4. PIKNIK

Pewnego pięknego dnia, kiedy wiosna nadrobiła już swoje wszystkie opóźnienia, niedźwiedź Pafnucy bez pośpiechu maszerował przez las. Odbył właśnie bardzo, ale to bardzo długi spacer, ponieważ był z wizytą u bobrów. Widział siedzibę bobrów pierwszy raz. Nigdy przedtem u bobrów nie bywał, mieszkały one bowiem w zupełnie innej części lasu, na samym końcu, tam, gdzie leśna rzeczka już wypływała na łąki, ugory i moczary.

Bobry zrobiły sobie z tej rzeczki całe wielkie jezioro. Wybudowały tamę z konarów, gałęzi, patyków i ziemi, nie pozwoliły płynąć rzeczce swobodnie dalej, tylko zmusiły ją do rozlania się szeroko i w wodzie wybudowały sobie domy. Pafnucemu bardzo podobały się i jezioro, i tama, i bobry. Zaprzyjaźnił się z nimi na zawsze. Obejrzał wszystko z największą dokładnością, a teraz wracał, żeby o tym, co widział, opowiedzieć Mariannie.

Po drodze oczywiście pożywiał się różnymi roślinami, korzeniami, kłączami i w ogóle wszystkim, co mu wpadło pod rękę. Poziomek, które bardzo lubił, jeszcze nie było, ale pokazywały się już pierwsze grzyby, które wynajdywał i zjadał z przyjemnością. Nie śpieszył się, jego spacer trwał zatem bardzo długo i dotarł nad jeziorko Marianny dopiero trzeciego dnia. Wydra Marianna już na niego czekała.

– No, nareszcie! – zawołała, kiedy Pafnucy wyszedł z lasu. – Myślałam, że wrócisz wczoraj, i nawet zaczęłam łowić ryby dla ciebie, ale wieczorem musiałam je sama zjeść, żeby się nie zepsuły. Najadłam się za bardzo i o mało nie pękłam!

– Bardzo cię przepraszam za spóźnienie, ale po drodze spotkałem dosyć dużo dobrych rzeczy i nie mogłem ich tak zostawić – usprawiedliwił się Pafnucy. – Ale już jestem i zaraz ci wszystko opowiem. Szkoda, że trochę tych ryb nie zostawiłaś, bo ja lubię takie… no, może niezupełnie zepsute, ale nie całkiem zupełnie świeże…

– Dobrze, następnym razem, jak gdzieś znikniesz, zrobię ci tę przyjemność – obiecała Marianna trochę niecierpliwie. – Teraz mów prędko, bo ja też mam coś do powiedzenia.

Pafnucy popatrzył na nią z lekkim wyrzutem. Nie mógł mówić prędko. Chwilami nie mógł mówić nawet powoli, bo świeże ryby smakowały mu również ogromnie, a po tak długim spacerze musiał przecież zjeść coś solidnego. Marianna, zaledwie go zobaczyła, w kilka chwil zdążyła postarać się o cały podwieczorek.

– Bęgę mówył – powiedział Pafnucy i przełknął – pomiędzy jedną rybą a drugą.

– Nie wiem, czy to wytrzymam – powiedziała Marianna. – Ale nie mam cierpliwości czekać, aż zjesz do końca. Więc dobrze, spróbuję zrozumieć.

– One mają domy w wielkim jeziorze – zaczął opowiadać Pafnucy. – I chychkie chechka cha kok choką…

– Proszę? – spytała cierpko Marianna. – Miałam nadzieję, że zastosujesz odwrotną proporcję. Więcej bez ryby, a mniej z rybą.

– Wszystkie wejścia są pod wodą – powiedział szybko Pafnucy. – Bałgo chlapą ogomamy.

Marianna plusnęła do wody, ochłodziła swoje zdenerwowanie i wyszła na brzeg spokojniejsza.

– Nie – powiedziała. – Jednak tego nie zniosę. Co to jest ogo mamy?

– Ogonami – wyjaśnił Pafnucy. – Bardzo cię przepraszam, ale to jest kake gobłe…

– Takie dobre – przetłumaczyła sobie Marianna. – Bardzo głodny nie jesteś, skoro jadłeś przez całą drogę. Ten podwieczorek też się kiedyś skończy. Więcej na razie nie wyłowię, powstrzymam się, bo naprawdę jestem ciekawa, jak tam u nich wygląda. Możliwe nawet, że kiedyś sama popłynę i zobaczę.

Pafnucy wreszcie zjadł wszystkie wyłowione ryby, odsapnął i zaczął opowiadać porządnie. Marianna wysłuchała do końca, a potem westchnęła.

– I nic nie mówiły na temat wody? – spytała.

– Na temat wody? – zdziwił się Pafnucy. – Nie, woda po prostu była. A co?

Marianna znów westchnęła.

– Przez ten czas, kiedy cię tu nie było, chyba przypłynęło trochę czegoś niedobrego – powiedziała. – Takie miałam wrażenie, że przyszła smuga podejrzanej wody. Myślałam, że może mi się tylko wydaje, ale potem przyszła druga taka smuga. Nie wiem, co to znaczy.

Pafnucy przestał obgryzać gałązkę i popatrzył na Mariannę.

– Jakiej podejrzanej wody? – zapytał.

– Nie wiem – odparła trochę nerwowo Marianna. – Nie umiem ci tego wytłumaczyć. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałam, ale było to dość obrzydliwe.

– A skąd przyszło? – spytał Pafnucy.

– Skądś – powiedziała Marianna. – Z tamtego miejsca, z którego ta woda płynie. Wszystko przychodzi stamtąd razem z wodą i nic nie płynie odwrotnie, z wyjątkiem ryb. To też przypłynęło stamtąd.

– A co to było? – spytał Pafnucy.

– Przecież ci mówię, że nie wiem! – zdenerwowała się Marianna.

Pafnucy zastanawiał się przez chwilę.

– A teraz to jest? – zapytał.

– Nie – odparła Marianna. – Teraz nie ma. Jakoś znikło. Myślałam, że może popłynęło do bobrów.

Pafnucy pokręcił głową i znów zaczął obgryzać gałązkę na deser.

– Na ten temat bobry nic nie mówiły – powiedział. – Ale może jeszcze to coś przypłynie i wtedy je obejrzymy.

– Mam nadzieję, że NIE przypłynie – powiedziała Marianna z wielkim naciskiem.

Zaraz następnego dnia przed południem do Pafnucego przyfrunęła zięba i oznajmiła, że Marianna go wzywa. Pafnucy akurat był ogromnie zajęty. Od kilku już dni panowała piękna pogoda i wiadomo było, że ta piękna pogoda jeszcze potrwa, zdecydował się zatem zjeść trochę miodu. Pszczoły latały, pracowały i zrobiły już sobie wielki zapas. Pafnucy postanowił podzielić się z nimi tym zapasem, ponieważ doskonale wiedział, | że bardzo szybko zrobią sobie trzy razy tyle.

Wdrapał się na drzewo, gdzie pszczoły miały wielką dziuplę, całą wypełnioną plastrami z miodem, sięgnął łapą do środka i wygrzebał sobie dwa olbrzymie plastry. Pszczoły rozzłościły się okropnie, chociaż utrata plastrów w niczym im nie szkodziła. Nie lubiły jednak oddawać swojego miodu nikomu i brzęczały wokół Pafnucego jak szalone, usiłując go użądlić. Pafnucy nie przejmował się tym zbytnio, bo grubej, niedźwiedziej skóry nie przebijały żadne żądła. Zsunął się z drzewa razem ze zdobytymi plastrami i oddalił pośpiesznie, żeby zjeść miód w spokoju i żeby pszczoły już go nie widziały przy jedzeniu. Nie chciał im robić dodatkowej przykrości.

– Dajcie spokój, dajcie spokój – pomrukiwał. – Przecież wziąłem tylko trochę, a macie tam tego dosyć nawet dla dziesięciu niedźwiedzi. Nawet nie zauważycie ubytku.

Pszczoły nie chciały z nim rozmawiać i tylko brzęczały wściekle. Po chwili jednak zaniechały pogoni.

– Trzeba przyznać, że on zachowuje się dość przyzwoicie – wybzyknęła jedna do drugiej. – Nie zabiera nam miodu zbyt często, najwyżej dwa razy do roku.

– I nie robi nam bałaganu – odbzyknęła druga. – Bierze z wierzchu. No trudno, niech już będzie. Wracajmy do pracy.

Machnęły ręką na Pafnucego i poleciały szukać wiosennych kwiatów.

Pafnucy usiadł spokojnie na mchu i z zachwytem pożarł miód razem z całym woskiem, z którego zrobione były plastry. Mlaskał przy tym i ćlamał, aż się rozlegało wokół. Wiedział, że mlaskanie i ćlamanie przy jedzeniu jest objawem złego wychowania, ale miód smakował mu tak bardzo, że nie mógł się powstrzymać. Miód był świeży, płynny, plastry nim ociekały, kapał Pafnucemu na futro i na mech obok. Pafnucy zjadł plastry, starannie pooblizywał palce i zaczai zlizywać resztki z siebie. Cały był oblepiony słodkim, smakowitym, pachnącym deserem. Przy tym lizaniu zastała go zięba.

– Marianna chce, żebyś do niej zaraz przyszedł – powiedziała, przyglądając się jego wysiłkom. – Jest bardzo zdenerwowana.

Pafnucemu, nie wiadomo jakim sposobem, miód nakapał aż na plecy. Wykręcał się teraz, próbując dosięgnąć tego miejsca językiem. Do łap przylepiły mu się suche listki i patyki.

– Mówię do ciebie – powiedziała zięba. – Marianna cię woła. Czy ogłuchłeś?

– Tak – powiedział Pafnucy. – To znaczy, nie. Zaraz idę. Dziękuję ci bardzo.

Oblizał jeszcze mech, na który też nakapało, i pomaszerował do Marianny. Ciągle się lepił i przyczepiały się do niego różne śmietki.

– Przypłynęło! – krzyknęła Marianna na jego widok. – Było w tym miejscu, gdzie rzeczka robi w jeziorze prąd! Obrzydliwe!

Pafnucy podszedł bliżej i usiadł nad brzegiem.

– Czy mógłbym to powąchać? – zapytał.

– Powąchać! – prychnęła Marianna, po czym przyjrzała się niedźwiedziowi. – Cała woda tym cuchnie! Jak ty wyglądasz? Czy się tarzałeś w śmietniku?

– Nie – powiedział Pafnucy. – Ale jadłem miód. I nie wiem dlaczego, ale teraz wszystko się do mnie przyczepia. Może te rzeczy też lubią miód?

– Lubią się przyczepiać, to pewne – powiedziała Marianna. – Widzę, że jadłeś ten miód całym sobą. Powinieneś się umyć.

– W wodzie? – zainteresował się Pafnucy.

– A w czym? Pewnie, że w wodzie! Wejdź do jeziorka i umyj się porządnie, bo mnie ten widok denerwuje. Wszędzie jesteś upstrzony. Nie mogę spokojnie rozmawiać, jak mi tu siedzi nad głową pół lasu!

Pafnucy lubił wodę i nie miał nic przeciwko kąpieli. Trochę mu było żal resztek słodyczy, którą wolałby zlizać z siebie, ale nadmierne lepienie jednak przeszkadzało. Przy okazji próbował odnaleźć to coś, o czym mówiła Marianna, trochę wody wypił i nawet usiłował wąchać, ale po tym wąchaniu musiał bardzo kichać i parskać. Wyszedł wreszcie na brzeg i potrząsnął futrem, żeby zaczęło wysychać.

– Nic nie poczułem – powiedział do Marianny. – Spróbowałem tej wody, ale wydaje mi się zwyczajna.

– Nie masz takiego wyczucia jak ja – powiedziała Marianna i wyciągnęła się na trawie obok niego. – A poza tym, ta obrzydliwa smuga płynie tam dalej, gdzie jest największy prąd. Po całym jeziorze jeszcze się, na szczęście, nie rozeszła. Ale nie wiem, co to może być, i bardzo się niepokoję.

Pafnucy zmartwił się niepokojem Marianny i ze zmartwienia poczuł się jakby odrobinę głodny. Odchrząknął niepewnie.

– Wiesz, po tej kąpieli mam takie wrażenie, że chyba mógłbym coś zjeść – powiedział nieśmiało. – Taką małą przekąskę…

– Rzeczywiście, z tego zdenerwowania zapomniałam o rybach dla ciebie – przyznała Marianna. Zerwała się z trawy i chlupnęła do wody.

Wypłynęła prawie natychmiast, zdenerwowana jeszcze bardziej, z jedną małą rybką. Rzuciła ją w pewnym oddaleniu od Pafnucego.

– Spójrz! – wykrzyknęła ze zgrozą. – Widzisz? Zdechła ryba! To zły znak!

Pafnucy nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc tylko popatrzył na nią pytająco.

– Zobaczyłam ją właśnie w prądzie – mówiła Marianna. – Płynęła stamtąd. Słuchaj, Pafnucy, ja się znam na wodzie, to już nie są żadne żarty, tylko poważna sprawa. Coś złego dzieje się z rzeką gdzieś bliżej źródła. Nie wiem, co robić.

Pafnucy podniósł się z miejsca. Podszedł do zdechłej ryby, obwąchał ją, zawahał się, po czym ją zjadł. Taki sposób badania wydał mu się najlepszy.

– Nie jedz tego, brzuch cię może rozboleć! – krzyknęła Marianna, ale już było za późno.

– Nic nie czuję – powiedział Pafnucy w pierwszej chwili, ale potem się zastanowił. – Wiesz, może i rzeczywiście ona miała jakiś odrobinę inny smak. Nienajlepszy, to prawda.

Marianna zanurkowała, wyłowiła i podała mu dwie następne ryby. Pafnucy szybko przeprowadził badanie.

– Te były normalne – oznajmił. – Bardzo dobre.

– Tamta dostała się w smugę trucizny – powiedziała Marianna posępnie. – Teraz już jestem pewna, że to jakaś trucizna. Płynie wodą cały czas. Pafnucy, proszę cię…

– Wiem – przerwał jej Pafnucy. – Pewnie byś chciała, żebym tam poszedł i zobaczył.

– Dziękuję ci bardzo, właśnie tego bym chciała – powiedziała Marianna. – Kawałek możemy pójść razem, ja wodą, a ty lądem. Sama sprawdzę, jak to wygląda w rzece.

Zsunęła się do jeziora i popłynęła przy brzegu, a Pafnucy ruszył w tę samą stronę po ziemi. Obszedł całe pół jeziorka, aż dotarł do miejsca, gdzie wpływała do niego rzeczka. Rosły tam różne trzciny i było bardzo grząsko. Wykorzystał okazję i szybko wygrzebał sobie kilka soczystych kłączy, ale nie mógł już iść przy samej wodzie.

– Ja przepłynę, a ty obejdź lasem – poradziła Marianna.:- Spotkamy się tam dalej, gdzie już nie będzie tych roślin, tylko sama woda.

Kiedy Pafnucy, uczyniwszy wielki krąg, dotarł znów do brzegu, Marianna już na niego czekała. Była zdenerwowana i zaniepokojona w najwyższym stopniu.

– Ledwo tu dopłynęłam – powiedziała. – Przez chwilę znalazłam się w czymś, po prostu, okropnym. Musiałam zamknąć oczy i zatkać nos, dziwię się, że mi nie zaszkodziło. Ale okazuje się, że jest tak, jak mówiłam, ta trucizna przypłynęła rzeką od źródła. Z tym że już nie płynie, sprawdziłam. To była taka fala, skończyła się i teraz płynie czysta woda. Widziałam jeszcze jedną zdechłą rybę.

– I…? – powiedział z zainteresowaniem Pafnucy.

– I zostawiłam ją, niech sobie płynie dalej. Nie będziesz jadł takich świństw, bo się rozchorujesz.

Pafnucy westchnął, ale westchnieniem malutkim i ukrytym. W gruncie rzeczy Marianna miała rację, podejrzanych obrzydliwości jadać nie należało.

– I co teraz? – spytał. Marianna zawahała się.

– Nie wiem – wyznała. – Pojęcia nie mam. Gdyby to jeszcze płynęło, można by pójść i zobaczyć, gdzie się zaczyna. Ale już nie płynie, więc nie ma na co patrzeć. Może wobec tego wracajmy. Mam wielką nadzieję, że było to chwilowe.

Ale nazajutrz okazało się, że nie było to chwilowe. Kiedy Pafnucy przyszedł na śniadanie, Marianna siedziała na brzegu, prawie płacząc ze zdenerwowania, niepokoju i wściekłości. Tajemnicza trucizna znów płynęła.przez jeziorko, znów pojawiły się w niej dwie zdechłe ryby i, co najgorsze, odrobina tego czegoś wstrętnego zatrzymała się w jednym miejscu przy brzegu.

– Jeżeli to będzie tak przypływało codziennie, w ogóle nie wyobrażam sobie, co zrobię – powiedziała zrozpaczona wydra. – Będzie się tego zatrzymywało coraz więcej i więcej. Jeszcze płynie. Pafnucy, błagam cię, przejdź wzdłuż tej rzeczki i zobacz, co się tam dzieje. Idź najdalej, jak możesz, potem mi powiesz, co widziałeś. Tylko wróć przed wieczorem, bo spać nie będę mogła!

Pafnucy zjadł dwie świeże, doskonałe ryby i powędrował w górę rzeczki, pod prąd. Przyglądał się pilnie wszystkiemu, a z największą dokładnością oglądał brzegi. Nic się na nich nie działo. W jednym miejscu ogromny jeleń Klemens pił wodę. Pafnucy oczywiście znał Klemensa.

– Witaj – powiedział. – Jak ci ta woda smakuje?

– Woda jak woda – odparł Klemens. – Przez chwilę miałem wrażenie, że się pogorszyła, ale widzę, że nie, wydawało mi się tylko. A co…?

– Nic – odparł Pafnucy. – Marianna bardzo narzekała.

– Och, Marianna! – powiedział Klemens. – Ona jest szczególnie wrażliwa. Zauważy różnicę tam, gdzie dla mnie wcale jej nie będzie. Może, po wiosennych roztopach, coś tam wpadło do rzeki.

– Właśnie idę sprawdzić – powiedział Pafnucy.

– Powodzenia! – zawołał Klemens, skoczył w las i zniknął.

Pafnucy poszedł dalej.

W jednym miejscu od rzeczki odsączała się malusieńka struga, przepływała kawałeczek i tworzyła bagnisty stawek. Rosło tam mnóstwo tataraku i siedziały dziki. Uprzejmie poczęstowały Pafnucego kłączami i ślimakami i porozmawiały z nim o obawach Marianny. Niczego, jak dotąd, nie zauważyły, ale bardzo pochwalały zamiar pójścia i popatrzenia.

– Jeżeli pójdziesz jeszcze dalej – powiedziały do Pafnucego – jeszcze dalej i jeszcze dalej, bardzo daleko, dojdziesz w końcu do ludzi.

Pafnucy nie przestraszył się możliwością dojścia do ludzi.

– I co? – spytał. – Co ci ludzie tam robią?

– Mieszkają – odparły dziki. – I hodują taką doskonałą rzecz, to się nazywa kartofle. Wygrzebuje się to z ziemi. Ludzie sobie tego nie życzą, awanturują się, lecą i wrzeszczą, nie wiadomo dlaczego, bo mają tego mnóstwo. I są tam takie miejsca, gdzie układają się inne bardzo dobre rzeczy. Takie do jedzenia. Dlatego tak dobrze wiemy, że oni tam są.

– Czy dojdę do nich po południu? – spytał Pafnucy.

– O, nie! – odparły dziki. – Chyba że pędziłbyś z całych sił. Tak zwyczajnie dojdziesz do nich dopiero w nocy. Ale to nawet lepiej, w nocy oni śpią i można spokojnie szukać tych rzeczy do jedzenia.

– Nie mogę się teraz zajmować jedzeniem! – westchnął Pafnucy. – Muszę patrzeć, a przed nocą muszę wrócić do Marianny. Do widzenia na razie. Dziękuję za poczęstunek.

– Nie ma za co – powiedziały grzecznie dziki i pogrążyły się w błocie.

Dalej Pafnucy zobaczył wodnego szczura i porozmawiał z nim przez chwilę, ale wodny szczur był nietowarzyski, więc odpowiedzi na pytania wyburkiwał krótko i niechętnie. Potem Pafnucy znalazł miejsce, gdzie do rzeczki wpadał cieniutki strumyczek i poszedł wzdłuż strumyczka, żeby obejrzeć źródełko. Źródełko było blisko, ale przy źródełku wywęszył wspaniałe, tłuste pędraki i te pędraki koniecznie należało zjeść. Potem, po drugiej stronie strumyczka, Pafnucy znalazł grzyby, a potem okazało się, że już jest dawno po południu i dalej iść nie można.

Przyjrzał się jeszcze raz dokładnie brzegom rzeczki i zawrócił do Marianny.


*

– Później już nie płynęło, a teraz zaczęło na nowo – powiedziała nazajutrz rano Marianna bliska płaczu. – Widzę, że szczur wodny mówi to samo, o ile powtórzyłeś mi porządnie.

Płynie rano, a potem przestaje, z tym że płynie tego coraz więcej.

– Ale do tego miejsca, gdzie byłem, nic tego nie robi – powiedział zmartwiony Pafnucy. – Nic zupełnie nie było podejrzanego.

– No więc musisz iść dalej! – zadecydowała Marianna. – Zaczynam mieć w ogóle okropne przeczucia. Jeżeli tam są ludzie…

– Dziki mówiły, że są – przerwał Pafnucy.

– No więc właśnie. Zaczynam przypuszczać, że ci potworni ludzie robią nam coś złego na odległość. Pafnucy, trudno, musisz sprawdzić!

– Ale nie zdążę wrócić przed wieczorem – zastrzegał się Pafnucy.

– Dobrze, poczekam – zgodziła się ponuro Marianna. – Jeżeli będziemy wiedzieli, co się dzieje, może się temu jakoś zaradzi. Idź zaraz i wróć jutro. Czekaj, zjedz przedtem porządne śniadanie, żebyś nie musiał zatrzymywać się po drodze. Trochę żywych ryb jeszcze ocalało.

Porządnie najedzony Pafnucy, szybciej niż poprzedniego dnia, dotarł do cienkiego strumyczka i pomaszerował dalej.

Wyprawa podobała mu się ogromnie. Gdyby nie zmartwienie Marianny, czułby się zupełnie zadowolony. Ciekawiło go bardzo, gdzie się ta ich znajoma rzeczka zaczyna, i miał wielką ochotę znaleźć jej źródło. Nigdy jeszcze dotychczas nie chodził w tamtą stronę i sam się nawet zaczął zastanawiać, dlaczego. Po namyśle przypomniał sobie, że po prostu miał za mało czasu, bo ciągle trzeba było chodzić w inne strony, i ucieszył się, że teraz może wykorzystać okazję.

Dawno już zapadł wieczór, kiedy wciąż wędrujący brzegiem Pafnucy poczuł z daleka jakieś obce zapachy. Czuł już coś podobnego i odgadł, że takie zapachy pochodzą od ludzi. Było zupełnie ciemno, a chociaż widział w ciemnościach całkiem dobrze, to jednak wolał oglądać wszystko w świetle dziennym. Postanowił zatem poczekać do rana, a przez ten czas poszukać sobie jakichś drobiazgów na kolację.

Zaledwie się rozwidniło, Pafnucy ruszył w kierunku ludzkich woni i wkrótce dotarł do skraju lasu. Usiadł pod drzewem i zaczął się przyglądać.

Najpierw dokładnie obejrzał rzeczkę. Nie była to już rzeczka, tylko jeziorko, niewielkie, znacznie mniejsze od jeziorka Marianny, ale bardzo ładne. Z jednej strony otaczał je las, a z drugiej łąka. Na łące, blisko wody, rosły kępy wielkich olch. Za łąką widać było drogę, a za drogą stały ludzkie domy.

Pafnucy wiedział, że są to ludzkie domy, ponieważ takie same oglądał za łąką z innej strony lasu, gdzie pokazywał mu wszystko jego przyjaciel, pies Pucek. Wiedział także, że ludzka droga jest szosą, szosę bowiem również widywał. Przyjrzał się porządnie jeziorku, z którego wypływała leśna rzeczka, i postanowił najpierw obejść je dookoła, a potem dopiero zająć się całą resztą.

O tak wczesnej porze ludzie jeszcze spali i nie było widać ani jednej osoby. Pafnucy zatem ruszył wokół wody nie przez las, tylko po łące. Patrzył pilnie i węszył jeszcze pilniej.

– Tu przychodzi tych ludzi najwięcej – mamrotał do siebie, żeby dokładnie zapamiętać. – Siedzą długo. I przyprowadzają ze sobą te swoje obrzydliwie cuchnące potwory, które pędzą po szosie. Potwory też długo siedzą. Fu, ohydny zapach! Trawa też tego nie wytrzymuje, rośnie tu o wiele gorzej niż w lesie. Przyprowadzają potwory do samej wody. Pewnie one chcą pić…

Jeziorko było małe, więc obszedł je szybko. Z drugiej strony ujrzał dalszy ciąg rzeczki, która robiła tu wielki zakręt i znów znikała w lesie. Pafnucy nie znał się na prądach wodnych, ale tajemniczym sposobem wiedział, że rzeczka płynie tutaj od lasu do jeziorka, odwrotnie niż z tamtej pierwszej strony.

– Nasza rzeczka płynie z lasu – mówił do siebie. – Robi jeziorko przy ludzkiej drodze i znów płynie do lasu. Jej początek jest gdzieś dalej, w tamtym dalszym ciągu lasu…

Przez chwilę wahał się, co zrobić, iść dalej w las w górę rzeczki, czy dokładniej obejrzeć to ludzkie miejsce, rzeczka bowiem płynęła cały czas i nie było obaw, że ucieknie. Zawrócił, znów obszedł jeziorko łąką i spotkał lisa Remigiusza.

– Cześć, Pafnucy! – zawołał zdumiony Remigiusz. – Co tu robisz? To nie jest miejsce dla ciebie, skąd się tu wziąłeś?

– Witaj, Remigiuszu – powiedział Pafnucy i odsapnął. – Nie wiem, co robię. Chyba szukam tego czegoś, co przeszkadza Mariannie.

– Co takiego? – zdziwił się Remigiusz. – Tu ma być coś, co przeszkadza Mariannie?

– Tak – powiedział Pafnucy. – To znaczy, nie wiem. To przypływa wodą.

Usiadł na trawie i opowiedział Remigiuszowi wszystko po kolei. Remigiusz słuchał i powoli przestawał być zdziwiony. Na końcu pokiwał głową.

– No oczywiście – powiedział. – Marianna dobrze zgadła. Chyba wiem, co to jest.

Pafnucy nie dziwił się wcale, tylko bardzo ucieszył.

– Co ty powiesz? – rzekł uradowany. – Mam nadzieję, że mi to powiesz?

– Owszem, chętnie – powiedział Remigiusz, nieco zakłopotany. – Nie wiem tylko, czy uda mi się dobrze ci to wyjaśnić. Ale jeśli trochę poczekamy, możliwe, że sam zobaczysz.

– Trochę spróbuj powiedzieć od razu – zaproponował Pafnucy, ponieważ poczuł się zaciekawiony.

Remigiusz usiadł wygodniej.

– No więc tak – powiedział. – Ludzie mają te swoje wielkie, hałaśliwe, cuchnące potwory, którym włażą do brzucha. Wiesz o nich, prawda?

Pafnucy kiwnął głową. Widział już samochody na tamtej drugiej szosie.

– Przyjeżdżają tu razem z nimi – mówił dalej Remigiusz. – Tu, na tę łąkę. Palą ogień. Do ognia wtykają różne rzeczy, które potem zjadają. Owszem, przyznaję, pachnie to apetycznie i nawet smaczne. Ale to nie od tego robi się świństwo w wodzie.

– Tylko od czego? – spytał Pafnucy i przełknął ślinkę, bo na myśl o smacznych rzeczach nagle wyraźnie poczuł, że kolację jadł lekką, a śniadania nie jadł wcale.

– Od potworów – powiedział Remigiusz. – Wyobraź sobie, robią coś takiego… No, przyprowadzają je bardzo blisko do tego stawu, oblewają wodą i rozmazują po nich coś straszliwie ohydnego. Tego się robi strasznie dużo, a wygląda to trochę jak piana w czasie powodzi. Więc znów leją mnóstwo wody. I cała woda, razem z tą ohydą, płynie z powrotem do stawu. I przypuszczam, że potem płynie rzeczką do Marianny.

Pafnucy bardzo niedawno zmywał z siebie dużą ilością wody wprawdzie nie coś ohydnego, tylko przecudowny, znakomity, chociaż bardzo lepiący się miód, więc nagle zrozumiał, w czym rzecz.

– Myją je! – krzyknął w olśnieniu.

Remigiusz zastanawiał się przez chwilę.

– Możliwe, że masz rację – przyznał. – Owszem, zauważyłem, że są potem o wiele bardziej świecące. Może i czystsze. Chyba tak. Chyba to jest mycie.

Wiadomość była tak ważna, a przy tym tak skomplikowana, że Pafnucy musiał nad nią pomyśleć.

– Czy jesteś pewien, że to jest to? – spytał po chwili.

– Prawie pewien – odparł Remigiusz. – W każdym razie niczego innego nie zauważyłem, a bywam tu dość często. Są tu liczne kury, kaczki i gęsi.

– Zaprzyjaźniłeś się z nimi? – spytał z lekkim roztargnieniem zamyślony Pafnucy.

– O tak! – odparł dość kąśliwie Remigiusz. – Ogromnie! Ale one chyba o tym nie wiedzą…

Pafnucy właśnie doszedł do wniosku, że sam nic nie wymyśli. Ludzie myją ryczące potwory. Nad wodą. Zmywają z nich jakieś obrzydliwe świństwo, z tym że przedtem sami je tym świństwem mażą. Było to postępowanie tak dziwaczne, że nabrał wielkiej ochoty obejrzeć je na własne oczy.

– Kiedy oni to robią? – spytał. – Czy ja bym to mógł zobaczyć?

– Właśnie ci to proponowałem – przypomniał Remigiusz. – Ale musiałbyś się zdobyć na odrobinę cierpliwości, bo bardzo rzadko robią to rano. Raczej trochę później, a czasem nawet wieczorem.

Pafnucy westchnął ciężko.

– Poczekać mogę, oczywiście – powiedział. – Tylko spóźnię się okropnie do Marianny, a ona cały czas jest zdenerwowana…

– Poprosimy jakiegoś ptaka, żeby ją uspokoił – podsunął Remigiusz. – To znaczy, ty poprosisz, bo mnie one nie lubią.

– …i chciałbym jednak zjeść coś na śniadanie – ciągnął Pafnucy. – Nieprzyjemnie jest czekać na głodno.

– O, śniadanie możesz spokojnie zjeść teraz – powiedział Remigiusz. – Ja zresztą też mam ten zamiar. Słońce ledwo wzeszło, ludzie się ruszą dopiero za godzinę.

Pafnucy znalazł sobie mnóstwo rzeczy do jedzenia cicho i spokojnie, śniadanie Remigiusza natomiast połączone było z okropnym hałasem. Dawno już znajdował się w lesie, a z kurników wciąż jeszcze dobiegało przeraźliwe gdakanie, kwakanie i gęganie. Remigiusz nie przejmował się tym wcale.

– Przynajmniej ludzie się wcześnie obudzą – powiedział, wzruszając ramionami. – Powinni mi być wdzięczni. Mają mnóstwo roboty, im wcześniej zaczną, tym lepiej.

Potem usiedli obaj na skraju lasu, porządnie ukryci za krzakami, i zaczęli cierpliwie czekać.

Zrobiło się już późne popołudnie, kiedy jeden z cuchnących potworów, przejeżdżających od czasu do czasu drogą, skręcił i zjechał na łąkę. Zatrzymał się tuż przy jeziorku. Wyszły z niego dwie ludzkie osoby i zaczęły wyciągać jakieś rzeczy.

– Właśnie tak robią – powiedział Remigiusz w zaroślach. – Ogień będą palić albo nie. Jeśli nie, od razu zaczną chlapać.

Osoby nie paliły ognia, za to, zgodnie z przewidywaniami Remigiusza, nabrały wody do wiaderka i chlusnęły na samochód. Następnie nachlapały czegoś, zrobiły dużo piany i zaczęły ją rozmazywać po całej karoserii.

– Powąchaj, jak to śmierdzi – powiedział Remigiusz. – Tylko nie podchodź za blisko.

Pafnucy uczynił kilkanaście kroków w kierunku ludzi, powęszył i wrócił do Remigiusza.

– Rzeczywiście obrzydliwe – przyznał. – I to pomimo, że wiatr wcale nie wieje do nas. Jak oni mogą to wytrzymać?

– Powinieneś już wiedzieć, że dziwactwa ludzi są nie do pojęcia – rzekł Remigiusz z naganą. – Wytrzymują także we wnętrzu tego potwora. Ja bym chyba zwariował.

Pafnucy kiwnął głową i przyglądał się dalej. Zgadzało się wszystko. Ludzie zaczęli nabierać mnóstwo wody do wiaderek, wylewali ją na wierzch samochodu i cały potok mydlin płynął po trawie do jeziorka. Część zatrzymywała się przy brzegu, a część odpływała i mieszała się z wodą rzeczki. Pafnucego ogarnęła zgroza.

– I oni to robią codziennie? – spytał z przerażeniem.

– Tego nie wiem, ale chyba tak – odparł Remigiusz. – Ostatnio ciągle ich tu widuję, w każdym razie przy pięknej pogodzie. Zdaje się, że w czasie deszczu ich nie było.

Pafnucy zaczynał się czuć zdenerwowany prawie tak jak Marianna.

– Remigiusz, słuchaj – powiedział prosząco. – Czy mógłbyś tu trochę poprzebywać? Ja muszę wrócić do Marianny, a ktoś powinien popatrzeć. Rozumiesz, żeby się upewnić. Czy mógłbyś popatrzeć codziennie, dopóki tu nie wrócę?

– Proszę cię bardzo – zgodził się Remigiusz. – To nie jest złe miejsce. Nie wiem wprawdzie, co ci z tego przyjdzie, ale pooglądać ich mogę.

– W takim razie idę – zdecydował się Pafnucy. – Też nic nie wiem, ale uważam, że jak najprędzej trzeba to powiedzieć Mariannie!

Zerwał się z trawy i, nie zwracając już żadnej uwagi na ludzi, ruszył w drogę powrotną.


*

Marianna znała się na wodzie doskonale.

– Rozumiem – powiedziała z gniewem, kiedy Pafnucy opowiedział jej, co widział. – Wlewają te brudy do jeziorka po południu albo wieczorem. To zaczyna płynąć rzeczką, trochę się zatrzymuje po drodze, a cała reszta dociera tu akurat rano. Dobrze chociaż, że nie paskudzą wody przez całą noc, bo w ogóle nie można byłoby tego znieść. Oczywiście płynie w prądzie, normalna sprawa. Dzisiaj rano było mniej niż wczoraj, ale ja tego wcale nie chcę. Jeśli będą tak robić codziennie, woda w końcu nie da sobie rady. Poza tym, ciekawa jestem, co powiedzą bobry, bo jestem pewna, że i do nich dopłynie.

– Może trzeba ich zapytać? – powiedział Pafnucy, kończąc jeść deser po obiedzie.

– Chyba trzeba – zgodziła się Marianna. – Pójdziesz do nich zaraz.

– Mam inną propozycję – odezwał się nagle borsuk, siedzący obok pod krzakiem. – Wysłuchuję tych waszych zmartwień już od paru dni i dziwię się, że jeszcze nie przyszło wam to do głowy.

– Co nam miało przyjść do głowy? – spytała Marianna.

– Już od pierwszej chwili, kiedy zgadłaś, że ludzie są szkodliwi, należało o tym pomyśleć – rzekł borsuk karcąco. – Sprawy ludzi powinno się załatwiać z kimś, kto ma o ludziach pojęcie. Pafnucy, ten pies, twój przyjaciel, Pucek…

– Ach! – zawołał Pafnucy i o mało się nie zakrztusił kłączem lilii wodnej. – Oczywiście, masz rację! Trzeba porozmawiać z Puckiem i zapytać go o radę!

– Doskonała myśl! – pochwaliła Marianna. – Że też sama na to nie wpadłam! To chyba ze zdenerwowania, ale takie nieszczęście jak brudna woda przytrafiło mi się pierwszy raz. Z kim najpierw? Z Puckiem czy z bobrami?

– Równocześnie – powiedział borsuk. – Ty możesz popłynąć do bobrów wodą, dogadasz się z nimi łatwiej niż Pafnucy. A Pafnucy przez ten czas pójdzie do Pucka.

– To również powinnam była wymyślić sama – powiedziała Marianna, wzdychając. – Zdaje się, że te świństwa osłabiają umysłowo. Ale przez cały czas jestem taka zdenerwowana, że nic mi nie przychodzi do głowy.

– W takim razie dobrze się stało, że akurat tutaj byłem – rzekł borsuk zgryźliwie. – Czystość w lesie interesuje mnie osobiście, więc może ruszajcie od razu.

Marianna i Pafnucy kiwnęli głowami i nie zajmując się już niczym więcej, ruszyli w drogę, w dwie różne strony.

Marianna mknęła wodą jak błyskawica i jeszcze przed wieczorem zdążyła omówić z bobrami całą tę okropną sprawę. Bobry zdenerwowały się i zaniepokoiły okropnie. Brudne smugi wody jeszcze do nich nie dotarły, ale na samo przypuszczenie, że mogłyby dotrzeć, poczuły się wręcz zrozpaczone.

– Musielibyśmy się natychmiast wyprowadzić – powiedział z troską naczelnik bobrów. – Nie mam pojęcia, dokąd. Tu jest doskonałe miejsce.

– Pafnucy mówi, że nasza rzeczka cały czas płynie w lesie – powiedziała Marianna. – Z wyjątkiem tego jednego ludzkiego miejsca. Wiecie równie dobrze, jak ja, że świństwa płyną z prądem, więc po drugiej stronie ich nie będzie.

Bóbr potrząsnął głową.

– Nie wiemy, jak tam wygląda – powiedział. – Zdaje się, że nie najlepiej. Coś sobie przypominam, że chyba mój pradziadek tam był. Nie podobało mu się i wybrał to miejsce tutaj.

– Pafnucy pójdzie i zobaczy – obiecała Marianna. – Ale, oczywiście, lepsze dla wszystkich byłoby pozostać tam, gdzie jesteśmy i skończyć z tymi truciznami. Jeszcze nie wiem, jak.

– Zastanowimy się – powiedział bóbr. – Będę ci bardzo wdzięczny za następne informacje.

Nie zwlekając, Marianna ruszyła w drogę powrotną.

Pafnucy dotarł do skraju lasu dość szybko, był bowiem najedzony i niczego nie szukał po drodze. Zatrzymał się przed znajomą łąką i popatrzył, co się dzieje.

Łąka wydała mu się prawie zatłoczona. Blisko lasu pasło się mnóstwo krów, dalej widać było wielkie stado owiec, a jeszcze dalej prawie równie wielkie stado gęsi. W pobliżu wsi pasły się także konie. Pomiędzy krowami spacerował jakiś obcy pies, podobny do Pucka, ale nie był to Pucek. Pafnucy zakłopotał się trochę, bo wiedział, że obcy pies go nie zna i może długo potrwać, zanim pozna. Pomyślał chwilę i podszedł do jednej krowy.

– Dzień dobry – powiedział. – Czy mógłbym cię prosić… Krowa była zupełnie głupia. Zapomniała, że poznała Pafnucego w ubiegłym roku i w pierwszej chwili przeraziła się do nieprzytomności. Na szczęście była krową, więc nie rzuciła się do ucieczki, tylko nabrała w płuca powietrza i zaryczała przeraźliwie.

Obcy pies w mgnieniu oka skoczył w jej kierunku. Krowa nagle przypomniała sobie, że zna Pafnucego doskonale, i umilkła, ale sygnał alarmowy już został wydany. Wszystkie krowy, owce i konie odwróciły się w ich stronę, a obcy pies pędził, wściekle warcząc.

Pafnucy, zrezygnowany, usiadł na trawie.

Obcy pies, oczywiście, słyszał o nim. Umiał myśleć o wiele szybciej niż krowa, więc już w trakcie pędu odgadł, że widzi niedźwiedzia. Przestał warczeć i tuż przed Pafnucym zarył się w trawie wszystkimi czterema łapami. Pociągnął nosem i warknął jeszcze raz, ale krótko i pytająco.

– Jestem Pafnucy – powiedział Pafnucy. – Mieszkam w lesie. Czy możemy się poznać? Pucek mnie zna.

– Wiem. Ja się nazywam Karuś – powiedział obcy pies, który właśnie przestał być obcy. – Pucek mi o tobie opowiadał. Przepraszam, że w pierwszej chwili byłem nieuprzejmy, ale ona mnie zmyliła.

Machnął ogonem w stronę krowy, która stała obok, bardzo zawstydzona.

– Ja cię poznałam, Pafnucy – powiedziała. – Ale wiesz, najpierw poczułam takie coś dzikie, a dopiero potem zobaczyłam, że to ty.

– Nic nie szkodzi – powiedział Pafnucy, któremu bardzo brakowało czasu. – Czy mógłbym zobaczyć się z Puckiem? Mam do niego bardzo ważny interes.

– Z tym będzie mały kłopot – odparł Karuś. – Pucek ma skaleczoną łapę i dlatego ja go zastępuję.

– To znaczy, że jest chory? – zaniepokoił się Pafnucy. – Czy musi leżeć w łóżku?

– A skąd! – powiedział Karuś. – Po prostu trudniej mu się biega i więcej odpoczywa. Ale już mu się goi i za kilka dni całkowicie wróci do zdrowia.

– Nie mogę czekać kilku dni – powiedział zmartwiony Pafnucy. – Jestem gotów iść do niego. Postaram się zrobić to tak, żeby mnie ludzie nie widzieli.

W tym momencie z daleka dobiegło ich szczeknięcie. Odwrócili się obaj i ujrzeli Pucka, który, kulejąc trochę, biegł przez łąkę. O przybyciu Pafnucego dowiedział się właśnie od koni, które dowiedziały się od owiec, które dowiedziały się od krów. Gęsi w udzielaniu wiadomości nie brały żadnego udziału, tylko gęgały przeraźliwie.

Pafnucy zerwał się pośpiesznie.

– Biegnijmy do niego! – zawołał z przejęciem. – Niech on nie chodzi tak daleko!

Spotkali się na środku łąki. Pucek ucieszył się bardzo z wizyty Pafnucego i zapewnił, że nic mu nie jest.

– Wlazłem na drut kolczasty – wyjaśnił. – Trochę mnie uszkodziło, ale sam widzisz, że już jest prawie w porządku. Na psie wszystko goi się szybko. Czy coś się stało?

– Stało się coś okropnego – powiedział Pafnucy. – Ale na szczęście nie jest to coś do biegania, tylko do rozmowy. Przyszedłem do ciebie po radę.

Opowiedział o wszystkim po kolei. O smugach obrzydliwej wody w jeziorku, o swojej wyprawie wzdłuż rzeczki, o ludziach, o myciu potwora w tamtym drugim stawie i o tym, co mówił Remigiusz. Oba psy słuchały bardzo uważnie.

– Widziałem to – powiedział Pucek. – No i popatrz, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przez tę moją nogę mój pan zawiózł mnie do weterynarza, bo cackają się ze mną wprost niemożliwie od czasu, jak uratowaliście leśniczego. Przejeżdżaliśmy właśnie tamtędy i na własne oczy widziałem, jak myli samochód. W dodatku teraz widzę dodatkową korzyść. Trochę musiałem poleżeć, więcej przebywałem między ludźmi i usłyszałem mnóstwo rzeczy, także i na ten temat.

– Opowiedz wszystko – poprosił Pafnucy.

Karuś leżał obok i na razie nie wtrącał się do rozmowy.

– Mój pan też widział ten samochód – powiedział Pucek. – i mój pan mówi, że tak sobie pozwalają, ponieważ nie ma leśniczego. To znaczy leśniczy jest, ale z tą swoją złamaną nogą nie może jeszcze chodzić i nie pilnuje lasu tak, jak pilnował przedtem. Wiem, że jeszcze nie będzie mógł chodzić przez trzy tygodnie.

– Przez trzy tygodnie zapaskudzą tę wodę kompletnie – powiedział smutnie Pafnucy. – Marianna mówi, że już za tydzień zdechną wszystkie ryby.

– Może nie będzie tak źle – pocieszył go Pucek. – Ale chyba macie rację, coś trzeba zrobić. Wiem, że tamto miejsce, tamta łączka nad wodą, bardzo się ludziom podoba i przyjeżdżają tam sobie na piknik.

– Na co? – zainteresował się Pafnucy.

– Na piknik – powtórzył Pucek i zaczai wyjaśniać. – To jest takie jedzenie na świeżym powietrzu. Normalnie ludzie jadają w domach, ale czasem zauważają, że na świeżym powietrzu jest przyjemniej, i wtedy biorą ze sobą wszystkie potrzebne rzeczy i robią sobie obiad gdzieś nad wodą.

– Rozumiem – powiedział Pafnucy. – Takie jedzenie nad wodą nazywa się piknik.

– Właśnie – powiedział Pucek. – Samo jedzenie nikomu by nie szkodziło, a śmieci już umiecie sprzątać, ale oni zawsze przyjeżdżają samochodami i korzystają z wody, żeby te swoje samochody umyć. Myją je szamponem.

– Czym? – zainteresował się znów Pafnucy.

– Szampon to takie specjalne coś do mycia. Różnych rzeczy. Czasem myją w tym nawet psa i nie wyobrażasz sobie, ile trzeba wysiłku, żeby przestać tym cuchnąć. Każdy pies musi potem wytarzać się w czymś normalnym, na przykład w oborze…

– A ludzie go wtedy łapią i myją drugi raz – wtrącił z rozgoryczeniem Karuś.

– Czy samochody też się muszą potem wytarzać w oborze? – spytał z zaciekawieniem Pafnucy.

– Samochody nie – odparł Pucek. – One to jakoś wytrzymują. Poza tym, same z siebie cuchną nie do zniesienia, więc możliwe, że jest im wszystko jedno. Ale dla wody, dla trawy, dla ryb i w ogóle dla zwierząt to jest okropnie szkodliwe. Ludzie o tym wiedzą.

– To dlaczego robią to w lesie? – oburzył się Pafnucy.

– Bo nie mają gdzie – powiedział Pucek. – Tak twierdzą. Poza tym robią to z głupoty. I nielegalnie.

– To co to znaczy? – spytał Pafnucy.

– To znaczy, że im nie wolno – wyjaśnił Pucek. – Jest zakaz wylewania tych obrzydliwości do wody i gdyby leśniczy ich złapał, musieliby zapłacić straszną karę. Nie robili tego, jak leśniczy pilnował, prawda? Mieliście czystą wodę?

– Czystą – przyznał Pafnucy. – Zawsze do tej pory była czysta.

– No właśnie. Przez te kilka dni, kiedy byłem chory, nasłuchałem się mnóstwo i dlatego tyle wiem. Malutka odrobina tego świństwa, a do tego bardzo rzadko, to jeszcze nic, nie zaszkodzi nikomu, ale tak dużo i tak często to już jest coś, co może zniszczyć cały las. Poza tym usłyszałem jeszcze coś i spróbuję ci o tym powiedzieć, ale przypuszczam, że lepiej zrozumiałaby to Marianna.

– Dlaczego? – spytał Pafnucy.

– Bo to dotyczy wody – odparł Pucek. – Sam to rozumiem zaledwie piąte przez dziesiąte. Otóż woda oczyszcza się sama wtedy, kiedy przez coś przepływa.

Pafnucy zastanawiał się chwilę.

– Przepływa przez wielki kawał lasu i nic – powiedział. – Do Marianny dopływa brudna.

– Bo to nie tak – powiedział Pucek. – Ona musi przepływać nie na wierzchu, tylko tak bardziej pod spodem. Przez coś. Przez ziemię albo przez piasek, albo przez różne inne rzeczy. Rozumiesz, z jednej strony wchodzi w te rzeczy, a z drugiej wychodzi i jak wychodzi, już jest czystsza.

– Rozumiem – powiedział Pafnucy. – To znaczy, może niezupełnie rozumiem, ale rozumiem, jak to powiedzieć Mariannie. Ona będzie wiedziała. Czy radzisz nam zrobić coś, żeby woda przepływała pod spodem?

– Obawiam się, że to może być dla was za trudne – powiedział w zamyśleniu Pucek, pocierając sobie nos. – Ale przychodzi mi do głowy drugi sposób. Przedtem ludzie nie myli samochodów w lesie, bo się bali leśniczego i tej strasznej kary. Może trzeba wykombinować coś, żeby znów się bali.

– Leśniczego? – spytał Pafnucy.

– Leśniczego nie ma, więc czegoś innego. Powinno się może… Powinno się może…

– Coś im zrobić w samochód – podpowiedział Karuś. – O te swoje samochody boją się najbardziej. Wiem z całą pewnością.

– Może ich także ktoś przestraszyć – zaproponował Pafnucy. – Na przykład wilki.

– A ty nie? – zdziwił się Karuś. Pafnucy pokręcił głową.

– Ja chyba nie, bo o mnie każdy od razu wie, że jestem łagodny i nieszkodliwy.

– Ale jeden człowiek przed tobą uciekł – przypomniał Pucek. – Ludzie w ogóle są tępi nie do uwierzenia, zanim się zorientują, jaki jesteś, już poszaleją ze strachu. To chyba jedyne wyjście, spróbować ich przestraszyć. Oczywiście można im także popsuć samochód. Zaraz ci powiem, gdzie on ma miejsce dobre do psucia.

Opowiedział Pafnucemu, że samochód jeździ na kołach i te koła można przedziurawić. Przedziurawienie jest bardzo łatwe, wystarczy taki drut kolczasty, na jakim skaleczył sobie łapę, albo czyjeś ostre zęby, albo gwóźdź. Na przedziurawionych kołach żaden samochód nigdzie nie pojedzie.

Karuś popędził do wsi i po chwili wrócił, przynosząc w zębach wielki, trochę zakrzywiony gwóźdź. Położył go na trawie. Pafnucy przez ten czas zdążył się trochę zastanowić.

– Ale jeżeli taki samochód nie będzie mógł odjechać, ci ludzie zostaną tam już na zawsze – powiedział bardzo rozsądnie, oglądając gwóźdź. – Wcale tego nie chcemy. Wolimy, żeby w ogóle nie przyjeżdżali.

– Jeżeli ciągle będzie ich tam spotykało coś złego, przestaną przyjeżdżać – zapewnił Pucek.

– Można im także zrobić krzywdę z wierzchu – powiedział Karuś. – Byłem świadkiem, jak się strasznie awanturowali, bo jeden drugiemu taki samochód podrapał i pogniótł. Bardzo tego nie lubią. Moglibyście spróbować też im coś podrapać i pognieść.

Pafnucy zaczął się obawiać, że nie zdoła zapamiętać tych wszystkich informacji. Milczał przez chwilę i powtarzał sobie w myśli to, co usłyszał.

– Podrapać i pognieść – powiedział, bo to była ostatnia wiadomość. – Podrapać i pognieść. Jak podrapać? Tak?

Drapnął bardzo mocno łapą i wydrapał z łąki porządny pas trawy. Oba psy aż zaskomlały z zachwytu.

– Pierwszorzędnie! – zawołał Pucek i wybuchnął śmiechem. – Pafnucy, jedno takie twoje drapnięcie na każdym samochodzie i już ich macie z głowy!

– Mam nadzieję, że nie boisz się do nich podejść? – spytał Karuś.

– Nie, to oni jego się boją – powiedział Pucek, bardzo rozśmieszony.

Pafnucy ciągle wyobrażał sobie to drapanie i gniecenie. Klementyna, Matylda i Kikuś mogliby wskoczyć na taki samochód i trochę zatupać kopytkami. Klemens mógłby opuścić głowę i użyć swoich rogów. Ani jeleń jednakże, ani sarny nie podejdą do obcych ludzi za żadne skarby świata. Wilki też wolą być ostrożne. Może dziki? Jeżeli dzik kłapnie paszczęką, może nie tylko pognieść, ale nawet przedziurawić bardzo twarde rzeczy. Dziki wprawdzie też boją się ludzi, ale zapach jedzenia bardzo wzmaga ich odwagę, a ludzie przecież przywożą ze sobą piknik…

– Można także dziobać – powiedział Karuś. – Raz widziałem, jak jedna kura dziobnęła samochód, bo siedziało na nim coś jadalnego. Od razu zaczęli ją odpędzać z wielkim krzykiem. Przypominam wam, że znajduję się tu tylko chwilowo, na ogół mieszkam w miejscu, gdzie jest dużo samochodów. Dawno zauważyłem, że ludzie się o nie strasznie troszczą.

– Chyba teraz pójdę i wszystko wszystkim powtórzę – powiedział Pafnucy. – Naradzimy się razem. Możliwe, że jeszcze wrócę, żeby was o coś więcej zapytać, ale teraz lepiej nie, bo mogę zapomnieć. Dziękuję wam bardzo.

– Nie ma za co – powiedział Karuś. – Na wszelki wypadek będę się trzymał blisko lasu, żebyś mógł mnie łatwo znaleźć.

– Pomyślności, Pafnucy! – zawołał Pucek, kiedy Pafnucy już się zaczai oddalać.


*

Marianna wróciła od bobrów dopiero rano i Pafnucy czekał na nią, powtarzając sobie pod nosem wszystkie wiadomości, jakie powinien przekazać. Troszeczkę mu się pomieszały.

– Czekaj – powiedziała Marianna po dłuższej chwili słuchania. – Przestaję rozumieć cokolwiek. Dziki mają drapać wodę pod spodem? Co to znaczy?

– Mnie się wydawało, że to ptaki powinny przegryzać coś pod spodem – rzekł słuchający również borsuk. – Też, przyznaję, nie rozumiem. Jeszcze nie widziałem gryzącego ptaka.

Pafnucy zdenerwował się trochę, bo od początku tego się właśnie obawiał. Spróbował zacząć jeszcze raz.

– Owszem, wilki do przestraszenia nadają się nieźle – zgodziła się po następnej chwili Marianna. – Tylko dlaczego ma się to odbywać przez ziemię albo przez piasek?

– Nie, to nie tak – poprawił Pafnucy pośpiesznie i z zakłopotaniem. – To są dwie oddzielne rzeczy. Przestraszenie jest dla ludzi, a piasek dla wody.

– Po co wodzie piasek? – spytał do reszty skołowany borsuk, ale na szczęście w tym miejscu Marianna odgadła.

– Ach! – zawołała. – Oni pewnie mówili o oczyszczaniu wody! Jeżeli woda przesączy się przez dużą ilość ziemi i piasku, i kamyków, zrobi się czysta! Wszystkie świństwa zostaną w tym piasku. To masz na myśli?

– Tak – powiedział z ulgą Pafnucy. – To jest jedna sprawa.

– A drugą sprawą jest przestraszanie? – upewnił się borsuk. – Nie mam nic przeciwko temu, tylko co nam z tego przyjdzie?

Pafnucy znów chciał powiedzieć wszystko razem. O tym, że przestraszeni ludzie uciekną, nie myjąc samochodu, a potem wcale nie przyjdą, o tym, że powinno im się zrobić krzywdę w samochód, bo to ich zupełnie zniechęci, i o tym, jak ta krzywda ma wyglądać. Okazało się, że ciągle jest tego za dużo.

– Myślałam, że już skończyliśmy ze spodem – powiedziała Marianna. – Woda nie przepłynie po wierzchu, tylko pod spodem. Co to za nowy spód?

– Samochodu – powiedział Pafnucy. – Te cuchnące potwory nazywają się samochody. Pod spodem mają takie coś, dość miękkie do przegryzania, zapomniałem, jak to się nazywa. Takie nogi, co się kręcą.

Borsuk miał inne wątpliwości.

– A dlaczego dziki mają zjeść piknik? – zapytał. – I dlaczego muszą go jeść nad wodą? Nie mogą gdzie indziej? I czy to jest w ogóle jadalne?

Pafnucy usiadł i chwycił się za głowę.

– To takie strasznie trudne! – zawołał żałośnie. – Jak oni do mnie mówili, wydawało się łatwe. Nie pytajcie mnie razem, tylko oddzielnie, bardzo was proszę!

– Dobrze – powiedziała Marianna. – Skończmy ze spodem. Mają nogi pod spodem. Normalna sprawa. Co ma być z tymi nogami, obojętne, czy się kręcą, czy nie?

– Powinno się je poprzegryzać – powiedział szybko Pafnucy. – Ale mnie się wydaje…

– Żeby nie odjechali? – spytał podejrzliwie borsuk.

– No właśnie, na tych poprzegryzanych nogach nie odjadą w żaden sposób…

– Pafnucy, czyś oszalał? – krzyknęła ze zgrozą Marianna. – Mają tam zostać na zawsze?! I bez przerwy paskudzić naszą wodę?!

– Ależ nie! – zawołał zrozpaczony Pafnucy. – Przeciwnie! Ja właśnie mówiłem, że to zły sposób! I dlatego trzeba im zrobić krzywdę z wierzchu!

– No, wreszcie odczepił się od tego spodu – powiedziała z ulgą Marianna. – Krzywdę z wierzchu… Ale z krzywdą z wierzchu będą mogli odjechać?

– Oczywiście, że będą mogli i powinni nawet odjechać bardzo prędko!

Stopniowo, po kawałku, wszystkie informacje od Pucka i Karusia zostały przekazane. Wówczas Pafnucy nagle oprzytomniał i przestał się czuć wypchany niezrozumiałą wiedzą. Powtórzył rozmowę z psami bardzo porządnie i Marianna i borsuk pojęli wszystko.

– Nie możemy czekać, aż leśniczy wyzdrowieje i zacznie robić porządek, bo do tego czasu zatrują rzekę śmiertelnie – powiedziała stanowczo Marianna. – Musimy zastosować te wszystkie sposoby od razu. Zrobimy porządek sami, a leśniczy zajmie się tym później.

– Słusznie – pochwalił borsuk. – Do ludzi się nie zbliżę, to pewne, ale może przydałbym się do czegoś innego?

– Do kopania – powiedziała Marianna. – W razie gdybyśmy robili te warstwy do oczyszczania, ziemię, piasek i tak dalej, z pewnością trzeba będzie pokopać. Ale przez te rzeczy woda przesącza się bardzo powoli. Może warto zapytać bobry?

– A te inne krzywdy? – spytał Pafnucy.

– Pozwolicie, że się wtrącę – powiedział nagle z drzewa dzięcioł. – Słucham tu przez cały czas i chcę wam zwrócić uwagę, że najszybciej potrafią dziobać dzięcioły.

– Świetny pomysł! – ucieszyła się Marianna. – Wspomniałeś coś o jednej kurze, Pafnucy? Co to jest jedna kura w porównaniu z dwoma albo trzema dzięciołami!

– Siedmioma – poprawił dzięcioł. – Mieszka tu w pobliżu sześcioro moich krewnych. Myślę, że wszyscy się dadzą namówić.

– Nie wiem tylko, czy wytrzymacie – zatroskał się Pafnucy. – Oni mówili, że ci ludzie lecą i awanturują się ze strasznym krzykiem.

– O, krzyków i awantur znosić nie będziemy – odparł dzięcioł. – Ale zanim zaczną lecieć i krzyczeć, zdążymy zrobić dość dużo, bądź spokojny. Ludzie są beznadziejnie powolni.

– Możliwe, że dołączą się i dziki – powiedział borsuk. – Sądzę, że też wystarczy, jeśli każdy chapnie paszczą tylko jeden raz.

– Jeżeli ludzie będą uciekali w pośpiechu, zostawią wszystko – zauważyła Marianna. – Na pewno będzie w tym coś do jedzenia, chociażby ten piknik. Gwarantuję wam, że dzikom to się bardzo spodoba.

– W takim razie muszę chyba iść do nich? – westchnął Pafnucy i zaczął podnosić się z trawy.

– Nie, nie musisz – powiedział dzięcioł. – Ostatecznie, słucham was już dość długo i zdążyłem załatwić sprawę. Dziki już tu idą i prawdopodobnie przyleci także Remigiusz. Wszyscy zostali zawiadomieni.

– Jesteś genialny! – pochwaliła go Marianna. – Z tego zmartwienia zapomniałam, że Pafnucy nic nie jadł. Zanim przyjdą, akurat zdążymy załatwić śniadanie, a możliwe, że nawet obiad.

Remigiusz miał najdalej, więc przybiegł ostatni, kiedy już zgromadziły się sarny, dziki, wilki, kuny, wiewiórki, a także liczne ptaki. Na szczęście nie trzeba mu było wiele tłumaczyć, ponieważ trochę znał ludzi.

– Nie chcę was martwić, ale jak odchodziłem, przyjechały dwa samochody z całym stadem ludzi – powiedział i machnął ogonem w kierunku wilków. – Szczerze żałowałem, że nie mam was pod ręką. Były tam ludzkie dzieci i zdaje się, że wystarczyłoby tylko zawyć porządnie parę razy.

– Jeśli o to chodzi, możemy ich uszczęśliwić – powiedział zgryźliwie stary wilk. – Wyciem możemy służyć przez całe popołudnie, a także część nocy.

Wszystkie zwierzęta były przejęte, bo wszystkie piły wodę z rzeczki i zależało im bardzo, żeby ta woda była czysta. Dziki poczuły się ogromnie zainteresowane resztkami, które mogły pozostać po uciekających ludziach, i okazywały wyraźną ochotę do kłapania paszczęką. Dzięcioły omówiły sprawę między sobą i zgłosiły gotowość dziobania. Milczący i mrukliwy szczur wodny wymamrotał, że może spróbować czegokolwiek, co się nada do pogryzienia, nawet gdyby było zupełnie niejadalne. Uzgodniono, że wszyscy wyruszą w górę rzeczki wczesnym rankiem, żeby zdążyć na popołudnie.

Wieczorem przypłynęły dwa bobry.

– Odbyliśmy naradę – powiedziały do Marianny. – I mamy pewien pomysł. Niech ktoś dokładnie powie, jak tam jest, a potem pójdziemy i sprawdzimy osobiście.

Pafnucy nie odchodził nigdzie daleko i znajdował się w pobliżu, więc na pierwsze wołanie Marianny przybiegł z pośpiechem. Opisał bobrom bardzo porządnie rzeczkę, jeziorko przy łące i dalej znów rzeczkę, która niknęła w lesie.

– Dalej nie byłem, więc nie wiem – powiedział z żalem. – Bardzo was przepraszam, nie zdążyłem.

– Nic nie szkodzi – odparły bobry. – Wygląda na to, że nasz pomysł da się zrealizować. Otóż proponujemy, żeby zawrócić wodę i zabrać ją ludziom. Niech płynie tylko przez las.

Marianna zrozumiała to natychmiast, ale Pafnucy, który nie był wodnym zwierzęciem, gapił się na bobry ze zdumieniem.

– Jak zawrócić i zabrać? – spytał niepewnie.

– Zwyczajnie – odpowiedziały bobry uprzejmie. – Liczymy, oczywiście, na to, że inni nam pomogą, bo w końcu to nie będzie przecież nasze osiedle. Trzeba wykopać nowe koryto. Nie musi być wielkie, tylko trochę zagłębione, a resztę woda zrobi sama. Potem zagrodzić rzeczkę za korytem i już.

Pafnucy jeszcze niedokładnie rozumiał.

– Pafnucy, po prostu wykopie się kawałek miejsca na rzeczkę z tej strony, w lesie – wyjaśniła niecierpliwie Marianna. – Ominie się całkiem tamtą część, gdzie ona wychodzi z lasu. Woda popłynie i połączy się z dalszym ciągiem rzeczki bliżej nas i nikt już do niej nie dojedzie żadnym samochodem ani piknikiem. Bobry wymyśliły doskonale!

– Ale robota będzie potężna – ostrzegł borsuk, który już w ogóle się nie oddalał, żeby przypadkiem nie stracić jakiejś informacji. – Zanim zaczniemy robić te wysiłki, sprawdźmy, czy nie wystarczy metoda straszenia i krzywdzenia. Bo może się obejdzie.

– Słuszna uwaga – powiedziały bobry. – W każdym razie pójdziemy tam i obejrzymy teren, tak na wszelki wypadek. Żeby w razie potrzeby wszystko było wiadome.

– Uważajcie bardzo na wodę, bo rano znów może płynąć trucizna – powiedziała Marianna.

– I tak wydaje nam się, że woda tu u ciebie jest odrobinę gorsza niż u nas – odparły bobry. – W żadnym wypadku nie zamierzamy czekać, aż to okropieństwo zniszczy nam życie. Wyruszamy od razu. Do zobaczenia!

– Spotkamy się jutro na miejscu! – zawołała za nimi Marianna.


*

Zaledwie minęło południe, wszyscy spotkali się na skraju lasu, na brzegu tego drugiego jeziorka. Nikt oczywiście nie wychodził na łąkę, bo daleko widać było ludzi, którzy pojawili się koło swoich domów. Szosą od czasu do czasu przejeżdżały samochody.

Marianna była wściekła. Kichała, pluła i prychała na wszystkie strony, bo do wyprawy zachęciła ją możliwość przybycia tu wodą. Usiłowała przepłynąć jak najdalej i natknęła się na grube smugi wstrętnej ohydy, tak że musiała wytarzać się w gęstej, mokrej trawie, żeby pozbyć się z siebie obrzydliwego zapachu. Teraz zaś po każdym przejeździe samochodu zaczynała kichać na nowo, bo w powietrzu pojawiała się dławiąca, wstrętna woń.

– Co to za szczęście, że nasz las jest duży – powiedziała. – Gdyby do tej szosy było bliżej, w ogóle bym tego nie zniosła. Czy ktoś widział bobry?

– Tu ich nie ma – powiedziała sarenka Klementyna. – Przespacerowałam się trochę i nie widziałam ich nigdzie blisko.

– Są w lesie, nad tamtą drugą częścią rzeczki – oznajmił jelonek Kikuś. – Byłem tam przed chwilą i widziałem, że oglądają brzegi.

– Ciekawe, jak długo będziemy czekać! – westchnął Euzebiusz, największy i najstarszy dzik.

– Spieszy ci się do nich? – zdziwiła się Marianna. – Ja bym wolała, żebyśmy się wcale nie doczekali.

– W gruncie rzeczy ja bym też wolał – odparł Euzebiusz.

– Ale ciekaw jestem trochę tego piknika.

– Nie ma jeszcze wilków – zawiadomił z drzewa dzięcioł.

– Sroka po nie poleciała. Mówiły, że przyjdą trochę później, bo się muszą wyspać. One przeważnie śpią w dzień.

– Uwaga! – zawołał ostrzegawczo Remigiusz. – Są! Jeden jadący szosą samochód bardzo zwolnił, zjechał na łąkę i podjechał do samego jeziorka. Zatrzymał się blisko brzegu i zaczęli wychodzić z niego ludzie, dwie osoby większe i dwie mniejsze. Wszystkie zwierzęta, nie wiadomo jakim sposobem, od razu wiedziały, że te mniejsze są ludzkimi dziećmi.

Klementyna niespokojnie wezwała do siebie swoją córeczkę, Perełkę, i kazała jej odsunąć się w głąb lasu. Euzebiusz uczynił krok ku łące.

– Zaczynamy? – spytał z ożywieniem.

– Jeżeli chcesz, żeby coś po sobie zostawili, radziłbym ci poczekać – odparł Remigiusz. – Popatrzmy, co będą robić.

Ludzie zaczęli od razu wyciągać z samochodu różne rzeczy. Jedna osoba rozstawiła jakąś dziwną konstrukcję. Zwierzęta nie wiedziały, że jest to turystyczny stolik, i przyglądały się ze zdumieniem i zaciekawieniem.

– Będą jedli – zawiadomił Remigiusz z uciechą. – Nie zaczynają palić ognia, więc wszystko mają gotowe. Jeżeli wyjmują takie coś, zawsze im to służy do jedzenia.

Osoba wyciągnęła także i rozstawiła turystyczne krzesła, a potem wielką torbę, z której zaczęła wydobywać paczki i pudełka. Remigiusz o wszystkim kolejno informował, widywał bowiem takich ludzi na wycieczce mnóstwo razy.

– Jeżeli będą tylko jedli, proponuję, żeby im dać spokój – powiedział. – Paskudztwa z tego nie będzie, najwyżej trochę śmieci. Wypłaszamy wyłącznie takich, którzy spróbują myć to swoje pudło.

– Eeeeee… – powiedział Euzebiusz z wyraźnym rozczarowaniem.

Ludzie nadal kręcili się wokół samochodu i ciągle z niego coś wywlekali. Niektóre rzeczy rzucali na trawę, inne układali na stoliku. Wszystkie zwierzęta patrzyły na to z ogromnym zainteresowaniem, nawet Marianna przestała kichać.

Największy człowiek wyciągnął wreszcie wiaderko, podszedł do jeziorka, nabrał wody i wylał ją na dach samochodu. Remigiusz zerwał się na równe nogi.

– Zaczyna się! – krzyknął zduszonym głosem. – Uwaga! Do roboty! Dzięcioły pierwsze!

Siedem dzięciołów poderwało się równocześnie, furknęło i wszystkie opadły na dach samochodu. Ludzie nagle znieruchomieli i patrzyli na to w osłupieniu. Największy człowiek trzymał w ręku pełne wiaderko, bo właśnie znów nabrał wody. Dzięcioły przystąpiły do pracy.

Dzięcioły mają bardzo twarde i silne dzioby. Kują nimi drewno tak szybko, że brzmi to jak terkotanie. Wszystkie razem zaczęły kuć dach samochodu, chociaż było im bardzo niewygodnie, bo nie miały się czego trzymać. Uderzenia były przez to nieco słabsze, ale w zupełności wystarczyły, żeby poprzebijać cienką blachę. Okropny, brzęczący, metaliczny terkot brzmiał przez chwilę nad łąką, aż echo odbiło go w lesie.

Człowiek z wiaderkiem krzyknął strasznie, rzucił naczynie i runął w kierunku swego samochodu. Dzięcioły spodziewały się tego. W mgnieniu oka poderwały się i furknęły do lasu.

– No proszę! – powiedział dumnie Remigiusz. – Nie mówiłem?

– To nie ty mówiłeś, to Karuś – zwrócił mu delikatnie uwagę Pafnucy.

– Rzeczywiście – powiedziała równocześnie Marianna z wielkim zadowoleniem. – Tę rzecz z wodą już zgubili.

– Ale wrzeszczą okropnie – stwierdziła z niesmakiem Klementyna i odsunęła się odrobinę za drzewa.

Ludzie na łące miotali się jak szaleńcy. Dzieci popędziły kawałek za dzięciołami, ale zostały od razu zawrócone. Wszyscy biegali wokół samochodu, macali dach, wspinali się na palce i usiłowali go obejrzeć. O żadnym myciu oczywiście nie mogło już być mowy, bo przez dziurki woda wlałaby się im do środka.

– Ejże, to świetny pomysł! – powiedział borsuk, zdumiony sukcesem.

– Jeśli mają zwiewać, trzeba ich postraszyć – przypomniał Remigiusz. – Pafnucy, no…!

– A my? – spytał niecierpliwie Euzebiusz.

– Wy za chwilę – zarządził Remigiusz. – Zobaczymy, co powiedzą na Pafnucego.

Pafnucego to wszystko trochę rozbawiło, bo ludzie zachowywali się bardzo śmiesznie. Sam był ciekaw, co powiedzą na niego. Niewiele myśląc, wybiegł z lasu i pojawił się na łące.

Nikt w tym całym zamieszaniu nie zauważył, że szczur wodny podpłynął, wylazł na brzeg i, kryjąc się w gęstej trawie, zaczął się zbliżać do samochodu. Po drodze znalazł coś, co zostało rzucone, i z dużym pośpiechem przystąpił do obgryzania tego. Nikt mu w tym nie przeszkadzał. Ludzie przestali wreszcie macać dach, rozejrzeli się i zaczęli podnosić porozrzucane przedmioty. Szczur wodny znikł błyskawicznie. Jeden człowiek trafił na obgryziony przez niego przedmiot, podniósł go i znów strasznie krzyknął, ponieważ cały narożnik gumowego dywanika samochodowego pod nogi przestał istnieć i zostały z niego tylko nierówne strzępy.

Zgrupowani nad wodą ludzie oglądali dywanik i wcale nie widzieli Pafnucego. Pafnucy podszedł bliżej. Nie miał cierpliwości czekać, aż się wreszcie rozejrzą porządnie, i postanowił zwrócić na siebie ich uwagę. Podniósł się na tylne nogi i ryknął potężnie.

To, co nastąpiło potem, omal nie spłoszyło wszystkich zwierząt, ukrytych w lesie. Z wrzaskiem panicznego przerażenia ludzie runęli do samochodu, przewracając po drodze stolik i krzesła i gubiąc wszystko, co trzymali w rękach. Wepchnęli się do środka głowami do przodu, pozatrzaskiwali drzwi, samochód gwałtownie ruszył prosto do wody, zatrzymał się i równie gwałtownie ruszył do tyłu. Znów się zatrzymał, wykręcił i w wielkim pędzie wyjechał na szosę, podskakując gwałtownie na różnych nierównościach.

Dopiero kiedy znikł z oczu, zwierzęta przestały być skamieniałe. Pierwszy wyskoczył na łąkę Remigiusz.

– Pafnucy, wracaj! – zawołał, pękając ze śmiechu. – Co za świetne przedstawienie! Schowaj się, niech cię inni nie widzą!

Zaraz za nim wypadło z lasu całe stado dzików, które, przepychając się wzajemnie, w szalonym pośpiechu zaczęły próbować wszystkiego, co zostało po ludziach. Pafnucy, okropnie zaskoczony wrażeniem, jakie wywołał, opadł na cztery łapy i wycofał się z tego zamieszania. Marianna w lesie aż popiskiwała z zachwytu.

– Cóż to za świetny sposób! – wykrzykiwała. – Żadnego paskudzenia! Sam Pafnucy wystarczył! W życiu bym nie przypuszczała, że ci ludzie są tacy głupi!

– Niewygodnie – powiedział dzięcioł. – Nie ma o co zaczepić pazurów. Ale robota łatwa.

– Głupio trochę dziobać coś, w czym nie ma nic do jedzenia – rzekł jego krewniak.

– Za to jakie to użyteczne! – wykrzyknęła Marianna. – Proszę was, poświęćcie się! Nikt nie zrobi tego równie dobrze!

Akurat na tę chwilę nadeszły bobry i stanęły zdumione, bo wszyscy podskakiwali, wykrzykiwali i wybuchali śmiechem. Opowiedziano, im czym prędzej o tym, co działo się na łące, i bobry rozweseliły się również.

– Co do zmiany koryta rzeki, nie ma sprawy – powiedziały. – Sprawdziliśmy wszystko i można to zrobić w ciągu tygodnia. Pod warunkiem, że ktoś pomoże kopać. Ale skoro straszenie udaje się tak dobrze, nie musimy jeszcze zaczynać. Przygotujemy się tylko na wszelki wypadek.

Dziki wróciły z łąki zachwycone bezgranicznie.

– Nie wiem, które to było, ten piknik, ale chyba wszystko – powiedział Euzebiusz. – Trafiłem na same znakomite rzeczy, nigdy w życiu nie jadłem nic równie dobrego. Trochę mało, jak na całe nasze stado, i plątały się tam jakieś niepotrzebne dodatki, ale lepiej mało niż wcale. Doskonały pomysł! Remigiusz, mam nadzieję, że oni jeszcze przyjadą? Remigiusz na nowo wybuchnął śmiechem.

– Przypuszczam, że tak – powiedział. – Jeszcze jest wcześnie. Dawno się tak nie ubawiłem!

– W takim razie czekamy – zdecydowały dziki, oblizując się. – Stanowczo warto!

– Ja też poczekam – postanowiła Marianna. – Szczególnie, że potem będę mogła spokojnie wrócić wodą. Wczorajsze obrzydlistwo z pewnością już spłynęło.

Następny samochód przyjechał po godzinie. Wyszły z niego tylko dwie osoby i ku wielkiemu żalowi dzików, wcale nie wyjęły niczego do jedzenia, tylko od razu zabrały się do mycia. Dzięcioły wystartowały już po pierwszym chluśnięciu i nikt inny nie miał nic do roboty, ponieważ okropnie zdenerwowani ludzie zrezygnowali z mycia i odjechali natychmiast. Na szosie zatrzymali się, spotkali bowiem jakiś inny samochód i wszyscy widzieli z daleka, że ludzie z owych dwóch samochodów rozmawiali ze sobą. Tamci z tego drugiego wysiedli i obejrzeli podziobany dach, po czym zawrócili i odjechali razem w tę samą stronę.

– Coś mi się wydaje, że jedni drugich zniechęcili do tego miejsca – powiedział po zastanowieniu Remigiusz. – Szkoda, że odjechali. Byłoby lepiej, gdyby zostali i zniechęcali wszystkich.

Przed wieczorem przyjechały jeszcze dwa samochody razem. Ludzkich osób wyszło z nich sześć i, zdaniem dzików, zaczęły zachowywać się bardzo przyzwoicie. Wszystkie wyjmowane rzeczy układały na trawie bez żadnych stolików i najwyraźniej w świecie przygotowywały się do jedzenia. Pojawiła się jednak pewna drobna komplikacja. Mianowicie cztery osoby zajmowały się tym wyciąganiem i układaniem, a dwie od razu pomaszerowały po wodę.

– Uwaga! – zaczął ostrzegawczo Remigiusz, ale Euzebiusz przerwał mu od razu.

– Przepraszam cię bardzo, czy nie można by chwilę zaczekać? – spytał błagalnie. – Tak jak poprzednim razem. Mam wrażenie, że oni jeszcze wszystkiego nie wyjęli. Byłaby taka szkoda, gdyby z tym odjechali!

– Zastanów się, co mówisz! – skarciła go Marianna. – Będzie większa szkoda, jeżeli napuszczą trucizny do wody!

Remigiusz miał duże doświadczenie i załatwił sprawę ugodowo.

– Nic, nic, nie obawiaj się – rzekł uspokajająco. – Dopóki leją samą wodę, nic złego się nie dzieje. Niebezpieczeństwo pojawi się dopiero, jak zaczną robić pianę. Na razie niech wyjmują, możemy zaczekać. Tylko dzięcioły powinny być przygotowane do ataku.

– Dziękuję ci bardzo – powiedział Euzebiusz.

W wielkim napięciu i wśród nerwowego prychania Marianny przeczekali kilka chluśnięć. Tamte cztery osoby przestały wyjmować rzeczy i zaczęły krzątać się wokół tego, co już zostało wyjęte. Euzebiusz powęszył.

– Jaki cudowny zapach! – szepnął z zachwytem.

– Nie wiem, gdzie on widzi ten cudowny zapach – parsknęła Marianna. – Ja czuję samą obrzydliwość!

Jeden człowiek postawił wiaderko z wodą obok samochodu i sięgnął po coś do środka.

– Teraz! – krzyknął gwałtownie Remigiusz. – Dzięcioły, już!!!

Dzięcioły rozdzieliły się na dwie grupy i powietrze zafurkotało. Trzy spadły na jeden dach, cztery na drugi. Brzęczący terkot zagrzmiał ogłuszająco. Ludzie zbaranieli tak, że dzięcioły zdążyły wykonać bardzo porządną pracę, zanim spłoszył je pierwszy przeraźliwy krzyk. Ludzie rzucili się do samochodów i poprzewracali wiaderka. Znów zaczęło się macanie i oglądanie podziobanych dachów, znów jedna osoba podniosła jakiś przedmiot i wydała następny okrzyk, bo szczur wodny był bardzo pracowity. Ludzkie zamieszanie trwało, osoby naradzały się i z daleka widać było, że nikt nie wie, co zrobić.

– No i co to ma być? – zniecierpliwiła się Marianna. – Jeszcze nie zrezygnowali? Będą tu stali do jutra? Pafnucy, przestrasz ich!

Pafnucy posłusznie podniósł się i wymaszerował z lasu na łąkę. Za nim wysunęło się pilnie węszące stado dzików z Euzebiuszem na czele.

Ludzie odwrócili się nagle i zobaczyli ich. Wszyscy znieruchomieli kompletnie. Przestali się odzywać i tak stali naprzeciwko siebie, sześć ludzkich osób i jeden niedźwiedź, a do nich przysuwało się powoli duże stado dzików.

Pafnucy w gruncie rzeczy wcale nie miał w sobie skłonności do straszenia Wydawało mu się, że powinien może coś powiedzieć. Odchrząknął.

Wszystko nastąpiło natychmiast potem w jednym i tym samym momencie. W ludzkich uszach chrząknięcie Pafnucego zabrzmiało jak groźny ryk. Sześć osób rzuciło się w popłochu ku samochodom, po drodze jednak chwycili z trawy jakieś przedmioty.

– O nie! – zawołał na to Euzebiusz z wielkim oburzeniem. Najmłodszy i najbardziej lekkomyślny dzik nie wytrzymał.

W szalonym tempie runął na jeden z samochodów, dopadł go, kłapnął paszczą, kwiknął okropnie i natychmiast uciekł. Ludzie wrzasnęli. Z lasu dobiegło nagle głuche, ponure, przeciągłe wycie. Tego już było za wiele.

Remigiusz, piejąc z uciechy, chwytał się za brzuch i fikał koziołki, a ze śmiechu łzy płynęły mu z oczu.

– Wilki! – pokrzykiwał. – Cudo! W najlepszym momencie! Patrzcie, co oni robią! Nie mogę, pęknę chyba!

Ludzie na łące prawie dostali szału. O żadnym podnoszeniu niczego już nie myśleli, wepchnęli się do samochodów na oślep, samochody ruszyły, omal się nie zderzając ze sobą, uciekły z łąki, jeden przodem, a drugi tyłem. W ciągu minuty już ich nie było widać.

Dziki nie czekały nawet, aż im znikną z oczu, tylko od razu zajęły się tym, co leżało na trawie. Euzebiusz wrócił do lasu uszczęśliwiony bezgranicznie.

– Jest to absolutnie najpiękniejsza zabawa ze wszystkich możliwych – oznajmił. – Ja się stąd nie ruszę. Kto wpadł na ten cudowny pomysł? Będę mu wdzięczny do końca życia!

– Pafnucy – powiedziała, chichocząc, Marianna.

– Nic podobnego – zaprzeczył sprawiedliwie Pafnucy. – To Pucek. I Karuś.

– W takim razie kochamy Pucka i Karusia – powiedział Euzebiusz. – Pafnucy, ciebie też! Piknik, cóż to za znakomite jedzenie!

Wszyscy byli do tego stopnia rozbawieni, że prawie zaczęli pragnąć przyjazdu następnych samochodów. Zaczynało się jednak już zmierzchać i Remigiusz oznajmił, że na dalsze rozrywki nie ma szans.

– Nikt więcej nie przyjedzie – zawyrokował. – Ludzie nie potrafią nic robić w ciemnościach. Uzgodnijmy, co ma być jutro, bo jeden dzień straszenia to za mało. Jeszcze się nie przyzwyczaili, że tu jest niedobrze.

– My zostajemy – powiedziały dziki od razu. – Znamy ten teren i czujemy się tu doskonale. Nie musimy nigdzie odchodzić.

– Przyjdziemy trochę wcześniej niż dziś, bo widzę, że tu bywa bardzo śmiesznie – obiecał wilk. – Mam wrażenie, że niezbędny jest także Pafnucy i, oczywiście, dzięcioły.

– O, my będziemy od rana – powiedziały dzięcioły. – Znalazłyśmy tu kilka bardzo pociągających drzew i nie zostawimy ich własnemu losowi. Praca jest wprawdzie trochę nerwowa, ale rozumiemy, że konieczna.

Wszyscy postanowili trzymać się blisko, żeby obejrzeć następne przedstawienie. Do domu zdecydowały się wracać tylko bobry.

– Mamy co opowiadać, bo to było bardzo zabawne – oznajmiły. – W każdym razie pamiętajcie, że do przesuwania rzeczki jesteśmy gotowe w każdej chwili.

– Dziękujemy wam bardzo! – powiedziała Marianna. – Dziękuję wszystkim! Gdybym wiedziała, że wyjdzie z tego taka komedia, możliwe, że byłabym znacznie mniej zdenerwowana…


*

– Pafnucy, ja chyba przyjdę do lasu i pomieszkam z wami – powiedział Pucek po kilku dniach. – Aż mnie korci. Znów zrobiliście jakieś zamieszanie! Opowiedz mi, co tam było, a ja ci potem powiem, co mówią ludzie.

Łapa już mu się zagoiła i biegał zupełnie dobrze. Obaj z Karusiem czekali na skraju lasu, mając wielką nadzieję, że Pafnucy się pojawi, bo Karuś już za dwa dni wraca do domu. Pafnucy przyszedł podzielić się wrażeniami i opowiedzieć o wynikach straszenia.

Odpowiedział zatem Puckowi bardzo chętnie. Wszystko opowiedział porządnie i dokładnie, a oba psy z radości aż się tarzały po trawie.

– Nie wiemy, co by było, gdyby nas nie było – powiedział na końcu. – Ale teraz o żadnym paskudzeniu wody nawet mowy nie ma. Nikt nie umył przez ten czas ani jednego samochodu i Marianna zupełnie wróciła do równowagi. Żadne świństwo nie płynie. Ale…

– Zaraz – przerwał mu Pucek. – Muszę ci powiedzieć, co ludzie mówią. Nic kompletnie nie rozumieją i nie mogą pojąć, dlaczego ptaki dziobią samochody. Wygadują straszne brednie, że w tym lesie panuje wścieklizna, że rzucił się na nich wielki, dziki niedźwiedź, że z lasu wypadła wataha rozżartych wilków, że straszne stado dzików próbowało ich poszarpać na kawałki i że tajemnicza siła pożera wszystko, co się położy na trawie. Pafnucy, co to jest ta tajemnicza siła?

– Szczur wodny – powiedział Pafnucy. – Mało mówi, ale bardzo szybko gryzie i nie jest wybredny. Nie robi mu żadnej różnicy, co to jest to coś do pogryzienia.

– Świetnie wam wyszło – pochwalił Karuś. – I w dodatku ci ludzie nawet nie mogą się skarżyć. W ogóle nie mogą się przyznać, że chcieli umyć samochody, bo to jest zabronione.

– A czy zauważyliście, że tych amatorów mycia jest coraz mniej? – spytał Pucek.

– Owszem, zauważyliśmy – odparł Pafnucy. – Głównie dziki zwróciły na to uwagę. Z początku było ich dużo, a teraz przyjeżdża najwyżej jeden dziennie. I całe szczęście, bo…

– Zaraz – przerwał mu znów Pucek. – Mogę ci powiedzieć, dlaczego tak jest. Zawsze ich było najwięcej z tej okolicy, bo tacy zupełnie obcy ludzie tego miejsca nie znają. A ci z tej okolicy już wszyscy wiedzą, że czają się na nich straszne zwierzęta. Nikt miejscowy już nie przyjedzie, bo wszyscy się boją. Ale zdaje się, że byli jacyś, których nic złego nie spotkało. Usiedli, zjedli obiad i spokojnie odjechali. To prawda? Byli tacy?

– Oczywiście – odparł Pafnucy. – Nawet dwa razy. Wypędzaliśmy tylko tych, którzy chcieli myć samochody. Ci, którzy tylko jedli, mogli sobie siedzieć, chociaż dzikom było bardzo żal. Ale zostawili im trochę czegoś, więc się pocieszyły.

– Szkoda, że nie widziałem tego, co się tam działo – powiedział z żalem Pucek. – Ale biegać już mogę, może bym tam skoczył któregoś dnia?

Pafnucy westchnął.

– No właśnie nie wiem – rzekł niepewnie. – Muszę wam powiedzieć, że zwierzętom już się to trochę znudziło. Dzięcioły mówią, że obtłukują sobie dzioby, a wilki czują się zmęczone tym zrywaniem się codziennie. One w dzień wolą spać. Jeszcze tylko dziki czatują, bo im się to podobało najbardziej. Będziemy chyba musieli poprosić bobry, żeby załatwiły sprawę z rzeczką.

– Jaką sprawę z rzeczką? – spytał Pucek.

– Trzeba ją namówić, żeby popłynęła inaczej – wyjaśnił Pafnucy. – Żeby ominęła ludzi i popłynęła tylko przez las. Bobry to potrafią.

– Bardzo dobry pomysł – pochwalił Karuś. – W ten sposób odczepicie się od ludzi. My to co innego, jesteśmy przyzwyczajeni, ale dla was takie częste kontakty z ludźmi wcale nie są dobre. Nie wiadomo, co im może wpaść do głowy.

– Niech tylko leśniczy wyzdrowieje, od razu skończą się wszystkie kłopoty – powiedział pocieszająco Pucek. – Za dwa tygodnie będzie chodził po lesie.

– On już chodzi, ale tylko blisko domu – powiedział Pafnucy i oblizał się. – Jedną nogę ma trochę inną niż drugą, ale my wiemy, że choroba z tej nogi już mu wyszła.

Wszystkie zwierzęta bardzo interesowały się leśniczym, który przed kilkoma tygodniami złamał nogę, i były ciekawe, jak się czuje. Ciągle ktoś chodził do niego z wizytą, odwiedzała go nawet Klementyna z Perełką, wiadomo było bowiem, że leśniczy jest niezwykle porządnym człowiekiem i można się go wcale nie bać. Najczęściej jednak bywał u niego Pafnucy.

Leśniczy doskonale wiedział, że to właśnie Pafnucy uratował mu życie, grzejąc go ciepłym, niedźwiedzim futrem. Był mu niezmiernie wdzięczny i specjalnie się starał przy każdej wizycie częstować go czymś nadzwyczajnie dobrym. Na samo wspomnienie pierniczków, które piekła żona leśniczego, Pafnucy w ogóle nie mógł przestać się oblizywać. Wstępował do leśniczówki prawie codziennie, leśniczy zaś, który na złamanej nodze miał gips, wychodził do ogrodu i spotykał się z nim przy furtce ogrodzenia. Wszyscy czekali, żeby wreszcie obie nogi miał jednakowe i swobodnie chodził po lesie, bo był najlepszym w świecie opiekunem zwierząt.

– Dwa tygodnie – powtórzył Pucek. – Przez dwa tygodnie jakoś wytrzymacie. W ostateczności możecie ich straszyć co drugi dzień.

– Ja bym radził załatwić sprawę z rzeczką – powiedział Karuś stanowczo.

– Pewnie masz rację – zgodził się Pafnucy. – Ale i tak jest lepiej niż było, a dziki kazały wam powiedzieć, że kochają was nad życie. Bo z tym straszeniem to był przecież wasz pomysł.

Pożegnał się z Karusiem i wrócił do lasu, żeby wszystko opowiedzieć Mariannie.


*

Bobry w gruncie rzeczy bardzo lubiły roboty ziemno-wodne. Kiedy Marianna przypłynęła, żeby im powiedzieć o konieczności przesuwania rzeczki, od razu zostawiły swoje osiedle pod strażą zaledwie sześciu, a cała reszta wielką gromadą wyruszyła w drogę.

W kopaniu nowego koryta rzeczki wzięli udział wszyscy. Wilki kopały głównie w nocy, a dziki bardzo wcześnie o poranku i późnym wieczorem. Przez resztę dnia upierały się pilnować łączki i samochodów.

Minął tydzień i oto pewnego dnia zdumieni ludzie na miejscu małego jeziorka na łączce ujrzeli rozległy, błotnisty dół. Cała woda zniknęła. Weszli kawałek do lasu, żeby zobaczyć, co się stało z rzeczką, i okazało się, że rzeczka płynie sobie wesoło tak samo, jak płynęła, tylko trochę zmieniła trasę. Omija skraj lasu i łąkę i cała mieści się w głębi puszczy. Nikt nie wiedział, jak to się stało, i nikt nie mógł tego zrozumieć.

I dopiero leśniczy, kiedy po następnym tygodniu zaczął swobodnie chodzić, odgadł prawdę. Obejrzał teren i od razu wiedział, że całą sprawę załatwiły bobry. Zlitował się trochę nad ludźmi i zmienił nieco bobrzą tamę, tak, żeby malutki kawałeczek rzeczki płynął ku łączce. Ten malutki kawałeczek po pewnym czasie wypełnił błotnisty dół i znów pojawiło się prześliczne jeziorko, nad którym można było posiedzieć i zrobić sobie piknik. Leśniczy ustawił także wielką tablicę z napisem, że mycie samochodów w tym miejscu jest surowo wzbronione, ale na wszelki wypadek zrobił jeszcze tak, żeby woda z jeziorka nie wracała prosto do leśnej rzeczki, tylko przesączała się przez kawałek ziemi i piasku. Znał ludzi bardzo dobrze i wiedział, czego się po nich można spodziewać. Oczywiście, dowiedział się także o niezwykłych wydarzeniach i dziwnych rzeczach, jakie w czasie jego nieobecności działy się na łące, i chociaż nie znał poglądów Marianny, to jednak domyślił się, że zwierzęta po prostu ratowały swój dom.

– Co za szczęście, że nam się udało – powiedziała w kilka dni później Marianna, wyciągnięta na przybrzeżnej trawie obok Pafnucego. – Gdybyśmy czekali do powrotu leśniczego, musiałabym się chyba wyprowadzić. Ludzie są naprawdę okropni.

– A jednak – powiedział Pafnucy, kończąc jeść ryby – gdyby nie to paskudzenie, byłoby mi bardzo przykro ich straszyć. Wolałbym się z nimi zaprzyjaźnić.

– Na to nie licz – ostrzegł borsuk. – Podobno jeden człowiek na sto tysięcy nadaje się do zaprzyjaźnienia. Reszta jest do niczego.

– Przy okazji odnieśliśmy dodatkową korzyść – zawiadomił z drzewa dzięcioł. – Bobry wcale nie posprzątały po pracy. Specjalnie zostawiły cały bałagan i tyle tam teraz leży pogryzionego i pościnanego drewna, że wejście do lasu zrobiło się prawie zagrodzone. Leśniczy tego nie usunie, bo sam widziałem, jak oglądał ten drewniany śmietnik i chichotał.

– I bardzo dobrze – powiedziała Marianna. – Wcale nie chcę, żeby nam się plątali po lesie, bo zupełnie nie wiadomo, co im jeszcze może wpaść do głowy.

– Nikt nie chce – powiedział borsuk.

I rzeczywiście, zadowoleni byli wszyscy, z wyjątkiem dzików. Jedne jedyne dziki czuły odrobinę rozczarowania, bo w żaden sposób nie mogły zapomnieć, jaki cudowny smak miał pozostawiony przez ludzi piknik…

Загрузка...