Bobry zajmowały się spokojnie swoimi sprawami, poprawiając tamę na rzece, kiedy spośród drzew wyskoczyła mocno zdyszana Klementyna. Pędziła tu z największą szybkością, na jaką mogła się zdobyć. Zatrzymała się na brzegu jeziorka, a bobry przerwały pracę i popatrzyły na nią z wielką uwagą. Jeśli ktoś wypada z lasu z taką szybkością, może to oznaczać niebezpieczeństwo. Klementyna wiedziała, że bobry mogą się zaniepokoić, postarała się więc czym prędzej wyjaśnić sprawę.

– Przepraszam, że odwiedzam was tak gwałtownie – powiedziała. – Ale jest coś bardzo pilnego i ważnego.

– Niebezpieczeństwa nie ma? – upewnił się naczelnik bobrów.

– Nie – odparła Klementyna. – O żadnym niebezpieczeństwie nic nie wiem. Ale przytrafiło się nieszczęście leśniczemu.

– Opowiedz wszystko spokojnie – powiedział bóbr. – Tylko przedtem powiedz, która ty jesteś. Wiem, że masz siostrę i obie jesteście do siebie takie podobne, że nie mogę was rozróżnić. Jedna z was nazywa się Matylda, a druga Klementyna.

– Ja jestem Klementyna – powiedziała Klementyna. – Powiem krótko. Leśniczy leży w lesie, a na nim leży wielki kawał drzewa. Leśniczy nie może z siebie tego kawała drzewa zepchnąć i nikt nie umie mu pomóc. Próbowały już dziki i Pafnucy i nic im się nie udało zrobić. Remigiusz twierdzi, że tylko wy możecie to załatwić, bo potraficie pogryźć to drzewo na kawałki. Sprawa jest pilna, bo leśniczy jest bardzo chory, a to drzewo mu szkodzi.

– Jak może komuś szkodzić drzewo? – zdziwił się młodszy bóbr.

– Ludzie są dziwni – odparł naczelnik bobrów. – Szkodzą im różne pożyteczne rzeczy. Trzeba to zrozumieć.

– Czy będziecie mogły pójść ze mną i uwolnić leśniczego? – spytała Klementyna.

Bobry znały leśniczego trochę słabiej, ale słyszały, że jest on porządnym człowiekiem. Nie miały wielkiej chęci odrywać się od swojej roboty, uważały jednak, że powinny pomóc.

– Gdzie to jest? – spytał naczelnik bobrów.

– Niezbyt blisko – powiedziała uczciwie Klementyna. – Mniej więcej tam, gdzie jest jeziorko w środku tamtego drugiego lasu, tylko trochę w bok.

– Potwornie daleko! – skrzywił się naczelnik bobrów.

– Tak – zgodziła się Klementyna. – Bardzo mi przykro. Ale bez waszej pomocy leśniczy umrze. I w dodatku trzeba się pośpieszyć.

Bóbr przez chwilę rozważał sprawę.

– Czy nie można by poczekać z tym do przyszłego tygodnia? – spytał. – Po skończeniu tamy będziemy mieli chwilę wolnego czasu.

– Nie – powiedziała stanowczo Klementyna. – On nie może tak leżeć do przyszłego tygodnia. Pogoda jest nieodpowiednia.

Bobry, które słuchały całej rozmowy, zdziwiły się ogromnie. Pogoda wydawała im się przepiękna i do głowy by im nie przyszło, że komuś może się nie podobać. Przypomniały sobie, że ludzie mają różne dziwaczne właściwości, i prychnęły nosami w wodzie z wyraźną naganą.

Ich naczelnik westchnął ciężko.

– No cóż, jak trzeba, to trzeba – powiedział. – Dam ci kilku pomocników, powiedzmy sześciu. Czy nie można się tam dostać wodą?

Klementyna ucieszyła się szalenie, bo myślała najwyżej o dwóch. Sześć bobrów mogło przegryźć wielki konar prawie w jednej chwili.

– Ależ tak, można – powiedziała z ożywieniem. – Możecie tą rzeką dostać się aż do jeziorka Marianny. Będę tam czekała i zaprowadzę was dalej.

W dwie minuty później sześć bobrów wyruszyło wodą, a Klementyna lądem, wolniej już i spokojniej. Wiedziała, że zdąży do jeziorka Marianny przed nimi.

Powoli zbliżał się wieczór. Straszliwie zniecierpliwiona Marianna wskakiwała do wody i wyskakiwała z niej, nie mogąc się doczekać kolejnych wiadomości. Jako ostatnia była u niej kuna, która poprosiła o rybę i opowiedziała o kłopotach z konarem, o pożywieniu dla leśniczego, o wyprawie Klementyny po bobry i o wyprawie Kikusia po wilki. Mariannę zdumiała tym bez granic, a Matyldę zdenerwowała szaleńczo. Kikuś był jej siostrzeńcem. Kuna oddaliła się z rybą, a Matylda już zupełnie nie mogła ustać na miejscu, tak była wyprowadzona z równowagi. Tupała wszystkimi kopytkami i biegała po brzegu. Czekała na powrót Klementyny, niezdecydowana, cały czas wahając się, czy powiedzieć jej o wyprawie Kikusia, czy też ukryć przed nią to straszne wydarzenie.

Na szczęście Kikuś po przyprowadzeniu wilków był tak dumny z siebie, że musiał się pochwalić. Zostawił całe towarzystwo koło konara i popędził nad jeziorko. Pojawił się akurat w chwili, kiedy i Marianna, i Matylda prawie dostawały szału.

– Wreszcie!!! – wrzasnęła Marianna. – Co wy tam robicie tyle czasu, gdzie Pafnucy?!

– Kikusiu, jesteś! Żywy! – krzyknęła Matylda. – Boże, co za ulga! Czy nic ci się nie stało? Kuna mówiła, że poszedłeś do wilków!

– Poszedłem – przyświadczył Kikuś dumnie i z przejęciem. – Przyprowadziłem je do leśniczego. Już się położyły, żeby go ogrzewać.

– A Pafnucy? – krzyknęła Marianna.

– Pafnucy leży z drugiej strony – odparł Kikuś. Uszczęśliwiona jego widokiem, Matylda jeszcze nie mogła się uspokoić. Wypytywała go i wypytywała, i każdy szczegół kazała sobie powtarzać pięć razy. Kikuś zaczął już mieć trochę dosyć tych wilków i swojej wyprawy, kiedy wróciła Klementyna, zaledwie odrobinę zmęczona.

– Zaraz tu przypłyną bobry – powiedziała.

– Słuchaj, Kikuś był u wilków! – krzyknęła Matylda.

– Bobry! – ucieszyła się Marianna. – Nareszcie jacyś goście!

– Co…?! – krzyknęła z przerażeniem Klementyna.

– Bobry, sama mówisz…

– Nie, nie bobry, Kikuś…!

– Trzeba było sprowadzić wilki! – zawołała Matylda. – I Kikuś po nie poszedł!

– Boże…! – krzyknęła Klementyna. – Kikusiu…! Kikuś wyraźnie poczuł, że więcej do wilków nie pójdzie.

– No przecież mnie widzisz – powiedział niecierpliwie. – Jestem tutaj i nic mi się nie stało! I w ogóle mam wrażenie, że wilki zachowały się przyzwoicie. Przekonałem je, że powinny.

– I przestałeś się ich bać? – zainteresowała się Marianna. Kikuś aż się otrząsnął.

– No coś ty! Boję się ich w dalszym ciągu. Ale to tym bardziej!

Matylda i Klementyna uspokoiły się w końcu i przyznały, że Kikuś ma ogromną zasługę. Marianna była tego samego zdania. Rozmowę o wilkach, zasługach i odwadze przerwało dopiero przybycie bobrów.

Przepowiednie kuny nie sprawdziły się, bobry zdążyły przed wieczorem. Zaczynało się już jednakże zmierzchać, więc był to najwyższy czas. Klementyna przyprowadziła je na miejsce, gdzie wszyscy czekali z coraz większym zniecierpliwieniem i niepokojem.

Bobry obejrzały konar i od razu wiedziały, co należy z nim zrobić. Cztery zajęły się wielką ilością gałęzi do usunięcia, a dwa przystąpiły do przegryzania najgrubszej części. Skończyły całą pracę, zanim zapadła ciemność.

– Dziękujemy wam bardzo – powiedział Pafnucy z wdzięcznością. – To był jedyny ratunek i jak wspaniale to robicie!

– Drobnostka. Przegryzanie drzewa to jest dla nas przyjemność – odparły bobry i od razu wyruszyły w drogę powrotną, bo bardzo nie lubiły spać poza domem.

– No, to teraz do roboty! – zawołał Remigiusz. – Za chwilę będzie zupełnie ciemno. Gdzie dziki? Eudoksjusz!

– Już jesteśmy – powiedział Eudoksjusz. – Zjedliśmy trochę, żeby nabrać siły.

Pafnucy westchnął ciężko, bo na razie o jedzeniu nie miał co marzyć. Ledwo zdążył przekąsić kilka niewielkich pędów i korzeni, co mu tylko zaostrzyło apetyt. Czym prędzej przystąpił do usuwania konara, a leśniczego przez ten czas ogrzewała cała rodzina wilków. Z jednej strony wilk i wilczyca, a z drugiej trzy wilczęta.

Pogryziony na kawałki konar nie przedstawiał żadnych trudności. Pafnucy popchnął łapami jeden kawałek i kawałek z łatwością odtoczył się aż za dół Remigiusza. Dziki podważyły ryjami pozostałe kawałki i leśniczy był wolny.

Leżał tu już tak długo i tak nieruchomo, że zaczęto go prawie uważać za część lasu, a nie za człowieka. Nikt się nie bał i wszyscy po kolei obwąchali go z wielką uwagą.

– Oczywiście – stwierdził Remigiusz. – Źródło choroby znajdowało się pod tą okropną gałęzią, w nogach. Nawet mam wrażenie, że tylko w jednej nodze. Powinno mu się zacząć poprawiać. Pozwólcie, że teraz skoczę do domu, a jutro przyjdę tu wcześnie rano.

– Jedzenie ma – powiedziały dziki z przekonaniem. – Też tu wrócimy jutro rano.

– Co za ulga! – powiedziała Klementyna. – Kikusiu, chodź, zanocujemy koło Marianny…


*

Deszcz w nocy przestał padać, o świtaniu trochę rozeszły się chmury i rozwidniać zaczęło się wcześnie.

Ciężko chory leśniczy odzyskał przytomność. Jakaś ostatnia kropla wody spadła mu na czoło i otrzeźwiła go prawie zupełnie. Otworzył oczy.

Przez długą chwilę przypominał sobie, gdzie jest i co się stało. Niewątpliwie znajdował się w lesie. Było mu bardzo mokro, a równocześnie gorąco, i trochę czuł się tak, jakby leżał w ubraniu w wannie z ciepłą wodą. Poruszył głową i popatrzył na boki.

Pomyślał, że chyba musi mieć gorączkę, bo zwidują mu się dziwaczne majaki. Pamiętał doskonale, że w czasie wichury odłamał się i runął na niego wielki konar, że widział ten konar i chciał odskoczyć, ale wpadł nogą w jakiś dół, upadł, a konar spadł na niego. Coś bardzo silnie uderzyło go w głowę i stracił przytomność. Wydawało mu się, że po pewnym czasie tę przytomność odzyskał, spróbował wyciągnąć nogi spod konara, nie zdołał i znów zemdlał. Przypomniał sobie, że jedna noga wydawała mu się złamana. Nie wiedział, jak długo już tak leży, ale z całą pewnością popadł w malignę, bo to, co widzi, jest przecież niemożliwe.

Jedną rękę miał przygniecioną jakimś ciężarem i z jednego boku wyraźnie widział ciemne futro, które rozpoznał jako niedźwiedzie. Futro leżało trochę na nim i grzało jak piec. Z drugiej strony najpierw poczuł, a potem zobaczył młode wilki, które spały tak ze sobą skłębione, że nie mógł się doliczyć, ile ich jest. Również grzały bardzo porządnie. Tuż obok twarzy ujrzał leżące na mchu dwa kurze jajka i te jajka wprawiły go w kompletne osłupienie.

Uniósł odrobinę głowę i popatrzył na swoje nogi. Jedna była chyba w porządku, ale druga wydawała się złamana. Nagle przestał rozumieć, co widzi, bo uświadomił sobie, że w ogóle nie powinien oglądać własnych nóg. Były przecież ukryte pod konarem i powinny być ukryte nadal, wykluczone jest bowiem, żeby konar sam się odsunął i gdzieś poszedł. Nawet gdyby zepchnął go z siebie w stanie zamroczenia, powinien leżeć tuż obok. Tymczasem konara nie było, leżała za to duża, świeża rybą, trzy wielkie grube kawały drewna i mnóstwo gałęzi. Wszystkie były jakoś dziwnie zatemperowane, w porządny, równy szpic.

Leśniczy przestraszył się, że chyba oszalał, rozpoznał bowiem ślad bobrów. W ten sposób pogryźć drewno mogą tylko bobry, a skąd wzięłyby się bobry tutaj, w samym środku lasu, w dużej odległości od jakiejkolwiek wody? Jest to po prostu niemożliwe, więc chyba mu się przywiduje albo śni.

Po następnej chwili rozejrzał się dookoła ponad tymi futrami, wilczym i niedźwiedzim, i zrobiło mu się jeszcze goręcej niż było do tej pory. Wokół niego stało duże stado dzików i wszystkie wpatrywały się w niego z wyraźnym zainteresowaniem.

Leśniczy był tak otumaniony tymi wszystkimi widokami, że chwilami przestawał sobie zdawać sprawę z rzeczywistości. Nagle poczuł na brzuchu jakiś niewielki ciężar, spojrzał i ujrzał wiewiórkę. Wiewiórka trzymała w łapkach obgryziony z łupinki laskowy orzech i również wpatrywała się w niego. Leśniczy chciał sam do siebie coś powiedzieć, cokolwiek, tylko po to, żeby usłyszeć własny głos i przekonać się, czy jeszcze potrafi w ogóle mówić. Otworzył usta. W tym momencie wiewiórka błyskawicznym ruchem wepchnęła mu do tych otwartych ust orzeszek i w mgnieniu oka szurnęła na drzewo.

Leśniczy najpierw zamarł, potem odruchowo zgryzł orzeszek, poczuł, że ma strasznie sucho w gardle, i pomyślał, że mu się jakiś zupełnie niezwykły sen. Dziki dookoła poruszyły się nagle i zbliżyły do niego.

Dziki znalazły się tu najwcześniej. Nie było jeszcze ani Klementyny, ani Kikusia, ani Remigiusza, ani dwóch dorosłych wilków, ani kuny. Wilczęta spały głębokim snem po jednej stronie leśniczego, po drugiej zaś równie błogo spał Pafnucy. Dziki nie miały się z kim porozumieć i nie wiedziały, co zrobić. Orientowały się, że leśniczy otworzył oczy i poruszył głową, a zatem przestał być nieprzytomny. Z całą pewnością wracał do zdrowia i uważały, że teraz najpilniej rzeczą jest dać mu jeść. Jajek nie chciał. Nie straciły z oczu najmniejszego jego drgnięcia i wyraźnie widziały, że spojrzał na nie i wcale ich nie pożarł. Zjadł natomiast orzeszek wiewiórki, która ośmieliła się na ten zuchwały czyn tylko dlatego, że nie było w pobliżu żadnych wrogów. Wyłącznie głęboko śpiące wilczęta, dziki i oprzytomniały, ale nieszkodliwy leśniczy.

Dziki poczuły się zobowiązane nakarmić go. Barnaba zaczął podsuwać ku niemu niedużą, zdechłą mysz, Eudoksjus zaś poświęcił najwspanialszy smakołyk, ogromnego, tłustego pędraka, którego przed chwilą wygrzebał z ziemi. Nie mógł wziąć go do ust, bo wówczas z całą pewnością zjadłby go natychmiast, popchnął go zatem nosem w kierunku leśniczego, najpierw trochę, a potem mocno.

Leśniczy ujrzał nagle na futrze jednego wilczka, tuż przy swojej twarzy, wielkiego, żółtego, dorodnego pędraka. Wiewiórka zbiegła już z drzewa i siedziała teraz bardzo blisko, na jednym kawale konara. Na myśl, że wskoczy nagle na niego i wepchnie mu do ust tego pędraka, leśniczy oprzytomniał tak, jakby nigdy w życiu nie był zemdlony ani przez chwilę. Szarpnął się, żeby uwolnić przygniecione ręce, poruszył przy tym nogami, poczuł okropny ból i strasznie krzyknął.

W jednym ułamku sekundy wszystkie widzenia znikły. Dziki z łomotem wpadły w gęstwinę, trzy wilczki śmignęły w krzaki, wiewiórka skryła się w dziupli. Pozostał tylko niedźwiedź, który również zerwał się na równe nogi, ale nigdzie nie uciekał, tylko stał obok i patrzył na leśniczego. Leśniczy niedźwiedzia znał doskonale.

– Pafnucy! – jęknął. – Uratowałeś mi życie! Ogrzałeś mnie! Bez ciebie umarłbym z zimna!

Pafnucy nie zrozumiał, co leśniczy mówi, i czuł ogromne zakłopotanie. Najwyraźniej w świecie zaspał, nie miał zatem pojęcia, co się tutaj stało. Leśniczy po pozbyciu się konara chyba czuł się lepiej i lada chwila powinien był wstać, żeby normalnie wrócić do domu. Nie wstawał jednak, w dalszym ciągu leżał, bardzo blady. Zapewne należało trochę poczekać.

Powoli, bez pośpiechu, Pafnucy wycofał się w zarośla. Tam spotkał przestraszone dziki.

– Nic nie rozumiem – powiedział niespokojnie Eudoksjusz. – Jest głodny, zjadł orzecha wiewiórki, a jak mu dałem takiego cudownego pędraka, strasznie krzyknął. Myślisz, że to jest możliwe, że nie lubi pędraków?

– Oczywiście, że możliwe – odpowiedział z przekonaniem Pafnucy. – Wiesz przecież, że bobry do ust nie wezmą ryby, chociaż też żyją w wodzie, tak jak Marianna. Mnie się wydaje, że jest mu lepiej. Zdrzemnąłem się odrobinę i nic nie wiem. Gdzie są inne osoby?

– Tutaj – odezwał się Remigiusz, który właśnie w tej chwili nadbiegł. – No? Co się dzieje?

– Nie wiemy – odparł Pafnucy. – Zobaczymy, co będzie. Krzaki zaszeleściły się i pojawił się Kikuś.

– Marianna mówi, że masz przyjść na śniadanie – powiedział do Pafnucego.

Na myśl o śniadaniu Pafnucy wyraźnie poczuł, że nic nie jadł już od tygodnia, od miesiąca, od nieskończonych wieków i jest tak strasznie pusty w środku, że ani przez chwilę dłużej nie zdoła tego wytrzymać. Odwrócił się i popędził nad jeziorko.

– Szału można z tobą dostać – powiedziała Marianna, rozgniewana okropnie. – Całe szczęście, że od czasu do czasu ktoś tu przychodził i coś mówił, bo inaczej bym ci nie przebaczyła! Wyczerpałeś moją wytrzymałość! Już wiem, że ten pień został pogryziony, były tu bobry, nie wiem co teraz. Czy leśniczy jest już zdrowy?

Pafnucy tylko pokręcił głową. Nie ośmielił się odezwać, bo usta miał pełne ryb do tego stopnia, że ogony wystawały mu na zewnątrz. Pożerał je w szalonym tempie, wydawało mu się bowiem, że powinien zaraz wrócić do leśniczego.

– Jak to? – oburzyła się Marianna. – Przecież to ten pień mu szkodził! I nie czuje się lepiej?

Pafnucy pokiwał i pokręcił głową.

– Zdecyduj się na coś! – zdenerwowała się Marianna. – Jest mu lepiej czy nie?

Pafnucy pokiwał głową.

– Lepiej? – upewniła się Marianna. – No dobrze i co? Zjadł coś?

Pafnucy znów kiwnął głową. Pomyślał, że Marianna zaraz zapyta, co zjadł, i zatrzymał na chwilę kolejną rybę w drodze do ust.

– Orzeszek – powiedział pośpiesznie.

– Orzeszek! – krzyknęła Marianna. – No wiesz…! I to ma być jedzenie! I on ma być zdrowy? Ciekawa jestem, jak ty byś się czuł, gdybyś zjadł tylko jeden orzeszek!

– Okłoknie – powiedział Pafnucy.

– No, myślę, że okropnie! Pośpiesz się! Tam się może znów coś dzieje, może leśniczy zjadł coś więcej i wyzdrowiał! Tylko nie waż się znikać na tak długo!

W szalonym pędzie przybiegła nagle na brzeg jeziorka Matylda z dwojgiem dzieci.

– Tam są wilki! – zawołała, zdenerwowana. – Klementyna została, bo chce odciągnąć tego szaleńca, Kikusia! Pafnucy, idź tam, ja cię proszę! Tylko do ciebie można mieć pełne zaufanie!

– Tak! – poparła ją Marianna. – Idź i wracaj! Chcę wiedzieć, kiedy on wyzdrowieje!

Leśniczy leżał na mokrym mchu i zaczynało mu być coraz zimniej. Leżał wprawdzie na swojej pelerynie od deszczu, ale od góry był cały zmoczony i ubranie miał przesiąknięte wodą. Postanowił usiąść i zaczai się powoli podnosić, krzywiąc się i jęcząc, bo przy każdym ruchu noga bolała go straszliwie. Głowa go również bolała, ale mniej. Pomyślał, że chyba rzeczywiście żyje do tej pory tylko dzięki tym zwierzętom, które grzały go w nocy, śpiąc tuż obok. Nie miał pojęcia, dlaczego znalazły sobie akurat takie legowisko, ale był im głęboko wdzięczny.

Obejrzał się, zobaczył, że niedaleko za nim znajduje się pieniek, i postanowił doczołgać się do tego pieńka, żeby się o niego oprzeć. Zaczął się przesuwać, podpierając się łokciami i jedną nogą. Wyplątał się z pogryzionych gałęzi, odpoczął chwilę i popatrzył na jajka. Nie miał ochoty na jedzenie, chciało mu się pić, jajka jednakże zdecydowałby się zjeść, gdyby mógł uwierzyć, że są prawdziwe. Nie mógł w to uwierzyć, więc zostawił je w spokoju. Po okropnie długich wysiłkach, z wielkim trudem, doczołgał się wreszcie tyłem do pieńka i usiadł, opierając o niego plecy.

Nie miał najmniejszego pojęcia, że z wszystkich stron obserwują go uważnie liczne oczy zwierząt.

– Nie rozumiem – szepnął zdziwiony Remigiusz. – Dlaczego nie zjadł jajek? Wiem, że ludzie jedzą jajka, a w ogóle to są jajka od jego własnych kur. Ukradłem je z jego kurnika.

– A ryba? – spytała rozczarowana kuna. – Ryby też nie chciał? To po co ja ją wlokłam taki kawał drogi?

– Może jeszcze zje…

– Nie podoba mi się to wszystko – powiedział Pafnucy. – On już powinien być zupełnie zdrowy. Tymczasem ciągle czuję od niego zapach choroby, w dodatku coraz większy.

– I zdaje się, że znów zaczyna mu być zimno – zatroskała się Klementyna. – Słońca dzisiaj nie będzie, a po południu zacznie padać deszcz. Czy on nie pójdzie do domu?

– Powinien pójść – powiedział Eudoksjusz.

– Zdaje się, że nie może – powiedziała kuna. – Choroba mu siedzi w nodze i ta noga do niczego się nie nadaje. Ludzie nie umieją chodzić inaczej, jak tylko na nogach.

Siedzący przy pieńku leśniczy zastanawiał się dokładnie nad tym samym. Był człowiekiem bardzo silnym, zahartowanym i wytrzymałym, ale nawet jego wytrzymałość miała jakieś granice. Wiedział, że znajduje się w głębi lasu, gdzie nie przychodzą żadni ludzie, nikt go tu zatem nie znajdzie. Zdawał sobie sprawę, że ma na sobie mokre ubranie, że będzie mu coraz zimniej i będzie się czuł coraz gorzej. Obmyślał sposób posuwania się na rękach, ale wleczona noga bolała go tak okropnie, że prawie tracił od tego przytomność. Zastanawiał się, co może zrobić, i postanowił poczołgać się jednak, tylko przedtem trochę odpocząć.

Przyglądające mu się z lasu zwierzęta doskonale czuły jego stan.

– On się znów trzęsie – powiedziała kuna. – To nie do uwierzenia, znów mu zimno. Może powinno się go poogrzewać jeszcze trochę?

– Ja się nie zbliżę – mruknął Remigiusz. – Porządny czy nie, ale to jednak człowiek.

Wilki pokręciły głowami.

– Gdyby spał, to może – powiedziały. – Tak jak w nocy. Ale teraz coś nas odpycha. Poza tym, on może się przestraszyć.

– No, nie ucieknie, to pewne – zauważył złośliwie Remigiusz.

– Położyłabym się obok niego, ale wybrał sobie takie głupie miejsce, że się nie zmieszczę – powiedziała smutnie Klementyna.

Pafnucy westchnął ciężko.

– Widzę, że jednak trzeba – rzekł. – No dobrze, spróbuję. Jakoś się upchnę obok tego pnia…

Wyszedł z krzaków i leśniczy zobaczył go od razu.

– Pafnucy – powiedział łagodnie. – Chodź, niedźwiadku, chodź. Zimno mi strasznie, może mnie ogrzejesz.

Pafnucy nie zrozumiał słów, ale odgadł, że leśniczy go wzywa. Podszedł zupełnie blisko, usiadł obok i ostrożnie objął go łapami. Nie bał się wcale i leśniczy nie bał się go również. Od razu zaczęło mu się robić cieplej i siedział tak, ze złamaną nogą, w objęciach niedźwiedzia.

W krzakach zaś siedziały wszystkie zwierzęta, patrzyły, czekały i robiły się coraz bardziej zdenerwowane.


*

Marianna nad jeziorkiem straciła panowanie nad sobą. O wschodzie słońca Pafnucy zjadł śniadanie i poszedł, a teraz już minęło południe i nie było po nim najmniejszego śladu. Gorzej, nie przychodził także nikt inny i nie uzyskiwała najmniejszej informacji. Ptaki, które rano trochę polatały, teraz znów pochowały się gdzieś i nie było do nich dostępu. Matylda kategorycznie odmówiła pójścia z dziećmi bodaj kilka kroków w stronę, gdzie były wilki. Tego było dla Marianny za wiele. Powiedziała prawdę, wczorajszy dzień całkowicie wyczerpał jej wytrzymałość.

– Siedź tu w takim razie do skończenia świata! – krzyknęła gniewnie do Matyldy i śmignęła do lasu.

Pafnucy trzymał w objęciach leśniczego i smutnie posapywał. Pozostałe zwierzęta stały kręgiem wokół nich, zdenerwowane już straszliwie, zdezorientowane i bezradne. Wilki leżały w zeszłorocznej trawie, a wilczęta siedziały obok i gapiły się szeroko otwartymi oczami.

Marianna znieruchomiała również, ale tylko na krótką chwilę.

– Czyście wszyscy poszaleli? – wysyczała z wściekłością. – Co to ma znaczyć?! Czy ten Pafnucy zwariował?!

– Nie, on grzeje leśniczego – szepnęła Klementyna.

– I co? – rozzłościła się Marianna. – Będzie go tak grzał do końca życia? Od tego grzania leśniczy wyzdrowieje? Aż tu czuję, że jest chory! Pafnucy będzie go trzymał, aż umrze?

– A co właściwie proponujesz innego? – spytała z gniewem wilczyca.

– Widzisz, że wszyscy się zastanawiamy! – powiedział z irytacją Remigiusz.

– Nad czym?! – wrzasnęła Marianna. – Przecież z daleka widać, że sam się nie ruszy! Nie chcę, żeby tu siedział do sądnego dnia! Niech go stąd ktoś zabierze!

– Kto ma go zabrać? – warknął wilk. – Mamy go wszyscy wlec zębami? Za duży jest i trochę za ciężki!

– Może Pafnucy by go powlókł? – zaproponował niepewnie Eudoksjusz.

– Pafnucy, Pafnucy, wszystko Pafnucy! – rozzłościła się Marianna jeszcze bardziej. – Czy ten leśniczy jest niedźwiedziem? A od czego ludzie?! Niech go stąd zabiorą ludzie!

– Ludzie! – przestraszyła się Klementyna.

– No pewnie, że ludzie! – awanturowała się Marianna. – Ja sobie wypraszam, żeby Pafnucy siedział tu przez wieki! Niech sobie ludzie zabierają człowieka!

– Nie wiem, skąd weźmiesz ludzi – skrytykował wilk. – Tu, na szczęście, nie przychodzą.

– Leśniczy to jest porządny człowiek! – zawołała z oburzeniem Klementyna.

– A czy ja mówię, że nie? Czy zostawiło się go tutaj razem z pniem? Został uwolniony, niech go teraz zabiorą! – wykrzykiwała Marianna. – Przecież on umrze inaczej! Niech ktoś tych ludzi zawiadomi!

Remigiusz zerwał się nagle na równe nogi.

– Marianna, jesteś genialna! – zawołał. – Że też mi to od razu nie przyszło do głowy…! Może dlatego, że ja ich nie lubię… Oczywiście, że ich trzeba zawiadomić!

– Jak zawiadomić? – spytała żywo Klementyna.

– Jak to jak?! – krzyknęła Marianna. – Przez Pucka! Niech on się odczepi od tego leśniczego i niech leci do Pucka!

Wśród zwierząt nastąpiło poruszenie. Pomysł Marianny był doskonały. Należało teraz porozumieć się z Pafnucym, który wcale nie zwracał uwagi na to, co się dzieje w lesie, tylko wzdychał nad leśniczym.

Marianna nie wytrzymała, podbiegła do nich. Ujrzeli ją obaj równocześnie. Leśniczy aż przetarł oczy, przekonany, że znów wracają dziwaczne widziadła, bo w żadnym razie nie było to miejsce dla wydry, a Pafnucy wypuścił go z objęć.

– Zostaw go! – wysyczała Marianna dzikim głosem. – Trzeba tu sprowadzić ludzi! Natychmiast musisz zawiadomić Pucka! Niech robi, co chce, ale niech ich tu przywlecze! Niech go stąd ludzie zabiorą!

Jeszcze przez chwilę Pafnucy siedział nieruchomo, wpatrzony w rozzłoszczoną Mariannę, po czym nagle pojął, że nareszcie ktoś znalazł rozwiązanie! Zostawił zdumionego leśniczego i odbiegł.

Do Pucka pędził tak, jak nie pędził jeszcze nigdy w życiu. Nie był przesadnie najedzony, więc biegło mu się lekko. Szybciej niż sam mógłby się spodziewać, wybiegł z lasu na znajomą łąkę.

Na całe szczęście Pucek był wielkim, białym, kudłatym psem i można go było dojrzeć z daleka. Przy takiej pogodzie na mokrej łące nie pasły się ani krowy, ani owce, ani konie. Pucek nikogo nie musiał pilnować, biegał więc obok domu swojego pana, bardzo daleko od lasu, i gdyby był mniejszy, Pafnucy nie zdołałby go zobaczyć. Sapnął teraz i, nie zważając na nic, popędził przez całą łąkę na przełaj.

Pucek zauważył, że coś wielkiego biegnie od strony lasu. Przyjrzał się uważnie i rozpoznał Pafnucego. Najpierw się zdziwił, a zaraz potem odgadł, że musiało się zdarzyć coś niezwykłego i Pafnucy ma niesłychanie ważny interes.

Ruszył mu naprzeciw i spotkali się na środku łąki.

– Pucek, powiedz ludziom, że w lesie siedzi bardzo chory leśniczy – wysapał Pafnucy, zanim Pucek zdążył się odezwać. – Nie może chodzić, ma chorobę w nodze. Umrze, jeżeli mu ludzie nie pomogą.

– Rany boskie! – zdenerwował się Pucek. – W lesie, mówisz? Jak tam trafić?

– Zaprowadzę cię – zaproponował Pafnucy. – Zobaczysz, gdzie to jest, i potem zaprowadzisz ludzi.

– Nie – zaprotestował Pucek. – To by za długo trwało, bo musiałbym potem tę drogę wywęszać. Czekaj, niech pomyślę… Już wiem!

Pafnucy czekał i nic nie mówił, wysapując swój galop.

– Zrobimy tak – powiedział Pucek. – Namówię ludzi i pójdę z nimi od razu, a ty mi będziesz pokazywał drogę, po drodze. Tylko musisz się ukrywać przed ludźmi, żeby się nie wystraszyli. Rozumiesz?

Pafnucy kiwnął głową. Oczywiście, rozumiał doskonale.

– W takim razie poczekaj na skraju lasu – powiedział Pucek. – I potem idź przede mną, tylko wybieraj taką drogę, żeby ludzie mogli przejść. Pamiętaj, że to są niezdary.

Pafnucy znów kiwnął głową i spokojniejszym krokiem p(maszerował z powrotem do lasu, a Pucek popędził do swego pana.

Pan Jasio, właściciel Pucka, w pierwszej chwili nie mógł zrozumieć, co się stało. Jego pies zachowywał się okropnie Chwytał go za nogawkę spodni i ciągnął, szczekał, odbiegał kawałek, wracał, znów ciągnął i bardzo się denerwował. Kuzyn pana Jasia, który akurat przyszedł z wizytą, zaciekawił się tym i pierwszy odgadł, że pewnie pies coś znalazł. Już kilka raz; Pucek zaprowadził ludzi do czegoś znalezionego, więc mogło tak być i tym razem. Pan Jasio zaciekawił się również. Nie miał wielkiej ochoty na spacery, bo deszcz znów zaczął mżyć ale Pucek upierał się tak bardzo, że po prostu nie można mi było odmówić.

Poszli z Puckiem do lasu, a po drodze przyłączył się do nici: jeszcze jeden znajomy.

Nie wiadomo, czy dotarliby do leśniczego, gdyby nie to, że już po kwadransie zabłądzili. Znudziła im się ta wyprawa i chcieli wracać do domu, ale nagle okazało się, że nie wiedzą, gdzie się znajdują i w której stronie jest ich dom. Nie umieli znaleźć drogi powrotnej. Nie pozostało im zatem nic innego, jak tylko iść za psem, który nie miał żadnych wątpliwości. Wcale nie wiedzieli, że Pucek cały czas widzi Pafnucego, Pafnucy zaś maszerował najkrótszą trasą, nie zwracając żadnej uwagi na ludzkie ścieżki. Znacznie bardziej pasowała mu ścieżka dzików.

Leśniczy po odejściu Pafnucego westchnął żałośnie i pomyślał, że bez niedźwiedzia bardzo szybko zacznie mu się robić zimno. Na razie był rozgrzany. Zdecydował się nie czekać dłużej, tylko spróbować się poczołgać. Najbliżej miał do swojej leśniczówki, ale pomiędzy nim a leśniczówką płynęła rzeczka i wiedział, że przez tę rzeczkę nie przebrnie. Postanowił zatem czołgać się w kierunku wsi za łąką. Noga mu zdrętwiała tak, że bolała go o wiele mniej.

Podpierając się łokciami i drugą nogą, leśniczy przesuwał się przez las po malutkim kawałeczku, a dookoła niego, równie wolno i cierpliwie, przesuwały się wszystkie zwierzęta.

– W tym tempie – powiedziała z drzewa kuna – dojdzie do domu mniej więcej za miesiąc.

Bez wątpienia miała rację, ale na szczęście już po trzech godzinach z krzaków wyskoczył wielki, biały pies, obiegł kompletnie osłabłego leśniczego i zaszczekał głośno i radośnie. Leśniczy na jego widok ucieszył się tak, że chwycił go za szyję i ucałował kudłaty pysk. Wiedział, że za psem przyjdą ludzie.

Z wielką satysfakcją Marianna przyglądała się, jak trzeci silnych mężczyzn wyszukuje solidne drągi, jak przywiązują do nich pelerynę leśniczego, jak układają go na tej pelerynie i niosą przez las. Wróciła na miejsce jego katastrofy, skorzystała z okazji i zjadła jedno jajko. Drugie zdążyła zjeść kuna.

– No, może i dobrze się stało – powiedziała Marianna, znacznie ułagodzona. – Przynajmniej zobaczyłam to całe przedstawienie na własne oczy…


*

– Pucek powiedział, że okropnie jest ciekaw, co myśmy tu wyprawiali – opowiadał następnego dnia Pafnucy. – Powiedział, że leśniczy tym ludziom powiedział, że miał jakieś niesamowite sny i jedyne co mu się wydaje prawdziwe to niedźwiedź i wilki. Powiedział, że widział jajka i rybę, ale jest zupełnie niemożliwe, żeby w takim miejscu w lesie mogły leżeć jajka i ryby, więc musiało mu się to przyśnić.

Remigiusz zachichotał. Tym razem opowiadania Pafnucego słuchały wszystkie zwierzęta, zgromadzone nad brzegiem jeziorka. Nawet wilki znalazły się tu w komplecie, z tym że uroczyście obiecały nie zbliżać się do saren.

– I powiedział, że do samego końca życia nie uwierzy, że to drzewo mogły pogryźć bobry, chociaż z całą pewnością było pogryzione przez bobry – opowiadał dalej Pafnucy. – Dlatego myśli, że mu się wszystko śniło. Zanieśli go do tej ich wsi na tych drągach i Pucek w ogóle nie musiał się wysilać, bo leśniczy był przytomny i sam pokazywał drogę. Trochę dłuższa niż ta, którą ja szedłem, ale możliwe, że dla ludzi wygodniejsza. I cały czas leśniczy im tłumaczył, że uratowały go zwierzęta, które ogrzewały go przez całą noc i jeszcze potem, niedźwiedź i wilki. Gdyby go nie ogrzewały, umarłby z całą pewnością. Tak mówił. I powiedział, że nas kocha.

– Niegłupi człowiek – mruknął wilk. – Przynajmniej wie, komu być wdzięczny.

– Ale ci ludzie myśleli, że on bredzi, i mówili do siebie, że pewnie ma gorączkę – mówił Pafnucy. – Okazuje się, że tę nogę ma złamaną. Od razu go potem zawieźli do szpitala, to jest takie miejsce, gdzie leczą ludzi, i tam powiedzieli, że wyzdrowieje, bo na tej nodze miał bardzo porządny but i ten but utrzymał tę nogę…

– Pafnucy, nie mów takich rzeczy, bo w głowie się mąci – poprosiła Matylda. – Nie wiem, co to jest but, i nie wiem, jak on trzyma i czym. Zębami? Wystarczy mi, że leśniczy wyzdrowieje.

– Co to jest but? – zainteresowała się Marianna.

– To jest to coś, co on miał na nodze – wyjaśnił Pafnucy.

– Na obu nogach – poprawił Remigiusz. – Miał dwa buty. Na każdej nodze jeden.

– I powiedzieli w tym szpitalu, że coś go walnęło w głowę, pewnie jakaś gałąź albo sęk, i od tego był nieprzytomny – opowiadał dalej Pafnucy. – Od samej nogi wcale by nie był nieprzytomny, tylko zwyczajnie chory. Ludzie mówili to do siebie, a Pucek wszystko słyszał i specjalnie zapamiętał, żeby nam powtórzyć. Mówi, że jest nam niemożliwie wdzięczny, bo jeszcze nigdy w życiu do tej pory tak się nie najadł. Dawali mu mnóstwo najlepszych rzeczy i chwalili go, i tylko nikt nie może zrozumieć, skąd on wiedział, że leśniczy leży w lesie. Pytali go i odpowiedział im, ale nic nie zrozumieli. Ale powiedzieli, że teraz już zawsze będą się słuchać tego psa i zrobią wszystko, co im każe.

– A czy spytałeś go, co ludzie jedzą? – wtrącił Eudoksjusz. – Interesuje mnie ta sprawa pędraków.

– Pytałem – odparł Pafnucy. – No więc pędraków raczej nie lubią. I nie jadają także korzeni, i nie lubią surowych ryb…

– Tylko jakie? – zdziwiła się Marianna.

– Smażone albo pieczone, albo gotowane.

– To co to znaczy? – zaciekawiła się Klementyna.

– Nie wiem – odparł z żalem Pafnucy. – Nie umiem ci tego wytłumaczyć. Pucek mówił, ale nie zrozumiałem dokładnie. W każdym razie to jest jakieś zajęcie z ogniem, więc nie dla nas. I Pucek w ogóle mówi, że możemy być dumni z siebie, ponieważ uratowaliśmy leśniczego.

– Bez nas by umarł? – upewniła się kuna.

– Tak – potwierdził Pafnucy.

– Z głodu – podpowiedział Eudoksjusz.

– Z głodu dopiero potem – odparł Pafnucy i szybko zjadł rybę, którą podsuwała mu Marianna. – Przedtem umarłby z choroby, a jeszcze przedtem z zimna. Więc to ogrzewanie to był po prostu najwspanialszy pomysł w świecie. I koniecznie musimy być dumni.

Wszystkim zrobiło się bardzo przyjemnie i rzeczywiście wszyscy poczuli się dumni. Kuna była dumna, że pierwsza wymyśliła to ogrzewanie leśniczego, dziki były dumne, że go znalazły i osobiście odsuwały konar, Kikuś był szaleńczo dumny, że sprowadził wilki, Marianna była dumna, że przypomniała o ludziach, Klementyna poczuła się dumna, że tak szybko przyprowadziła bobry…

Ale najbardziej ze wszystkich dumna była mała wiewiórka, ponieważ leśniczy zjadł jej orzeszek.

Загрузка...