7. BALBINA

Wczesną wiosną po następnej zimie Pafnucy obudził się ze swojego długiego snu. Wygrzebał się spod wielkiego stosu zeszłorocznych liści, wylazł z głębokiego dołu pod korzeniami drzewa, usiadł obok, przetarł oczy i ziewnął.

Mała szyszka spadła mu na głowę. Popatrzył do góry i ujrzał wiewiórkę, która miotała się wśród gałęzi i biegała po pniu we wszystkie strony jak szalona.

– Dzień dobry – powiedział grzecznie.

– Co? – odparła z roztargnieniem wiewiórka. – A, dzień dobry. A, Pafnucy! Jak się masz? Słuchaj, czy nie pamiętasz może… Czy nie zauważyłeś… Nie wiesz przypadkiem, gdzie schowałam na jesieni moje orzechy? Nie mogę ich znaleźć!

Pafnucy rozmyślał przez chwilę.

– Mam wrażenie, że szukasz tak swoich orzechów każdego roku? – powiedział ostrożnie, bo nie chciał być nieuprzejmy. – Czy nie powinnaś chować ich zawsze w tym samym miejscu?

– Chowam w różnych tych samych miejscach – zniecierpliwiła się wiewiórka. – Ale to się zapomina… Nigdzie ich nie ma… Muszę je znaleźć, bo jestem bardzo głodna!

– Może to było inne drzewo? – powiedział Pafnucy. Wiewiórka spojrzała na niego i przeskoczyła na sąsiedni wielki dąb. Obiegła go szybko do góry, na dół i dookoła i wydała okrzyk radości.

– Są! Znalazłam! Dziękuję ci bardzo, Pafnucy! I znikła w dziupli.

W tym momencie Pafnucy poczuł, że też jest bardzo głodny. Przed oczami zamajaczyły mu różne rzeczy, grube, soczyste kłącza tataraku, wielkie plastry świeżego miodu, kruche ciasteczka, słodkie czarne jagody i ryby. Całe stosy lśniących, srebrzystych, tłustych ryb. Rozbudził się dokładnie i pomyślał, że jego przyjaciółka Marianna z pewnością już na niego czeka i wyciąga z jeziorka śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację. Na tę myśl aż mu zaburczało w brzuchu. Podniósł się, otrząsnął z resztek liści i już miał ruszyć w drogę, kiedy nagle nad jego głową zaszeleściło i na gałęzi pojawiła się druga wiewiórka. Była to obca wiewiórka, Pafnucy jej nie znał.

– Dzień dobry – powiedział. – Widzę cię chyba pierwszy raz? Czy też szukasz orzechów?

– Och, gdybym znalazła…! – wykrzyknęła wiewiórka smętnie. – Straciłam dom i w ogóle wszystko! Nie mam pojęcia, gdzie tu coś jest, i chyba umrę z głodu!

– Twoja koleżanka znalazła swoje zapasy tu obok, na tym dębie – powiedział pośpiesznie Pafnucy i też poczuł, że za chwilę umrze z głodu. – Może się z tobą podzieli. Przepraszam cię, ale jestem umówiony i muszę już iść.

– Nic nie szkodzi, dziękuję ci bardzo! – zawołała z wdzięcznością wiewiórka i czym prędzej przeskoczyła na sąsiedni dąb.

Pafnucy nie zwlekał już ani chwili. Ruszył w drogę.

Obok ścieżki dzików, którą maszerował, już dość blisko jeziorka, ujrzał znów nieznajomą osobę. Była to sarenka. Pafnucego głód popychał do przodu bardzo energicznie, ale dobre wychowanie kazało mu się zatrzymać.

– Dzień dobry – powiedział z westchnieniem. – Czy jesteś u nas gościem? Przyszłaś może z wizytą do Klementyny?

Sarenka drgnęła i odskoczyła malutki kawałeczek, ale nie rzuciła się do ucieczki. Z uwagą popatrzyła na Pafnucego.

– Witaj – rzekła uprzejmie. – Nie, jestem tu na stałe, bo straciłam swój dom. Nazywam się Patrycja. A ty pewnie jesteś Pafnucy? Słyszałam o tobie.

– Bardzo mi przyjemnie – powiedział pośpiesznie Pafnucy. – Skoro jesteś na stałe, to jeszcze się zobaczymy. Przepraszam…

…cię bardzo, ale jestem umówiony i muszę się śpieszyć – mówił już o wiele dalej, bo głód pchał go w stronę jeziorka coraz silniej. Zaczął patrzeć już tylko pod nogi i nie rozglądał się wcale na boki w obawie, że zobaczy jeszcze kogoś, z kim trzeba będzie porozmawiać.

Tylko dzięki temu patrzeniu pod nogi nie potknął się o młodego, nieznajomego borsuka, który fuknął gniewnie.

– Dzień dobry… – zaczął z rezygnacją Pafnucy.

– A tam, dobry! – prychnął wyraźnie rozzłoszczony borsuk. – Domu nie ma, zapasów nie ma, co ja tu znajdę…?

Szurnął w las i jeśli nawet mówił coś więcej, Pafnucy już tego nie słyszał, bo sam też bardzo przyśpieszył kroku.

Między drzewami ujrzał prześwitującą wodę, uszczęśliwiony wybiegł niecierpliwie na przybrzeżną trawę i zatrzymał się jak wryty. Przetarł oczy, zamknął je, otworzył i znów przetarł.

Marianna się rozdwoiła. Najwyraźniej w świecie Pafnucy widział dwie wydry, stojące słupka tuż nad wodą. Pomyślał, że z głodu pewnie mu się w oczach dwoi, i ani chwili dłużej nie powinien zwlekać z tymi rybami. Uczynił kilka kroków, obie wydry odwróciły się ku niemu i jedna z nich z całą pewnością okazała się Marianną.

– Pafnucy, jesteś! – wykrzyknęła i z radości fiknęła koziołka. – Jak się cieszę! Czekam tu na ciebie jak szalona, bo chcę ci przedstawić Łukasza! To jest Łukasz! Zdecydowałam się założyć rodzinę!

Wiadomość wydała się Pafnucemu ogromnie ważna i wiedział, że powinien teraz składać gratulacje i rozmaite najlepsze życzenia, ale w żołądku poczuł coś, co trochę zamąciło mu w głowie.

– Najserdeczniejsze ryby – powiedział szybko. – Bardzo mi pusto przyjemnie. Cieszę się coś zjeść… To znaczy, tego…

– O Boże, ty przecież jesteś głodny! – wykrzyknęła Marianna i chlupnęła do wody.

– Mnie też jest bardzo przyjemnie – powiedział Łukasz i z wielkim rozbawieniem przyglądał się, jak Pafnucy rozpoczyna swój pierwszy wiosenny posiłek. Marianna usiadła spokojnie na trawie dopiero po bardzo długiej chwili.

– Tylko nie próbuj teraz z nim rozmawiać – ostrzegła Łukasza. – Zwariować można od tego, co mówi z rybami w ustach. Skorzystam i opowiem mu o tobie. – Odwróciła się do Pafnucego i mówiła dalej: – Łukasz mieszkał dosyć daleko, nad rzeczką, ale ludzie, jak zwykle, zrobili jakieś okropieństwo, spaskudzili rzeczkę i wytępili wszystkie ryby. Byłby umarł z głodu. Zaczął szukać nowego, lepszego miejsca, ptaki mu powiedziały, że u nas jest nieźle, więc w końcu trafił tutaj. Widzisz sam, że jest sympatyczny, będziemy rodziną i wychowamy jakieś dzieci.

– Ja kech gyłgym umał ch głogu – powiedział z przejęciem Pafnucy.

– Proszę? – zainteresował się gwałtownie Łukasz.

– A mówiłam…! – zawołała Marianna. Pafnucy pośpiesznie przełknął.

– Ja też byłbym umarł z głodu – przetłumaczył. – Myślałem, że nigdy tu nie dojdę, bo wszędzie były jakech ochke ochoky.

– Co było? – spytał szybko Łukasz z jeszcze większym zainteresowaniem.

– Zaczekaj chwilę, przecież widzisz, że już kończy! – zniecierpliwiła się Marianna. – To jest pierwsze śniadanie, drugie śniadanie wyłowię mu dopiero za pół godziny. Jest bardzo wygłodzony, nie powinien jeść za dużo na raz, bo jeszcze mu zaszkodzi.

– Ja myślę, że zaszkodzi mi zjeść za mało na raz – poprawił Pafnucy z głębokim przekonaniem i zjadł ostatnią rybę.

Łukasz przeczekał tę ostatnią rybę.

– To teraz powiedz, co było – poprosił. – Bardzo mnie zaciekawiłeś.

– Nic takiego – odparł Pafnucy. – Jakieś obce osoby. I ze wszystkimi musiałem…

– Jakie obce osoby? – przerwała podejrzliwie Marianna.

– Jedna wiewiórka – odparł Pafnucy. – Jedna sarenka, Patrycja. Jeden borsuk, nie zdążył się przedstawić. Wiewiórka szukała cudzych orzechów, bo nie miała własnych…

– Nie miała własnych? – zdziwiła się Marianna. – A cóż ona robiła na jesieni? No owszem, te głupie wiewiórki zapominają, gdzie wetknęły zapasy, ale niemożliwe, żeby wcale nie miały!

– Powiedziała, że straciła dom i wszystko – wyjaśnił Pafnucy. – Patrycja też straciła dom i przyszła do nas, żeby zostać na stałe. Ciekawa rzecz. Borsuk też powiedział, że nie ma domu.

Marianna milczała przez chwilę.

– Nie podoba mi się to – oznajmiła po namyśle. – Wszyscy stracili domy? A cóż to za jakiś kataklizm? Pafnucy, musisz się koniecznie dowiedzieć, co się stało i o co tu chodzi!

– Teraz, zaraz? – spytał Pafnucy trochę żałośnie. – Myślałem, że już minęło pół godziny i zbliża się czas na drugie śniadanie…

Drugie śniadanie było obfitsze niż pierwsze, bo w łowieniu ryb wziął udział także Łukasz i obydwoje z Marianną zrobili sobie konkurs, kto wyłowi więcej. Zachwycony konkursem, Pafnucy trochę przeszkodził w obliczaniu rezultatów, nie zdołał bowiem zapamiętać, ile zjadł od Marianny, a ile od Łukasza. W każdym razie okropna pustka w żołądku znikła i teraz mógł już spokojnie czekać obiadu.

– Jeżeli Patrycja jest sarenką, z pewnością zawarła już znajomość z Klementyną – powiedziała Marianna. – A także z Perełką, z Matyldą, z Kikusiem, Bobikiem i Klemensem…

– Cześć, jak się macie – odezwał się nagle z drzewa dzięcioł. – Klemensa możecie sobie darować, jest zajęty. Walczy właśnie z nowym jeleniem, aż łomot idzie po lesie.

– Witaj! – zawołała Marianna. – Z jakim nowym jeleniem?

– Obcym. Przyszedł z innego lasu i słowem się nie zdążył odezwać, bo od razu zabrali się do roboty. Zdaje się, że rządził u siebie, a tutaj rządzi Klemens, więc musieli rozstrzygnąć sprawę.

– Czy on też stracił dom? – spytał z namysłem Łukasz.

– Oczywiście – odparł dzięcioł. – Jak to? To wy nic nie wiecie?

– Co mamy wiedzieć? – zirytowała się Marianna. – Była zima, Pafnucy spał jak kamień i nie przynosił żadnych informacji! Nic nie wiem, nic nie słyszałam, co się stało, mów natychmiast!

– Był potworny pożar lasu duży kawałek od nas – powiedział dzięcioł ponuro. – Wszystkie zwierzęta musiały uciekać, istne nieszczęście, niektóre przyszły do nas, a niektóre do tej pory błąkają się po różnych zagajnikach. Pierwsze, oczywiście, przyleciały ptaki i mówiły nam o tym, więc już wiadomo było, czego się można spodziewać.

– Okropność – powiedziała Marianna, wstrząśnięta. – Od czego był ten pożar?

– Od ludzi. Palili sobie ognisko, był wiatr, zapaliły się suche sosenki…

Wszyscy zamilkli na bardzo długo, bo wiadomość była wprost przerażająca. Nic gorszego nie mogło spotkać zwierząt niż pożar lasu. Marianna zdenerwowała się straszliwie, nic nie mówiąc, zerwała się z trawy, skoczyła do wody i błyskawicznie wyciągnęła trzy wielkie ryby, jedną za drugą. Pafnucy, również bez słowa, pożarł je tak, jakby dotychczas nie miał nic w ustach.

– Dziwię ci się, że nie straciłeś apetytu – powiedział dzięcioł z drzewa z lekką naganą.

– Przeciwnie – powiedział Pafnucy smętnie. – Jak jestem zdenerwowany, robię się okropnie głodny. Tylko jedzenie mnie uspokaja.

– Tu się nie ma co uspokajać! – zawołała Marianna z gniewem. – To nieładnie ze strony Klemensa, walczyć z kimś, kogo spotkało takie nieszczęście! Przecież wiadomo, że wygra, jest najsilniejszym jeleniem na świecie! Mógł tamtego zostawić w spokoju!

– Bardzo słusznie – poparł ją Pafnucy z nagłą energią. – Tamtych wszystkich spotkała katastrofa i powinniśmy ich przyjąć przyzwoicie. Idę załatwić tę sprawę.

Odwrócił się i stanowczym krokiem pomaszerował w las.

– O ho, ho! – zdziwił się Łukasz. – A mówiłaś, że on jest taki łagodny i dobroduszny…?

– Był – poprawiła również nieco zaskoczona Marianna. – To znaczy, jest nadal, ale bardzo urósł przez zimę i coś mi się wydaje, że teraz jest już dorosłym niedźwiedziem…


*

Pafnucy sam był zdziwiony, skąd mu się wzięła ta energia i stanowczość. Czuł jednak wyraźnie, że musi pilnować jakiegoś porządku i nikt inny nie zdoła tego załatwić, tylko on. Był w tym lesie największy i najsilniejszy, wiedział o tym z całą pewnością i wszystko, co przeżył do tej pory, nagromadziło się w nim jakoś i umieściło w głowie. Strasznie dużo rozumiał, a przede wszystkim rozumiał to, że zrobił się dorosły.

Klemens i obcy jeleń wciąż jeszcze walczyli ze sobą na wielkiej leśnej polanie. Już z daleka Pafnucy usłyszał okropny łomot i tupanie, przyśpieszył kroku i natknął się nagle na Klementynę.

– Och, nie chodź tam – powiedziała nerwowo Klementyna. – Och, to ty, Pafnucy, witaj! Och, nie należy im przeszkadzać!

– Właśnie mam zamiar przeszkodzić – odparł Pafnucy stanowczo.

– Cześć, Pafnucy! – odezwał się lis Remigiusz, który siedział pod krzakiem i z wielkim zainteresowaniem obserwował walkę. – Nie wiem, czy trzeba. Coś mi się widzi, że ta bitwa przebiega nietypowo.

Pafnucy z uwagą przyjrzał się walczącym jeleniom, a potem popatrzył na Remigiusza.

– Co to znaczy? – spytał surowo. – Co chcesz przez to powiedzieć?

– To, że Klemens mógł go załatwić już dawno. Wcale się nie stara. Dziwnie się jakoś bije, jakby pod przymusem.

– W ogóle nie powinien się bić – rzekł Pafnucy, ciągle z tą samą stanowczością.

Wyszedł na polanę, usiadł na tylnych łapach, podniósł do góry przednie i ryknął potężnie. Siedząc w ten sposób, większy był od jeleni, a jego ryk zabrzmiał straszliwie. Oba jelenie przerwały walkę i odskoczyły od siebie, odwracając głowy ku niemu.

Klemens znał Pafnucego doskonale i nie bał się go zupełnie, zdumiał się tylko śmiertelnie tym przeraźliwym rykiem, obcy jeleń natomiast ujrzał rozwścieczonego niedźwiedzia i przeraził się tak, że nawet nie zdołał uciec. Stał jak wmurowany w ziemię i gapił się osłupiałym wzrokiem, ciężko dysząc.

– Jak ci nie wstyd – powiedział z wyrzutem Pafnucy do Klemensa. – Oni mieli pożar lasu, a ty się z nim bijesz!

Klemens zakłopotał się wyraźnie i uczynił krok do tyłu.

– No wiesz – powiedział niepewnie i odchrząknął. – Jakaś tradycja w końcu istnieje… Na wiosnę musimy się pobić. Poza tym chciałem mu wybić z głowy głupie pretensje… Poza tym sam widziałeś, że traktowałem go łagodnie!

Pafnucy opadł na przednie łapy, usiadł zwyczajnie i przestał wyglądać krwiożerczo i straszliwie. Obcy jeleń potrząsnął głową tak, jakby chciał sobie rozjaśnić wzrok.

– A poza tym, on zaczął – dodał jeszcze Klemens. Pafnucy odwrócił się do nowego jelenia.

– Dzień dobry – powiedział grzecznie. – Mam nadzieję, że pozwolisz sobie wszystko wytłumaczyć bez tej całej awantury. Tu rządzi Klemens i musisz się z tym pogodzić, i zachowuj się jak dobrze wychowany gość, i w ogóle u nas jest bardzo przyjemnie, i możesz się tu zadomowić, i Kikuś też dorasta, i wszyscy rządzić nie mogą, i jest bezpiecznie, bo wilki znajomych nie jedzą…

W tym miejscu trochę go zatchnęło, więc przerwał swoje przemówienie i złapał oddech. Nowy jeleń przez ten czas oprzytomniał.

– W porządku – odezwał się głosem jeszcze trochę ochrypłym. – Uznaję Klemensa, jest lepszy ode mnie i nie muszę tu koniecznie leżeć i dogorywać, żeby się o tym przekonać. Tak bez niczego nie mogłem… No, rozumiesz… Dziewczyny by się ze mnie wyśmiewały…

– Nic podobnego! – wtrąciła się z krzaków Patrycja, która oglądała walkę z drugiej strony polanki. Zmieszała się zaraz potem tak, że czym prędzej uciekła, a Remigiusz zachichotał.

– To znaczy, że jest wszystko w porządku? – upewnił się Pafnucy.

– W porządku – powiedział Klemens i zwrócił się do nowego jelenia: – Nie zdążyłeś nawet powiedzieć, jak ci na imię?

– Gaweł – przedstawił się nowy jeleń. – Bardzo przepraszam.

– Bardzo mi miło. Pafnucy słusznie wspomniał o wilkach. Trzymaj się mnie przez jakiś czas, żeby się do ciebie przyzwyczaiły. Chodź, pokażę ci miejsce, gdzie najwcześniej zaczyna rosnąć świeża trawa…

Leśna polana opustoszała, a Remigiusz wylazł zza krzaka.

– Ho, ho, Pafnucy – powiedział z wielkim uznaniem. – Zdaje się, że zrobił się z ciebie dorosły niedźwiedź i wszystkich tu porozstawiasz po kątach. Zaczynasz rządzić w tym lesie.

Pafnucemu tajemnicze stany wewnętrzne już całkowicie przeszły. Znów poczuł się łagodny i dobroduszny, a do tego ogromnie głodny. Oba śniadania, pierwsze i drugie, gdzieś znikły i wypełniała go wyłącznie nieprzyjemna pustka.

– Wcale nie chcę rządzić – powiedział pośpiesznie. – Nie mam czasu. To znaczy, jestem zajęty. To znaczy, chciałem powiedzieć, jestem umówiony z Marianną…

Odwrócił się i szybkim krokiem pomaszerował w stronę jeziorka.


*

Nowych zwierząt, które uciekły przed pożarem, pojawiło się w lesie dosyć dużo, ale miejsca było mnóstwo, więc nikt nikomu nie przeszkadzał. Co jakiś czas przybywał jeszcze ktoś następny, niektóre zwierzęta miały bowiem do przebycia daleką drogę. Z płonącego lasu uciekały na wszystkie strony i czasem źle trafiały, niepotrzebnie zbliżały się do miast albo napotykały rozmaite inne przeszkody. Musiały przejść wielki kawał drogi, żeby dostać się do tego właśnie, najpiękniejszego lasu.

Pierwsze dwa tygodnie Pafnucy spędził obok jeziorka Marianny, bo koniecznie musiał odremontować w sobie to, co utracił w czasie zimy. Marianna i Łukasz łowili ryby, a Pafnucy jadł i jadł, i jadł. Marianna z wielką troską pilnowała, żeby jej ukochany przyjaciel porządnie się pożywił, bo później mogła mieć trudności z zaopatrzeniem.

– Niedługo będę miała dzieci – ostrzegła Pafnucego. – Obawiam się, że z dziećmi są kłopoty. Zdaje się, że trzeba je karmić, pilnować, uczyć i tak dalej, więc sam rozumiesz, będę musiała trochę cię zaniedbać. Jedz na zapas!

Pafnucy jadł na zapas z największą przyjemnością i po dwóch tygodniach poczuł się doskonale. Wróciły mu wszystkie siły, a nawet miał ich znacznie więcej niż w ubiegłym roku. Postanowił wybrać się na bardzo daleki spacer, bo ciągle jeszcze istniał kawałek lasu, w którym go nigdy dotychczas nie było.

Ten nieznany kawałek lasu znajdował się za szosą i nie był to wcale mały kawałek, tylko wielki kawał. Przez całe życie Pafnucy miał mnóstwo interesów i spraw do załatwienia po tej jednej stronie szosy i na tamtą drugą stronę ani razu nie zdążył pójść. Wybrał się zatem teraz, korzystając z okazji, bo wszystkie inne zwierzęta były jakoś dziwnie mocno zajęte i nie miały czasu na spotkania towarzyskie.

Po szosie jeździły samochody. Pędziły bardzo szybko i Pafnucy zgadł, że nie należy im przeszkadzać. Poczekał, aż żadnego nie będzie widać, i szybko przebiegł na drugą stronę.

Dalej szedł sobie spokojnie i powoli, rozglądając się dookoła i wygrzebując rozmaite kłącza i korzenie, bo już tak się przyzwyczaił do jedzenia, że po prostu nie mógł przestać. Wynajdywał także młode, świeżutkie gałązki, żałując bardzo, że jeszcze nie ma grzybów ani jagód.

Był już bardzo daleko, kiedy w wielkim pędzie przebiegł obok niego młody jelonek, nieco młodszy od Kikusia. Podążał w przeciwną stronę.

– Hej! – zawołał za nim Pafnucy, bo chciał go poznać osobiście, ale jelonek nawet nie usłyszał. Błyskawicznie znikł za drzewami.

W chwilę później Pafnucy ujrzał dwie sarny, pędzące tak samo jak jelonek. Również nie zdążył się z nimi porozumieć. Poszedł dalej i natknął się na stado nieznajomych dzików. Dziki na szczęście nie pędziły, tylko szły normalnym krokiem, kierując się ku odległej szosie, odwrotnie niż Pafnucy.

– Dzień dobry – powiedział żywo Pafnucy. – Jestem Pafnucy i przyszedłem…

Dziki przerwały mu od razu.

– Wiemy, że jesteś Pafnucy – rzekł największy. – To znaczy, domyślamy się, bo słyszałyśmy o tobie. Wszystkie zwierzęta w lesie o tobie słyszały, jesteś sławny. Co tu robisz, po naszej stronie?

– Przyszedłem zobaczyć, jak tu jest – odparł Pafnucy. – Myślałem, że z kimś porozmawiam, widziałem sarny, ale uciekły…

– Wszyscy uciekli – przerwał znów dzik. – My też. Jakieś okropne zamieszanie hałasuje na skraju lasu. Ludzie dostali jakiegoś fioła czy co, latają, wrzeszczą, wytrzymać tego nie można. No więc oddalamy się w głąb.

– Na skraju lasu są ludzie? – zainteresował się Pafnucy.

– Tak, cała wieś. Na ogół zachowują się spokojnie, ale dzisiaj ich coś opętało. Od samego rana wyprawiają głupie sztuki i chyba nawet strzelali.

– Do siebie? – zaciekawił się Pafnucy.

– Nie wiemy. Ale do siebie chyba nie, to im się rzadko zdarza. W każdym razie ich wrzaski są okropnie denerwujące i nie chcemy ich słuchać. Tobie też nie radzimy.

– Dziękuję bardzo – powiedział Pafnucy. – Jednak pójdę popatrzeć, co się tam dzieje. Jeśli nie wytrzymam, też ucieknę.

Pożegnał dziki i poszedł nieco szybciej, bo był zaciekawiony ludzkimi awanturami. Pomyślał, że opowie o nich później Mariannie.

Ledwo przeszedł kilkadziesiąt kroków, ujrzał nagle jakieś zwierzę, najzupełniej obce i nieznajome. Było duże, większe od Klemensa, chociaż nieco do niego podobne, i miało inne rogi. Za nim szło drugie takie samo, a dalej jeszcze trzy, bez rogów i podobne troszeczkę do Klementyny, ale też inne. Pafnucy zatrzymał się, zachwycony, że widzi coś nowego.

– Dzień dobry! – zawołał pośpiesznie. – Kim jesteście? Jeszcze was nigdy nie widziałem. Ja jestem Pafnucy i mieszkam po tamtej…

– A, to ty! – przerwało pierwsze zwierzę. – Miło nam poznać cię osobiście. Wszyscy, jak łatwo zgadnąć, o tobie słyszeli. Trudno mi było uwierzyć, że jesteś łagodny i nieszkodliwy, ale widzę, że istotnie robisz bardzo sympatyczne wrażenie. My jesteśmy łosie.

– Bardzo mi przyjemnie – powiedział Pafnucy. – Gdzie mieszkacie?

– Ach, nie tu przecież – odparł łoś. – Tu jest dla nas za sucho, lubimy mokradła i bagna. Na końcu lasu mamy doskonałe, odpowiednie tereny i żyje nam się tam spokojnie, ale dzisiaj ludzie nas wypłoszyli.

– No właśnie – powiedział żywo Pafnucy. – Coś już słyszałem, dziki mówiły. Co się tam dzieje, u tych ludzi?

– Nie wiemy – odparł łoś niechętnie i gniewnie. – Drą się tak, że doniosło aż do nas, a odległość jest dość duża. Wrzeszczą i robią straszny bałagan, więc wolimy przeczekać gdzie indziej. Oczywiście wrócimy do domu, jak się już uspokoją.

Pafnucy poczuł się jeszcze bardziej zaciekawiony tym czymś, co wyprawiali ludzie. Obejrzał wszystkie łosie porządnie jeszcze raz, pożegnał je i pomaszerował szybkim krokiem. Chwilami nawet trochę podbiegał.

Dotarł wreszcie do końca lasu. Zwierzęta miały rację, już z daleka usłyszał różne nieznośne dźwięki, ludzkie krzyki i wrzaski, a oprócz tego jakieś łomoty i bębnienia, jakieś trzaski i gwizdy. Wyjrzał ostrożnie zza drzew i krzewów.

Niewiele mógł zobaczyć, chociaż wieś znajdowała się bardzo blisko. Od lasu odgradzała ją tylko malutka, wąska łączka, też porośnięta drzewami. Za tą łączką stały ludzkie domy i różne inne zabudowania, wśród budynków zaś widać było mnóstwo biegających we wszystkie strony ludzi. Wrzeszczeli, machali rękami, niektórzy trzymali jakieś przedmioty, z których Pafnucy mógł rozpoznać tylko drewniane drągi. Innych, takich, jak widły, łopaty, grabie i kosy, nie znał wcale. Razem z ludźmi biegały wszędzie i szczekały przeraźliwie liczne psy.

Pafnucy nic z tego wszystkiego nie mógł zrozumieć. Hałas jeszcze jakoś wytrzymywał, posiedział zatem przez chwilę na skraju lasu, a potem posunął się dalej. Posiedział za najbliższym drzewem, potem za następnym, trochę dalszym, potem za jeszcze dalszym i w rezultacie znalazł się prawie przy ludzkich domach, zaraz za tylną ścianą obory.

Ciągle nie rozumiał, co się dzieje i o co tym ludziom chodzi. Widywał już ludzi wielokrotnie, bywał na łące, za którą zaraz znajdowała się wieś, oglądał mycie samochodów, raz nawet ludzi straszył, ale nigdy dotychczas nie napotkał takiej dziwacznej awantury. Nie mógł wrócić do Marianny i powiedzieć, że nic nie rozumie i nie wie, co się stało, bo Marianna natychmiast wysłałaby go z powrotem. Musiał zbadać sprawę.

Ludzkie hałasy zaczęły się trochę oddalać i przenosić na drugi koniec wsi, a nawet nieco przycichać. Pafnucy podniósł się i ruszył za nimi. Ledwo postąpił dwa kroki, zza obory wyszedł jakiś człowiek.

Pafnucy zaniepokoił się poważnie. Wiedział już od dawna, że nie powinien pokazywać się ludziom, bo nie ma sposobu niczego im wytłumaczyć. Nie mają pojęcia o jego łagodności i nieszkodliwości i boją się go śmiertelnie. Nic na to nie można poradzić i należy po prostu unikać ich starannie.

Tu jednak nastąpiło nieszczęście, człowiek zobaczył go nagle z bliska i najwyraźniej w świecie zmartwiał. Na wszelki wypadek Pafnucy zrobił przyjemny wyraz twarzy i zamruczał uspokajająco.

Łagodny pomruk Pafnucego w uszach człowieka zabrzmiał jak ryk dzikiej trąby. Nogi, które przedtem wrosły mu w ziemię, teraz nagle same skoczyły. Ze strasznym krzykiem człowiek zawrócił i jak szaleniec popędził z powrotem za oborę.

Zaledwie chwila minęła, kiedy ludzkie wrzaski na nowo wybuchły i od razu zaczęły się zbliżać, a razem z nimi nadbiegało szczekanie psów. Pafnucy siedział spokojnie, bo nie bał się niczego na świecie, a koniecznie chciał jakoś wyjaśnić sytuację, zmartwiony był tylko tym okropnym przestrachem człowieka. Zamieszanie gdzieś za domami wybuchło jeszcze gorsze niż przedtem, kierowało się ku niemu i już po paru sekundach Pafnucy ujrzał psy. Na czele całej watahy pędził Karuś.

Pafnucy ucieszył się bardzo, że widzi kogoś znajomego. Karusia poznał u swojego przyjaciela, Pucka, zaprzyjaźnił się z nim i szybko nabrał teraz nadziei, że dzięki niemu zdoła dogadać się z ludźmi i uniknąć dalszych nieporozumień. Czekał spokojnie.

Karuś robił, co mógł, i dopadł go pierwszy.

– Uciekaj, Pafnucy! – wrzasnął strasznie. – Uciekaj! Oni cię zastrzelą, zgłupieli zupełnie! Uciekaj, ile sił!

Pafnucy zrozumiał, że nie pora teraz na wyjaśnienia. Zawrócił w miejscu i popędził do lasu najszybciej, jak potrafił. Karuś pędził za nim i cały czas wrzeszczał:

– Uciekaj aż do lasu! Nie zatrzymuj się! Uciekaj, aż im znikniesz z oczu! W nogi! Wszystko ci wyjaśnię przez Pucka! Uciekaj! Uciekaj!

Do lasu, na szczęście, było bardzo blisko. Ludzie ledwo zdążyli wypaść na łąkę, kiedy rozpędzony Pafnucy znikał już za drzewami. Nawet się nie zasapał i na wszelki wypadek pobiegł jeszcze kawałek w głąb, tyle że nieco już wolniej. Zakłopotany był i zmartwiony ogromnie, bo cała wyprawa jakoś źle wyszła, nie dowiedział się, skąd pochodziło i co oznaczało ludzkie zamieszanie, a w dodatku musiał uciekać, do czego zupełnie nie był przyzwyczajony. Nie widział nawet, że całą scenę oglądała sroka, siedząca na gałęzi na pierwszym drzewie lasu. Furknęła i odleciała, kiedy Pafnucy wpadł w gąszcz.

Oczywiście w głębi lasu przestał uciekać. Zwolnił bardzo, westchnął i rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia, bo na zmartwienie było to najlepsze lekarstwo.

Zażywał to lekarstwo przez całą drogę powrotną i nad jeziorko Marianny dotarł dopiero po długim czasie. Marianna już czekała, zdenerwowana do szaleństwa.

– Pafnucy, Boże drogi! – krzyknęła na jego widok. – Co się stało?! Podobno musiałeś uciekać! Co za okropności tam były, co to za jakaś okolica koszmarna, mów natychmiast, co to było?! Sroka przyleciała, wystraszyła mnie do obłędu! Żebyś ty uciekał, to nie do wiary, w pierwszej chwili myślałam, że ona jest nienormalna, przywidzenia ma jakieś, ale przysięgła, że to prawda! Mów, opowiadaj wszystko!

– Czy masz już dzieci? – spytał Pafnucy niepewnie i usiadł nad brzegiem wody.

– Co? – spytała Marianna. – Jakie dzieci? A, dzieci… Nie, jeszcze nie, będę miała za tydzień. Rozumiem, ryby, Łukasz, do roboty! Szczęście, że ptaki doniosły, że jesteś żywy i już idziesz, bobym chyba zwariowała z niepokoju! Mów wreszcie, nie, nie mów teraz, najpierw przełknij!

Ogłuszony bardziej Marianną niż poprzednim ludzkim zamieszaniem, Pafnucy był zdolny przez bardzo długą chwilę do jednej tylko czynności. Łukasz ledwo nadążał z połowem, każda kolejna ryba znikała tak, jakby jej wcale nie było. Wreszcie połykanie stało się nieco rzadsze.

– No, teraz możesz opowiadać! – zarządziła Marianna.

– Od początku? – spytał Pafnucy.

– Czy uciekanie to będzie od początku?

– Nie, to będzie od końca.

– W takim razie opowiadaj od końca!

– Musiałem im zniknąć z oczu – zaczął Pafnucy od końca. – Tak kazał Karuś, nasz znajomy pies, przypuszczam, że on tam mieszka, ponieważ ten człowiek przestraszył się mnie niemożliwie, bo przedtem wyszedł, a wcale nie wiedział, że ja tam jestem, koło ludzkich domów to było, bo wszystko poszło dalej, bo nic nie mogłem zobaczyć…

– Nie – powiedziała Marianna. – Zmieniam zdanie. Od końca ci trochę źle wychodzi i nic nie rozumiem. Trudno, opowiadaj od początku.

Pafnucy zatem opowiedział porządnie wszystko od początku.

– No i co to było, ten ludzki bałagan? – spytała chciwie Marianna, kiedy skończył.

– Kłekech… – zaczai Pafnucy, ale zreflektował się i najpierw przełknął. – Przecież ci cały czas mówię, że nie wiem. I nikt nie wie.

– Może sroka…? – powiedział Łukasz. Wszyscy spojrzeli w górę. Sroka siedziała na gałęzi.

– Bardzo mi przykro, też nie wiem – wyznała ze wstydem. – Ludzie zrobili taki hałas, że wszystkie ptaki pouciekały, zanim cokolwiek było widać. Żaden nie wrócił, dopóki się nie uspokoili.

– Co to mogło być? – zdenerwowała się na nowo Marianna. – Chora będę, jeśli się nie dowiem! I nie zgadnę, za mało wiem o ludziach! Kto ich zna? Nie ma Remigiusza? On jeden…

– Już naprawdę nie masz większych zmartwień, tylko to ludzkie zawracanie głowy? – zgorszył się borsuk pod krzakiem.

– Nie mam – odparła stanowczo Marianna. – Będę miała dopiero za tydzień. Pafnucy…

– Pucek będzie wiedział – przypomniał Pafnucy. – Karuś wykrzyczał, że wszystko mi wyjaśni przez Pucka.

Marianna zirytowała się tak, że chlupnęła do wody i sama nie wiedząc, co robi, wyłowiła jeszcze jedną rybę.

– I dopiero teraz to mówisz?! – krzyknęła. – Natychmiast ruszaj do Pucka!

– Bardzo chętnie – powiedział Pafnucy. – Jeszcze go w tym roku nie widziałem. Zaraz jutro do niego się wybiorę…

Sroka była tak ciekawa, co też się u tych wrzeszczących ludzi stało, że wręcz nie odrywała się od Pafnucego. Leciała mu nad głową, kiedy nazajutrz szedł do Pucka, bo chciała pierwsza posłuchać ich rozmowy. W rezultacie bardzo się przydała. Krowy nie wychodziły jeszcze na pastwisko i Pucka na łące nie było, biegał gdzieś koło domu i ktoś musiał go zawiadomić o przybyciu Pafnucego. Uczyniła to właśnie sroka. Furknęła tam i z powrotem i już po chwili wielki, biały, kudłaty pies pędził w kierunku lasu.

– Cześć, Pafnucy! – zawołał już z daleka. – Cieszę się, że cię widzę! Rany boskie, jak urosłeś! Nic dziwnego, że ci ludzie na twój widok głupieją!

– No właśnie, ci ludzie! – podchwycił żywo Pafnucy. – Witaj, jak się masz? Co to było, to wszystko z ludźmi?

– To ja ciebie chciałem o to zapytać – powiedział Pucek i usiadł obok Pafnucego. – Zdaje się, że narobiłeś niezłego zamieszania?

– Ja? – zdziwił się Pafnucy. – No, może trochę. Ale mnie się wydaje, że zamieszanie było już przede mną. Czy Karuś nic ci nie mówił?

– Mówił, owszem. W przelocie, bo mieliśmy mało czasu. Zrozumiałem, że wielki dziki niedźwiedź wystraszył całą wieś. Ganiali go jak obłąkańcy z różną bronią, aż w końcu uciekł do lasu. Niedźwiedź to chyba ty? Wielki jesteś z całą pewnością.

Pafnucy wyraźnie poczuł, że coś tu jest nie tak. Pucek mówił mu o tym, co sam wiedział lepiej. Karuś miał wyjaśnić całkiem co innego i wszystko razem robiło się coraz bardziej skomplikowane.

– Nie – powiedział stanowczo. – To znaczy tak, owszem, niedźwiedź to ja, ale nic nie rozumiem. Co właściwie Karuś powiedział?

Pucek kłapnął zębami na srokę, która podleciała zbyt blisko, i usiadł wygodniej.

– Może i służysz za posła, ale nie lataj mi tak przed nosem – powiedział do niej. – No więc, Pafnucy, ja też przestaję rozumieć. Sam nie wiesz, co robisz, czy jak? Karuś powiedział, że w ich wsi pokazał się niedźwiedź. Jakiś facet nadział się na niego, krzyku narobił i wszyscy ludzie razem z psami ruszyli niedźwiedzia odpędzać. Byłeś tam w końcu czy nie?

– Byłem – powiedział Pafnucy z zakłopotaniem. – Ale…

– Trafił na ciebie któryś człowiek?

– Trafił – przyznał Pafnucy. – Ale…

– Narobił krzyku?

– Narobił. Ale…

– No to o co chodzi? – zniecierpliwił się Pucek. – Ten niedźwiedź to ty! Co ci do głowy wpadło, żeby pokazywać się ludziom? Młodszy byłeś i nie miałeś takich głupich pomysłów, a za to teraz, jak jesteś dorosły…

– Wcale się nie czuję dorosły – powiedział doszczętnie skołowany Pafnucy. – Czuję się tak, jakbym się przed chwilą urodził. Czy Karuś powiedział, że to byłem ja?

– No przecież cię widział na własne oczy! Co prawda, dopiero pod koniec, ale nawet z tobą rozmawiał!

– Mówił do mnie – sprostował Pafnucy. – To znaczy, krzyczał. Ja się nie zdążyłem odezwać ani jednym słowem. Ale to było odwrotnie, wcale nie tak.

– Tylko jak?

– To nie było tak, że ja przyszedłem i zrobiło się zamieszanie – wyjaśnił Pafnucy. – Tylko najpierw było zamieszanie, a potem ja. Specjalnie poszedłem zobaczyć, co się tam dzieje, bo zamieszanie było, a mnie nie było.

Pucek przyjrzał mu się z niedowierzaniem i podrapał się za uchem.

– No, wiesz… – rzekł niepewnie. – Nie podnieśli chyba krzyku, ponieważ przeczuwali, że przyjdziesz…? Masz na myśli, że najpierw wrzeszczeli i latali, a dopiero potem zobaczyli niedźwiedzia?

Pafnucy zastanowił się porządnie.

– Tak – powiedział stanowczo. – Najpierw latali i wrzeszczeli, a potem zobaczyli niedźwiedzia. I Marianna chce wiedzieć, dlaczego latali i wrzeszczeli przedtem.

– Karuś mówił, że przez niedźwiedzia – stwierdził Pucek jeszcze bardziej niepewnie.

Pafnucy milczał przez chwilę.

– W takim razie nic nie rozumiem – oznajmił stanowczo. Pucek również milczał przez chwilę.

– Jeżeli jesteś zupełnie pewien, że cię tam przedtem nie było – powiedział ostrożnie. – To wiesz… To tego… No, jak by tu… To w takim razie ja też nic nie rozumiem!

Nadzwyczajnie ucieszona komplikacjami, sroka poderwała się i odleciała z furkotem, bo nie wytrzymała, żeby nie zacząć od razu rozgłaszać wszystkiego. Pafnucy i Pucek w dalszym ciągu rozważali sprawę. Pucek przypomniał sobie dokładnie, co Karuś mówił.

– Powiedział, że zgłupieli ze strachu – mówił z namysłem. – Chcieli tego niedźwiedzia wypędzić. Złapali, co im pod rękę wpadło, różne widły i tak dalej, a jeden półgłówek nawet strzelał, ale rozumiem, że nie trafił. I hałas robili, walili w jakieś balie i patelnie…

Reszta rozmowy poświęcona została wyjaśnianiu, co to jest balia i patelnia, i w rezultacie Pafnucy ruszył w drogę powrotną niewiele mądrzejszy niż przedtem.

Sroka oczywiście już dawno siedziała na drzewie nad jeziorkiem. Zdążyła opowiedzieć, co mówił Pucek, co mówił Pafnucy, co mówił Karuś, co sama wymyśliła i odgadła i co ktoś inny jeszcze mógłby powiedzieć. Słuchały jej gadania różne zwierzęta, bo wszystkich w końcu ta dziwaczna historia zaciekawiła.

– Ganiali niedźwiedzia – powiedział w zadumie borsuk. – Pafnucy może sobie nie zdawał sprawy, że go widzą, pokazał się im bezwiednie i nie miał pojęcia, dlaczego wrzeszczą…

– Ale przecież ona sama mówi, że odleciała, bo wrzeszczeli, a Pafnucy jeszcze był w lesie – zauważył rozsądnie Łukasz.

– Szału dostanę, jeśli ktoś tego nie wyjaśni! – krzyknęła z gniewem Marianna i zaczęła raz po raz wskakiwać do wody.

– Przestań tak pryskać na wszystkie strony! – powiedział Remigiusz z niechęcią i odsunął się trochę dalej od brzegu. – Jak znam ludzi… Ktoś jeden mógł zobaczyć Pafnucego z daleka i od razu narobić paniki. Straszny niedźwiedź się na niego rzucał, głupota. Ludzie są zdolni do takich idiotyzmów.

– Na widok nas wrzeszczą z daleka – przyznał dzik Eudoksjusz. – Żałują nam tych swoich kartofli. Skąpiradła.

– Ale przecież Pafnucy nic tam nie jadł? – spytał podejrzliwie borsuk.

– A kto go tam wie – mruknął Remigiusz.

– Pafnucy powinien jeszcze raz to wszystko porządnie opowiedzieć! – zawołała Marianna. – Gdzie on w ogóle jest, dlaczego jeszcze nie wrócił?! Niech ktoś sprawdzi, czy nie idzie, bo mnie się coś zrobi!

Dzięcioł, który był bardzo uczynny, oderwał się od drzewa i pofrunął w las. Z tupotem nadbiegł Kikuś i powiedział, że spotkał kolegę, który uciekł od ludzkiego zamieszania, i widział Pafnucego w lesie. Pafnucy dopiero szedł w tamtą stronę. Nic się nikomu nie zgadzało. Dzięcioł wrócił i przyniósł wiadomość okropną.

– Przeleciałem całą trasę – oznajmił. – Tam i z powrotem. Na łące pusto, a Pafnucego nigdzie nie ma.

– Jak to, nie ma?! – krzyknęła z oburzeniem Marianna.

– No zwyczajnie, nie ma. Nigdzie go nie widać.

– Może wraca okrężną drogą…! – wrzasnęła Marianna. – Teraz kiedy wszyscy na niego czekamy…! Oszalał chyba…! Niech go ktoś znajdzie! Gdzie te ptaki?!

– No wiesz, o tej porze roku siedzą na gniazdach i nie bardzo mogą sobie pozwalać na dalekie wyprawy – zauważył dzięcioł. – Ja też muszę zaraz pomóc mojej żonie. Musisz poczekać cierpliwie.

– Cierpliwie…! – wysyczała dziko Marianna. – Cierpliwie…! Chyba pęknę!

Zaraziła swoją niecierpliwością innych i wszyscy zaczęli czekać w lekkim zdenerwowaniu. Czekali i czekali, a Pafnucego ciągle nie było…


*

Pafnucy bowiem pożegnał Pucka i ruszył do jeziorka najkrótszą drogą. Zboczył tylko odrobinę na samym skraju lasu, gdzie przebiegała ludzka droga. Krótko przedtem jechał tą drogą wóz, który wiózł marchew, trochę tej marchwi pogubił i Pafnucy nie mógł nie skorzystać z okazji. Rzadko jadał marchew, a bardzo ją lubił, poszedł zatem kawałeczek obok drogi aż do miejsca, gdzie wóz skręcił na łąkę i przestał gubić marchew, bo było tam równo i nie podskakiwał już na korzeniach i dołach. Pafnucy zjadł ostatnią zgubę i zawrócił, żeby podążyć prosto do Marianny.

I nagle coś poczuł. Było to coś tak niezwykłego, że zatrzymał się jak wryty. Stał, węszył i nie wierzył sam sobie.

Od lasu powiał wiatr i przyniósł mu zapach, który znał najlepiej na świecie. Był to jego własny zapach. Przez chwilę Pafnucy nie rozumiał, co się dzieje, nie mógł przecież znajdować się w dwóch miejscach równocześnie, tam, skąd wiał wiatr, i tu, gdzie stał i węszył. Jego własny zapach płynął z lasu i było to zjawisko tak wstrząsające, że absolutnie nie mógł go zostawić odłogiem. Wąchając pilnie i z bezgranicznym zdumieniem, powolutku ruszył w kierunku woni.

Wszedł głębiej w las, a zapach wciąż znajdował się przed nim. Do szaleństwa zaintrygowany i nadzwyczajnie przejęty, Pafnucy podążał przed siebie, zapominając kompletnie o jeziorku, czekającej Mariannie, rybach i ludzkim zamieszaniu. Nie obchodziło go w tej chwili nic, poza tym niezmiernie interesującym zapachem.

Nie pędził szybko, szedł powoli, wąchając w skupieniu i coraz bardziej oddalając się od ścieżki, prowadzącej do jeziorka. Szedł i szedł, przedarł się przez gąszcz dzikich malin, przełazi pod suchymi sosenkami, okrążył gęste jałowce i wreszcie, za tym ostatnim, wyraźnie poczuł, że zapach jest tuż tuż. Dogonił go.

Wychylił się zza krzaka, spojrzał i zobaczył taki widok, że usiadł.

Na malutkiej polance stała najpiękniejsza istota na całym świecie. Usłyszała zapewne za sobą Pafnucego, bo zatrzymała się, odwróciła ku niemu, stała i patrzyła. Była to młoda, zachwycająca, nieznajoma niedźwiedzica.

Pafnucemu prawie zabrakło tchu i w żaden sposób nie mógł wydobyć z siebie głosu. Nie zastanawiał się, skąd wzięła się tu niedźwiedzica, nie myślał w ogóle nic, tylko tonął w zachwycie. Dopiero po niesłychanie długiej chwili zdołał się poruszyć i stanąć na nogach. Ostrożnie uczynił kilka kroków i wyszedł na polankę.

– Nie… – powiedział słabo i odrobinę ochryple. – Niemoż… Nie wierzę… Nie, nie tak… Chciałem powie… Witaj u nas! Co za przyjem… Pozwól… Jestem Pafnucy…

– No, jeżeli ciebie widzę, to chyba tu jest spokój – powiedziała z ulgą niedźwiedzica. – Odczepiłam się wreszcie od tych upiornych ludzi!

– Od ludzi, tak – przyświadczył gorliwie Pafnucy i przeraźliwa pustka w głowie zaczęła mu się gwałtownie wypełniać. – Oczywiście, że tu jest spokój. Jestem zachwycony! Skąd się wzięłaś? Jak ci na imię?

– Balbina – odparła niedźwiedzica i westchnęła. – Ach, Boże, co ja przeżyłam!

– Jakie piękne imię! – zachwycił się Pafnucy.

Balbina potraktowała ten zachwyt dość łaskawie, chociaż lekceważąco, bo do swojego imienia była przyzwyczajona. Pafnucy spodobał jej się nadzwyczajnie, ale wcale nie miała zamiaru tego okazać, a przynajmniej nie tak od razu. Była bardzo dobrze wychowana i umiała się znaleźć w towarzystwie.

– Proszę, może usiądziesz – powiedziała grzecznie. – Jestem trochę zmęczona, bo miałam zupełnie okropne przygody i przeszłam koszmarną drogę. Do tej chwili nie byłam pewna, czy dobrze trafiłam, i dopiero teraz się uspokoiłam.

Pafnucy zaczynał już rozumieć, co się do niego mówi. Przejął się ogromnie.

– No właśnie, co przeżyłaś? – spytał z szalonym zainteresowaniem. – Pochodzisz chyba z daleka?

– Z tego lasu, który się spalił – odparła Balbina i westchnęła. – Błąkam się tak od jesieni, trochę mi się udało przespać, ale głównie wędruję. Słyszałam o tobie i o waszym lesie i chciałam tu przyjść, ale w pierwszej chwili uciekłam od ognia w niewłaściwą stronę i musiałam przedzierać się przez ludzi. To było po prostu potworne!

Pafnucy poczuł w sobie tak gwałtowną chęć wynagrodzenia jej tych przeżyć i potworności, że sam już nie wiedział, co zrobić. Uniósł się na tylnych nogach i ryknął potężnie, z wielkim współczuciem.

– Dziękuję ci bardzo – powiedziała Balbina i znów westchnęła. – Najgorsze nastąpiło na końcu. Tu, w okolicy.

Pafnucy coraz lepiej rozumiał, co się do niego mówi. Ryknięcie mu zdecydowanie pomogło. Coś zaczęło świtać w jego wracającym do równowagi umyśle.

– Opowiedz to wszystko – poprosił. – Każdemu zawsze dobrze robi, jeśli może opowiedzieć o swoich okropnych przeżyciach. Musiałaś mieć szalone trudności i kłopoty.

– Żeby nie ludzie, miałabym ich o połowę mniej – powiedziała Balbina z rozgoryczeniem. – Może pośpieszyłam się zanadto w ostatniej chwili, ale kiedy zobaczyłam wasz las i zorientowałam się, że to ten, do którego chcę się dostać, nie miałam już siły dłużej zwlekać. Straciłam rozsądek i poszłam wprost. Miałam nadzieję, że jakoś się przemknę, ale niestety, zobaczyli mnie ludzie. Nie wyobrażasz sobie, co się tam działo!

– Wyobrażam sobie – powiedział Pafnucy stanowczo. – Czy to było tam, za szosą?

– Chyba tak – odparła Balbina z wahaniem. – No owszem, przechodziłam potem przez szosę…

– Coś podobnego! – wykrzyknął Pafnucy, który nagle zrozumiał wszystko. – I pomyśleć, że ja tam byłem! Mogłem cię poznać osobiście od razu!

– Gdzie byłeś? – zaciekawiła się Balbina.

– Za szosą. Słyszałem tę całą awanturę. I widziałem. Nikt nie rozumiał, co się dzieje, bo wszyscy myśleli, że to ja tam jestem…

– Przecież byłeś? – zdziwiła się Balbina. – Sam mówisz…

– Ale ja byłem z drugiej strony. I wcześniej. I to ciebie gonili na tych baliach. I do ciebie podobno jakiś głupi człowiek strzelał…!

Na myśl, że ten głupi człowiek mógł Balbinę trafić, Pafnucemu prawie zrobiło się słabo. Balbina potraktowała to pobłażliwie.

– Zawracanie głowy – rzekła. – Strzelał śrutem na kaczki. Znam się na tym, bo w tamtym lesie, który się spalił, często robili polowania. Zdenerwowała mnie tylko ta cała reszta, te hałasy i tak dalej, i zdaje się, że próbowali wepchnąć mnie do jakiejś klatki. Rzucali we mnie kamieniami, nie lubię tego. W końcu mnie tak zirytowali, że miałam wielką ochotę odwrócić się i kogoś z nich podrapać, ale powstrzymałam się, bo mówiono mi, że tego robić nie wolno. Jeden podrapany człowiek zatruje życie wszystkim niedźwiedziom, tak słyszałam, więc uważam, że nie warto się narażać.

Pafnucy z wielkim zapałem poparł jej zdanie. Nabierał właśnie przekonania, że ta cudowna istota jest nie tylko przepiękna, ale także bardzo mądra. A przy tym była nieszczęśliwa, pochodziła ze spalonego lasu, miała straszne przeżycia, więc absolutnie i bezwzględnie musiał się nią zaopiekować. W dodatku wyjaśniła zagadkę, która zdenerwowała cały las i nawet Pucka. Stanowczo była czymś w rodzaju bóstwa!

Siedział i patrzył na Balbinę z uwielbieniem. Balbina nie miała nic przeciwko temu, żeby ten wspaniały, potężny, wielki Pafnucy patrzył na nią z uwielbieniem, ale rzeczywiście była zmęczona, głodna i chciało jej się pić, a do leśnej wody jeszcze nie dotarła. Czuła ją nosem i szła w stronę rzeczki, z pewnością doszłaby do niej, ale Pafnucy mógł jej pokazać krótszą drogę. Widać było jednakże, że zostawiony sam sobie Pafnucy będzie tak siedział i patrzył z uwielbieniem jeszcze co najmniej przez trzy dni.

Westchnęła zatem i powiedziała:

– Bardzo mi się podoba ten las. Czy jest w nim woda?

– O, tak! – odparł Pafnucy. – Jest mnóstwo wody! Balbina znów westchnęła.

– Chętnie bym ją zobaczyła – wyznała z lekkim naciskiem. – Chce mi się pić. I prawdę mówiąc, jestem bardzo głodna…

Pafnucy zerwał się na równe nogi. Nagle jakby nieco oprzytomniał i gdzieś w środku pojawiło mu się coś doskonałe znane, a chwilowo jakby zapomniane nieco. Też był głodny, chociaż w obecności Balbiny nie miało to najmniejszego znaczenia, a może nawet nie wypadało, żeby był głodny. Ale skoro ona była głodna…

Nagle przypomniało mu się wszystko.

– Ależ tak! – zawołał. – Oczywiście! Marianna już czeka!

Balbina zesztywniała jak drewno.

– Kto to jest Marianna? – spytała sucho.

– Moja przyjaciółka – odparł pośpiesznie Pafnucy. – Będzie miała dzieci, musimy się pośpieszyć. To wydra. Łowi cudowne ryby!

– A, wydra… – powiedziała Balbina z ulgą. Zmiękła od razu i też się podniosła.

Pafnucy rozejrzał się, bo nie miał przedtem pojęcia, dokąd doszedł za niezwykłym zapachem i gdzie się teraz znajduje. Rozpoznał okolicę od jednego rzutu oka i ruszył w stronę jeziorka, pokazując drogę Balbinie.

Jakieś kłącza, korzenie i pędy znajdowały się wszędzie i tą małą przekąską można się było pożywić, ale świtające na horyzoncie ryby stanowiły coś znacznie lepszego. Balbina też bardzo lubiła ryby. Szli nawet dość szybko, kiedy zatrzymała ich nagle Matylda, siostra Klementyny.

Matylda przebywała do tej pory w innej stronie lasu i nic nie słyszała o ludzkiej awanturze, w której brał udział Pafnucy. Wracała właśnie do domu, wyskoczyła spomiędzy drzew i ujrzała Pafnucego z Balbina. Zatrzymała się gwałtownie.

– Ach! – zawołała radośnie. – Witaj, Pafnucy! Co ja widzę! Najserdeczniejsze gratulacje!

– Dziękuję bardzo – odparł Pafnucy. – A co…?

Balbina doskonale wiedziała, co Matylda powie za chwilę. Zajęła się bardzo pilnie kępką wiosennych roślin, ale jednym okiem obserwowała Pafnucego.

– Skąd wziąłeś swoją prześliczną narzeczoną? – wykrzyknęła Matylda. – Urocza! Przyjmijcie moje powinszowania! Jak ci na imię?

– Balbina – odparła grzecznie Balbina. – Bardzo dziękujemy, jesteś pierwsza.

Pafnucy zbaraniał zupełnie i gapił się osłupiałym wzrokiem. W Balbinie zakochał się na śmierć i życie od pierwszego spojrzenia i ogłupiło go to tak, że nawet mu do głowy nie przyszło, żeby jej się oświadczyć. Nagle dowiedział się teraz od Matyldy, że ma narzeczoną. Było to coś tak wstrząsającego, że na chwilę zaniemiał…

Potem zrozumiał, że spotkało go wielkie, nadzwyczajne szczęście. Balbina jest jego narzeczoną, będzie miał żonę, też założy rodzinę, tak, jak Marianna z Łukaszem, jak borsuk, jak wilki, jak w ogóle wszyscy i z pewnością uszczęśliwi tym nie tylko siebie, ale także na przykład leśniczego. Ucieszył się wprost bezgranicznie i znów poczuł, że musi coś zrobić. Poderwał się na nogi i zaryczał radośnie, aż zatrzęsły się gałęzie na drzewie.

– O Boże, mógłbyś nie robić tego tak znienacka i bez uprzedzenia! – zawołała Matylda z wyrzutem. – Wszystko rozumiem, ale mi się coś w środku wzdryga! Nie będę wam przeszkadzać, pędzę do domu!

– Moja najdroższa Balbino – powiedział Pafnucy z zachwytem. – Dlaczego mi od razu nie powiedziałaś, że jesteś moją narzeczoną?

– Wydawało mi się, że powinieneś to sam odgadnąć – odparła Balbina skromnie.

Pafnucy poczuł, że ona ma rację i że właściwie był tego pewien, to znaczy może niezupełnie pewien…

– Odgadłem to od pierwszej chwili – powiedział stanowczo. – Tylko nie wiedziałem, co ty o tym myślisz, i tak właśnie myślałem, żeby cię zapytać, i w ogóle chodźmy prędzej, bo chcę się wszystkim pochwalić, że zakładamy rodzinę…


*

Zbliżał się już wieczór i Marianna nad jeziorkiem zrobiła się prawie nieprzytomna. Pafnucego ciągle nie było i nikt nie przynosił jej żadnych informacji. Łukasz uspokajał ją, jak mógł, ale niewiele to pomagało, bo sam zaczynał być zdenerwowany. Wszyscy czekali, odchodząc, wracając i pytając się wzajemnie, czy ktoś coś wie.

Tylko ptaki nie odzywały się wcale. Nie szły jeszcze spać, ale od długiej już chwili nic nie mówiły. Siedziały na drzewach i najwyżej szeptały coś pomiędzy sobą.

Nagle z chichotem i skrzeczeniem nadleciała sroka.

– Marianno, nie wyo… – zaczęła.

– Cicho bądź! – wrzasnął na nią dzięcioł.

– …brażasz sobie – wybełkotała sroka znacznie ciszej, okropnie zaskoczona.

– Zamknij ten głupi dziób! – zgromiła ją ostro zięba. – Wszyscy wiemy, ale nikt nic nie mówi. Niech ona ma niespodziankę!

Sroka umilkła, prawie udławiona własnymi słowami, które musiała wepchnąć w siebie z powrotem. Marianna zerwała się z zeszłorocznej trawy, na której leżała, beznadziejnie znękana, przygnębiona i zdenerwowana zniknięciem Pafnucego tak, że kompletnie straciła siły. Ponurym wzrokiem patrzyła na wielki stos już dawno wyłowionych ryb. Teraz, prawie podskoczywszy, podejrzliwie popatrzyła na dzięcioła, ziębę, srokę, obejrzała inne ptaki i prychnęła z gniewem. Siły zaczęły jej wracać.

– Co to ma znaczyć?! – krzyknęła. – Wy coś wiecie?!

Ptaki popatrzyły na siebie i milczały. Kuna na najbliższym drzewie zachichotała cichutko.

– Łobuzy! – wrzasnęła Marianna. – Łajdaki! Podłe stwory! Wy coś wiecie! Wszystko wiecie! Mówcie, wy wstrętne straszydła, mówcie, bo was… bo was… bo was ugryzę!!!

– Masz mieć niespodziankę – pisnęła cichutko wiewiórka.

– Zamknij gębę – powiedziała do niej kuna stanowczo.

– W nosie mam niespodziankę! – rozszalała się Marianna. – Chcę wiedzieć wszystko natychmiast! Co się stało z Pafnucym, dlaczego on nie wraca?! Wypchajcie się niespodziankami! Mówcie!!!

– Na litość boską, powiedzcie jej cokolwiek, bo ja tu obłędu dostanę! – poprosił znękany Łukasz.

Rozwścieczona na nowo Marianna rzuciła się na niego i wepchnęła go do wody. Nadbiegł Remigiusz, zobaczył, co się dzieje, zatrzymał się gwałtownie i usiadł na ogonie. Kuna zbiegła po pniu i poszeptała mu coś do ucha. Remigiusz najpierw się strasznie zdziwił, a potem zachichotał i odsunął się odrobinę dalej od Marianny. Z drugiej strony przybiegły sarny, Klementyna, Perełka i Patrycja, zatrzymały się wśród drzew i patrzyły ciekawie. Marianna wepchnęła Łukasza do wody drugi raz, powpychałaby zapewne wszystkich, gdyby nie to, że nikt się do niej przezornie nie zbliżał. Wskoczyła sama, wyciągnęła rybę, pogryzła ją, resztkami rzuciła w Remigiusza, znów wyczerpała siły i padła na zwiędniętą trawę.

– To jest zmowa i spisek – powiedziała ponuro i z oburzeniem. – Przeciwko mnie. I jeśli Pafnucy też w tym bierze udział…

W tym momencie zaszeleściły najbliższe krzaki, trzasnęły gałązki i wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Tylko Marianna wpatrywała się w ryby. Popatrzyła w kierunku szelestu dopiero po długiej chwili.

Na nadbrzeżnej polance stały dwa niedźwiedzie. Marianna leżała tak nieruchomo, jakby była sztuczna. Inne zwierzęta zachowały się normalnie.

– Serdeczne życzenia! – wołały jedno przez drugie. – Pafnucy, najserdeczniejsze gratulacje! Balbino, witamy cię w naszym lesie! Cieszymy się wszyscy!

– Bardzo cię przepraszam, że mnie przez chwilę nie było – usprawiedliwił się Pafnucy przed Marianną. – Zatrzymałem się na moment, bo spotkałem Balbinę. Pozwolisz, że ją poczęstuję, ona nic nie jadła od pożaru lasu, więc proszę cię bardzo, Balbino, kochanie, Marianna przygotowała to dla nas…

Właściwie wszystkie te słowa mówił nie do Marianny, tylko do wielkiego stosu ryb, od których nie mógł oczu oderwać. Balbina ukłoniła się grzecznie, ale i dla niej również widok ulubionego pożywienia był wyjątkowo piękny. Rozpoczęła posiłek równocześnie z Pafnucym.

Marianna powoli podniosła się z trawy i usiadła. Przyglądała się długą chwilę w milczeniu.

– No tak – powiedziała wreszcie. – Już wszystko rozumiem. Dwa niedźwiedzie i dzieci… Ale będę miała wesołe lato…!


*

A potem okazało się, że Pafnucy i Balbina utworzyli bardzo szczęśliwą rodzinę, w lesie pojawiły się małe niedźwiadki, a wszystkie dzieci Marianny, zaprzyjaźnione z nimi, z wielką radością łowiły dla nich ryby.

Загрузка...