Pewnego pięknego, letniego dnia niedźwiedź Pafnucy wracał od leśniczego do swojej przyjaciółki Marianny, po doskonałym, poobiednim deserze. Leśniczy wprost uwielbiał Pafnucego i pilnował, żeby zawsze były dla niego specjalnie upieczone ciasteczka z miodem. Pafnucy takie ciasteczka kochał nad życie.
Szedł sobie przez las bez pośpiechu, podskubując od czasu do czasu wielkie, dojrzałe, czarne jagody. Właściwie był tak najedzony, że nic więcej nie mógłby przełknąć, ale zauważył, że po każdych dziesięciu krokach pojawia się w nim jakby odrobina miejsca, akurat na kilka czarnych jagód. Wypełniał więc tę odrobinę miejsca i robił następne dziesięć kroków, zaciekawiony bardzo, czy jest to zjawisko trwałe. Zaczął się nawet zastanawiać, czy jakaś bardzo duża ilość kroków nie spowoduje pojawienia się miejsca na coś większego, na przykład na kilka ryb. Tak rozmyślając, wyszedł z jagodowych zarośli i wówczas ruszył nieco szybciej.
Marianna czekała na niego niecierpliwie.
– Dobrze, że już wróciłeś! – zawołała z daleka. – Słuchaj, Pafnucy, jest coś nowego!
Pafnucy właśnie stwierdził, że miejsca na kilka ryb jeszcze w sobie nie dostrzega, mógłby natomiast zjeść jakieś niewielkie, delikatne kłącze tataraku. Akurat odpowiednie zauważył w wodzie blisko brzegu, wygrzebał je zatem i zbliżył się do Marianny.
Marianna już zamierzała wskoczyć do jeziorka po ryby, ale przyjrzała się dokładniej Pafnucemu i zrezygnowała z zamiaru.
– Już cztery osoby przyleciały i opowiedziały jakieś brednie – oznajmiła. – Co prawda, rozumnych informacji nikt by się po nich nie spodziewał, ale jednak te brednie mnie intrygują.
– A kto to był, te cztery osoby? – zaciekawił się Pafnucy.
– Jedna sroka, jedna wiewiórka, jedno dziecko dzika i Kikuś – odparła Marianna. – Kikuś nawet nie był zbytnio przestraszony, ale on już powoli wyrasta na jelenia i coraz mniej się boi. Powiedział, że coś dziwnego weszło do lasu.
– Co dziwnego? – zainteresował się Pafnucy.
– Nie wiem – odparła Marianna. – Nikt nie wie. W każdym razie nie jest to ludzkie, chociaż podobno trochę pachnie ludźmi. Chciałabym, żebyś to obejrzał.
– A gdzie to jest? – spytał Pafnucy.
– W tamtej najostatniejszej stronie, gdzie jeszcze nie zdążyłeś być – powiedziała Marianna. – Tam, gdzie zaczyna się nasza rzeczka, i jeszcze zupełnie dalej. Podobno jest to duże, większe nawet od ciebie, więc myślę, że łatwo znajdziesz to coś. Wiem, że trzeba iść daleko, ale za to śniadanie miałbyś już przygotowane.
Pafnucy natychmiast pomyślał, że taki długi spacer z pewnością stworzy w jego wnętrzu mnóstwo miejsca dla tłustych, apetycznych ryb i różnych innych rzeczy i postanowił wyruszyć niezwłocznie. Najedzony był tak porządnie, że kolacja nie wydawała mu się potrzebna.
– Doskonale – powiedział. – Zaraz idę. Gdyby przyleciał jeszcze ktoś z jakimiś wiadomościami, niech mnie dogoni i powie, co wie. Albo gdyby ktoś wiedział dokładnie, gdzie to jest.
Marianna obiecała wysłać za nim wszelkich posłańców, szczególnie ptasich, i Pafnucy wyruszył.
Po drodze najpierw spotkał Kikusia i Klemensa. Klemens był ojcem Kikusia, potężnym, ogromnym, wspaniałym jeleniem. Kikuś podziwiał go ze wszystkich sił i próbował go naśladować, bo też bardzo chciał być potężnym, ogromnym, wspaniałym jeleniem, ale do tego, żeby dorównać Klemensowi, potrzebne mu było jeszcze co najmniej osiem lat. Usiłował zatem przynajmniej okazać się przeraźliwie grzeczny i doskonale wychowany i Klementyna sama by się zdziwiła, gdyby zobaczyła, jakim eleganckim młodzieńcem jest jej nieznośny synek, Kikuś. Klemens udawał, że nie zwraca na Kikusia żadnej uwagi, ale tak naprawdę był z niego bardzo dumny.
– Jak się macie – powiedział Pafnucy. – Cieszę się, że was spotykam. Podobno Kikuś widział coś dziwnego, co weszło do lasu.
Kikuś drgnął lekko i przyznał, że istotnie, widział coś. Nie było to straszne, tylko bardzo, ale to bardzo dziwne. Nie przyglądał się zbyt dokładnie, widział to z daleka, pomiędzy drzewami i przez krótką chwilę, bo na wszelki wypadek wolał się oddalić.
– Czy to było do czegoś podobne? – spytał Pafnucy. Klemens nic nie powiedział, tylko popatrzył na Kikusia takim wzrokiem, że Kikuś poczuł się nieswojo.
– To nie było podobne do niczego – odparł z lekkim zakłopotaniem. – I nie było się czego bać, bo to było małe.
– Jak to? – zdziwił się Pafnucy. – Marianna mówiła, że wszyscy mówili, że było duże?
– Bo było duże, ale małe – wyjaśnił Kikuś stanowczo i poczuł się jeszcze bardziej nieswojo, ponieważ Klemens wciąż patrzył na niego z naganą. – No dobrze, mogę ci pokazać mniej więcej, gdzie to było. No dobrze, mogę tam wrócić, przyjrzeć się i zobaczyć, co to jest.
Klemens przestał na niego patrzeć, kiwnął leciutko głową i zaczął obskubywać kępkę tymianku. Kikuś zrozumiał, że jego decyzja była słuszna, rzeczywiście powinien tam pójść i rozpoznać, co to jest. Poczuł się znacznie lepiej, nie wdawał się już w żadne wyjaśnienia, tylko spokojnym krokiem ruszył w las.
Pafnucy, oczywiście, ruszył za nim.
Po pewnym czasie spotkali wiewiórkę. Siedziała na gałęzi w towarzystwie czterech swoich kuzynek i opowiadała im o tym czymś dziwnym, co widziała, jak weszło do lasu. Pafnucy i Kikuś zatrzymali się, żeby też posłuchać.
– Wielkie takie, dwa razy większe niż Pafnucy – opowiadała wiewiórka z przejęciem. – Wyciągnęło do góry rękę… a może nogę… a może szyję… a może miało drąg… Pewnie drąg. Wyciągnęło ten drąg do góry i urwało sobie zeszłoroczny strąk akacji i schowało.
– Gdzie schowało? – spytała cioteczna siostra wiewiórki.
– Do kieszeni pod brodą – odparła stanowczo wiewiórka. – Wszystko tam chowało. Nie patrzyłam dłużej, uciekłam, bo miałam obawy, że dosięgnie i mnie i też mnie schowa do kieszeni pod brodą. Nie wiem, co to było.
– Na drąg nie zwróciłem uwagi – powiedział Kikuś do Pafnucego. – Bardzo przepraszam. Może mi trochę gałęzie zasłaniały.
– Nic nie szkodzi – pocieszył go Pafnucy. – Obejrzymy wszystko, jak tam dojdziemy.
– O, Pafnucy, dzień dobry – powiedziała jeszcze jedna wiewiórka, która właśnie nadbiegła bardzo zdyszana. – Nie musicie iść tak strasznie daleko, bo to idzie w głąb lasu. W naszą stronę. Już przeszło od rana wielki kawał drogi, chociaż wcale się nie śpieszy. Hałasuje krzakami i trzeszczy.
– Czy coś mówi? – spytała z zaciekawieniem inna wiewiórka.
– Mamrocze – odparła wiewiórka, która właśnie przybyła. – Tak mi się przynajmniej wydawało, że coś mamrocze pod nosem.
– Widziałaś, gdzie ma nos? – spytała pierwsza wiewiórka.
– Przypuszczam, że z przodu – odparła niepewnie ostatnia. – Wiesz, nie przyglądałam się zbyt porządnie…
Pafnucy zrozumiał, że więcej się nie dowie, dopóki sam tego czegoś nie zobaczy. Westchnął z rezygnacją i ruszył dalej.
Był już wieczór i słońce zaczynało zachodzić, kiedy obaj z Kikusiem poczuli nieznaną woń. Był to zapach trochę obcy, trochę swojski, z pewnością zwierzęcy, ale zupełnie nowy. Niczego podobnego w tym lesie nigdy dotychczas nie czuli.
Pafnucy pomaszerował prosto tam, skąd płynęła tajemnicza woń. Kikuś, który do tej pory biegł pierwszy, teraz mocno zwolnił i zaczai iść za nim. Usłyszeli hałas rozgarnianych i łamanych gałęzi, potem zobaczyli gwałtowne poruszenie krzaków i zarośli, a potem z tych zarośli coś wyszło. Zobaczyło Pafnucego i zatrzymało się. Pafnucy zatrzymał się również.
Od razu wiedział, że to coś jest zwierzęciem. Bez żadnych wątpliwości odgadł także, że jest zwierzęciem łagodnym, sympatycznym i dobrodusznym i nikomu nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Zrozumiał też, co miał na myśli Kikuś, mówiąc, że jest duże, ale małe.
Duże było rzeczywiście, prawie o połowę większe od Pafnucego. Miało ogromne uszy i wprost niemożliwie długi nos, było pękate i szare. I było dzieckiem.
Wszystkie zwierzęta zawsze doskonale wiedzą, czy ktoś jest dorosły, czy nie, bez względu na to, czy jest duży, czy mały. Nie istniały tu kompletnie żadne wątpliwości. Tajemnicze, obce, nieznane zwierzę nie było zwierzęciem dorosłym, tylko dzieckiem. Nie takim zupełnie malutkim, ale średnim, trochę młodszym od Kikusia, ale z pewnością starszym od jego siostrzyczki Perełki.
Wielkie średnie dziecko nieznanego zwierzęcia stało i ciekawie wpatrywało się w Pafnucego. Pafnucy wiedział, że ono się nie boi, ale uważał, że jest gościem, więc to on, Pafnucy, powinien wykazywać inicjatywę. To znaczy, powinien zacząć rozmowę.
– Dobry wieczór – powiedział uprzejmie. – Kto ty jesteś?
– Dobry wieczór – odparło bardzo grzecznie dziecko zwierzęcia. – Ja jestem słoniątko.
– Proszę? – zdziwił się Pafnucy.
– Jestem słoniątko – powtórzyło dziecko zwierzęcia. – I nazywam się Bingo.
– Rozumiem – powiedział nic nie rozumiejący Pafnucy i usiadł. – Jesteś słoniątko i nazywasz się Bingo. Skąd się tu wziąłeś? Nie mieszkasz przecież w naszym lesie?
– Nie – przyznało słoniątko. – Mieszkam w cyrku. Ale chciałem zobaczyć, jak tu jest.
– Rozumiem – powiedział Pafnucy i zastanowił się, co właściwie słyszy. – Co to jest cyrk?
– To jest to, w czym ja mieszkam – odparło słoniątko. – Tam jest bardzo dużo ludzi.
– A, to dlatego…! – wyrwało się Kikusiowi.
– Co dlatego? – zaciekawiło się słoniątko.
– Nic, nic, nie chciałem być niegrzeczny – usprawiedliwił się Kikuś. – To dlatego czuje się od ciebie zapach ludzi!
– Tak – powiedziało słoniątko i poczekało chwilę, ale nikt nic nie mówił, więc dodało: – Czy mogę tu jeszcze pochodzić i sobie pooglądać?
– Oczywiście – odparł natychmiast Pafnucy. – Możesz chodzić, gdzie chcesz. Tam dalej jest jeszcze ładniej.
– Czy widzisz po ciemku? – spytał z zainteresowaniem Kikuś.
– Nie – odparło słoniątko. – To znaczy tak. Ale w dzień widzę lepiej, a w nocy śpię. Czy mogę się tu przespać do rana?
– Tak – powiedział Pafnucy. – Proszę bardzo. A rano zapraszamy cię dalej.
Sloniątko z wielkim zaciekawieniem przyglądało się Kikusiowi.
– Dziękuję – powiedziało. – Wiem, że ty jesteś niedźwiedziem, znam niedźwiedzie. Ale kogoś takiego, jak on, nie znam wcale, chociaż jest odrobinkę podobny do konia. Kim on jest?
I machnęło w stronę Kikusia tym swoim strasznie długim nosem.
Obaj, i Kikuś, i Pafnucy, byli tym nosem tak strasznie zainteresowani, że wręcz nie mogli od niego oczu oderwać. Wpatrywali się po prostu zachłannie, chociaż doskonale wiedzieli, że takie wpatrywanie się jest niegrzeczne. Ale absolutnie nie mogli się opanować.
– Ja jestem Kikuś – powiedział z lekkim roztargnieniem Kikuś, wciąż zajęty tym przeraźliwie długim nosem. – Bardzo młody jeleń.
– Znasz konie? – spytał Pafnucy.
– O, tak! – odparło słoniątko. – W cyrku jest bardzo dużo koni. I są także niedźwiedzie.
Pafnucy pomyślał, że ten cyrk to musi być coś szalenie skomplikowanego i bardzo wielkiego. Pomyślał, że trzeba będzie opowiedzieć o tym Mariannie, i od razu poczuł, że opowiadać powinno słoniątko osobiście. Zaprosił je zatem i umówił się, że będą na nie czekać nazajutrz nad jeziorkiem. Słoniątko bardzo chętnie przyjęło zaproszenie, a Kikuś zaofiarował się pokazać mu drogę.
Ledwie zaczęło świtać, Pafnucy pojawił się nad jeziorkiem. Dla wszystkich zwierząt taki wczesny letni ranek stanowił porę, kiedy budziły się, wstawały, jadły śniadanie, a pierwsze, oczywiście, zaczynały popiskiwać i świergotać ptaki.
Marianna akurat ziewała i przeciągała się na trawie. Ujrzała Pafnucego, skoczyła do wody i od razu wypłynęła z rybą.
– Proszę! – powiedziała żywo. – Zjemy śniadanie razem. Jak ja będę jadła, ty będziesz mówił, a jak ty będziesz jadł, ja będę łowiła ryby. Ta pierwsza jest dla ciebie.
Znów wskoczyła do wody, wypłynęła z następną rybą i zaczęła ją zjadać.
– Mów! – rozkazała. – Widziałeś to coś?
– O, tak! – odparł Pafnucy. – I rozmawiałem z tym. To jest słoniątko. Ma na imię Bingo. Mieszka w cyrku. Przyszło do nas, żeby zobaczyć, jak tu jest.
Mariannę zaciekawiło to tak, że aż przestała na chwilę jeść.
– I co? – spytała. – Rzeczywiście jest takie duże?
– Owszem – powiedział Pafnucy. – Większe ode mnie. Ale jest dzieckiem.
Patrzył przy tym na rybę Marianny takim wzrokiem i tak wyraźnie przełykał ślinę, że Marianna poczuła się zawstydzona. Zostawiła resztki swojej ryby, wskoczyła do jeziorka i wyłowiła dwie następne.
– Proszę, to dla ciebie – powiedziała. – I jak to słoniątko wygląda?
– Ma wielkie uszy – powiedział Pafnucy, pośpiesznie wkładając rybę do ust. – I kaky okchokme gugy noch, chak chąch…
Marianna od razu wydała z siebie zirytowany syk. Pafnucy zreflektował się nieco, przełknął i zaczekał chwileczkę z trzecią rybą.
– Tak, już mówię – powiedział. – Bardzo cię przepraszam, ale śpieszyłem się i cały wczorajszy obiad gdzieś się podział, wcale go we mnie nie ma i bardzo zgłodniałem…
Wepchnął rybę do ust i chciał mówić dalej, ale Marianna go powstrzymała.
– Najpierw połknij – powiedziała niecierpliwie. – Poczekam z resztą śniadania, aż powiesz wszystko, bo bardzo mnie interesuje, co to jest chąch. Nie znam takiej rzeczy.
– Wąż – powiedział Pafnucy po przełknięciu ryby. – Ono, to Bingo, słoniątko, ma taki strasznie, okropnie, niemożliwie długi nos i rusza nim na wszystkie strony. Długi jak wąż. Nie wiem dlaczego.
– I mówiłeś, że gdzie mieszka? – spytała Marianna. – W cyrku? Co to jest cyrk?
– Nie wiem – odparł Pafnucy. – Ale musi to być coś bardzo ogromnie wielkiego, bo są tam konie i niedźwiedzie, i to słoniątko, i mnóstwo ludzi. Za to nie ma saren ani jeleni. I chyba więcej nie wiem.
– Jak to? – oburzyła się Marianna. – Tyle czasu cię nie było i nie dowiedziałeś się niczego więcej? Jeżeli to jest dziecko, to gdzie są jego rodzice? Co ono jada? Co tu robi i skąd się w ogóle wzięło? Czy umie pływać? Jak może wytrzymać z tymi ludźmi? Gdzie było przedtem? Co robi z tym nosem, skoro on jest taki długi, i czy mu to nie przeszkadza jeść? Czy ma ogon?
Zdenerwowana była tym brakiem informacji tak bardzo, że prawie przy każdym pytaniu wskakiwała do wody i wyławiała rybę. Niecierpliwie rzucała te ryby na trawę, a Pafnucy z wielkim zapałem korzystał z tego, że nie przestawała pytać. Odpowiedzi na jej pytania nie znał, więc nawet nie próbował nic mówić.
– Natychmiast musisz tam iść i wyjaśnić sprawę! – wykrzyknęła wreszcie Marianna. – Gdzie ono w ogóle jest, to słoniątko?
– Chkołoche kchoky… – zaczął Pafnucy i urwał, widząc spojrzenie swojej przyjaciółki. – W połowie drogi do końca lasu – powiedział po przełknięciu. – Było dalej, ale idzie w naszą stronę, bo ja je tu zaprosiłem.
– Co? – spytała zaskoczona Marianna.
– Zaprosiłem je, żeby tu przyszło – powtórzył Pafnucy. – Myślałem, że sama będziesz chciała posłuchać tego, co powie.
Marianna spojrzała na niego, zamilkła i zjadła do końca swoją rybę.
– Miałeś wyjątkowo doskonały pomysł – pochwaliła. – Kiedy ono tu przyjdzie?
– Nie wiem – odparł Pafnucy. – Myślę, że niedługo.
Marianna zaniepokoiła się, czy słoniątko trafi. Pafnucy wyjaśnił, że Kikuś ma mu pokazać drogę. Spod krzaka wylazł borsuk.
– Czy ja dobrze słyszę? – spytał zgryźliwie. – Zdaje się, że będziemy mieli gości?
– Owszem – przyświadczyła Marianna. – Przyjdzie tu coś, co się nazywa słoniątko Bingo. Pafnucy się za mało dowiedział i teraz nie mam pojęcia, czy to słoniątko na przykład jada ryby. Mogłabym przygotować przyjęcie.
– W tej kwestii nie widzę żadnych kłopotów – zauważył borsuk. – Ryb możesz wyłowić dowolną ilość, jeśli tamto stworzenie ich nie jada, na Pafnucego można liczyć z całą pewnością. Nie zmarnują się. Nie dosłyszałem, kiedy tu przyjdzie.
– Nie wiemy – powiedziała Marianna. – Pafnucy mówi, że niedługo.
Z głośnym ćwierkaniem nadleciała zięba.
– Hej, słuchajcie! – zawołała z wielkim przejęciem. – To coś, co przyszło do lasu, idzie w stronę wilków!
– Jak to w stronę wilków? – przerwała gwałtownie Marianna. – Przecież miało przyjść tutaj?
– Może zabłądziło? – ćwierknęła zięba.
– Przecież Kikuś miał mu pokazywać drogę! – oburzyła się Marianna.
– Kikusia tam nie ma – powiedziała zięba. – Poleciał do Klemensa, żeby się pochwalić, że widział to z bliska i wie, co to jest. Czekaj, przestań mi przerywać! Słuchajcie, na własne oczy widziałam, jak to małe wielkie przeszło przez gąszcz jeżyn! Ten wielki, stary gąszcz z samymi kolcami. Żadne zwierzę by tamtędy nie przeszło, no, może Pafnucy, ale też wątpię, a to przeszło tak, jakby w ogóle nic nie zauważyło! Jakby te jeżyny nie miały ani jednej igiełki! Co to ma znaczyć, co to jest za stwór?
– Słoniątko – powiedział Pafnucy. – Powiedziało, że jest słoniątkiem, ale o jeżynach i kolcach nie było mowy.
– Pafnucy, ono się od nas oddala! – wrzasnęła zdenerwowana Marianna. – Ten nieodpowiedzialny sowizdrzał zostawił je i poleciał, i ono już zabłądziło! Zrób coś!
– Chyba musisz tam iść i sam je przyprowadzić – powiedział borsuk. – Muszę przyznać, że też jestem ciekaw i chciałbym to zobaczyć.
– Rzeczywiście – przyznał zakłopotany Pafnucy. – Jeżeli Kikuś je zostawił, trzeba tam pójść…
Liście zaszeleściły i na gałęzi pojawiła się kuna.
– Kikuś już wrócił – oznajmiła. – Byłam tam. Zatrzymali się, rozmawiają teraz z dzikami. Słuchajcie…
– Z dzikami! – wrzasnęła Marianna. – Tu miało przyjść, a nie do dzików!
– Może spotkali je po drodze – zauważył łagodząco Pafnucy.
– Jeżeli będą rozmawiali z każdym, kogo spotkają po drodze, nie dojdą tu przez rok! – zirytowała się Marianna. – W ogóle zboczyli w inną stronę! Pafnucy…!
– Zaraz – powiedziała z gałęzi bardzo przejęta kuna. – Słuchajcie…
– Dobrze, już idę – powiedział Pafnucy. – Zięba pokaże mi, gdzie są.
– Czy ja mogę nareszcie coś powiedzieć? – zdenerwowała się kuna. – Słuchajcie, sprawdziłam tę kieszeń!
– Jaką kieszeń? – spytali wszyscy równocześnie. Kuna była bardzo dumna z siebie.
– Wiewiórki mówiły, że ono ma pod nosem jakąś kieszeń, do której wszystko wkłada – rzekła tajemniczo. – To takie strasznie długie z przodu to podobno jest nos. Koniecznie chciałam zobaczyć, jak wygląda kieszeń pod nosem, wiecie, zaryzykowałam i zajrzałam z ziemi, od dołu. I wyobraźcie sobie, to wcale nie jest kieszeń! To są usta! Ono tamtędy jada!
– Jesteś pewna? – spytał podejrzliwie borsuk.
– Oczywiście! – wykrzyknęła kuna prawie z urazą. – Przyglądałam się długą chwilę, bo sama byłam zdumiona. Tam wkłada liście i gałązki, i trawę, i strąki akacji i zjada to. I połyka. To są usta, a nie żadna kieszeń!
– No, no – powiedział borsuk, nie mając pojęcia, jak się do tej wiadomości ustosunkować.
Marianna poczuła się zaciekawiona wprost szaleńczo.
– Chora będę, jeśli tego stworzenia nie zobaczę – oznajmiła stanowczo. – Pafnucy, przyprowadź je tu! Idź do niego i nie zostawiaj go ani na chwilę, bo znów gdzieś skręci!
– Skoczę i popatrzę, gdzie teraz są – zaofiarowała się zięba.
– Potem przylecę i zaprowadzę Pafnucego. Zaczekajcie chwilę! Furknęła i już jej nie było. Krzaki znów zaszeleściły i wyłonił się z nich lis Remigiusz.
– Cześć, jak się macie – powiedział. – Znacie ostatnią nowinę?
– Jaką ostatnią nowinę? – spytała Marianna. – O słoniątku?
– A, to już wiecie? – powiedział Remigiusz. – Specjalnie przyszedłem w tej sprawie. Ale heca! Słoniątko uciekło z cyrku i przyszło do lasu. Wiem o tym bezpośrednio od zwierząt. Nie było go tu jeszcze?
– Nie, ale ma przyjść – powiedziała Marianna. – Pafnucy już z nim rozmawiał. Wiesz może przypadkiem, co to jest cyrk?
– Niedokładnie – wyznał Remigiusz. – Jakaś mieszanina ludzi i zwierząt. Zwierzęta oczywiście już wiedzą, że to małe sobie poszło, i orientują się, dokąd, ale ludzie jeszcze się nie połapali. Zdaje się, że urwało im się w trakcie podróży, więc nie mają pojęcia, w którym miejscu. Będą go szukać gdzie indziej.
– Myślisz, że będą go szukać? – zaniepokoił się borsuk.
– No pewnie! – prychnął Remigiusz. – Ludzie zawsze wszystkiego szukają. Z chciwości, jak sądzę. Ale dużo czasu upłynie, zanim zgadną, że to jest w naszym lesie, więc na razie mamy spokój. Zamierzam to stworzenie obejrzeć.
– Może wiesz, co ono jada? – spytał Pafnucy.
– Jarzyny i owoce – odparł Remigiusz. – Trawę i liście. Nie wiem, czy coś więcej, ale w każdym razie ryb i mięsa nie lubi. W cyrku są jego rodzice, prosili, żeby się nim trochę zaopiekować. Doszło to do mnie przez posły.
– W takim razie nie można go zostawiać samego z tym postrzelonym Kikusiem! – zadecydowała stanowczo Marianna.
– Pafnucy, idź natychmiast i nie wracaj bez słoniątka!
Ledwo Pafnucy zdążył zrobić dwa kroki, nadleciała sroka, przysłana przez ziębę.
– Pafnucy, chodź prędko! – zawołała. – To wielkie małe stworzenie zostanie z dzikami do jutra! Nie puszczą go! Bawią się razem. Ale śmiesznie!
– Jak śmiesznie? – krzyknęła za nią Marianna, ale sroka zdążyła już odlecieć.
Pafnucy przyśpieszył kroku i popędził za nią. Po gałęziach pomknęła kuna, a Remigiusz śmignął między trawami. Borsuk nie gonił sroki, za to postanowił pójść po swoją żonę i dzieci, żeby też zobaczyły słoniątko. Marianna została sama i z niecierpliwości zaczęła wskakiwać do wody z wielkim pluskiem i chlapaniem. Prawie za każdym wskoczeniem wyciągała rybę i obiadowy stos rósł i rósł…
Na leśnej polance znajdowało się stado dzików, a dookoła siedziały na drzewach wiewiórki i ptaki. Z krzaków na skraju polanki wyglądała Klementyna ze swoją córeczką Perełką i jej siostra Matylda, ze swoim synkiem Bobikiem. Był tam także Kikuś i dwa małe wilczki. Na środku stało słoniątko i bawiło się z dziećmi dzików.
Pafnucy, Remigiusz i kuna dotarli za sroką prawie równocześnie i na widok tej zabawy zdumieli się bezgranicznie. Małe dzieci dzików aż pokwikiwały z radości, a wszyscy dookoła przyglądali się zabawie, rozśmieszeni i zaciekawieni. Czegoś podobnego jeszcze nikt w lesie nie widział.
Dopiero po długiej chwili Pafnucy wylazł z zarośli.
– Dzień dobry, Bingo – powiedział uprzejmie. – Jak ty to robisz? To jest po prostu coś nadzwyczajnego!
Słoniątko na jego widok ucieszyło się wyraźnie.
– Dzień dobry! – powiedziało. – Jak to miło zobaczyć znajomą osobę. Wiem już, że masz na imię Pafnucy, Kikuś mi powiedział.
– To świetnie – powiedział Pafnucy. – Wcale nie chcę wam przerywać tej prześlicznej zabawy, ale jesteś zaproszony nad jeziorko i Marianna z borsukiem już tam czekają.
– Nad jeziorko! – zawołało słoniątko. – To znaczy, że tam jest woda?
– Oczywiście, że jest woda – zapewnił je Pafnucy. Słoniątko odwróciło się do dzików.
– Bardzo was przepraszam – powiedziało grzecznie. – Ale muszę przyznać, że od wczoraj trochę mi brakuje wody. Chętnie pójdę nad jeziorko, a potem mogę tu wrócić.
– My też pójdziemy nad jeziorko – powiedziały dziki. – Nasze dzieci chybaby się popłakały, gdybyśmy nie poszli z tobą wszyscy.
Kuna zawróciła na gałęzi i pomknęła szybciej, chichocząc po drodze. Koniecznie chciała pierwsza opowiedzieć Mariannie o tej zabawie słoniątka z dzikami. Pafnucy przywitał się z Klementyną i z Matyldą i wszyscy razem ruszyli znacznie wolniejszym krokiem.
Borsuk właśnie wracał z żoną i z dziećmi, a Marianna wychodziła z wody z kolejną rybą, kiedy kuna zbiegła do nich po pniu.
– Słuchajcie, to nie do wiary! – zawołała z zachwytem. – Oni tu już idą wszyscy, ale przedtem to stworzenie bawiło się z dziećmi dzików! Ale jak! W życiu byście nie zgadli, oczom nie wierzyłam!
– Jeżeli natychmiast nie powiesz, jak się bawiło… – zaczęła złowieszczo Marianna.
– Ależ powiem! – przerwała jej kuna, wybuchając śmiechem. – Powiem natychmiast! Otóż słuchaj, wyobraźcie sobie, to wielkie małe wyciągało ten swój przeraźliwie długi nos, okręcało jego końcem dziecko dzika, podnosiło je i huśtało! Na oba boki! Kiwało nim strasznie śmiesznie i musiało to być bardzo przyjemne, bo te dzieciaki dzików aż kwiczały z uciechy. Ustawiały się w kolejce i każde dziecko chciało jeszcze raz!
– Rzeczywiście – powiedział zdumiony borsuk. – Przyznaję, że trudno sobie coś podobnego wyobrazić.
– W takim razie, czy to długie to rzeczywiście jest nos? – spytała podejrzliwie Marianna. – Może to jednak ręka albo noga?
– Głowy nie dam – odparła kuna. – Znajduje się w tym miejscu, gdzie każdy ma nos, a na nogach chodzi. Upewnisz się, jak przyjdzie.
– Czy oni w ogóle dotrą tu kiedykolwiek? – zdenerwowała się Marianna. – Chyba idą tyłem! Czekam od nieskończoności!
– Tylko od rana – poprawił borsuk.
Słoniątko jednak było spragnione wody, szło zatem nieco szybciej i Marianna ujrzała wreszcie upragniony widok. Z lasu, po drugiej stronie jeziora, pierwszy wyskoczył Remigiusz, za nim pojawił się Kikuś i wszystkie sarenki. Przeskoczyli rzeczkę i pobiegli brzegiem w kierunku Marianny. Następnie zaczęły wyłazić dziki, a razem z nimi Marianna ujrzała w końcu coś wielkiego, szarego, co szło na nogach podobnych do pni drzewnych albo do słupów. Machało ogromnymi uszami i kiwało wężowato długim czymś, co rzeczywiście było chyba nosem. Zobaczyło wodę i skierowało się wprost ku niej.
Wszyscy znieruchomieli po dwóch stronach jeziorka i patrzyli, co teraz będzie. Słoniątko weszło po kolana do wody, nabrało jej do owego długiego nosa, zgięło nos i całą wodę wlało sobie do ust. Nabrało wody drugi raz i uczyniło tak samo, za trzecim razem jednakże całą wodę wylało na siebie. Wyglądało to prawie jak fontanna. Potem oblało się znów i znów, z wyraźnym zadowoleniem i przyjemnością.
Wpatrzona w niezwykłą istotę Marianna wpadła w prawdziwy zachwyt.
– Ach, niech ono tu przyjdzie! – zawołała. – Pafnucy, przyprowadź je tu! Co za urocze stworzenie! Lubi wodę!
Nie wytrzymała, plusnęła do jeziora i w mgnieniu oka przepłynęła na drugi brzeg.
– Witaj, Bingo! – zawołała radośnie. – Jestem Marianna! Po tamtej stronie mam dom, chodź, zapraszam cię do siebie! Co to jest to długie, czy to nos? Czy możesz nalać wody na kogoś innego?
– To jest moja trąba – odparło słoniątko uprzejmie. – Owszem, rodzaj nosa. Oczywiście, że mogę nalać wody na wszystko.
Nabrało w trąbę wody i całą wylało na jednego dzika. Dzik kwiknął, ale wcale się nie obraził, bo dziki bardzo lubią wodę i wilgoć.
Marianna chlupnęła do wody i przepłynęła z powrotem. Słoniątko pomaszerowało brzegiem. Pafnucy wyszedł z lasu ostatni, pilnował bowiem, żeby nigdzie nie zboczyło, ale obok domu Marianny znalazł się pierwszy, bo wielki stos ryb widoczny był z daleka. Ulokował się obok tego stosu ryb i oczywiście, na początku wizyty, nie mógł brać udziału w rozmowie.
Marianna obejrzała słoniątko ze wszystkich stron. Słoniątko było grzeczne i uprzejme, pokazywało się bardzo chętnie i odpowiadało na wszystkie pytania, bo chciało się zaprzyjaźnić z całym lasem. Wyjaśniło, że jego trąba jest nie tylko nosem, ale także czymś więcej, ponieważ może nią chwytać różne rzeczy. Bierze nią jedzenie i wkłada sobie do ust. Oprócz tego trąba służy także do trąbienia.
– Do trąbienia? – zdziwiła się Marianna. – Jak to? Czy to znaczy, że możesz zatrąbić?
– Oczywiście, że mogę – odparło słoniątko, bardzo dumne ze swoich możliwości. – O, tak!
Uniosło trąbę w górę i zatrąbiło tak potężnie i przeraźliwie, że aż Remigiusz zatkał sobie uszy, a Kikuś odskoczył co najmniej o trzy metry. Marianna z zachwytu wskoczyła do wody, robiąc wielką fontannę, i wyskoczyła natychmiast.
– A co jeszcze potrafisz zrobić? – spytała z szalonym zainteresowaniem.
– O, mnóstwo rzeczy – pochwaliło się słoniątko. – Mam bardzo dużo siły i mogę przewrócić głową drzewo. Małe drzewo, bo jeszcze nie jestem dorosłym słoniem. Mój tatuś mógłby przewrócić duże drzewo.
– Może pokażesz tę sztukę? – podpowiedział Remigiusz.
Słoniątko bez namysłu podeszło do małego drzewka, popchnęło je głową i przewróciło tak, że całe korzenie wyszły z ziemi. Jedyną osobą, której się to nie podobało, był borsuk.
– Mam nadzieję, że poprzestaniesz na tej jednej demonstracji – powiedział karcąco. – Przynajmniej w tej okolicy. Chciałbym mieszkać w lesie, a nie na łysej polanie.
– Podobno bawiłeś się z dzikami tak, że one się huśtały – powiedziała prędko Marianna. – Jak to było? Czy możesz mi pokazać?
Małe dziki zaczęły się pchać na wyścigi, zanim słoniątko zdążyło się odezwać. Słoniątko ciągle było pełne dobrych chęci, ujęło trąbą pierwszego z brzegu, uniosło i zakołysało. Mały dziczek kwiknął radośnie, a Marianna aż pisnęła.
– Och! – wyrwało jej się. – Ja też chcę spróbować!
– No wiesz! – zgorszył się borsuk. – Myślałem, że jesteś dorosła!
– A co to ma do rzeczy? – rozgniewała się Marianna. – Tym bardziej chcę spróbować tej zabawy!
Słoniątko już nawet nie usiłowało nic mówić. Pokołysało wszystkie małe dziki po kolei, a potem wyciągnęło trąbę do Marianny. Uniosło wydrę, kiwnęło w prawo, w lewo i do góry, a Marianna znów pisnęła.
– Ależ to cudowne! – wykrzyknęła z zachwytem. – Co za prześliczna zabawa! Jeszcze trochę!
Zabawa w huśtawkę zaciekawiła wszystkich do tego stopnia, że zdecydował się nawet Remigiusz. Małe borsuczęta zrobiły się prawie nieprzytomne i niewiele brakowało, a pobiłyby się z małymi dzikami. Do kolejki wepchnęły się małe wilczki. Wszyscy pokwikiwali, piszczeli i wydawali radosne okrzyki i było to tak zachęcające, że stary borsuk poczuł zazdrość. Poprosiłby również słoniątko o pokołysanie, gdyby nie to, że absolutnie mu nie wypadało. Postanowił, że załatwi tę sprawę nieco później, w cztery oczy.
W końcu wszyscy poczuli się głodni i zwrócili uwagę, że słoniątko nie jadło obiadu, a było przecież gościem. Dziki popędziły kawałek dalej i w wielkim pośpiechu wygrzebały z grząskiego brzegu całą górę słodkich kłączy tataraku, które słoniątko zjadło z wyraźną przyjemnością.
– Czy nie macie marchwi? – zapytało. – Słonie bardzo lubią marchew. Chociaż muszę przyznać, że ta nowa potrawa jest również doskonała.
– Niestety, w lesie marchwi nie ma – odparły dziki, które znały marchew bardzo dobrze. – Strasznie nam przykro. Ale wiemy, gdzie rośnie.
– Blisko ludzi – zauważył Remigiusz. – Nie radzę wam tam chodzić, bo go ludzie złapią.
– Czy lubisz ciasteczka z miodem? – spytał Pafnucy.
– O, tak! – odparło żywo słoniątko. – Czy są tu gdzieś ciasteczka z miodem?
– W leśniczówce – powiedział Pafnucy.
– Ten sam problem – powiedział Remigiusz. – Leśniczy to też człowiek, chociaż, przyznaję, że wyjątkowo porządny. Ale słoniem w naszym lesie zainteresuje się z pewnością.
Pafnucy, który bardzo chciał poczęstować słoniątko czymś nadzwyczajnie dobrym, zakłopotał się troszeczkę.
– Ja bym mu te ciasteczka przyniósł – powiedział niepewnie. – Tylko leśniczy mi je daje do ust i wtedy… no, wtedy… no, rozumiecie…
– Rozumiemy – powiedział borsuk. – Pożerasz je, zanim się zdążysz obejrzeć.
– Może mógłby je przynieść kto inny – podpowiedziała Marianna. – Pafnucy, zastanów się nad tym.
– Wiewiórki – powiedziała z gałęzi kuna. – Jest ich dużo. Każda weźmie jedno i przyniesie, a potem pójdzie po następne. To jest do załatwienia, tylko musielibyście iść nieco bliżej leśniczówki.
– To nie teraz – powiedziała stanowczo Marianna. – Trochę później albo może jutro. Teraz chciałabym się nareszcie dowiedzieć, co to jest cyrk. I co ty potrafisz. I gdzie są twoi rodzice. I w ogóle skąd jesteś, bo przecież nie z naszego lasu!
Słoniątko zaczęło opowiadać od końca.
– Ja jestem z cyrku – powiedziało. – I moja mama i mój tatuś też są z cyrku. W cyrku uczą różnych rzeczy i ja już mnóstwo umiem.
Nie czekając, aż ktoś zapyta, co umie, zaczęło pokazywać. Stanęło na tylnych nogach, przeszło kawałek i pomachało przednimi. Potem stanęło na przednich nogach, a tylnymi oparło się wysoko o pień drzewa. Potem ujęło trąbą wielką szyszkę i rzuciło ją bardzo daleko.
– Umiem tak rzucać piłką – powiedziało.
– Co to jest piłka? – spytała natychmiast Marianna.
– Takie okrągłe – powiedziało słoniątko. – Może być duże albo małe. Podskakuje. Rzuca się to albo turla.
– I do czego to wszystko? – spytał borsuk.
– Dla cyrku – odpowiedziało słoniątko.
– To właściwie co to takiego jest ten cyrk? – zapytał Pafnucy.
Słoniątko z całej siły postarało się opowiedzieć, co to jest cyrk. Wyjaśniło, że jest to miejsce, gdzie się mieszka i pokazuje różne sztuczki. Są tam ludzie i zwierzęta i jedni ludzie, a także zwierzęta, pokazują te sztuczki, a inni ludzie przychodzą i przyglądają się im. Gra muzyka, którą wszyscy lubią, a najbardziej konie.
– Ejże! – zawołała z drzewa sroka. – Czy to nie jest przypadkiem to coś, co pojawia się w różnych ludzkich miejscach, takie wielkie! I wygląda jak ludzki dom, ale jest trochę inne, bo ma sam dach. I wchodzi tam potworna ilość ludzi. Czy to nie jest to?
– Tak – powiedziało słoniątko. – A to wielkie to jest namiot cyrkowy. Tak się nazywa.
– Czy ty rozumiesz ludzką mowę? – zainteresował się Remigiusz.
– Oczywiście – odparło słoniątko, zdziwione, że w ogóle można o to pytać. – Wszyscy rozumiemy. Od urodzenia.
– Chcesz przez to powiedzieć, że urodziłeś się w cyrku? – spytał podejrzliwie borsuk.
– Oczywiście – powtórzyło słoniątko. – Wszyscy urodziliśmy się w cyrku. Moja mama i mój tatuś też. Podobno tylko mój dziadek urodził się w dżungli, bardzo dawno temu.
– No nie! – powiedziała z lekką irytacją Marianna. – Za dużo tego. Ja to muszę zrozumieć! Co to jest dżungla?
– Taki las – powiedziało słoniątko i machnęło trąbą. – Taki jak ten, tylko większy i jest tam bardziej gorąco. Mój dziadek opowiadał o tym mojemu tatusiowi, a mój tatuś mnie. W dżungli jest bardzo dużo słoni.
Następnie postarało się wyjaśnić, co to są lwy, tygrysy, foki i małpy, ale miało z tym wielki kłopot. W końcu Remigiusz zrozumiał, że tygrysy to są po prostu wielkie koty, a Marianna zdołała wyobrazić sobie fokę, ponieważ było to zwierzę wodne. Podobne do niej samej, tylko o wiele większe. Wszyscy chcieli także zrozumieć, do czego służy ten cyrk.
– Do przedstawień – powiedziało słoniątko. – To jest dla ludzi. Przychodzą, siedzą i patrzą, a w środku konie biegają, ci cyrkowi ludzie skaczą i huśtają się wysoko nad ziemią i robią inne rzeczy, lwy i tygrysy też skaczą, niedźwiedzie grają w piłkę i jeżdżą na rowerze, foka i słonie też grają w piłkę, to bardzo zabawna rzecz, taka piłka. Ludzie przyglądają się i klaszczą w ręce, bo bardzo im się to podoba.
– I wszystko jest świecące – powiedziała z westchnieniem sroka. – Raz mi się udało zajrzeć do środka przez ten wielki dach. Ach, jak tam świeciło! Nawet sobie nie umiecie wyobrazić!
Remigiusz wziął udział w wyjaśnieniach. Widział kiedyś piłkę, kiedy bawiły się nią ludzkie dzieci. Opowiedział mniej więcej, jak się bawiły, a słoniątko przyświadczyło, że to prawda.
– Chcę zobaczyć taką piłkę! – zażądała Marianna.
– Znów zaczynasz? – fuknął na nią borsuk. – Od tych twoich zobaczeń już było tyle kłopotów, że chyba więcej nie potrzeba?
– Nie wiem, jaki kłopot może wyniknąć z oglądania piłki! – oburzyła się Marianna. – Chcę ją zobaczyć i już! Skąd się bierze piłkę?
– Od ludzi – powiedziało słoniątko. – Gdybym wiedział, że ktoś będzie chciał ją oglądać, przyniósłbym ją ze sobą. W cyrku jest bardzo dużo piłek.
– Niech ktoś tu przyniesie jedną! – powiedziała gwałtownie Marianna.
– Masz źle w głowie – skrzywił się Remigiusz. – Kto ma ją przynieść i w jaki sposób?
– To bardzo łatwe – powiedziało słoniątko. – Można ją przynieść albo przyturlać. A jeśli ktoś ma zęby, może ją wziąć w zęby, bo te piłki są w siatkach. Wiszą na ścianach wszędzie, także w naszym domu. Mógłbym po nią pójść, ale boję się, że mi każą zostać i drugi raz już nie ucieknę. Poza tym nie wiem, gdzie jest teraz nasz cyrk.
– Jak to nie wiesz? – zdziwił się Pafnucy. – Nie trafisz do domu?
– Nie, bo myśmy akurat byli w ruchu – powiedziało słoniątko. – I nie wiem, gdzie się cyrk zatrzymał.
Przez następne kilka minut musiało wyjaśniać, jak to jest z tym ruchem cyrku. Z wielkim wysiłkiem zdołało wytłumaczyć, że cyrk przenosi się z miejsca na miejsce co kilka miesięcy. Składa się namiot, umieszcza wszystko na wielkich wozach i jedzie gdzie indziej, do innego miasta.
– Co to jest miasto?! – wrzasnęła Marianna.
– To jest takie miejsce, gdzie mieszka wielkie mnóstwo ludzi – powiedziało cierpliwie słoniątko. – Stoją tam ich domy, ogromne, bardzo gęsto, jeden obok drugiego, i ludzie mieszkają w takich klatkach. Wystawiają z nich głowy.
– I nie mogą wychodzić? – przestraszyła się Klementyna.
– Mogą – uspokoiło ją słoniątko. – Wychodzą drzwiami. Plączą się po ulicach. Na ulicach są sklepy.
Wyjaśnienia robiły się coraz bardziej skomplikowane. Na szczęście ulice były trochę podobne do szosy, którą wszyscy znali, ale te sklepy i stojące gęsto domy wydawały się wprost nie do pojęcia.
– Potworne – powiedziała Klementyna ze zgrozą. – Jak w czymś takim można wytrzymać? Straszny hałas i cuchnie obrzydliwie! Jak wy to znosicie?
– O, my jesteśmy przyzwyczajeni – powiedziało słoniątko. – Oczywiście wolimy świeże powietrze, ale te wszystkie nieprzyjemności jakoś możemy znieść. Cyrk przeważnie ustawia się trochę za miastem albo na wielkich placach i tam już nie jest tak źle. Dziwimy się trochę ludziom.
– Trochę! – prychnęła Marianna. – Ja im się dziwię BARDZO!
– No owszem – przyznało słoniątko. – Można im się dziwić bardzo. Bo widzicie, jedne miasta są gorsze, a inne lepsze, i w jednych cuchnie strasznie, a w innych o wiele mniej, więc dziwimy się, że nie zrobią sobie tak, żeby wszędzie cuchnęło mniej. Bo te miasta robią ludzie i sami sobie robią nieprzyjemność. Wcale tego nie można zrozumieć.
– Ludzie to jest w ogóle okropność! – zawyrokował stanowczo borsuk.
Słoniątko zdziwiło się trochę.
– Nie, dlaczego? – powiedziało. – Ludzie są dobrzy. Opiekują się nami bardzo porządnie i lubią nas. I my ich lubimy. I lubimy robić te różne sztuki. Konie lubią biegać, a foka uwielbia grać w piłkę. Lwy i tygrysy może nie bardzo pchają się do skakania, bo muszą skakać przez ogień, ale za to potem wszyscy dostajemy bardzo dobre rzeczy do jedzenia.
– I nie wolałbyś mieszkać sobie na przykład tutaj, w lesie, i robić, co chcesz? – spytał z niedowierzaniem borsuk.
– Nie – powiedziało słoniątko. – W lesie jest zima.
– Zima jest wszędzie – poprawił Remigiusz.
– Ale u nas jest inna zima – powiedziało słoniątko. – Ja wiem, bo już widziałem zimę, i wiem, że ona przychodzi co roku. Nie ma wtedy nic, żadnej trawy, żadnych liści, nic do jedzenia, jest bardzo zimno i wszędzie leży śnieg. To nieprzyjemne. A u nas w domu jest ciepło i cały czas jest jedzenie, które przynoszą ludzie.
– Nie będę się wtrącał, bo nie znam dobrze zimy – powiedział borsuk. – W zimie śpię.
– Jak to? – zdziwiło się słoniątko. – Spisz przez całą zimę?
Nagle okazało się, że słoniątko nie ma pojęcia o prawdziwym, dzikim lesie i leśnych, dzikich zwierzętach. Wszyscy zaczęli mu wszystko wyjaśniać i tłumaczyć. Przy okazji opowiedziano mu o bobrach i słoniątko bardzo chciało zobaczyć bobry. Nie znało innych zwierząt, jak tylko te cyrkowe i domowe, i wcale nie wiedziało, że istnieją sarny, wilki, lisy, borsuki i wydry. Widywało tylko czasem wiewiórki, bo wiewiórki żyją także w parkach. Chciało czym prędzej obejrzeć wszystko i zaprzyjaźnić się ze wszystkimi.
– Jedzenie tu jest trochę inne – powiedziało. – Nawet dobre, ale brakuje mi marchwi i jabłek. Do marchwi i jabłek jesteśmy przyzwyczajeni. Ale wy wszyscy bardzo mi się podobacie.
Sięgnęło trąbą, owinęło nią małego borsuka i pokołysało przez chwilę. Potem odstawiło borsuka i napiło się trochę wody.
– I wasza woda jest lepsza – powiedziało. – Bardzo smaczna woda. Nasza jest o wiele gorsza.
– Z tego, co słyszę, wynika, że ci ludzie są po prostu nienormalni – powiedziała z niesmakiem Klementyna. – Robią dla siebie miasta, w których strasznie cuchnie, i piją gorszą wodę. Żyją w hałasie, od którego można oszaleć. I to wszystko robią specjalnie sami dla siebie! Obłęd!
– O, ja bardzo dużo wiem o ludziach – powiedziało słoniątko. – Oni ze sobą rozmawiają, a my wszystko rozumiemy. Podobno są takie miasta, gdzie wcale nie cuchnie, powietrze jest czyste, a woda bardzo dobra. Nikt z nas nie może pojąć, dlaczego jedni ludzie robią dla siebie coś dobrego, a inni coś złego. Możliwe, że to są różne gatunki ludzi.
– Nie zajmujmy się teraz ludźmi! – zażądała Marianna. – Chciałabym wiedzieć, kto pójdzie do cyrku i przyniesie piłkę. Interesuje mnie ta rzecz.
– Najpierw trzeba wiedzieć, gdzie się zatrzymał cyrk – zwrócił uwagę Remigiusz. – Może by tak ptaki…
– Ja skoczę – zaofiarowała się sroka. – Słuchaj, Bingo, czy możesz mi przy okazji powiedzieć, gdzie trzymają w cyrku te wszystkie świecące rzeczy?
– Wszędzie – odparło uprzejmie słoniątko. – One służą do ubierania ludzi i zwierząt i znajdują się w garderobach. Dosłownie wszędzie.
Sroka nie wiedziała, co to jest garderoba, ale nabrała wielkich nadziei, że coś świecącego gdzieś się znajdzie.
– Doskonale – powiedziała i zwróciła się do innych ptaków. – Wy też lećcie, kto znajdzie cyrk, niech mi powie. No, już!
Z wielkim furkotem ptaki zerwały się z drzew i odfrunęły. Słoniątko grzecznie przypomniało o bobrach i poprosiło, żeby je do nich zaprowadzić. Pafnucy zawahał się odrobinę.
– Śniadanie było wprawdzie późno – powiedział troszeczkę niepewnie – ale wydaje mi się, że zbliża się pora obiadu. I w planach mamy deser, więc moglibyśmy najpierw pójść do leśniczego, a potem do bobrów. Co ty na to?
Marianna nie czekała, aż słoniątko odpowie, tylko od razu chlupnęła do wody. W błyskawicznym tempie wyłowiła obiad dla Pafnucego i usiadła obok na trawie. Pafnucy jadł, a ona wydawała zarządzenia.
– Po obiedzie pójdziecie na deser – mówiła. – Potem dowiemy się od ptaków, gdzie jest cyrk. Potem pójdziecie i przyniesiecie piłkę. A do bobrów pójdziecie jutro, bo to jest daleko i trzeba mieć na tę wizytę dużo czasu.
– Cyrk też znajduje się daleko – mruknął Remigiusz.
– Nie szkodzi – powiedziała stanowczo Marianna. – Na bobry potrzebne jest więcej czasu. Niech on je sobie dokładnie obejrzy i zaprzyjaźni się z nimi. Z cyrkiem się zaprzyjaźniać nie musi.
– Kochekne cha chechółky – powiedział Pafnucy. Słoniątko spojrzało na niego z wielkim zainteresowaniem.
– Proszę? – spytało grzecznie.
Marianna już otworzyła usta, żeby wyjawić, co myśli, ale Pafnucy zdążył przełknąć.
– Potrzebne są wiewiórki – powiedział szybko. – Tak się umówiliśmy.
– Jesteśmy tutaj i czekamy – odezwały się równocześnie liczne wiewiórki ze wszystkich okolicznych drzew. Siedziały tam cały czas, przyglądały się i przysłuchiwały wszystkiemu, nadzwyczajnie zaciekawione.
– Proszę, jakie one porządne – pochwaliła Marianna. – Zdążycie zjeść ten deser, zanim ptaki wrócą. Wyślę je do was z informacjami.
Leśniczy właśnie skończył jeść obiad. Usłyszał szczekanie swoich psów, wyjrzał przez okno i zobaczył Pafnucego, stojącego przed furtką ogrodzenia. Ucieszył się, bo bardzo lubił wizyty Pafnucego, wziął wielką miskę ciasteczek i wyszedł przed dom.
Pafnucy otworzył usta i pierwsze ciasteczko zjadł. Potem jednakże, ku zdumieniu leśniczego, nie otwierał już paszczy, tylko usiadł na tylnych łapach, wyciągnął przednie i najwyraźniej prosił o więcej. Leśniczy nie miał gdzie wrzucić mu tego ciasteczka, więc położył je na słupku ogrodzenia.
Natychmiast pojawiła się wiewiórka, jak ruda błyskawica porwała ciasteczko ze słupka i zniknęła w gałęziach najbliższego drzewa. Pafnucy nadal prosił. Leśniczy położył drugie ciasteczko i w mgnieniu oka porwała je druga wiewiórka. Leśniczy zdziwił się ogromnie, zaciekawiło go to i położył trzecie ciasteczko. Trzecia wiewiórka uczyniła to samo, co dwie pierwsze i z taką samą szybkością.
– Pafnucy, co to ma znaczyć? – spytał zdumiony leśniczy. – Oddajesz swój deser wiewiórkom? Otwórz paszczę!
Pafnucy odgadł, że leśniczy się dziwi. Nie chciał, żeby dziwił się za bardzo, więc otworzył usta i z największą przyjemnością pożarł dwa następne ciasteczka. Po czym znów zaczął zachowywać się jak przedtem. Najwyraźniej prosił o ciasteczka dla wiewiórek.
Leśniczego to w końcu zaintrygowało. Kładł ciasteczka na słupku, a wiewiórki porywały je i unosiły gdzieś w las. Nie mógł oczywiście wiedzieć, że kawałek dalej stoi słoniątko, które z zachwytem zjada ten doskonały przysmak. Wiewiórki przynosiły ciasteczka, każde z nich było nadgryzione, upuszczały je na mech przed ruchliwą trąbą i pędziły po następne. Wiewiórkom ciasteczka również bardzo smakowały, ale wiewiórki są małe i każdej z nich wystarczało jedno ugryzienie, a całą resztę oddawały słoniątku, uważając to za doskonałą zabawę.
Leśniczego zainteresowało to tak bardzo, że postanowił zobaczyć, co się dzieje dalej w lesie. Postawił miskę z resztą ciasteczek na zewnątrz ogrodzenia i ruszył w las za wiewiórkami, pilnie śledząc ich drogę w gałęziach.
Nad głową słoniątka furknął dzięcioł.
– Bingo, uciekaj! – zawołał ostrzegawczo. – Leśniczy tu idzie!
Słoniątko pośpiesznie chwyciło trąbą trzy ostatnie ciasteczka, zawróciło i popędziło w las. Leśniczy zdążył ujrzeć z daleka coś, co wyglądało jak mały słoń, ale obecność słonia w tym lesie była zupełnie niemożliwa, pomyślał więc, że chyba mu się wydawało. Usłyszał także tętent i łomot i uznał, że pewnie spłoszyło się stado dzików. Na mchu znalazł okruszki ciasteczek i niczego więcej nie odkrył, tak że dziwne zachowanie Pafnucego i wiewiórek wciąż było dla niego niezrozumiałe. Wrócił do domu i pod ogrodzeniem znalazł pustą miskę. Zabrał ją i poprosił żonę o upieczenie nowych ciasteczek, bo był bardzo ciekaw, co te wszystkie zwierzęta zrobią nazajutrz.
Sroka przyleciała do Marianny i zawiadomiła ją, że cyrk znajduje się dość blisko. Jednym swoim końcem las ciągnął się i ciągnął aż do początków niedużego miasta. Zwierzęta nie znały tych stron. Nigdy tam nie bywały, bo ta wąska i długa część lasu służyła ludziom i była przez nich odwiedzana.
– Ptaki latają szybko – powiedziała sroka. – Ale gdybyś chciała wysłać tam Pafnucego, to jego podróż potrwa dwa dni. Co najmniej cały dzień w jedną stronę, a i to musiałby się pośpieszyć.
Marianna zastanowiła się.
– W takim razie po piłkę pójdzie Remigiusz – zdecydowała stanowczo.
– Akurat – mruknął Remigiusz. – Już się rozpędziłem włazić między ludzi.
– Możesz to zrobić w nocy, kiedy oni śpią – powiedziała sroka.
– Nie będziesz taki nieużyty! – zawołała równocześnie Marianna. – Biegasz szybko, zdążysz tam dojść przed wieczorem! A jutro wrócisz z piłką!
– Oszalałaś! – protestował Remigiusz. – Ja nie mam pojęcia, gdzie jest ta piłka!
– Zwierzęta z cyrku ci to powiedzą – uparła się Marianna. – Znajdziesz dom słoni i słonie ci ją pokażą. A przy okazji popatrzysz, jakiej one są wielkości, bo skoro Bingo jest dzieckiem, dorosłe słonie powinny być jeszcze większe. Trudno mi w to uwierzyć, więc niech je zobaczy ktoś z lasu. I niech powie, co widział.
Remigiusz zamierzał jeszcze protestować, ale przyszło mu do głowy, że właściwie sam też jest ciekaw, jakiej wielkości są dorosłe słonie, i chętnie by je obejrzał. Przestał się sprzeczać z Marianną.
– No dobrze – zgodził się. – W takim razie idę od razu. Niech oni jutro pójdą w moją stronę, Pafnucy z Bingiem, bo nie wiem, czy dam sobie radę z przedmiotem, który skacze.
Machnął ogonem i pomknął w las.
Pędził bardzo szybko i późnym wieczorem dotarł do skraju lasu. Sroka pożegnała go w połowie drogi, bo dzienne ptaki chodzą spać o zmroku. Pojawiła się za to sowa.
– Hej, Remigiusz, co tu robisz? – spytała, kiedy zdyszany nieco Remigiusz zatrzymał się przed wielką łąką i patrzył na widoczne z daleka oświetlone ludzkie domy. – Pierwszy raz cię widzę w tym miejscu. Czy coś się stało, że przybiegłeś aż tutaj?
– Cześć – powiedział Remigiusz. – A ty co tu robisz? Nie wiedziałem, że tu bywasz.
– Czasem bywam – powiedziała sowa. – Na tej łące jest dużo myszy.
– Myszy? – zainteresował się Remigiusz. – To mi przypomina, że nie jadłem kolacji. Mogłabyś mi pomóc? Mam interes w cyrku i nie wiem, gdzie to jest.
– Cyrk jest tam – powiedziała sowa i machnęła skrzydłem. – Takie wielkie coś, składa się z samego dachu, a obok dachu mieszkają różne zwierzęta. Widziałam tam mnóstwo ludzi. Co za interes możesz mieć do takiej ludzkiej rzeczy?
– Zdaje się, że zupełnie obłąkany – przyznał Remigiusz. – Dałem się namówić, jak półgłówek, ale trudno, skoro przyszedłem, muszę to załatwić. Powiem ci, w czym rzecz.
Odpoczywając po biegu, opowiedział sowie o słoniątku, o cyrkowych sztukach i o piłce. Sowę to bardzo rozśmieszyło i obiecała mu pomóc. W ciemnościach widziała doskonale, zobowiązała się przelecieć przez cały teren cyrku, odnaleźć dom słoni i zajrzeć w różne zakamarki. Śniadanie, które dla Remigiusza było kolacją, mogła zjeść trochę później.
Remigiusz od razu nabrał otuchy. Zanim sowa wróciła, zdążył się pożywić. Sowa udzieliła mu wskazówek.
– W ogrodzeniu jest dziura, w sam raz dla ciebie, łatwo ją znajdziesz – powiedziała. – Największa budowla to jest dom słoni. Mieszka ich tam cztery sztuki. W wejściu jest ruchoma deska, dla kotów, żeby sobie swobodnie przechodziły, możesz tamtędy przejść. Myślę, że dasz sobie radę. Powodzenia!
– Dziękuję bardzo! – zawołał Remigiusz i sowa bezszelestnie odpłynęła…
Słonie właśnie niedawno wróciły po swoim cyrkowym występie i jadły kolację. Kiedy Remigiusz przepchnął się przez ruchomą deskę, od razu poczuły, że do ich mieszkania wszedł ktoś obcy.
– Hej, kto tu jest? – spytała jedna słonica. – Czuję dzikie leśne zwierzę.
– Nieszkodliwe – zapewnił ją Remigiusz. – Dobry wieczór. Czy nie zginęło wam przypadkiem słoniątko?
Druga słonica, która była matką Binga, poruszyła się gwałtownie.
– Bingo! – wykrzyknęła. – Mój synek! Wiesz może, gdzie on teraz jest? Kim jesteś?
– Zwyczajnym lisem – odparł uspokajająco Remigiusz. – Twój Bingo jest w naszym lesie i świetnie się bawi. Wszystko w porządku, nie musisz się martwić.
– Co za szczęście! – westchnęła mamusia Binga. – Uciekł nam w czasie transportu. Wiedziałam, że poszedł do lasu, ale ciągle się denerwuję. Jak to miło, że przyszedłeś o nim powiedzieć! Kiedy wróci do domu?
– Niedługo – powiedział Remigiusz. – Pozwiedza jeszcze trochę las, a potem wróci. Właściwie przyszedłem w innym celu. Podobno macie tu piłkę.
– Po co ci piłka? – zdziwił się słoń, tatuś Binga. – Chcesz ją zabrać do lasu?
– Oczywiście – odparł Remigiusz trochę zgryźliwie. – To wasze dziecko narobiło nam na nią apetytu. Wszyscy chcą zobaczyć, jak się można bawić piłką. Gdzie ona jest?
– Tutaj – powiedział słoń i pokazał trąbą.
Piłki słoni, duże i małe, wisiały w siatkach na ścianie małego pokoiku obok dużego pomieszczenia. Słoń sięgnął trąbą i zdjął jedną średnią, trochę większą od ludzkiej głowy.
– Proszę cię bardzo – powiedział i położył ją na ziemi.
– Czy on nie jest głodny? – spytała niespokojnie mamusia Binga. – Co on tam u was jada? Czy nie ma tam czegoś szkodliwego?
Remigiusz przyjrzał się słoniom, które były nieźle widoczne, bo przez okno wpadało światło latarni. Pomyślał, że Marianna mu chyba nie uwierzy. Słonie były wręcz strasznie wielkie, dwa razy większe niż Bingo. Tak wielkich zwierząt nie widział jeszcze nigdy w życiu.
– Mówię przecież, że wszystko w porządku – powiedział trochę niecierpliwie. – Bingo jada to samo, co i wszyscy, rośliny. Nie znajdzie nic szkodliwego, nawet gdyby się specjalnie starał.
– Niech on jednak lepiej wróci do domu – powiedział słoń. – Ludzie się denerwują, że zginął. Poza tym idzie zmiana pogody, jeśli zrobi się zimno, on się może zaziębić.
– Niech wraca natychmiast! – wykrzyknęła słonica.
– Dobrze, dobrze – powiedział Remigiusz. – Nic mu nie będzie. Pozwolicie, że was pożegnam, bo atmosfera nie bardzo mi odpowiada. Za dużo tu ludzi.
Wziął w zęby siatkę piłki, ale, niestety, wziął ją z nieodpowiedniej strony i piłka od razu wypadła. Zakłopotał się. Pojęcia nie miał, jak sobie z nią poradzić, bo chwytanie jej w zęby bez siatki powodowało, że wymykała się, odskakiwała i turlała się w różne strony.
– A cóż to za uciążliwy przedmiot! – zawołał z irytacją.
– Pomożemy ci – powiedziały słonie.
Były wytresowane, więc z łatwością dały sobie radę. Dwa rozchyliły trąbami siatkę, a trzeci włożył do niej piłkę i podały ją Remigiuszowi we właściwej pozycji. Remigiusz podziękował i przepchnął się ze swoim bagażem przez ruchomą deskę.
Było mu bardzo niewygodnie biec z tą dużą rzeczą, która obijała się o niego i przeszkadzała. Na szczęście, zanim dotarł do dziury w ogrodzeniu, pojawiła się sowa.
– Przyleciałam popatrzeć, jak sobie dajesz radę – powiedziała. – Więc to jest piłka? Interesujący pakunek.
– Zamiast się natrząsać, mogłabyś pomóc! – rozzłościł się Remigiusz. – Całego zająca potrafisz złapać, a nie tylko takie byle co! Wynieś to stąd! Niech raz będzie z ciebie jakiś pożytek, bo nawet do jedzenia się nie nadajesz. Sam puch!
– Obawiam się, że mylisz mnie z jastrzębiem – powiedziała sowa spokojnie. – Ale dobrze, spróbuję.
Chwyciła siatkę pazurami i uniosła ją w powietrze. Uwolniony od ciężaru Remigiusz pomknął do dziury i popędził za sową aż do skraju lasu.
Sowa upuściła piłkę wśród pierwszych drzew.
– Niezbyt ciężkie, ale niewygodne – rzekła. – Jakoś tak się plącze i majta. Co teraz zrobisz?
– Teraz poproszę cię uprzejmie, żebyś to przeniosła kawałek dalej, aż do naszego lasu – powiedział Remigiusz. – Potem to jakoś przewlokę. Tu jest niedobrze, to jest ludzki las.
– To dobrze – zgodziła się sowa. – Tylko pamiętaj, że robię to wyłącznie dla Pafnucego. Wprawdzie żyję nocą, a w dzień śpię, ale dobrze wiem, co się dzieje w lesie. Jestem pewna, że Marianna kazała Pafnucemu przynieść piłkę. Zgadłam?
– Prawie – przyznał Remigiusz. – Ściśle biorąc, kazała to przynieść mnie, ale rzeczywiście Pafnucy ma po nią przyjść. Razem z tym koszmarnym słoniątkiem.
– No więc dobrze, przeniosę ją, ile zdołam – powiedziała sowa.
Znów zaczepiła pazury o siatkę i pofrunęła daleko, aż do prawdziwego lasu. Tam położyła ją na ziemi i odmówiła dalszej współpracy. Remigiusz miał zęby i powinien dać sobie radę sam.
Razem z niewygodną piłką nie mógł biec tak szybko, jak zwykle, i do jeziorka Marianny dotarł dopiero rankiem. Pafnucy i Bingo wrócili już od bobrów i właśnie jedli śniadanie.
– Ach, więc to jest piłka? – wykrzyknęła Marianna. – I co się z tym robi? Jedzcie prędzej!
– Uspokój się, jeszcze się udławią z pośpiechu – powiedział Remigiusz, zły i zmęczony. – Bingo, kazali mi powiedzieć, że masz wracać do domu. Ostrzegają przed ludźmi. Zwracam wszystkim uwagę, że szukają go cały czas.
Słoniątko nie przejęło się tym wcale. Skończyło jeść, wytrząsnęło piłkę z siatki i zaczęła się zabawa.
Piłka turlała się, skakała i pływała po wodzie, co zachwyciło Mariannę. Popychała ją pyszczkiem i łapkami, wskakiwała na nią, spadała z niej i wypychała ją na brzeg. Wszystkie zwierzęta chciały przynajmniej dotknąć zabawki i wszystkie bardzo szybko nauczyły się ją popychać, chociaż nie zawsze we właściwym kierunku. Z największym zapałem bawiły się małe wilczki. Słoniątko pokazało nową grę. Ujmowało piłkę trąbą i rzucało ją, a Pafnucy odbijał łapami. Kikuś pozazdrościł mu i zaczął odbijać głową. Marianna z radości chlapała wodą na wszystkie strony.
– Jaka szkoda, że nie mogę zobaczyć cyrku! – zawołała z wielkim żalem. – To musi być przepiękna zabawa!
– Nie spodziewasz się chyba, że ktoś ci przyniesie cały cyrk – powiedział Remigiusz jadowicie. – Już z samą piłką miałem dosyć kłopotów. Chociaż trzeba przyznać, że rozrywka jest warta wysiłku.
– Czy cały czas się tak bawicie? – spytała Marianna.
– Nie – odparło słoniątko. – Ale bardzo często. Z tym że nie możemy się bawić po swojemu, tylko tak, jak chce trener. On tam rządzi.
– Wygląda na to, że nie czujecie się tam źle? – powiedział ze zdziwieniem borsuk.
– Zależy kto – powiedziało słoniątko. – Teraz widzę, że na swobodzie jest przyjemniej, ale z drugiej strony już się trochę stęskniłem do naszego jedzenia i do rodziny. I w ogóle zadowolone są tylko te zwierzęta, które urodziły się w cyrku, inne nie. Był u nas jeden tygrys, który przyszedł z lasu, i musieli go odesłać z powrotem, bo się prawie pochorował ze zmartwienia. Ale te nasze mówią, że już wcale nie umiałyby żyć w dzikim lesie.
Nabrało wody w trąbę i wylało ją na dziki. Zabawa trwała i trwała bez końca.
Następnego dnia do Pafnucego przyleciał dzięcioł.
– Hej, Pafnucy! – zawołał. – Pucek na ciebie czeka! Mówi, że ma jakiś pilny interes.
Pafnucy obejrzał się na słoniątko, które właśnie bawiło się z wiewiórkami.
– Bingo, czy chcesz zobaczyć łąkę i mojego przyjaciela, psa Pucka? – zapytał. – To nie jest bardzo daleko.
Słoniątko chciało zobaczyć wszystko i wszystkich. Przeprosiło grzecznie wiewiórki i pomaszerowało z Pafnucym w stronę łąki. Wkrótce tam dotarli.
Pucek czekał pod lasem i na widok słoniątka aż usiadł.
– No tak – powiedział. – Więc jednak to prawda!
– Co prawda? – zaciekawił się Pafnucy.
Pucek zerwał się i obiegł ich dookoła.
– Słyszałem różne plotki, że macie tam w lesie słonia – oznajmił. – Myślałem, że ci ludzie kompletnie oszaleli, ale okazuje się, że nie. Rzeczywiście macie słonia! Jak się miewasz i jak się czujesz w tym lesie?
– Doskonale, dziękuję bardzo – odpowiedziało słoniątko. – Ogromnie mi się tu podoba.
– No więc bardzo mi przykro, ale będę musiał was zmartwić – powiedział Pucek. – Rozeszło się, że w lesie przebywa słoń, który uciekł z cyrku. Uciekłeś z cyrku?
– Z cyrku – przyświadczył Bingo.
– Zamierzają zrobić obławę, żeby cię złapać – powiedział Pucek.
– Czy zrobią mu coś złego? – zaniepokoił się Pafnucy.
– A skąd! – zawołał Pucek. – Przeciwnie! Boją się o niego potwornie. Boją się, że zje coś nieodpowiedniego, boją się, że zmarznie i zaziębi się, jeśli pogoda się popsuje, boją się, że zabłądzi i wpadnie w bagno, boją się wszystkiego. Chcą go złapać i odprowadzić do cyrku, dla jego własnego dobra. Poza tym, zdaje się, że jego rodzice są zdenerwowani. Tak ludzie mówili.
– Och, rodzice! – zmartwiło się słoniątko. – Ale przecież Remigiusz ich uspokoił?
– Tylko trochę – powiedział Pucek. – Nie stracili apetytu, ale wolą, żebyś wrócił. I ciągle jest jakieś gadanie o zimnie. Czy ty pochodzisz z jakiegoś ciepłego kraju? O ile wiem, istnieją gdzieś ciepłe kraje.
– Tak – powiedziało słoniątko. – Słonie żyją w bardzo gorących krajach, to prawda. No dobrze, wygląda na to, że będę musiał wrócić do domu.
– Raczej tak – powiedział Pucek. – Zanim zaczną tę nagonkę. Nie ma pośpiechu o tyle, że jutro będzie wielka burza, a ludzie w czasie burzy siedzą w domach. Będą szukali dopiero potem.
– Szkoda! – westchnęło słoniątko. – Gdyby nie ludzie, zostałbym dłużej, bo z tym zimnem to przesada. Przecież nie przyjdzie mróz. Ale nie mogę narażać wszystkich na to, że ludzie zrobią zamieszanie w lesie. Wrócę zaraz po burzy.
– Wiecie, gdzie jest cyrk? – spytał Pucek.
– Wiemy – odparł Pafnucy. – Odprowadzimy go tam, żeby nie zabłądził. Dziękujemy ci za wiadomość.
– Drobnostka, nie ma za co! – zawołał Pucek. Pafnucy ze słoniątkiem wrócili nad jeziorko i powtórzyli wszystko, co usłyszeli od Pucka. Wszyscy zmartwili się, że wizyta tak szybko się skończy, ale nie było rady. Słoniątko powolutku zaczęło się żegnać z nowymi przyjaciółmi.
Wielka burza nadeszła następnego dnia po południu. Niebo zasnuły czarne chmury, powiał potężny wicher, lunął deszcz i zaczęły walić pioruny. Zwierzęta pochowały się w domach albo pod różnymi krzakami i przeczekiwały cierpliwie. Pafnucy z Bingiem siedzieli nad jeziorkiem, bo deszcz im wcale nie przeszkadzał. Pafnucy miał gęste futro, a Bingo bardzo grubą skórę i żadne deszcze nie miały dla nich znaczenia. Trochę gorsze wydawały się pioruny.
Burza szalała i szalała i nagle jeden piorun ze strasznym hukiem, trafił w bardzo bliskie drzewo. Drzewo było stare i spróchniałe i już po krótkiej chwili zaczęło się palić. Wszystkich dookoła ogarnęło śmiertelne przerażenie, bo takie palące się drzewo groziło pożarem lasu, a pożar lasu to jest największe nieszczęście, jakie może spotkać leśne zwierzęta.
Marianna wystawiła głowę z wody.
– Zróbcie coś! – wrzasnęła strasznym głosem. – Przecież się pali!
– O Boże, uciekajmy! – krzyknęła rozpaczliwie Klementyna, zrywając się spod krzaka. – Dzieci…! Pafnucy, ratuj Bingo!
– Pożar! – krzyknął ze zgrozą borsuk. – Czy nikt nie umie tego ugasić?! Ratunku!
Zamieszanie zapanowało straszliwe. Burza zaczynała się oddalać i to był już ostatni piorun, ale ciągle jeszcze grzmiało i błyskało się dookoła. Suche w środku drzewo, pomimo deszczu, paliło się coraz mocniej. Dziki z tupotem zaczęły zagarniać swoje dzieci, Remigiusz podkulił ogon i odskoczył na bezpieczną odległość, wiewiórki porzuciły dziuple i odbiegły po gałęziach. Wszyscy gotowi byli do natychmiastowej ucieczki w różne strony.
Jedynym stworzeniem, które nie przejęło się zbytnio, było słoniątko. Do ognia było przyzwyczajone, a w dodatku widziało już pożar w cyrku i doskonale wiedziało, jak się go gasi. Bez namysłu nabrało w trąbę mnóstwo wody i całą wylało na płonący pień.
Pień zadymił, zasyczał i przygasł. Słoniątko znów nabrało w trąbę wody i znów wylało. Cały ogień zgasł już kompletnie, a ono jeszcze lało i lało. Zwierzęta patrzyły na to z zapartym tchem.
– Bingo, uratowałeś las! – powiedział borsuk uroczyście. – Będziemy ci za to wdzięczni do końca życia!
– Co to za szczęście, że on uciekł z cyrku i przyszedł do nas z wizytą! – wykrzyknęła Marianna. – Bingo, jesteś nadzwyczajny! Czy słonie nie boją się ognia?
– Ależ tak, boją się – odparło słoniątko i wydmuchnęło z trąby resztki wody. – Ale w cyrku widujemy ogień bardzo często i wiemy, co z tym należy zrobić. Już zgaszone, a jeśli chcecie, mogę to jeszcze trochę rozdeptać.
Popchnęło głową nadpalony pień i przewróciło go z łatwością. Potem weszło na tę spaloną część i deptało tak, jak tylko słonie umieją deptać. O żadnym ogniu nie mogło już być mowy.
Z ulgą po prostu bezgraniczną wróciły na swoje miejsca wiewiórki, dziki, Klementyna i Remigiusz. Wszyscy patrzyli na Bingo z zachwytem, podziwem i szacunkiem. Polubili słoniątko niezmiernie, a teraz jeszcze dodatkowo zaczęli je kochać. Rzeczywiście, uratowało las!
Słoniątko było bardzo dumne z siebie i tym bardziej żałowało, że musi wracać do domu. Na pociechę pomyślało, że czeka tam na niego marchew, jabłuszka i kilka innych rzeczy, których nie ma w lesie. Znów zaczęło się żegnać ze wszystkimi.
I zaraz następnego dnia wyruszyło w drogę, odprowadzali je zaś prawie wszyscy. Pafnucy, Klementyna z Perełką, Kikuś, Remigiusz, wielkie stado dzików, kuna, małe wilczki i wszystkie wiewiórki. Doszli aż do samego skraju lasu. Pożegnali się jeszcze raz i dalej już słoniątko poszło samo, a drogę pokazywały mu sroka, zięba i dzięcioł. Do cyrku trafiło z łatwością.
Zwierzęta nie wróciły od razu, tylko czekały, aż dojdzie do domu. Dowiedziały się, że to nastąpiło, ponieważ z daleka dobiegło ich uszu potężne, radosne, przeraźliwe trąbienie słoni.
W lesie zaś, na pociechę, została im duża, kolorowa piłka.