2. WIELKIE SPRZĄTANIE

Pewnego pięknego dnia, wczesną wiosną, niedźwiedź Pafnucy obudził się ze swego zimowego snu. Nie była to jeszcze dla niego właściwa pora. Pozostawiony w spokoju, spałby zapewne dłużej, dwa tygodnie albo nawet dwa i pół, ale nie pozwolił na to zupełnie nieznośny hałas. Na drzewie, pod którym miał swoją jamę, siedziała sroka ze swoim mężem, razem to były dwie sroki i obie darły się przeraźliwie.

– Pafnucy, obudź się! – krzyczały chórem. – Pafnucy, wstawaj! Pafnucy, już jest wiosna, lato, jesień! Pafnucy, otwórz oczy! Pafnucy, obudź się, obudź się, obudź się! Wstawaj, wstawaj, wstawaj!

Pafnucy musiałby być kompletnie głuchy, żeby wytrzymać te okropne wrzaski. Nie był głuchy, obudził się zatem, przetarł oczy i, pomrukując z niezadowoleniem, usiadł na swoim legowisku. Przez chwilę otrząsał z siebie suche liście, którymi był przykryty, po czym spojrzał w górę i zobaczył podskakujące na gałęzi sroki.

– Dzień dobry – powiedział grzecznie i ziewnął. – Czy mogę wiedzieć, dlaczego mnie budzicie? Czy to nie jest za wcześnie?

– Marianna kazała! – wrzasnęła sroka. – Powiedziała, że dłużej nie wytrzyma! Kazała cię natychmiast obudzić, ma bardzo ważny interes do ciebie! Idź do niej zaraz, nałowiła mnóstwo ryb i czeka, czeka, czeka!

Na wieść o rybach Pafnucy ożywił się od razu. Przez całą zimę nic nie jadł, wychudł ogromnie i czuł się straszliwie głodny. Jego przyjaciółka, wydra Marianna, bez wątpienia rozumiała to doskonale. Miała interes, ale zaczęła od zaproszenia na obiad. Ryby! To było coś, co wydawało się niezbędne właśnie na początku wiosny.

– Dziękuję bardzo – powiedział. – Możecie lecieć do niej i powiedzieć, że zaraz przyjdę.

Wygramolił się z dołu, przeciągnął, ziewnął jeszcze trzy razy i pomaszerował do Marianny.

Wydra Marianna mieszkała nad jeziorkiem, niezbyt dużym, ale pełnym ryb. Wiedziała, że sroki obudzą Pafnucego, i przygotowała się na jego przyjęcie. Kiedy z sapaniem pojawił się wśród krzaków, fiknęła z radości i plusnęła do wody, wyławiając z niej jeszcze jedną, ostatnią rybę.

Pafnucemu na widok wspaniałego stosu tłustych, srebrzystych ryb aż zaświeciły się oczy. Ledwo zdążył zawołać: „Jak się masz, Marianno!” i już pierwszy wiosenny posiłek zaczął znikać w jego wnętrzu.

– Ile w końcu można spać – powiedziała Marianna. – Musiałam cię obudzić, bo dzieją się jakieś takie rzeczy, których nie rozumiem i chciałabym, żebyś wszystko obejrzał i powiedział mi, co to znaczy. Możesz jeść, a ja ci przez ten czas wytłumaczę, o co chodzi.

Pafnucy miał pełne usta, więc tylko kiwnął głową, a Marianna opowiadała:

– To Kikuś, znasz go przecież, synek sarenki Klementyny, w zeszłym roku był dzieckiem, ale teraz już jest starszy, a Klementyna ma malutką córeczkę i dała jej na imię Perełka, a Kikuś oczywiście nie potrafi usiedzieć na miejscu i jest go pełno w całym lesie, no więc Kikusiowi przytrafiło się coś okropnego. Wyobraź sobie, zjadł świństwo.

Pafnucy właśnie jadł i nie było to żadne świństwo, tylko apetyczne, doskonałe ryby, poczuł więc gwałtowne współczucie dla Kikusia i na chwilę aż znieruchomiał. Marianna, pełna zgrozy i oburzenia, tupnęła przednimi łapkami.

– Z łakomstwa zjadł, ale, ostatecznie, trudno mu się dziwić, po zimowym sianie, kiedy pokazała się pierwsza trawa, miał prawo być trochę łakomy. Myślał, że je tylko trawę, ale okazało się, że w tej trawie była straszna rzecz. Pokaleczyła mu całe usta i zęby i całe szczęście, że jej nie połknął, bo pewnie by umarł od tego, ale udało mu się wypluć i po pierwsze, nie wiemy, co to jest, a po drugie, nie wiemy, skąd się wzięło. Trzeba koniecznie, żeby ktoś się tym zajął, i uważam, że nikt nie uczyni tego lepiej niż ty!

Pafnucy poczuł się tak dumny i wzruszony, że o mało nie zakrztusił się kolejną rybą. Nie zjadł jeszcze wszystkich, więc nie mógł rozmawiać. Przyśpieszył tempo jedzenia.

Marianna przyjrzała mu się, trochę rozczarowana, bo myślała, że coś powie. Westchnęła i mówiła dalej:

– Było to w tamtej stronie lasu, gdzie jest ta rzecz, taka hałaśliwa i cuchnąca, blisko miejsca, gdzie znalazłeś ludzki skarb. Pamiętam, mówiłeś, że to się nazywa szosa.

– O ne ja ugyłem – sprostował Pafnucy z pełnymi ustami. – O howa.

Marianna już chciała prychnąć gniewnie, ale zastanowiła się i odgadła.

– Rozumiem. To nie ty mówiłeś, tylko sowa. Wszystko jedno. W każdym razie w tamtej stronie Kikuś trafił na to obrzydlistwo i będziesz musiał tam pójść, znaleźć to i powiedzieć mi, co to jest. Wszystkim powiedzieć, bo nikt nie wie. Co do jedzenia, możesz się nie martwić, ja wiem, że jesteś wygłodniały, i obiady masz zapewnione. Albo kolacje, co wolisz.

Pafnucy uporał się wreszcie z ostatnią rybą i przestał czuć nieprzyjemną pustkę w żołądku.

– Wolę kolacje – powiedział. – Skoro mam chodzić bardzo daleko, na obiad mógłbym nie zdążyć. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, zacznę od jutra, a dzisiaj spróbuję jeszcze znaleźć kilka drobiazgów na deser.

– Drobiazgi na deser rosną po tamtej stronie jeziora, blisko rzeczki – powiedziała Marianna. – Widziałam je, jak nurkowałam. Wspaniałe kłącza tataraku!

– Ach! – zawołał zachwycony Pafnucy i ruszył wzdłuż brzegu.


*

Po tamtej stronie lasu Pafnucy znalazł się zaraz po południu. Śniadanie zjadł u Marianny, wędrując zaś w kierunku szosy, pożywiał się wszystkim, co mu wpadło pod rękę, bo po zimowym śnie był naprawdę niezmiernie wygłodniały. Był już blisko szosy, kiedy dogonił go Kikuś.

– Witaj, Pafnucy! – zawołał. – Dzięcioł powiedział, że Marianna kazała, żebym tu przyszedł i pokazał ci, gdzie to było, ta wstrętna pułapka. Okropność! Do tej pory nie mogę spokojnie jeść trawy!

Pafnucy na widok Kikusia ucieszył się bardzo. Nie miał pojęcia, czego ma szukać i w którym miejscu, a teraz jego zadanie od razu stało się łatwiejsze. Ruszył za Kikusiem, a ponieważ był najedzony i zaczynał na nowo nabierać sił, pobiegł szybciej.

Przyszli na śliczną polankę, odgrodzoną od szosy krzakami i drzewkami tak, że samochodów wcale nie było widać. Dobiegał tylko nieprzyjemny hałas i czasami napływała obrzydliwa woń. Za każdym warkotem Kikuś wzdrygał się i podrywał do ucieczki.

– Tu! – pokazał Pafnucemu. – Widzisz, jaka piękna trawa? Tu rośnie najwcześniej, bo to dla niej doskonałe miejsce. Słońce świeci i roztapia śnieg i specjalnie przyszedłem, żeby zjeść coś świeżego. I proszę!

Pafnucy rozglądał się pilnie dookoła. Trawę widział, ale obrzydliwej rzeczy nie mógł dostrzec.

– Gdzie to jest, to wstrętne? – spytał Kikusia. Kikuś pokazał kopytkiem.

– Tam. W tej kępie. Ja się tego boję!

Odskoczył aż na skraj lasu i przyglądał się Pafnucemu, nerwowo przytupując.

Pafnucy obejrzał kępę trawy. Rzeczywiście, leżało w niej coś małego. Wygrzebał to łapą, przypatrzył się dokładnie i pomacał. Było twarde, ciemne i z jednej strony ostre, wyglądało jak kawałek drewna i rzeczywiście można to było przez pomyłkę zjeść. Wziął to ostrożnie do ust. Smak miało obrzydliwy, więc czym prędzej wypluł.

– Nie wiem, co to jest – powiedział. – I nie wiem, jak to zanieść Mariannie.

Kikuś zbliżył się do niego, wyciągnął szyję i nagle odskoczył w bok z okrzykiem przerażenia.

– Co się stało? – zaniepokoił się Pafnucy.

– Drugie takie samo! – zawołał Kikuś ze zgrozą. – Patrz! To rośnie z ziemi!

Nie wytrzymał i rzucił się do ucieczki.

– Czekaj, stój! – wrzasnął za nim Pafnucy. – To się nie rusza! Chwileczkę!

Kikuś zatrzymał się w pewnym oddaleniu i obejrzał za siebie.

– Jeśli już musisz uciekać, to niech będzie – zgodził się Pafnucy. – Ale gdybyś spotkał dzięcioła albo srokę, albo innego dużego ptaka, powiedz, żeby tu przyleciały, ja zaczekam. Tylko ptaki mogą to zanieść Mariannie.

Kikuś kiwnął głową i popędził w las.

Już po paru minutach przyleciał dzięcioł, a zaraz za nim dwie sroki. Pafnucy siedział na polance, zmartwiony i zakłopotany.

– Cześć, Pafnucy – powiedział dzięcioł. – O co chodzi? Ten postrzeleniec oderwał mnie od obiadu. Podobno trzeba coś nosić.

– Czy to świeci? – zainteresowała się sroka.

– Nie – powiedział Pafnucy. – Wcale nie świeci, ale chyba rzeczywiście rośnie. Było jedno, a teraz już widzę takie trzy. Więcej nie ma, sprawdziłem. Może urosną jutro.

– I co chcesz z tym zrobić? – spytał dzięcioł.

– Zanieść do Marianny – odparł Pafnucy. – A potem się zastanowimy. Mam nadzieję, że mi pomożecie, bo ja nie mam dzioba.

Wszystkie trzy ptaki skrzywiły się nieco, ale bardzo lubiły Pafnucego, więc spełniły jego życzenie. Chwyciły do dziobów obrzydliwe małe przedmioty i pofrunęły przez las.

Kiedy zasapany nieco i na nowo głodny Pafnucy wrócił nad jezioro, Marianna już na niego czekała ze świeżym zapasem ryb. Trzy wstrętne przedmioty leżały pod krzakiem.

– Rzeczywiście, ohyda – powiedziała. – Można się skaleczyć od samego oglądania. Nie wiesz, co to jest?

Pafnucy pokręcił głową.

– Sroki mówią, że to jest ludzkie – powiedziała Marianna. – Co ty na to?

Pafnucy nie mógł jej odpowiedzieć, bo oczywiście usta miał pełne ryb. Zastąpił go borsuk. Wylazł zza drzewa, zaspany i ziewający.

– Obudzili mnie – powiedział. – Wszystko wrzeszczy, Kikuś lata jak nakręcony, Klementyna i jej siostra, Matylda, pokłóciły się, która ma ładniejsze dziecko, akurat nad moją głową. Nie do wytrzymania. Ale wiosna będzie wczesna, więc, ostatecznie, mogę wstać. Widzę, że znów macie tu jakieś świństwo?

– No właśnie – powiedziała nerwowo Marianna. – Kikuś o mało się tym nie udławił. Popatrz i powiedz, co to jest.

Borsuk zbliżył się do przedmiotów, obejrzał je i ostrożnie obwąchał.

– Sroki mają rację – rzekł stanowczo. – Takie coś, to może być tylko ludzkie. Pafnucy ma jakieś znajomości z ludźmi, niech pójdzie do nich i niech się dowie.

– No proszę! – ucieszyła się Marianna. – Wiedziałam, że Pafnucy jest koniecznie potrzebny! Pafnucy, sam rozumiesz…?

Pafnucy rozumiał doskonale. Już wiedział, że wiosna zaczęła się dla niego pracowicie, ale nawet był z tego zadowolony. Miał wielką chęć odnowić znajomości z poprzedniego roku, ponieważ wcale nie przestał być ogromnie towarzyski. Zjadł już ryby, porządnie wytarł usta trawą, po czym zjadł także i trawę.

– Doskonale – powiedział. – Jutro rano pójdę na łąkę, ale muszę poprosić jakiegoś ptaka, żeby mi tam zaniósł chociaż jedno takie. Ja wiem, że to obrzydliwe, ale ptaki latają bardzo szybko i będą to trzymały w dziobie krótko, a ja musiałbym mieć to na języku długi czas i ciągle bym bał… to znaczy, bam był… był bym…

– Wiemy, co masz na myśli – przerwał borsuk. – Miałbyś obawy. Taki przestrach. Że co?

– Że to połknę – powiedział z ulgą Pafnucy. Z gałęzi sfrunęła nagle zięba.

– Mogę ci pomóc, Pafnucy – powiedziała. – Moje gniazdo jest gotowe, wcale się nie zniszczyło przez zimę, trochę je trzeba było odnowić i już to jest załatwione. Spróbuję, czy to podniosę…

Chwyciła do dzioba jeden obrzydliwy przedmiot, uniosła i wypuściła.

– W porządku, dam radę. Gdzie ci to zanieść? Pafnucy ucieszył się nadzwyczajnie.

– Do tego miejsca, gdzie wychodzi z lasu ścieżka dzików – powiedział czym prędzej. – Wiesz przecież, gdzie to jest?

– Dziwne byłoby, gdybym nie wiedziała – obraziła się zięba. – Mam przecież oczy w głowie!

– No właśnie. Więc na samym końcu ścieżki, już na łące, tylko tak trochę obok. Ale nie dziś, bardzo cię proszę. Jutro rano.

– Słusznie – pochwalił borsuk. – W nocy mógłby ktoś ukraść. Nie mam zaufania do ludzi.

– Najlepiej idźcie razem – poradziła Marianna. – Pafnucy wyruszy po śniadaniu, więc przyleć tu i chwilę na niego poczekaj. Przedtem zdążysz dać śniadanie twojej żonie, bo ona chyba już siedzi na jajkach?

– Owszem, właśnie zaczęła. Zatem jesteśmy umówieni. Do jutra, cześć!

Zięba odleciała, a Marianna z namysłem popatrzyła na Paf-nucego.

– Teraz kolacja, rano śniadanie! – westchnęła. – Widzę, że będę miała pełne ręce roboty…


*

Nie było jeszcze południa, kiedy Pafnucy znalazł się na łące. Zięba pokazała mu, gdzie położyła twardy przedmiocik i odfrunęła na najbliższą gałąź. Pafnucy odsapnął i rozejrzał się dookoła.

Krów w pobliżu nie było, pasły się bardzo daleko. Jeszcze dalej znajdowały się owce i Pafnucy nie miał wątpliwości, że w pobliżu owiec przebywa jego przyjaciel, pies Pucek. Nie mógł go jednakże dostrzec, obejrzał się zatem na ziębę.

– Czy mogłabyś polecieć tam i znaleźć Pucka? – poprosił. – I powiedzieć mu, że ja tu czekam na niego?

Zięba również była zaciekawiona małym, wstrętnym przedmiocikiem, kiwnęła główką i poleciała. Pafnucy usiadł i czekał spokojnie.

Pies Pucek leżał blisko owiec, na jedno oko spał, a drugim pilnował swojego stada. Kiedy nadleciała zięba, obudził się od razu.

– Pafnucy na ciebie czeka! – zawołała zięba, przelatując mu nad głową. – Siedzi na końcu dziczej ścieżki i ma coś, ma coś, ma coś! Coś, coś, coś!

Pucek zerwał się na równe nogi. Chciał zapytać, co to jest to coś, ale nie zdążył, bo zięba odfrunęła. Na wszelki wypadek szczeknął, obiegł dookoła owce i popędził w kierunku lasu.

– Jak się masz! – zawołał z daleka uradowany Pafnucy.

– Cześć, Pafnucy! – odkrzyknął Pucek. – Coś takiego, już wstałeś? Myślałem, że jeszcze śpisz! Jak ci się żyje?

– Doskonale – powiedział Pafnucy. – Zacząłem wiosnę od wspaniałego śniadania! Ale rzeczywiście obudzono mnie trochę wcześniej, bo zdarzyło się coś takiego, czego nikt nie rozumie, i specjalnie tu przyszedłem, bo może ty będziesz wiedział.

Opowiedział Puckowi o okropnym wypadku Kikusia i pokazał mały przedmiot. Pucek zaledwie rzucił okiem, nawet nie musiał wąchać.

– No wiesz! – powiedział ze zdumieniem. – Naprawdę tego nie znacie? To się poniewiera absolutnie wszędzie!

– A co to jest? – spytał zaciekawiony Pafnucy.

– Kapsel od piwa – odparł Pucek.

– Proszę…? – zdziwił się Pafnucy.

– Jak to? Nie wiesz, co to jest kapsel od piwa?!

– Nie – powiedział Pafnucy ze skruchą. – Nigdy w życiu o czymś takim nie słyszałem.

Pucek usiadł, podrapał się za uchem i rozpoczął objaśnienia. Musiał powiedzieć Pafnucemu, co to jest piwo, co to jest butelka i jak ta butelka jest zatkana kapslem. Spróbował także wytłumaczyć, jak ludzie zdejmują te kapsle, ale to już okazało się za trudne, sposobów bowiem było mnóstwo.

– W każdym razie wyrzucają je byle gdzie – powiedział. – Wcale nie zwracają na to uwagi. Nic ich nie obchodzi, że ktoś mógłby je zjeść albo wejść na nie, i nawet sami sobie robią tę głupotę. Wiesz, chodzą boso, włażą na to i kaleczą sobie nogi. Dużo tam tego macie?

– Więc one nie rosną w ziemi? – upewnił się Pafnucy.

– No coś ty? Ludzie to robią i ludzie wyrzucają.

– W takim razie znalazłem trzy. Ten jeden i jeszcze dwa takie same.

– Stare są. Zardzewiałe. Pewnie leżały przez całą zimę. Gdzie to było?

– Blisko jednego końca lasu, tam, gdzie ryczy i cuchnie to takie długie, nazywa się szosa.

– Szosa! – wykrzyknął Pucek. – No oczywiście, ludzie lubią sobie posiedzieć w lesie blisko szosy. Jedzą i piją, i zostawiają wszystkie śmieci. Dziwię się, że dopiero teraz znalazłeś coś takiego. Puszek nie było?

– Jakich puszek? – zainteresował się Pafnucy.

Pucek wyjaśnił, że ludzie miewają jedzenie w puszkach, twardych, metalowych naczyniach, znacznie większych od tego kapsla, otwierają je, wyjadają zawartość, a resztę również wyrzucają gdziekolwiek. Rzucają także torby, papiery i różne opakowania. Najgorsze są foliowe, nie rozpuszczają się i nie niszczą, mogą tak leżeć całe lata i w żadnym wypadku nie wolno próbować ich zjeść, bo są ogromnie szkodliwe.

– Ja to wszystko wiem dlatego, że już raz udławiła się krowa – powiedział. – Byłem przy tym. Na łąkę też rzucają, i w ogóle wszędzie, i nie mogę tego zrozumieć, bo nad tą udławioną krową strasznie rozpaczali i wzywali do niej weterynarza. A przecież sami ją udławili!

Pafnucy również nie mógł tego zrozumieć. Obaj z Puckiem siedzieli nad zardzewiałym kapslem od piwa i rozważali sprawę ludzkiej głupoty. Nawet nie zauważyli, że zięba pofrunęła do lasu.

– U nas do tej pory nie było ludzi – powiedział Pafnucy. – Tylko leśniczy, ale on nic nie rzuca.

– Ciesz się, że nie wiedzą o waszym jeziorku – powiedział Pucek. – I o tym, że są w nim ryby. Zaraz by przylecieli i wszystko zniszczyli.

– Nie powiesz im chyba? – zaniepokoił się Pafnucy.

– No pewnie, że nie. Połażą najwyżej blisko szosy i naśmiecą tam, gdzie jest jakieś ładne miejsce. Głowę daję, że znalazłeś te kapsle w jakimś ładnym miejscu!

– Tak – przyznał Pafnucy. – Na bardzo pięknej leśnej polanie. Jak wyglądają te foliowe rzeczy, które udławiły krowę?

– A, o tak – powiedział Pucek i pokazał mu podartą foliową torbę, którą wiosenny wiatr niósł po skraju lasu. Dopędził ją, chwycił w zęby i przyniósł Pafnucemu.

– I do tego jeszcze gubią różne naczynia i narzędzia, twarde to, nie da się ani pogryźć, ani rozmoczyć, no mówię ci, coś okropnego! Gorsze niż sidła i pułapki!

Pafnucy zmartwił się bardzo. Pucek miał złe przeczucia, ponieważ szosa przez las istniała od niedawna. Kiedyś jej nie było, nikt tędy nie jeździł, wszyscy musieli objeżdżać las dookoła. Szosa, na której są ludzie, może spowodować okropne straty.

Z najbliższego drzewa rozległy się nagle głośne okrzyki. Obaj się obejrzeli. Na gałęziach siedziało mnóstwo ptaków, zięba, obie sroki, dzięcioł i jeszcze wiele innych.

– Hej, Pafnucy! – zawołał dzięcioł. – Zięba mówi straszne rzeczy! Czy to prawda, że te wstrętne małe przedmioty niedługo zasypią cały las?

– I żelaza! – wrzasnęły sroki. – I puszki! I torrrby, torrrby, torrrby! I ludzie!

– Powiedziałam im wszystko! – zaświergotała przeraźliwie zięba. – Przestraszyli się! Cały las trzęsie się ze strachu!

– Cicho bądźcie! – zawołał dzięcioł. – Pafnucy, zapytaj go, czy jest na to jakaś rada! Może jeszcze uda nam się uratować! Zapytaj go!

Pafnucy o nic nie musiał pytać, ponieważ Pucek wszystko doskonale słyszał.

– Nie będę się darł, bo one mnie i tak zagłuszą – powiedział do Pafnucego. – Oczywiście, że jest rada. Po pierwsze, ten ptak przesadził, do takiego zaśmiecenia lasu potrzebne są wycieczki…

– Co to są wycieczki? – przerwał Pafnucy, a ptaki umilkły i też zaczęły słuchać.

– Wycieczki – powiedział Pucek – to są takie strasznie wielkie stada ludzi, które przyjeżdżają do lasu i pchają się wszędzie, depczą wszystko, wyrywają i łamią. Gorzej niż dziki i woły. Ryczą i wrzeszczą, i zostawiają po sobie tyle śmieci, że tego nawet nie można sobie wyobrazić. Wycieczki to jest nieszczęście.

Ptaki milczały, Pafnucy też, bo z przerażenia stracił głos.

– Ale nie muszą tu przyjeżdżać – ciągnął Pucek. – Wasz las się dla nich nie nadaje, całe szczęście. Wasz las jest dziki i trudno po nim chodzić, wycieczki wolą lasy równe i udeptane. Więc może do was nie przyjadą. A co do zaradzenia, to ja wiem, jak to się robi.

Pafnucy odetchnął z ulgą, ptaki cichutko zaświergotały.

– Powiedz nam, jak! – zażądał dzięcioł. – Borsuk kazał o to zapytać i dowiedzieć się porządnie! Mało wiemy o ludziach!

– Może mi nie wierzycie, ale są ludzie, którzy nie śmiecą wcale – mówił Pucek. – Mogą mieszkać w lesie przez całe lato i żadnego śladu po sobie nie zostawiają. To są porządni ludzie, jest ich mało, ale są. I oni robią tak, że wszystkie szkodliwe i obrzydliwe rzeczy albo palą w ogniu…

– No, no! – przerwał zaniepokojony dzięcioł. – Tylko nie ogień!

– Oni palą mały ogień – uspokoił go Pucek. – I bardzo uważają, żeby się nic więcej nie zapaliło. Więc palą w ogniu, a resztę, to wszystko co się nie pali, zakopują w ziemi. Tak głęboko, że to już nikomu nie zaszkodzi.

Pafnucy popatrzył na zardzewiały kapsel.

– Ogień to nie jest nasza sprawa – powiedział stanowczo. – Ogień robi się sam wtedy, kiedy jest wielka burza, leci z nieba i my się go bardzo boimy. Ale kopać w ziemi prawie każdy potrafi. Myślisz, że byłoby dobrze, gdyby się wszystkie takie ludzkie rzeczy zakopało głęboko do ziemi?

– Byłoby najlepiej – potwierdził Pucek. – Nic nie zostawiać na wierzchu, wszystko głęboko do ziemi, a ziemia już jakoś sobie da radę. Wiem, że to najlepszy sposób.

– Dziękuję ci bardzo – powiedział uroczyście Pafnucy. – Już rozumiem. Trzeba pilnować tych miejsc, gdzie pokazują się ludzie, i wszystko zakopywać do ziemi. Załatwię to.

– A najbardziej przy szosie! – zawołał Pucek i popędził przez łąkę, bo z daleka słychać było gwizdanie jego pana.

Dzięcioł chwycił do dzioba zardzewiały kapsel i razem zawrócili do lasu.


*

Zięba naplotkowała trochę przesadnie i zdążyła śmiertelnie przerazić wszystkie zwierzęta. Kiedy Pafnucy dotarł nad jeziorko, znajdowała się tam już Klementyna ze swoją siostrą i z dziećmi, borsuk z żoną, lis Remigiusz, który nadbiegł ze skraju lasu, dwa dziki i jedno młode wilczątko, wydelegowane przez rodzinę. Wszyscy z niepokojem czekali na dalsze wiadomości.

Pierwsze nadleciały sroki i, przekrzykując się wzajemnie, bardzo niewyraźnie powtórzyły to, co usłyszały od Pucka. Potem przyfrunął dzięcioł, upuścił pod krzakiem stary kapsel i powiedział wszystko nieco porządniej. Ostatni pojawił się Pafnucy i słowa Pucka zostały wreszcie przekazane z największą dokładnością.

– No tak – powiedział borsuk z irytacją. – Już widzę, na kogo spadnie cała robota! Najlepiej umieją kopać borsuki!

– Lisy też potrafią! – zawołała Marianna, zachęcająco spoglądając na Remigiusza.

– Wilki też – wyrwało się wilczątku, któremu przykazano nie odzywać się ani słowem i tylko słuchać.

– Ja także mogę pokopać – zaofiarował się Pafnucy – A dziki to co? Wszyscy wiemy, jak wspaniale ryją.

– Ale nie głęboko – zastrzegły się dziki.

– Nic nie szkodzi, pogłębić wasz dół może każdy – powiedziała pocieszająco Marianna. – Ja też umiem kopać, ale wolałabym pod wodą. Nie wiem tylko, jak to zrobić, żeby przypilnować ludzi. Nie możemy przecież wszyscy zamieszkać przy szosie i bez przerwy patrzeć, co oni robią!

– Sarny się nie nadają do kopania – wypomniał borsuk. – Więc powinny chociaż poczatować na te ludzkie śmieci!

– Och! – powiedziała przestraszona Klementyna.

– Ależ moja droga, możecie czatować z daleka! – zawołała Marianna. – Wcale się im nie musicie pokazywać. Wystarczy, jeśli czasem popatrzycie zza drzewa!

– Najlepiej załatwią to ptaki – zawyrokował dzięcioł. – Kopać z pewnością nie będziemy, za to z góry dużo widać. I możemy przenosić w dziobie jakieś rzeczy, tak jak to.

Chwycił do dzioba jeden kapsel i z pluskiem upuścił go do wody.

– No wiesz…! – oburzyła się Marianna. Chlupnęła do jeziorka i wyłowiła kapsel.

– Wszyscy będą czatować – powiedziała siedząca na gałęzi kuna. – Każdy po prostu będzie zwracał uwagę i w razie czego zawiadomi pierwszego ptaka, jakiego napotka. A doły powinniśmy mieć wykopane na wszelki wypadek.

Całe towarzystwo popatrzyło na nią, troszeczkę zaskoczone.

– Ona ma rację – przyznał niechętnie Remigiusz. – Widzę, że już stykała się z ludźmi. W paru miejscach przy szosie te doły na śmieci powinniśmy mieć gotowe, a w razie potrzeby wykopie się jeszcze. Ludzi nie można lekceważyć. Poświęcę się i osobiście wykopię jeden, niech ktoś idzie ze mną i zapamięta miejsce.

– A to? – zawołała Marianna, pokazując stare kapsle.

– To się zakopie od razu kawałek dalej – zadecydował borsuk. – No? Kto tam najmłodszy?

Wilczątko, któremu rodzina zabroniła się odzywać, nie powiedziało ani słowa, tylko natychmiast przystąpiło do roboty z takim zapałem, że po pięciu minutach w wykopanym dole można było schować tysiąc kapsli. Ptaki wrzuciły do środka te trzy spod krzaka, a wilczątko zaczęło je zasypywać. Okazało się jednak, że jest to jakiś inny rodzaj pracy, który mu się udaje nie najlepiej. Kopać było łatwiej niż zasypywać.

– To my – powiedziały dziki.

Zbliżyły się razem i, ryjąc potężnie, przesunęły do dziury całą wyrzuconą ziemię. Pafnucy im dopomógł i po krótkiej chwili po śmieciach nie zostało ani śladu.

– Rzeczywiście – przyznał borsuk. – Wygląda na to, że sposób jest naprawdę niezły. No dobrze, w takim razie idziemy oboje z żoną kopać te doły na wszelki wypadek. Remigiusz, ty gdzie zaczynasz? Ustawimy się kawałek dalej.

– Następny dół wykopią razem dziki i Pafnucy! – zarządziła radośnie Marianna. – A jeszcze następny wilki!

– Sądząc z tego, co nam tu zostało pokazane, wilki wykopią dwadzieścia dołów – mruknął złośliwie Remigiusz i ruszył w las, kierując się ku szosie.


*

Przez kilka następnych dni padał deszcz i w lesie panował spokój. Pafnucy do spółki z dzikami wykopał wielki, szeroki dół i całą resztę czasu poświęcił na jedzenie. Kiedy chmury odeszły i zaświeciło wesołe, wiosenne słońce, był już doskonale odżywionym, silnym, grubym i bardzo zadowolonym niedźwiedziem.

Siedział właśnie nad jeziorkiem razem z Marianną i pogryzał na poobiedni deser młode gałązki, kiedy z góry sfrunęła sroka.

– Siedzą! – wrzasnęła strasznym głosem.

Pafnucy wzdrygnął się tak, że upuścił swoją gałązkę. Marianna zerwała się z trawy i wpadła do wody.

– Czyś oszalała? – spytała z gniewem, wychylając głowę. – Co to ma znaczyć? Co siedzi?

– Ludzie! – skrzeknęła sroka. – Siedzą przy szosie! Kikuś ich widział z daleka! Mam zawiadomić cały las!

Odfrunęła w pośpiechu, zanim zdążyli zapytać ją o coś więcej. Marianna wyskoczyła z wody.

– Pędź tam natychmiast! – zawołała do Pafnucego. – Nie wiem, gdzie to jest, ale dowiesz się po drodze! Potem mi wszystko opowiesz! No, już, prędzej!

Pafnucy nie odezwał się ani słowem, tylko otrząsnął z siebie drobne wiórki i popędził.

Dogoniła go Klementyna, śmiertelnie zaniepokojona, razem ze swoją córeczką, Perełką. Klementyna nie miała najmniejszej ochoty zdążyć do tych siedzących ludzi pierwsza, zwolniła zatem i poszła razem z Pafnucym, wzywając do siebie skaczącą przed nimi Perełkę. Wkrótce spotkali sześć dzików, które dążyły ku szosie stadem. Nad ich głowami zaświergotała zięba.

– Za leszczynami! – zawołała. – Za polanką! Tam, gdzie ta szosa zakręca i jest kawałek wyrąbanego lasu. Tam siedzą!

Wszyscy doskonale wiedzieli, gdzie znajduje się kawałek wyrąbanego lasu. Byli już blisko, kiedy za nimi pojawił się Remigiusz, a przed sobą ujrzeli Kikusia.

– Co tam jest? – spytała nerwowo Klementyna. – Co się tam dzieje?

– Okropne! – odparł Kikuś. – Siedzą na pieńkach, jedzą i rzucają dookoła jakieś rzeczy. Dwa straszne potwory stoją obok, wyszli im z brzucha! Widziałem to na własne oczy!

– Czy jest tam blisko jakiś dół? – wysapał Pafnucy.

– Jest, jeden z tych, które wykopały wilki. Wilki też są, z drugiej strony. Sroka je zawołała, były blisko, ja tam nie idę!

– Nie wygłupiaj się! – skarcił go Remigiusz. – Wobec niebezpieczeństwa ludzi wszyscy musimy być zgodni. Chodź z nami, pokażesz nam najlepsze miejsce do podglądania.

Kiedy dotarli do wyrąbanego kawałka lasu, odezwał się do nich dzięcioł, który siedział na drzewie.

– Tu możecie wyjrzeć – powiedział. – Nie zobaczą was. Niech te dziki nie robią takiego hałasu.

Klementyna spojrzała tylko raz i natychmiast odskoczyła w głąb lasu, zabierając ze sobą Perełkę. Pafnucy i Remigiusz wyjrzeli zza krzaków.

Ludzie rzeczywiście siedzieli na pieńkach po ściętych drzewach. Jedli i pili, to było widać. Pafnucy próbował policzyć, ilu ich jest, ale rachunek ciągle mu się mylił. W końcu dopomógł w tym Remigiusz.

– Razem siedem sztuk – powiedział. – Wyleźli z tych tam… samochodów.

– Ach, jakie piękne! – skrzeknęła nad ich głowami sroka. – Świecące! Ja posprzątam to świecące, proszę was, ja!

– Wariatka – powiedział borsuk, który przyczłapał ostatni. – Zabierze to sobie do gniazda.

– A niech zabiera, ważne, żeby nie leżało w lesie – mruknął Remigiusz.

Mogli rozmawiać swobodnie, bo ludzie robili jakiś dziwny hałas, który wychodził nie tylko z nich, ale także z małej skrzyneczki, ustawionej na jednym pieńku. Pafnucy był tak przejęty, że nie odzywał się wcale. Pierwszy raz widział z bliska tylu ludzi. Sroka miała rację, rzucali czasem w trawę coś małego, co błyskało w słońcu.

Podnieśli się w końcu z pieńków, pozbierali swoje rzeczy, zabrali hałasującą skrzyneczkę i poszli do samochodów. Rów pomiędzy drogą a lasem był w tym miejscu płytki, łagodny, łatwy do przejścia i pewnie dlatego wybrali sobie polankę na zjedzenie obiadu.

Ledwie samochody ruszyły, cała poręba zaroiła się od zwierząt. Sroka jak szalona rzuciła się na błyskotki, chwyciła jedną, jej mąż chwycił drugą, odfrunęli oboje w największym pośpiechu. Dziki znalazły jakieś rzeczy jadalne, były to skórki od pomarańczy i bananów, dziki wcale o tym nie wiedziały, ale skórki smakowały im ogromnie. Remigiusz obwąchiwał coś twardego.

– To jest puszka! – zawołał. – Przyjrzyjcie się, będziecie wiedzieli! Coś owocowego w niej było, obrzydliwość!

– Do dołu! – zarządził borsuk surowo. – Wszystko niejadalne przenosić do dołu. Natychmiast!

Dzięcioł sfrunął z drzewa, chwycił dziobem małe, pogniecione, kartonowe pudełko i w trzy sekundy wrzucił je do wykopanego przez wilki dołu. Wilczęta, bawiąc się, łapały w zęby porozrzucane papiery i pędziły do dołu na wyścigi. Pafnucy, przystępując do sprzątania, znalazł jeszcze jedną małą, błyszczącą rzecz, taką samą, jak te, na które rzuciły się sroki, i obejrzał ją dokładnie. Wiedział doskonale, że Marianna będzie pytała, co to jest. Po krótkim namyśle odgadł, iż jest to taki sam kapsel, jak te pierwsze, już zakopane, tylko nowy, niezardzewiały i lśniący, Pokaleczyć się nim można było tak samo. Zostawił go srokom i wziął do pyska coś, co leżało obok. Były to dwa kawałki, miękkie, jednakowe, i musiał użyć trochę wysiłku, żeby zebrać je razem. Remigiusz znalazł się przy nim i obwąchał kawałki.

– Znam takie rzeczy – mruknął. – Oni to pchają na ręce.

– Obrzybływie chuchnie – powiedział niewyraźnie Pafnucy i popędził do dołu, żeby jak najszybciej usunąć z zębów samochodowe rękawiczki.

W ciągu dwóch minut nie było na porębie ani jednego śmietka, bo sroki zdążyły przylecieć i porwać pozostałe kapsle. Klementyna przeglądała kolejno wszystkie kępki trawy, dmuchając w nie dla sprawdzenia, czy nie zawierają w sobie czegoś szkodliwego.

I nagle jeden samochód wrócił.

Zwierzęta usłyszały go z daleka, dzięcioł frunął w górę, spojrzał na szosę i wydał ostrzegawczy okrzyk. W mgnieniu oka wszyscy znikli z poręby.

Z samochodu wysiadł człowiek, wszedł pomiędzy pieńki i zaczął czegoś szukać. Po chwili przyłączył się do niego drugi. Obaj chodzili po całej porębie, patrzyli w ziemię, zaglądali za krzaczki i rozgarniali trawę. Coś mówili.

– Co oni mówią? – zaciekawił się Pafnucy. – Czy ktoś to rozumie?

– Remigiusz rozumie – powiedziała z drzewa kuna. Remigiusz zachichotał.

– Owszem, rozumiem. Mogę wam przetłumaczyć. Szukają czegoś, co się nazywa „rękawiczki”, jeden z nich to zostawił. Nie mogą zrozumieć, gdzie się wszystko podziało, te śmieci, które porozrzucali, i te rękawiczki. Mówią, że nie było ich ledwie chwilę, od razu wrócili, i jakim cudem ktoś to zdążył ukraść. Mówią, że… zaraz.

Ludzie zatrzymali się nagle na środku poręby i niespokojnie rozejrzeli dookoła. Remigiusz znów zachichotał.

– Mówią, że to może leśniczy. Wleźli do lasu, naśmiecili, boją się teraz, że leśniczy ich widział. Posprzątał po nich, ale jak ich złapie, zostaną ukarani. O, proszę!

Dwaj ludzie zaniechali poszukiwań, pobiegli do samochodu i odjechali. Remigiusz chichotał cały czas.

– Wystraszyli się. Poświęcili te jakieś rękawiczki, bo wcale nie chcą spotkać leśniczego. Pafnucy, to ty je wrzuciłeś do dołu? Pierwszorzędny pomysł!

– Doskonale wyszło – powiedział zadowolony borsuk. – Na drugi raz nie przyjadą, a las jest czysty. Tak trzeba robić, Pafnucy, ten twój Pucek to bardzo mądry pies. Możemy wracać do domu.

Po powrocie nad jeziorko Pafnucy oczywiście wszystko opowiedział Mariannie. Marianna była zachwycona. Plusnęła do wody i wyłowiła trzy dodatkowe ryby.

– Zgaduję, że teraz najporządniej będą pilnowały tej szosy dziki i sroki – powiedziała. – Dziki są łakome, a sroki czato ją na świecidełka. Świetny pomysł! Czy zakopaliście dół?

– Oczywiście – odparł Pafnucy pomiędzy jedną ryty a drugą. – Dziki i ja. Nam to się udaje najlepiej…


*

Następny alarm podniosła wilga. Gwiżdżąc przeraźliwie, przeleciała przez cały las i już wszyscy wiedzieli, że obok szosy znów pojawili się ludzie. Tym razem wleźli na śliczną polankę, tę właśnie, na której Kikuś o mało nie zjadł starego kapsla.

Trzy dziki przybyły tam jako pierwsze, bo akurat pożywiały się niedaleko. Stanęły w krzakach i patrzyły, a nad ich głowami siedział dzięcioł. Potem wspólnymi siłami opowiedziały, co udało im się zobaczyć, bo nikt inny nie zdążył przed odjazdem ludzi.

– Nic nie jedli – powiedziały dziki z oburzeniem. – Chodzili, chodzili i chodzili w kółko, a jeden kawałek człowieka zostawił pod krzakiem coś takiego, że nawet się do tego zbliżyć nie można. Wielkie i wstrętne.

– Śmieci rzucali, owszem – powiedział dzięcioł. – Chodzili i stawali naprzeciwko siebie…

Zanim zdążył powiedzieć więcej, nadleciała zdyszana sroka, okrążyła polankę i porwała do dzioba zgniecione sreberko, w jakie pakuje się klisze fotograficzne.

– O, właśnie – powiedział dzięcioł. – To rzucili. I jeszcze inne.

Przefrunął kawałek, złapał puste opakowanie po papierosach i zaniósł je do dołu borsuka. Wrócił i oczyścił sobie dziób.

– Wyjątkowa obrzydliwość – oznajmił.

Obecni już byli prawie wszyscy, Pafnucy, borsuk, Klementyna, Kikuś i jedno wilczątko. Dziki uczyniły kilka kroków i z daleka pokazały to wielkie i wstrętne pod krzakiem.

Miały zupełną rację. Przedmiot był większy niż głowa Pafnucego i wydzielał z siebie woń wprost dławiącą. Nikt nie był w stanie nie tylko go dotknąć, ale nawet powąchać z bliska. Nikt też nie wiedział, czy jest to ciężkie, czy lekkie, i nikt nie widział sposobu przeniesienia tego do dołu.

– Każdy dzik mógłby to raz popchnąć z rozpędu – powiedziały dziki. – Na krótką chwilę można wstrzymać oddech. Ale trzeba wyjąć spod krzaka. Nie czujemy się na siłach.

– Po jednym razie popchniemy wszyscy – zadecydował borsuk. – Kikusiowi będzie najłatwiej, bo już ma małe rogi. Powinien może popchnąć dwa razy.

– No wiecie…! – krzyknął z wyrzutem Kikuś i odskoczył w las.

– Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, kto to wyjmie spod krzaka – zauważył krytycznie dzięcioł.

Pafnucy westchnął ciężko. Wiedział doskonale, że jest najsilniejszy i że wystarczy mu jedno machnięcie łapą, żeby nawet bardzo ciężka rzecz potoczyła się daleko. Uważał, że powinien załatwić tę okropną sprawę. Nie chciał wcale, bo wstrętna woń dławiła go z dużej odległości, ale miał szlachetny charakter i postanowił spełnić obowiązek.

– Dobrze – powiedział z determinacją. – Spróbuję. Odetchnął głęboko kilka razy, potem zatrzymał oddech i popędził do krzaka. Zwierzęta aż znieruchomiały, patrząc na niego z podziwem. Pafnucy zatrzymał się gwałtownie, przysiadł, wygarnął przedmiot spod gałązek i z całej siły popchnął łapami.

Przedmiot okazał się lekki. Pafnucy popchnął go tak, jakby ważył całe dziesiątki kilogramów, ohydna rzecz przefrunęła prawie przez całą polankę i walnęła w głowę jednego dzika. Dzik kwiknął przenikliwie, szarpnął głową i odrzucił obrzydliwość jeszcze dalej. W rezultacie kłopotliwy śmieć w jednej chwili pokonał pół drogi do dołu.

– Brawo! – zawołał dzięcioł z drzewa. – Wspaniale! Jeszcze drugie tyle i będzie koniec!

Dwa pozostałe dziki zdecydowały się spełnić obietnicę. Każdy z nich kolejno podbiegł i wykonał energiczne pchnięcie ryjem. Przedmiot wpadł w krzaki po drugiej stronie polanki, jeszcze bliżej dołu.

– No, Kikuś – powiedział borsuk. – Teraz ty. Nikt inny nie zdoła tego przepchnąć dalej, tobie może się udać.

– Ja nie chcę! – krzyknął Kikuś.

– Powinieneś – powiedziała stanowczo Klementyna. – Jestem twoją matką i zrobiłabym to za ciebie, ale nie mam rogów. Postaraj się wstrzymać oddech, tak jak Pafnucy.

Prawie płacząc ze wstrętu i obrzydzenia, Kikuś ustawił się przed krzakami. Chciał odetchnąć, ale owionęła go dławiąc woń. Kichnął, parsknął i zdenerwował się straszliwie. Pochylił głowę, z rozpaczą wziął przedmiot na swoje małe różki i gwałtownie rzucił przed siebie.

Przedmiot upadł zaledwie o kilka metrów od dołu, a Kikuś popędził w las i zaczął dyszeć.

– Potworne! – powiedział. – Co za koszmarny zapach! Ci ludzie są chyba nienormalni! Och, młode szyszki! Niech ja pój wącham młode szyszki!

Borsuk ruszył się z miejsca.

– No dobrze – powiedział mężnie. – Zrobię, co mogę.

Zatkał nos, rozpędził się i popchnął przedmiot całym sobą. Do dołu został tylko jeden metr. Borsuk prychnął i odsunął się na bok.

– Nie jest ciężkie – zauważył. – Gdyby nie cuchnęło tak nieznośnie, nie sprawiłoby kłopotu. Wstrętny smród, to jest główna wada tej rzeczy.

– Zapaskudziło całą polanę – powiedziała z rozgoryczeniem Klementyna, pocieszając Kikusia.

Wszyscy odpoczywali po nieprzyjemnym przeżyciu. Przedmiot leżał o metr od dołu. Na tę chwilę zdążył Remigiusz.

– O, Remigiusz! – ucieszył się Pafnucy. – Pchamy to i pchamy, ale nie wiemy, co to jest. Może ty zgadniesz?

Remigiusz powęszył delikatnie i z daleka, po czym szybko przebiegł na drugą stronę, żeby wiatr nie wiał ku niemu.

– Znam ten cudowny aromat – rzekł ironicznie. – Owiewa mnie niekiedy w okolicy ludzkich domów. Zdaje się, że wiem, co to jest. Pożywienie dla ludzkich maszyn.

– Co to znaczy? – zainteresował się borsuk.

– To znaczy, że w środku był gęsty napój. Widziałem kiedyś, jak ludzie wlewali ten napój maszynie… no, wiecie… nie wiem… Chyba do ust? Chociaż mam wrażenie, że te usta były z tyłu…

– Mówisz jakieś dziwne rzeczy – powiedział karcąco dzięcioł.

– On ma rację! – wrzasnęła nagle sroka. – Ja też widziałam! Wielki, straszny, ludzki potwór, cuchnie i ryczy, i pije tyłem! Tyłem! Dawali mu do tych tylnych ust!

– Ludzie są nieobliczalni – powiedział borsuk i wzruszył ramionami. – Niech sobie piją nawet bokiem, ale teraz trzeba skończyć pracę. Kto następny? Jeszcze mały kawałek.

Siedzące grzecznie w krzakach wilczątko nie wytrzymało, Woń była wstrętna, ale zabawa znakomita. Od początku miało ochotę popchnąć trochę tę rzecz, nawet kilkakrotnie, w różne strony. Teraz już była ostatnia okazja. Zacisnęło sobie nos, wy skoczyło z krzaków i łapami poturlało przedmiot do dołu.

Dół był bardzo głęboki, ale okazał się odrobinę za wąski, Przedmiot nie wpadł do środka, tylko utknął przy samym wierzchu. Klementyna zdenerwowała się wręcz szaleńczo, zostawiła Kikusia, podbiegła i z całej siły tupnęła kopytkiem.

– Brawo, Klementyna! – krzyknęli wszyscy równocześnie. – Wiwat!

Puszka po oleju silnikowym opadła na samo dno i nareszcie można ją było zasypać. Woń pozostała na polance, ale wszyscy wiedzieli, że zmyje ją pierwszy deszcz, więc nie przejmowali się zbytnio. W pośpiechu zawrócili do lasu, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.


*

– Chyba następnym razem pójdę z wami – powiedziała Marianna. – Okropne to wszystko, ale widzę, że robią się tani istne przedstawienia. Ciekawa jestem, jak to wygląda, i chciałabym zobaczyć na własne oczy.

– Będziesz miała okazję bardzo szybko – powiedział borsuk. – Pafnucy mówi, że ten pies, Pucek, mówi, że im bliżej lata, tym bardziej ludzie pchają się do lasu. Na razie jest wiosną więc dopiero zaczynają, będzie ich coraz więcej.

Pafnucy nie brał udziału w rozmowie, bo wygrzebywał sobie właśnie kłącza tataraku po drugiej stronie jeziorka.

– Niech te ptaki zawiadamiają od razu – zażądała Marianna. – Chciałam zdążyć.

Ptaki spełniły swoje zadanie bez zarzutu, zaraz następnego? dnia.

W dwie minuty po wejściu na polankę ludzi Marianna uzyskała o tym wiadomość.

– Gdzie Pafnucy? – wrzasnęła, wyskakując z wody.

– W połowie drogi! – zaświergotała zięba. – Pędzi do polanki i kazał ci powiedzieć, żebyś się pośpieszyła.

– Możesz iść ze mną – zaproponowała kuna, pochylając się ku niej z gałęzi. – Ja wiem, gdzie to jest. Będzie ci trudniej, ale zaczekam na ciebie.

Marianna była zręczna, szczupła i umiała przemykać się bardzo szybko pomiędzy krzakami i drzewami. Obie z kuną pomknęły tak, że przybiegły na polankę tuż za Pafnucym.

Na polance siedziały dwie ludzkie istoty. Robiły coś, czego nikt nie rozumiał. Obie sroki na gałęzi były w stanie szaleństwa.

– Popatrz, jak świeci! – szeptały do siebie. – Przepiękne! A to…! Spójrz! Jeszcze piękniejsze! Patrz, jak błyska! Chora będę, jeśli tego nie dostanę!

– Ona już jest chora – powiedziała półgłosem stojąca spokojnie Matylda, siostra Klementyny. – Umysłowo.

Pafnucy obejrzał się na lekko zdyszaną Mariannę.

– Zdążyłaś! – ucieszył się. – Przyglądaj się, znów robią coś dziwnego. A śmiecą dokoła jeszcze więcej niż tamci inni.

Dziki nadbiegły z łomotem i trzaskiem, ale uciszył je borsuk, którego spotkały po drodze. Zwolniły kroku i podeszły cichutko.

Jedna ludzka istota opuściła nagle polankę. Przedarła się przez krzewy i zniknęła w stronie szosy. Po chwili dobiegło stamtąd wołanie, którego nikt nie rozumiał. Drugi człowiek podniósł się i również odszedł z polanki.

Sroki nie czekały ani sekundy. Sfrunęły z drzewa, porwały do dziobów jakieś małe, błyszczące rzeczy i już ich nie było. Marianna zaczęła popychać łapkami Pafnucego.

– No! – popędziła niecierpliwie. – Prędko! Chcę zobaczyć to sprzątanie!

– Ale… – zaczął niepewnie Pafnucy, ale Marianna nie dopuściła go do głosu.

– Dół jest daleko, mówiłeś, że ten bliższy został zasypany! Mnóstwo wszystkiego tam leży, sroki już zaczęły, ja też chcę!

Popędzany Pafnucy podniósł się posłusznie i wyszedł na polankę. Obejrzał ogromną ilość porozrzucanych przedmiocików. Wszystkie oczywiście pachniały jakoś niemile, ale daleko im było do ostatniej, dławiąco wstrętnej puszki. Część rzeczy leżała na dużym kawale jakiejś szmaty i Pafnucy rozsądnie pomyślał, że wygodnie byłoby zapakować to i zabrać hurtem. Dzięcioł sfrunął z drzewa, pomógł mu złożyć razem wszystkie rogi płachty, Pafnucy wziął to w zęby i pobiegł do dołu. Marianna przemknęła po trawie, chwyciła do pyszczka coś małego i popędziła za Pafnucym. Dzięcioł, który nie lubił sroki, wypatrzyli rzecz, błyskającą podwójnie, złapał ją do dzioba i przefrunął nad głową Pafnucego. Borsuk i dziki ruszyły również. I nagle wszystkich zatrzymał straszny krzyk zięby:

– Wracają!!!

Pafnucy i Marianna na moment zastygli w bezruchu, a popopędzili ku dołowi z szaloną szybkością. Dzięcioł zdążył wcześniej, wrzucił do dołu przedmiot trzymany w dziobie i furknął z powrotem na polankę. Borsuk i dziki cofnęły się i wlazły na Remigiusza, który nadbiegł dopiero teraz. Umiał pędzić bardzo szybko, ale miał najdalej.

– Hej, co się tu dzieje?! – szepnął z uciechą. – Jakaś draka!

Ludzie na polance stali, jakby zupełnie zdrętwieli, i rozglądali się wokoło. Remigiusz przesunął się bliżej, żeby ich podsłuchiwać. Jeden człowiek nagle coś krzyknął.

– Co on mówi? – spytała szeptem Klementyna. – Co im się stało? Co oni robią?

Remigiusz zaczął chichotać. Ludzie na polance najpierw przebiegli ją w różne strony, a potem padli na kolana i zaczęli w pośpiechu łazić na czworakach, zaglądając pod krzaki i rozgarniając trawę. Zrobili się bezgranicznie zdenerwowani, co natychmiast wywęszyły zwierzęta. Remigiusz śmiał się coraz bardziej.

– Remigiusz, uspokój się! – szepnął gniewnie borsuk. – Mów, co to znaczy? Co oni mówią?

Remigiusz odsunął się głębiej w las, tarzał się po ziemi i popiskiwał z uciechy. Śmiał się tak strasznie, że łzy płynęły mu z oczu i nie był w stanie nic powiedzieć. Wrócili znad dołu Pafnucy z Marianną i na jego widok prawie się przestraszyli.

– Co mu się stało? – spytała Marianna. – Ugryzło go coś? -Nie mogę! -jęczał Remigiusz. – Pęknę ze śmiechu! Czegoś takiego jeszcze nie było!

– Pafnucy, trzepnij go w ucho! – zażądał zirytowany borsuk. – Niech się wreszcie uspokoi, nic nie rozumiem! Co z tymi ludźmi?

Pafnucy też nic nie rozumiał. Nie trzepnął Remigiusza, bo był na to zbyt łagodny, ale energicznie podniósł go z ziemi i posadził na mchu. Remigiusz otarł sobie łzy z oczu.

– Zupełnie zgłupieli – powiedział, jeszcze parskając śmiechem. – Mówią, że jakiś złodziej ich okradł. Zostawili rzecz w kompletnie pustym lesie i te rzeczy zniknęły w jednej chwili. Szukają ich i myślą, że może źle widzą. Nic nie mogą zrozumieć, zbaranieli całkowicie. Pafnucy, jesteś wielki!

Pafnucy zakłopotał się odrobinę. Ciężką płachtę z różnym przedmiotami wrzucił już do wielkiego, szerokiego dołu, który osobiście wykopywał razem z dzikami, i nie mógłby jej stamtąd wydostać. Zupełnie nie wiedział, co zrobić. Popatrzył bezradnie na Mariannę i na borsuka.

– Dobrze im tak! – powiedziała gniewnie Marianna. Niech się nauczą, żeby nic nie zostawiać!

– Oni nie zostawili! – kwiczał Remigiusz, trzymając się za brzuch. – Pęknę, słowo daję! Oni to zamierzali zabrać, naprawiali chyba coś, ludzie robią takie rzeczy! Zostawili tylko na chwilę! I z miejsca im wyparowało! Ulotniło się! Biedne, głupie ofiary!

– Może im trzeba to oddać? – powiedziała niespokojnie Klementyna, która miała dobre serce.

– Nie wiem jak – powiedział Pafnucy. – Wrzuciłem do środka.

Borsuk, niepewny i również zakłopotany, podrapał się po głowie.

– Nie wiem, co zrobić – oznajmił. – W końcu nie o to nam chodziło. Remigiusz, przestań, poradź coś!

Remigiusz uspokoił się wreszcie trochę. Przyznał, że owszem, powinno się ludziom zwrócić ich rzeczy. Nie uważał tak dlatego, że miał dobre serce, przeciwnie, nie lubił ludzi i chętnie im robił na przekór, ale w tym wypadku miał obawy, że wcale stąd nie pójdą. Bez swoich rzeczy nie zdołają naprawić tego, co naprawiali, i możliwe, że będą musieli zostać tu na zawsze, a przynajmniej na bardzo długo. Albo też wrócić jeszcze mnóstwo razy. Tego sobie nikt nie życzył i niepokój ogarnął wszystkie zwierzęta.

– Niech sobie to zabiorą sami – powiedziała Marianna. – Pokażcie im ten dół i niech sobie wyjmą swoje idiotyczne rzeczy.

– Jak im pokazać? – prychnął gniewnie borsuk. – Powiedzieć? Przecież nie rozumieją ani słowa!

– Mógłbym ich popychać w tamtą stronę – zaproponował Pafnucy. – Ja się ich nie boję.

Remigiusz na nowo wybuchnął śmiechem.

– Ale oni się ciebie boją! Nie wytrzymam, dawno się tak nie ubawiłem! Pafnucy, puknij się w głowę, na twój widok uciekną z krzykiem!

– A my? – spytały dziki.

– Was też się boją!

– Ci ludzie są zupełnie głupi – zirytowała się Marianna. – Wszystkich się boją? To po co przychodzą tutaj, gdzie tyle nas jest?

– Nie – powiedział Remigiusz. – Ciebie, na przykład, nie boją się wcale. Mnie też nie, za to ja ich. Ktoś mały i nieszkodliwy mógłby im pokazać drogę do dołu. Wiem, jak to się robi. Widziałem psy.

– Jak to się robi? – zaciekawił się Pafnucy.

– Psy odbiegają kawałek, oglądają się i czekają na ludzi. Ludzie idą za nimi, one znów odbiegają i znów się oglądają. Tak ich prowadzą.

– To ja spróbuję! – zawołała nagle zięba. Przefrunęła na polankę, usiadła na jej skraju, na gałęzi, i zaświergotała tak przeraźliwie, że ludzie ją usłyszeli. Obejrzeli się za nią. Zięba znów zaświergotała i przeskoczyła na następną gałązkę.

– Chodźcie ze mną! – wołała. – Chodźcie ze mną! Coś wam pokażę!

Wszystkie zwierzęta, oczywiście, rozumiały ją doskonale, ludzie natomiast zachowywali się jak głuche pnie. Popatrzyli na łączącego ptaka i znów zaczęli się czołgać na czworakach, w poszukiwaniu zagubionych przedmiotów. Zięba darła się bezskutecznie.

– To na nic – powiedział Remigiusz. – Lepsze byłoby jąłeś zwierzę.

Borsuk odwrócił się nagle do Marianny.

– Ty powinnaś – rzekł surowo. – Nie chciałem nic mówić, ale na własne oczy widziałem, jak popychałaś Pafnucego.

Nie należało tego sprzątania zaczynać za wcześnie, cały ten kłopot przez ciebie. Odpracuj to teraz!

Marianna rozzłościła się okropnie do tego stopnia, że przestała się bać.

– Zawracanie głowy! – krzyknęła. – Nie przeze mnie, tylko ci ludzie są głupi! Ale żebyś wiedział, zrobię to właśnie! Polce się im i zaprowadzę ich do tego dołu! Ale jeżeli będą chcieli mnie złapać…!

– Mowy nie ma! – przerwał stanowczo Pafnucy. – Nic złego ci nie zrobią, nie pozwolimy na to, ani ja, ani dziki! Możesz się im pokazywać, ile tylko zechcesz!

– Wcale nie chcę – mruknęła pod nosem Marianna i dodała głośniej: – Niech ktoś zaszeleści tam, gdzie będą. Żeby słyszeli. Zdaje się, że oni w ogóle uszu nie mają.

Dwa razy Pafnucy musiał mocno potrząsnąć wielkim krzewem, żeby ludzie wreszcie zwrócili na to uwagę. Odwrócili się i spojrzeli. Marianna stanęła, wyciągając głowę jak najwyżej, i poruszyła się.

Ludzie zerwali się na nogi, gapiąc się na nią ze zdumieniem. Coś zawołali. Marianna przemknęła kawałek dalej i znów stanęła jak słupek.

– Co oni mówią? – spytała Remigiusza, ukrytego w pobliżu. – Tłumacz wszystko!

– Powiedzieli, że jesteś wydra – szepnął Remigiusz, tłumiąc śmiech.

– Rzeczywiście, wielkie odkrycie…

Ludzie, wpatrzeni w Mariannę, podeszli bliżej. Marianna odsunęła się o metr.

– Mówią, że to niemożliwe – szepnął Remigiusz. – Mówią, że tu musi być jakaś woda z rybami, bo wydry żyją tylko nad wodą. Mówią, że pójdą za tobą, bo może ich zaprowadzisz do tej wody. Mówią, że może jesteś oswojona.

– Oswojona! – oburzyła się Marianna. – Sami są oswojeni! Mogli rozmawiać zupełnie swobodnie, bo zwierzęta umieją mówić takim głosem, którego ludzie w ogóle nie słyszą. Marianna znów przebiegła kawałek, a Remigiusz bezszelestnie przesunął się za nią. Ludzie ostrożnie postąpili kilka kroków, rozmawiając szeptem.

– Wcale nie wiedzą, że ich prowadzisz – tłumaczył Remigiusz. – Nie mają o tym żadnego pojęcia. Bardzo im się podobasz. Mówią, że jesteś piękna.

Marianna popatrzyła na ludzi odrobinę życzliwiej.

– No, chociaż mają oczy w głowie – mruknęła. Pomknęła szybciej, zręcznie przewinęła się przez wielki dół i stanęła nieruchomo kilka metrów dalej. Ludzie byli w nią tak zagapieni, że wcale nie patrzyli pod nogi. Kiedy jeden z nich wpadł nagle do dołu, Marianna śmignęła w trawę i zniknęła im z oczu.

– Wyszło nieźle – oznajmił Remigiusz, przysłuchujący się ich okrzykom i gadaniu. – Myślą, że to leśniczy wrzucił do dołu te ich rzeczy. Cieszą się niemożliwie, ale wolą tu nie zostawać i zaraz pójdą precz.

Ludzie wydobyli z dołu swoją płachtę i byli tak uszczęśliwieni, że nie dostrzegli na dnie jednego, ostatniego przedmiotu, który połyskiwał podwójnie. Dojrzała go sroka. Ledwo odeszli kilka kroków, rzuciła się na to, porwała i uniosła.

– No tak – powiedział borsuk z lekkim niepokojem. – To, co im zabrała sroka, przepadło na zawsze. Remigiusz, jak myślisz, obejdą się bez tego czy trzeba ją zmusić, żeby im zwróciła?

– Chyba się obejdą – odparł Remigiusz. – W każdym razie nie zamierzają tu dłużej zostawać. I wątpię, czy jeszcze kiedyś przyjdą…


*

– Niech ten borsuk nie zawraca głowy – powiedziała stanowczo Marianna, podsuwając Pafnucemu kilka małych rybek, porozrzucanych w trawie. – Okazało się wyraźnie, że miałam rację. Ludzie się przestraszyli i skutek był doskonały.

Pafnucy z zapałem przyświadczył, kiwając głową. Rzeczywiście, przestraszeni ludzie nie tylko pozbierali wszystkie swoje rzeczy, ale także z największą dokładnością uprzątnęli śmietki. Zabrali je ze sobą w dużej torbie, pozostawiając polankę idealnie czystą.

– Trzeba ich przestraszać za każdym razem – mówiła dalej Marianna. – Można im coś zabierać. Ale pokazywać, gdzie jest, i oddawać więcej nie będę. Owszem, było to zabawne, ale bardzo się zdenerwowałam.

– Chłoki popyłkują – powiedział Pafnucy.

Marianna obejrzała się i popatrzyła na niego z naganą. Pafnucy przełknął czym prędzej.

– Chciałem powiedzieć, że sroki popilnują – powiedział. – Strasznie żałowały, że ci ludzie zabrali wszystko świecące. Teraz już prawie nie odchodzą od szosy.

– Pilnowanie wcale nie jest trudne – wtrąciła się zięba i przeskoczyła na niższą gałąź. – Ci ludzie pokazują się tylko w dwóch miejscach. Dziwię się, ale tak jest. Wystarczy pilnować w dwóch miejscach.

– To bardzo dobrze, że tylko w dwóch miejscach – powiedziała Marianna i chlupnęła do wody.

Ludzie rzeczywiście wysiadali z samochodów i wchodzili do lasu tylko w dwóch miejscach, bo tylko w dwóch miejscach był dostęp. Jednym z nich była polanka, a drugim poręba. Istniał wprawdzie dostęp także i w trzecim miejscu, tam, gdzie w ubiegłym roku Pafnucy znalazł ludzki skarb, ale to trzecie miejsce nie było zachęcające. Gęste krzaki, drzewa i wysoka trawa nadawały się do zakopywania skarbu, ale wcale nie nadawały się ani na odpoczynek, ani na biwak, ani nawet na opalanie się. Zwierzęta nie wiedziały o tym, bo dla nich dostęp do lasu istniał wszędzie, a upodobania miały zupełnie inne niż ludzie. Nie rozkładały koców na trawie, nie opalały się i nie musiały siadać na pieńkach, żeby zjeść obiad albo śniadanie. Nie robiły sobie także fotografii i nie naprawiały samochodów i rowerów.

Marianna tak długo namawiała Pafnucego, borsuka i inne zwierzęta, a także wszystkie ptaki, do przeszkadzania ludziom i straszenia ich, aż w końcu wszyscy uwierzyli w doskonałość tego sposobu. Następny człowiek został przestraszony wręcz do nieprzytomności.

Ów człowiek siedział na porębie i próbował sobie załatać dętkę do roweru. Trwało do dostatecznie długo, żeby wszyscy zdążyli zgromadzić się za ostatnim pieńkiem na samym początku lasu. Przybiegł nawet Remigiusz i on właśnie namówił Pafnucego do stanowczego działania.

– Marianna ma rację – przekonywał. – Pafnucy, zabierz mu to. To jest duże, ptaki nie dadzą rady. Podkradnij się. W ostateczności mu to oddasz, ale niech się wystraszy. Marianna jest bardzo mądra i pochwali cię, zobaczysz. I nałowi ci tych ryb dwa razy więcej!

Remigiusz popierał pogląd Marianny tylko dlatego, że z natury był złośliwy i lubił robić ludziom różne dowcipy. Pafnucy jednak wierzył święcie w mądrość swojej przyjaciółki, a przy tym ta podwójna ilość ryb spodobała mu się nadzwyczajnie.

Chętnie zgodził się, że człowieka należy przestraszyć.

Człowiek przylepił na dętce łatkę, ścisnął wszystko odpowiednim przyrządem i odłożył na trawę. Następnie zapakował do torebki klej, zapałki i inne rzeczy i schował w specjalnej torbie, przyczepionej do roweru. Robił to spokojnie i bez pośpiechu. Pafnucy przez ten czas podkradł się cichutko, delikatnie wziął w zęby leżącą za człowiekiem dętkę i wycofał się z nią w zarośla. Tam wypuścił ją z ust.

– Niesmaczne – powiedział szeptem. – I zapach ma raczej obrzydliwy.

– Nic, nic, popatrzmy, co on teraz zrobi! – odszepnął z uciechą Remigiusz.

Człowiek odwrócił się i spojrzał na miejsce, gdzie prze chwilą leżała dętka. Z daleka widać było, że zupełnie osłupiał. Patrzył przez długą chwilę, potem przetarł oczy, znów popatrzył, następnie padł na kolana i gorączkowo zaczai macać trawę rękami. Potem podniósł się, rozejrzał dookoła i chwycił się za głowę.

– Och, biedny! – powiedziała ze współczuciem Klementyna. – Popatrzcie, on się martwi!

– Co cię obchodzi zmartwienie człowieka? – skrzywił s Remigiusz.

– No, no – powiedział z naganą borsuk. – Bez przesady, Nie zamierzamy robić ludziom krzywdy, chcemy tylko bronić się przed nimi. Zdaje się, że on się rzeczywiście martwi.

– Trzeba przyznać, że nie ryczał i nie buchał tym wstrętnym odorem – zauważyła sprawiedliwie Matylda.

– Ja mu to oddam – zadecydował Pafnucy, który również miał dobre serce. – Jedno ukradzenie wystarczy. Niech ktoś coś zrobi, żeby popatrzył w inną stronę.

Obie sroki uznały, iż jest to zajęcie dla nich. Przefrunęły do małego krzaczka na skraju poręby i wybuchnęły znienacka tak przeraźliwym wrzaskiem, że człowiek drgnął gwałtowni i obejrzał się ku nim. Trzepotały się, podfruwały i podskakiwały z krzykiem i skrzekiem, a człowiek gapił się na nie, osłupiały jeszcze bardziej. Pafnucy wykorzystał tę chwilę, znów ujął w zęby dętkę i cichutko pobiegł do miejsca, z którego ją odciągnął.

W tym momencie człowiek dał spokój srokom i odwrócił się w poprzednim kierunku.

Skamienieli kompletnie wszyscy. Zwierzęta na skraju lasu, Pafnucy z dętką w zębach i człowiek naprzeciwko niego. Pafnucy, jeden jedyny, nie bał się wcale i dzięki temu oprzytomniał pierwszy. Wypuścił dętkę z ust i podniósł głowę. Chciał wyjaśnić temu człowiekowi, że jest dobrym, uprzejmym i nieszkodliwym niedźwiedziem, ale nie zdążył powiedzieć ani słowa. Człowiek krzyknął strasznie i jak szaleniec wypadł z poręby na szosę.

– No, ten jest załatwiony dokładnie! – powiedział Remigiusz wśród wybuchów śmiechu. – Już go tu więcej nie zobaczymy!

Zakłopotany Pafnucy szybko wziął dętkę w zęby i podbiegł kilka kroków w kierunku szosy, chcąc zwrócić temu człowiekowi jego własność, ale okazało się, że nie było co komu oddawać. Człowiek popędził przed siebie z krzykiem przerażenia i od razu znikł im z oczu.

Wszyscy, z wyjątkiem Remigiusza, uznali, że jednak była to pewna przesada. Po krótkiej naradzie postanowili naprawić błąd.

– Możliwe, że do lasu on więcej nie wejdzie – powiedział borsuk. – Ale szosą może przyjdzie. Nie chcemy tu jego rzeczy, usuńmy je.

– Na szosę? – spytał Pafnucy, zmartwiony i coraz więcej zakłopotany.

– Na szosę – zadecydował borsuk. – Las należy do nas, a szosa do nich. Niech to sobie stamtąd zabierze.

– A czy on będzie wiedział, że jego rzeczy leżą na szosie? – zatroskała się Klementyna.

– Możesz go o tym zawiadomić – zaproponował drwi Remigiusz.

Pafnucemu natychmiast przyszedł do głowy odpowie pomysł.

– Zawiadomić, tak! – przyświadczył z zapałem. – Ale. Klementyna! Pucek! Pucek jest przecież psem, a psy jakoś trafią dogadać się z ludźmi!

Przeniesienie na szosę dętki było łatwe, ale przeniesienie całego roweru okazało się trudniejsze. Pafnucemu musiał w tym pomóc borsuk i jeden dzik, bo Remigiusz nie zgodził brać udziału w żadnej pracy dla człowieka. Ułożyli wszystko z boku szosy i natychmiast Pafnucy popędził przez cały prosto do Pucka.

Ptaki pofrunęły szybciej i kiedy zdyszany i zziajany Pafnucy wypadł na łąkę, Pucek już na niego czekał.

– Co się stało? – spytał niespokojnie. – Ptaki narobiły alarmu, podobno masz do mnie strasznie ważną i pilną sprawę. O co chodzi?

Pafnucy odziajał i odsapał swój galop, po czym opowiedział Puckowi wszystko o ostatnim wydarzeniu. Pucek uspokoił g od razu.

– Nie ma sprawy – powiedział. – Zaraz namówię mojej pana i może jeszcze parę osób, żeby polecieli na tę szosę. Pokas im to i oni już resztę załatwią. Ten wasz człowiek znajdzie się b trudu, bo na pewno będzie o tym opowiadał na prawo i lewo.

– Zacznij zaraz – poprosił Pafnucy. – Nam jest go trochę żal.

– Oczywiście, że zaraz – zgodził się Pucek. – Nie ma a czekać, jeśli będzie dłużej leżało, pierwszy złodziej to ukradnie Już pędzę! Cześć!

Dopiero późnym wieczorem okropnie wygłodniały Pafnucy wrócił do Marianny. Marianna zniecierpliwiona była tak, że ani przez chwilę nie mogła usiedzieć w bezruchu. Wskakiwała do wody, łapała rybę, wyrzucała ją na brzeg i wskakiwała ponownie. To, co wyłowiła na kolację, przekroczyło wszystkie w obrażenia Pafnucego i wszystkie przepowiednie Remigiusza.

– Igiechyśmy chychko – opowiadał Pafnucy z zachwytem.

– Pukek chchkochagył hugy.

Marianna przestała już wskakiwać do wody, ale jeszcze i nie uspokoiła.

– Rozumiem, że jesteś głodny – powiedziała niecierpliwie.

– Nie mogę od ciebie za wiele wymagać, ale, na litość boską mów odrobinę wyraźniej! Rozumiem, że widzieliście wszystko, ale co to jest to drugie?!

Pafnucy wykorzystał moment, kiedy jedną rybę już połknął, a drugą dopiero niósł do ust.

– Pucek przyprowadził ludzi – powiedział szybko. – Jeden jechał za nim na koniu i ken hegen gył heky.

– Boże! – wrzasnęła Marianna. – Co to jest gył heky?!

– Był pierwszy – powiedział Pafnucy pośpiesznie. – Chobakychy che cheky…

Marianna prawie dostała szału.

– Czy nie ma tu nikogo, kto już zjadł kolację? – krzyknęła w okropnym zdenerwowaniu.

– Ja jestem – powiedziała spokojnie kuna na drzewie. -Przyszłam tu do was, bo nie masz pojęcia, jak ja lubię Pafnucego. Też wszystko widziałam. On mówi, że ludzie zobaczyli te rzeczy, zdziwili się strasznie i chwalili tego Pucka tak, że ja bym od tego zwariowała. Głaskali go i potrząsali za łapę. Koszmarny pomysł, niechby mnie tak ktoś potrząsał za łapę… I dawali mu coś do jedzenia, to już rozsądniejsze. Mnóstwo gadał ale nie zrozumiałam co.

– I co? – spytała Marianna już znacznie spokojniej. – Zabrali to wszystko?

– Do ostatniego kawałka – powiedziała kuna. – Nic nie zostało. Pucek powiedział Pafnucemu, że zaraz zaczną szukać tego człowieka, do którego to należało. Słyszałam, jak mu to mówił.

Pafnucy przyświadczył, kiwając głową z takim zapałem, że jedna ryba wypadła mu z ust. Złapał ją i ugryzł czym prędzej.

– Chukcho che kochem chechky – obiecał, przełknął pośpiesznie i, widząc wyraz twarzy Marianny, potworzył: – Jutro się dowiem reszty…

Całej reszty Pafnucy dowiedział się w dwa tygodnie później. Dokładnych informacji udzielił ogromnie rozweselony Pucek.

– Przez te wasze sztuki leśniczy dostał nagrodę – powiedział. – Ludzie złożyli skargę na niego, że ich odstrasza od lasu i że zabiera im różne rzeczy, rękawiczki, narzędzia, okulary…

– Co to są okulary? – przerwał z zainteresowaniem Pafnucy.

Pucek wyjaśnił mu, co to są okulary.

– Ach! – powiedział Pafnucy. – To sroki! Przecież chyba wiesz, że kradną wszystko, co połyskuje. Sam widziałem, jak porwały takie coś, co połyskiwało podwójnie!

– Sroki czy nie sroki, ludzie myśleli, że to leśniczy – mówił dalej Pucek, podskakując z uciechy. – Złożyli skargę, przyjechała komisja, komisja to są tacy bardzo specjalni ludzie do pilnowania porządku. I ta komisja powiedziała, że tak czystego lasu nie widziała jeszcze nigdy w życiu i leśniczy zasługuje na wielką nagrodę. I dali mu tę nagrodę. Byli bardzo zadowoleni, że znalazł sposób na tych wszystkich śmieciarzy, bo też myśleli, że to on. Leśniczy nic z tego nie rozumie, ale to nie szkodzi, niech sobie ma swoją nagrodę. Ja uważam, że jest wyjątkowym człowiekiem.

– My też tak uważamy – powiedział Pafnucy. – Bardzo lubimy leśniczego.

– Słusznie – przyświadczył Pucek. – Ale czekaj, najlepsze nastąpiło na końcu! Przez jedną skargę na początku i na końcu lasu postawili taki znak, że teraz już chyba nikt do was na krok nie wejdzie!

– Jaki znak? – zaciekawił się Pafnucy.

– Taki znak, który oznacza: Uwaga, niebezpieczne niedźwiedzie!

Pafnucy zdumiał się tak, że nic nie powiedział, tylko patrzył na Pucka z otwartymi ustami. Pucek wybuchnął szalonym śmiechem.

– Te niebezpieczne niedźwiedzie to masz być ty! Pafnucy, pokazałeś się komuś! To przed tobą tak wszystkich ostrzegają Ale ubaw! Uwaga, niebezpieczne niedźwiedzie…!

I w ten sposób na początku trzeciej wiosny swojego życia łagodny, nieszkodliwy i dobroduszny Pafnucy dowiedział się, że jest niebezpiecznym niedźwiedziem.

Загрузка...