– O, już wstałeś, syneczku – rzuca się całą noc zdjęta przerażeniem, śni się jej karaluch, którego zjada mysz, którą zjada kot, którego zjada kajman, którego zjada jaguar, który zostaje ukrzyżowany i którego ścierwo zżerają karaluchy, wstaje o świcie, kręci sią w salonie po ciemku wyłamując sobie ręce, słysząc sześć uderzeń zegara puka do sypialni Pantaleona pani Leonor. – Co, znowu włożyłeś mundur?
– Całe Iquitos już mnie widziało w mundurze, mamo – stwierdza, że marynarka spłowiała, że spodnie są za luźne, przybierając różne pozy przegląda się w lustrze, poddaje się melancholii Pan-taleonek. – Nie ma już sensu kontynuowanie tej maskarady z panem Pantoja.
– O tym powinny zadecydować Siły Lądowe, a nie ty – mylą jej się kurki od kuchenki, rozlewa mleko, przypomina sobie, że zapomniała o pieczywie, nie może opanować drżenia rąk, w których trzyma tacę, pani Leonor. – Wypij przynajmniej trochę kawy. Nie wychodź z pustym żołądkiem, nie bądź taki uparty.
– No już dobrze, ale tylko pół filiżanki – bardzo spokojny idzie do jadalni, kładzie na stole kepi i rękawiczki, siada, pije małymi łyczkami Paiita. – No, pocałuj mnie. Nie rób takiej miny, mamo, jeszcze mnie zarazisz tą swoją udręką.
– Przez całą noc miałam straszne koszmary – opada na kanapę, przykłada dłoń do warg, mówi zachrypniętym i stroskanym głosem pani Leo-nor. – I co teraz z tobą będzie, Panta? I co z nami będzie?
– Nic nie będzie – wyjmuje parę solów z portmonetki, kładzie je na szlafroku pani Leonor, rozsuwa żaluzje, widzi ludzi spieszących do pracy, siedzącego już na rogu z talerzykiem i fujarką ślepego żebraka Pantaleon. – A nawet gdyby coś miało być, nic mnie to nie obchodzi.
– Słuchałyście radia? – kręci się ze zdenerwowania w taksówce, słyszy, jak kierowca krzyczy z przerażenia, powtarza za nim to niemożliwe, co za nieszczęście, płaci, wysiada, wpada do Pantilandu trzaskając drzwiami, jęczy Iris. – Złapali Brata Francisco! Ukrywał się gdzieś przy rzece Napo, blisko Mazan. Jezu, co oni mu teraz zrobią, co oni zrobią!
– Nie żałuję niczego, co zrobiłem – widzi wychodzącego z domu kamieniarza od nagrobków i męża Alicji, widzi przejeżdżające samochody, dzieciaki w mundurkach i z książkami pod pachą, staruszkę sprzedającą losy, czuje się nieswojo, zapina marynarkę Panta. – Postąpiłem zgodnie z własnym sumieniem, a to również jest obowiązkiem żołnierza. Stawię czoło wszystkiemu, co mnie spotka. Miej do mnie zaufanie, mamo.
– Zawsze miałam, syneczku – szczotkuje go, czyści mu buty, obciąga mundur, wyciąga ramiona, całuje go, ściska, patrzy na wąsaczy ze starego obrazu pani Leonor. – Zawsze ślepo w ciebie wierzyłam. Ale przy tej całej sprawie już nie wiem, co myśleć. Oszalałeś, Panta. Nałożyć mundur wojskowy, żeby wygłosić przemówienie na pogrzebie takiej ka! Czy myślisz, że twój ojciec, dziadek zrobiliby coś takiego?
– Mamusiu, proszę cię, nie powtarzaj ciągle tego samego – widzi, jak sprzedawczyni losów i ślepiec witają mężczyznę, który idzie czytając gazetę, widzi obficie lejącego psa, odwraca się i podchodzi do drzwi Panta. – Zdaje się, że już ci mówiłem: raz na zawsze zabrania się surowo wspominać tę sprawę.
– Już dobrze, siedzę cicho, ja potrafię posłusznie wypełniać rozkazy – błogosławi go, żegna się z nim. na ścieżce, wraca do swojej sypialni, rzuca się na łóżko wstrząsana płaczem pani Leonor. – Daj Bóg. żebyś nie żałował, Panta. Modlę się, żeby cię to nie spotkało, ale jestem pewna, że ta okropność, którą popełniłeś, przyniesie nam same nieszczęścia.
– No tak, w pewnym sensie tak, przynajmniej mnie – uśmiecha się bez przekonania, toruje sobie drogę między krewnymi aresztantów stłoczonymi przy więziennej bramie, oczekującymi godziny widzenia, odpycha dziecko wrzeszczące żółwiki, małpeczki, porucznik Bacacorzo. – Straciłem awans, który należał mi się w tym roku, nie ma wątpliwości. Ale trudno, stało się i niczego nie można cofnąć.
– To ja rozkazałem wam sprowadzić kompanię honorową, ja rozkazałem wam oddać honory tej biednej kobiecie – schyla się, by zawiązać sznurowadła, dostrzega dewizę „Pieniądze z Amazonii dla Amazonii” na drzwiach Banku Amazońskiego kapitan Pantoja. – Całą odpowiedzialność ponoszę ja i tylko ja. Oświadczam to w piśmie do generała Collazos i tak osobiście powiem to generałowi Scavino. Wy, Bacacorzo, nie ponosicie żadnej winy: regulamin jest całkowicie jasny.
– Spał sobie, jak go znaleźli – siada na hamaku Sinforosa Caiguasa, mówi otoczona wizytantka-mi Penelopa. – Zrobił sobie kryjówkę z gałęzi i liści, całymi dniami modlił się, tego, co mu przynosili apostołowie, w ogóle nie tykał. Jadł tylko korzonki, zioła. To święty, święty.
– Bogiem a prawdą to nie powinienem był wtedy słuchać pana kapitana – zanurza ręce w kieszeniach, wchodzi do łodziami „Raj”, prosi o małą kawę z mlekiem, czy to nie ten profesor, ten znachor, słyszy, jak pyta go kapitan Pantoja, on, we własnej osobie, odpowiada porucznik Bacacorzo. – Tak między nami mówiąc, to, o co mnie pan poprosił, to szczyt idiotyzmu. Ktoś, kto miałby wszystkie klepki w porządku, poszedłby do Scavina i powiedział mu o tym, co pan zamierza zrobić, żeby pana powstrzymał. Teraz pan kapitan byłby mi wdzięczny.
– Za późno już na żale – słyszy profesora dającego jakiejś kobiecie rady jeśli chcesz, by twój nowo narodzony zaczął szybko mówić, zgnieciesz mu w buzi ziarna kukurydzy, kapitan Pantoja. – Jeśli tak myślicie, Bacacorzo, to dlaczego, do cholery, nie zrobiliście tego. Przynajmniej nie 'miałbym wyrzutów sumienia, jeśli nie dostaniecie z mojej winy tego awansu.
– Bo nie wszystkie klepki mam w porządku – puka się w czoło, pije kawę z mlekiem, płaci, słucha profesora, który rekomenduje swemu klientowi a jeśli twojego synlsja ukąsi żmija, to daj mu ssać żółć majaz, wychodzi na ulicę porucznik Bacacorzo. – Moja żona zawsze mi to mówi. Ale teraz poważnie, był pan tak wstrząśnięty śmiercią tej wizytantki, że serce mi zmiękło.
– Ten naczelny „El Oriente” przysięga na wszystkie świętości, że to nie on wydał Pirata przysięga i płacze, że nie pisnął policji ani słó-weczka – przychodzi ostatnia do Pantilandu, ogłasza przynoszę nowiny, siada na hamaku, dostaje za-dyszki Coca. – Może sobie gadać, ile chce, już mu podpalili samochód i mało brakowało, a spaliliby mu tę jego gazetę. Jak nie wyjedzie z Iquitos, to „bracia” go zabiją. Myślicie, że pan Andoa wiedział, gdzie się ukrywał Brat Francisco?
– Poza tym sama myśl, żeby oddać honory wojskowe kurwie, była tak obłędna, że w końcu zafascynowała mnie – wybucha śmiechem, kręci się pośród wędrownych handlarzy, po zatłoczonych sklepach z alei Lima, dostrzega, że „Bazar Moderno” wywiesił nową tablicę „Artykuły słynne ze swej trwałości i wspaniałego wyglądu”, porucznik Bacacorzo. – Nie wiem, co mi się stało, zaraził mnie pan swoim obłędem.
– To nie był żaden obłęd, to była decyzja powzięta z całą rozwagą i spokojem – kopie puszkę, przechodzi po asfalcie, uskakuje przed ciężarówką, depcze cień drzew na Placu Broni kapitan Pantoja. – Ale to już zupełnie inna historia. Przyrzekam wam, Bacacorzo, zrobić wszystko, by sprawa ta jak najmniej wam zaszkodziła.
– Świetna anegdota dla wnuków, choć na pewno nie będą chciały mi wierzyć – uśmiecha się, opiera się o Kolumnę Bohaterów, zauważa, że nazwiska są zatarte lub zaświnione przez ptaki, porucznik Bacacorzo. – Chociaż nie, przecież będziemy mieć gazety. Czy pan wie, że nie mogę przyzwyczaić się do pana w mundurze? Wydaje mi się pan zupełnie kimś innym.
– Ze mną jest to samo, czuję się dziwnie. Trzy lata to kawał czasu – okrąża Bank Kredytowy, spluwa przy Żelaznym Domu, dostrzega właściciela Hotelu Imperiał, który idzie za jakąś dziewczyną, kapitan Pantoja. – Widzieliście się już ze Sca-vino?
– Nie, nie widziałem się – patrzy na lśniące w glazurze ścian okna komendantury, wchodzi na bulwar Tarapaca, zatrzymuje się, by przyjrzeć się wychodzącej z aparatami fotograficznymi z Hotelu Turystów grupce cudzoziemców, porucznik Bacacorzo. – Kazał mi powiedzieć, że moja misja specjalna już skończona, to znaczy współpraca z panem kapitanem. Mam stawić się u niego w poniedziałek.
– Macie cztery dni, by nabrać sił i przygotować się do burzy – depcze skórkę banana, przygląda się odrapanym ścianom dawnego Gimnazjum OO. Augustianów,- pożerającym go zielskom, tratuje grupkę mrówek, które ciągnęły liść, kapitan Pantoja. – Jest to więc nasze ostatnie oficjalne spotkanie.
– Muszę jeszcze panu powiedzieć o pewnej plotce, uśmieje się pan – zapala papierosa przy pomniku Rotary Club, zauważa na esplanadzie bulwaru uczennice grające w siatkówkę porucznik Bacacorzo. – Czy pan wie, jaka bujda krążyła przez dłuższy czas wśród ludzi, którzy widzieli nas zawsze razem i w odludnych miejscach? No wiec proszę sobie wyobrazić: że jesteśmy pedałami. Masz ci los, nawet z tego się pan nie śmieje.
– Trzymają go w Mazan i wokół całej wsi postawili żołnierzy – przyciska ucho do odbiornika, krzycząc powtarza to, co udaje jej się usłyszeć, biegnie na przystań, pokazuje na rzekę Kurczak. – Wszyscy płyną do Mazan ratować Brata Francisco. Widzieliście? Jezu, ile łodzi, ślizgaczy i tratw. Patrzcie, patrzcie.
– Podczas tych lat półtajnych spotkań i rozmów zacząłem was, Bacacorzo, bardzo cenić – kładzie mu rękę na ramieniu, widzi skaczące, odbijające piłkę, biegnące gimnazjalistki, czuje łaskotanie w uchu, drapie się kapitan Pantoja. – W tej dziwnej sytuacji, w jakiej się znalazłem, byliście jedynym przyjacielem, jakiego miałem przez ten cały czas. Chciałbym, żebyście wiedzieli o tym. I o tym, że jestem wam bardzo wdzięczny.
– Pan też od pierwszej chwili wydał mi się bardzo sympatyczny – patrzy na zegarek, zatrzymuje taksówkę, otwiera drzwiczki, wsiada, odjeżdża porucznik Bacacorzo. – I mam wrażenie, że jestem jedynym człowiekiem, który zna pana takim, jakim pan naprawdę jest. Życzę powodzenia w komendanturze, to, co pana tam czeka, trudno opisać. No to czołem, panie kapitanie.
– Aaaa, proszę, proszę, oczekiwałem was – wstaje, wychodzi mu na spotkanie, nie podaje mu ręki, patrzy na niego bez nienawiści, bez urazy, zaczyna pełną parą swą wędrówkę wokół niego generał Scavino. – No i możecie sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością. No czekam, zaczynajcie wyrzucać z siebie wszystko, co macie na usprawiedliwienie swojego wyczynu. No szybko, szybko, zaczynajcie w końcu.
– Dzień dobry, panie generale – stuka obcasami, salutuje, nie wygląda na wściekłego, to dziwne, myśli kapitan Pantoja. – Proszę, by pan generał przekazał ten list dowództwu po uprzednim zapoznaniu się z jego treścią. Odpowiedzialnością za wydarzenia na cmentarzu obarczam w nim wyłącznie siebie. Chcę powiedzieć, że porucznik Ba-; cacorzo nie ponosi najmniejszej…
– Stop, proszę nie wspominać tego osobnika, wątroba mi się przewraca – na sekundę zastyga „ bez ruchu, unosi rękę, ponawia swój okrężny spacer, podnosi nieco poirytowany głos generał Scavino. – Zabraniam wam wymieniać w mojej obecności to nazwisko. Uważałem go za swego zaufanego oficera. To on powinien pilnować was, powstrzymywać, a w rezultacie stał się waszym wspólnikiem. Ale przysięgam wam, że sprowadzenia kompanii na pogrzeb kurwy będzie gorzko, bardzo gorzko żałował.
– Wypełniał wyłącznie moje rozkazy – tkwi nadal na baczność, mówi cicho, powoli wymawia wszystkie zgłoski kapitan Pantoja. – Szczegółowo przedstawiam to w tym liście, panie generale. To ja zmusiłem porucznika Bacacorzo do sprowadzenia na cmentarz kompanii.
– Wy tak nikogo nie brońcie, bo to wy najbardziej potrzebujecie obrony – siada znowu, przypatruje mu się ospałym i triumfującym wzrokiem, przerzuca gazety generał Scavino. – Mam nadzieję, że widzieliście rezultaty swojego żarciku. Oczywiście czytaliście to wszystko, jasne. Ale jeszcze nie widzieliście gazet z Limy, artykułów redakcyjnych z „La Prensa”, „El Comercio”. Wszyscy podnieśli wrzask nie z tej ziemi z powodu Służby Wizytantek.
– Jeśli nie przyślą mi posiłków, to może stać się coś bardzo brzydkiego, panie pułkowniku – rozstawia wartowników, rzuca rozkaz bagnet na broń, ostrzega przybyszów jeszcze jeden krok i strzelam, manipuluje przenośną radiostacją, przeraża się porucznik Santana. – Proszę zezwolić mi na przewiezienie tego wariata do Iquitos. Przypływa tutaj coraz więcej ludzi, a my w Mazan jesteśmy na otwartym terenie, pan pułkownik zna to miejsce. W każdej chwili mogą odbić go z chałupy, w której go trzymam.
– Proszę nie rozumieć tych słów jako próby odebrania wszelkiego znaczenia moim czynom, panie generale – staje na spocznij, czuje, że pocą mu się ręce, nie patrzy w oczy, ale na łysinę Scavina z brunatnymi pieprzykami, szepce kapitan Pan-toja. – Ale pragnę, za pozwoleniem, przypomnieć panu generałowi, że radio i prasa mówiły o Służbie Wizytantek na długo przed epizodem w Nauta. Nie popełniłem żadnej niedyskrecji. Mój udział w pogrzebie nie zdradził istnienia Służby. Jej działalność była vox populi.
– A więc pojawienie się w mundurze oficera Sił Lądowych w orszaku ladacznic i alfonsów jest niewiele znaczącym wypadkiem? – teatralizuje, staje się wyrozumiały, przychylny, nawet uśmiechnięty generał Scavino. – A więc oddanie honorów nierządnicy, jakby chodziło…
– O żołnierza, który poległ w czasie pełnienia służby – podnosi głos, gestykuluje, przysuwa się o krok kapitan Pantoja. – Bardzo mi przykro, ale tak właśnie było w przypadku wizytantki Olgi Arellano Rosaura.
– Jak śmiecie podnosić na mnie głos – wrzeszczy, czerwieni się, trzęsie się na kanapie, przewraca wszystko na biurku, uspokaja się natychmiast generał Scavino. – Proszę zniżyć głos, jeśli nie chcecie, bym rozkazał was zaaresztować za niesubordynację i bezczelność. Z kim, do jasnej cholery, rozmawiacie, jak wam się wydaje?
– Proszę o wybaczenie – cofa się, staje na baczność, stuka obcasami, spuszcza wzrok, szepce kapitan Pantoja. -• Bardzo mi przykro, panie generale.
– Komendantura chciała go tam przetrzymać aż do nadejścia rozkazów z Limy, ale jeśli w Mazan sprawa zaczyna śmierdzieć, to macie rację, najlepiej będzie go przewieźć do Iquitos – konsultuje się ze swymi adiutantami, studiuje mapą, podpisuje zgoda na paliwo lotnicze, pułkownik Maximo Davila. – Dobrze, Santana, posyłam wam wodnopłatowiec, żeby wyciągnąć stamtąd tego proroka. Zachowujcie spokój i nie dopuśćcie, by to wszystko skończyło się jakąś katastrofą.
– A więc wy naprawdę wierzycie w te wasze idiotyzmy z przemówienia – odzyskuje równowagę, uśmiech, wyższość zwierzchnika, cedzi słowa generał Scavino. – Nie, znam. już was dostatecznie. Jesteście, Pantoja, wielkim cynikiem. Myślicie, że nie wiem, że ta prostytutka była waszą kochanką? Zmontowaliście całe to przedstawienie pod wpływem rozpaczy, z sentymentalizmu, bo byliście w niej zadurzeni. A teraz, do diabła, zajeżdżacie mi tutaj z bajeczką o żołnierzu poległym w czasie pełnienia obowiązków.
– Przysięgam, panie generale, że moje osobiste uczucia względem tej wizytantki w najmniejszym stopniu nie wpłynęły na tę sprawę – czerwieni się, czuje ogień w policzkach, jąka się, wbija sobie paznokcie w dłoń kapitan Pantoja. – Gdyby zamiast niej zginęła inna wizytantka, postąpiłbym identycznie. To był mój obowiązek.
– Wasz obowiązek? – piszczy triumfalnie, wstaje, przechadza się, zatrzymuje przy oknie, widzi, że leje jak z cebra, że mgła przysłania rzekę, generał Scavino. – Ośmieszyć Siły Lądowe? Zagrać rolę pajaca? Ujawnić, że oficer występuje w roli alfonsa-hurtownika? To był wasz obowiązek, Pantoja? Kto was opłaca? Bo to jest sabotaż czystej wody, jak nic, piąta kolumna.
– No i widzicie? A nie zakładałam się? „Bracia” uratowali go – klaszcze, przybija żabkę do kartonowego krzyża, klęka, śmieje się Lalita. – Dopiero co słyszałam. Waleczny gadał o tym przez radio. Mieli go wsadzić do samolotu i zabrać do Limy, ale „bracia” rzucili się na żołnierzy, odbili go i uciekli do lasu. Och, co za szczęście. Niech żyje Brat Francisco!
– Zaledwie kilka miesięcy temu Siły Lądowe oddały honory lekarzowi Pedro Andrade, który zmarł wskutek upadku z konia, panie generale – przypomina, widzi rozbijające się o szyby krople, słyszy pomrukujący grzmot kapitan Pantoja. – Pan generał osobiście przeczytał wspaniałe przemówienie żałobne na cmentarzu.
– Chcecie mi imputować, że kurwy ze Służby Wizytantek są na tych samych prawach co lekarze pracujący w Siłach Lądowych? – słyszy pukanie do drzwi, mówi proszę, przyjmuje druczki podane mu przez ordynansa, krzyczy proszę mi nie przeszkadzać, generał Scavino. – Pantoja, Pantoja, czas zejść na ziemię,
– Wizytantki świadczą Siłom Zbrojnym usługi nie mniej ważne niż lekarze, adwokaci czy duchowni – widzi błyskawicę pełzającą wśród ołowianych chmur, czeka i słyszy grzmot kapitan Pantoja. – Za pozwoleniem, panie generale, taka jest prawda i mogę to udowodnić panu generałowi.
– Dzięki Bogu, że tego nie słyszy ksiądz Beltran – opada na kanapę, przerzuca druczki, wyrzuca je do kosza, patrzy na kapitana Pantoja ni to z zakłopotaniem, ni to z przerażeniem generał Scavłno. – Padłby trupem, gdyby usłyszał, co powiedzieliście przed chwilą.
– Wszyscy nasi młodsi podoficerowie i szeregowcy lepiej i skuteczniej wypełniają swoje zadania, są bardziej zdyscyplinowani i lepiej znoszą trudne warunki swojej służby od chwili, gdy istnieje Służba Wizytantek, panie generale – myśli w poniedziałek Gladys skończy dwa latka, wzrusza się, smutnieje, wzdycha kapitan Pantoja. – Wszystkie studia i inspekcje, jakie przeprowadziliśmy, całkiem jasno świadczą o tym. A kobietom, które wykonują te zadania z prawdziwym samozaparciem, nigdy nie złożono wyrazów uznania.
– A więc naprawdę wierzycie w te nieszczęsne bufonady – zaczyna się nagle denerwować, chodzi od jednej ściany do drugiej, krzywi się generał Scavino. – Naprawdę myślicie, że Siły Lądowe powinny być wdzięczne tym kurwom za to, że raczą pieprzyć się z żołnierzami?
– Stanowczo w to wierzę, panie generale – widzi trąby wodne zmiatające bezludną ulicę, zmywające dachy, okna i mury, widzi, że nawet najgrubsze – drzewa trzęsą się jak papier, kapitan Pantoja. – Pracuję z nimi, jestem świadkiem tego, co robią. Obserwuję na każdym kroku ich trudną, wyczerpującą, źle płatną i, jak tego doświadczyliśmy, pełną niebezpieczeństw pracę. Po tym, co zaszło w Nauta, Siły Lądowe miały obowiązek oddać im skromne dowody czci. Trzeba było w jakiś sposób podnieść je na duchu.
– Tak mnie zdumiewacie, że nawet nie potrafię się wściekać – dotyka uszu, czoła, łysiny, kręci głową, wzrusza ramionami, przybiera wyraz twarzy cierpiętnika generał Scavino. – Ręce opadają. Mam wrażenie, że śnię, Pantoja. Dajecie mi odczuć, że wszystko jest nierealne, że to koszmar, że zidiociałem, że nic nie rozumiem z tego, co się dzieje.
– Strzelali się, zabili kogoś? – wpada w przerażenie, składa dłonie, modli się, przywołuje wi-zytantki, błaga, żeby podtrzymały ją na duchu, Cyculka. – Święta Ignacjo, żeby tylko nic się nie stało Stugębkowi. Tak, jest tam, popłynął do Mazan, tak jak wszyscy, żeby zobaczyć Brata Francisco. Nie dlatego, żeby był „bratem”, tak z ciekawości.
– Przypuszczałem, że moja inicjatywa nie uzyskałaby aprobaty dowództwa, dlatego też przystąpiłem do działania bez przeprowadzenia konsultacji w drodze służbowej – widzi, jak kończy się ulewa, przeciera się niebo, intensywnie zielenieją drzewa, ulice wypełniają się ludźmi, kapitan Pantoja. – Wiem, że zasługuję na sankcje, oczywiście. Ale nie zrobiłem tego z myślą o sobie, lecz z myślą o Siłach Lądowych. Przede wszystkim z myślą o przyszłości Służby. Wypadki, które miały miejsce, mogły spowodować rozsypkę wizytantek. Należało je uspokoić, zaszczepić nieco energii.
– Przyszłość Służby? – sylabizuje, przysuwa się bardzo blisko, obserwuje go z politowaniem i z triumfem, mówi nieomal dotykając wargami jego policzków generał Scavino. – Wyobrażacie więc sobie, że Służba Wizytantek ma przed sobą przyszłość. Ale ona już nie istnieje, Pantoja, już ją, przeklętą, diabli wzięli. Kaputt, finish!
– Służbę Wizytantek? – czuje gwałtowne uderzenie zimna, czuje, że zapada się pod nim podłoga, widzi tęczę, ma chęć usiąść, zamknąć oczy kapitan Pantoja. – Już po niej?
– Człowieku, nie bądźcie tak naiwni – uśmiecha się, szuka jego spojrzenia, mówi z satysfakcją generał Scavi.no. – Myśleliście, że Służba przeżyje taki skandal? Już w dniu wypadków w Nauta Marynarka wycofała swój okręt, Siły Powietrzne samolot, a Collazos i Victoria w końcu zrozumieli, że należy skończyć z tym absurdem.
– Rozkazałem, żeby Strzelali, ale nie wykonali rozkazu, panie pułkowniku – strzela dwa razy w powietrze, klnie na żołnierzy, widzi znikających ostatnich „braci”, woła radiotelegrafistę porucznik Saiatana. – Było za dużo fanatyków, a przede wszystkim fanatyczek. Może to i lepiej, bo skończyłoby się masakrą. Nie mogą uciec daleko. Jak tylko dojdą posiłki, ruszam za nimi, ja już ich przyskrzynię, pan pułkownik zobaczy.
– Ta decyzja powinna być jak najszybciej rozpatrzona ponownie – bełkoce bez przekonania, czuje, że kręci mu się w głowie, opiera się o biurko, widzi, jak ludzie kubłami wylewają wodę z domów, kapitan Pantoja. •- Służba Wizytantek jest w swoim szczytowym punkcie rozwoju, trzyletnia praca zaczyna właśnie teraz przynosić owoce, rozszerzymy ją na starszych podoficerów i oficerów.
– Już po niej, zdechła, i to raz na zawsze, dzięki Bogu – wstaje generał Scavino.
– Przedłożę szczegółowe opracowania, statystyki – nadal bełkoce kapitan Pantoja.
– To była dobra strona zabójstwa tej kurwy i skandalu na cmentarzu – oddaje się kontemplacji oświetlonego już słońcem, ale jeszcze ociekającego wodą miasta generał Scavmo. – Przez tę przeklętą Służbę Wizytantek omal nie przeniosłem się na tamten świat. Ale skończyło się, teraz będę mógł znowu spokojnie chodzić po ulicach Iquitos.
– Siatki organizacyjne, ankiety – nie wydaje z siebie głosu, nie porusza ustami, czuje, że w oczach wszystko mu się rozmazuje, kapitan Pantoja. – To nie może być nieodwołalna decyzja, jeszcze można ją cofnąć.
– Przewróć całą Amazonię do góry nogami, jeśli zajdzie potrzeba, ale złap mi tego mesjasza w dwadzieścia cztery godziny – jest podkręcany przez ministra, podkręca komendanta V Okręgu Tygrys Collazos. – Chcesz, żeby w Limie wyśmiewano się z ciebie? Co ty masz za oficerów, że byle wiedźmy odbijają im więźnia?
– A wam radzę złożyć prośbę o zwolnienie – widzi pojawiające się na rzece pierwsze motorówki, dym unoszący się z chałup na Padre Isla generał Scavino. – To moja przyjacielska rada. Z waszą karierą w wojsku już koniec, tym żarcikiem na cmentarzu popełniliście samobójstwo. Jeśli zostaniecie w Siłach Lądowych, to z tą krechą w karcie służby zgnijecie w stopniu kapitana. Eee, co wam jest, a to co? Płaczecie? Bądźcie mężczyzną, Pantoja.
– Bardzo mi przykro, panie generale – wyciera nos, nie może powstrzymać się od znowu napływających łez, ociera oczy kapitan Pantoja. – To nadmierne napięcie tych dni. Nie mogłem się powstrzymać, proszę wybaczyć mi tę chwilę słabości.
– Dziś jeszcze powinniście zamknąć lokal nad Itayą i przed południem oddać klucze Intendentu-rze – ręką daje znak, że spotkanie zakończone, widzi kapitana Pantoja stojącego na baczność generał Scavino. – Odlatujecie do Limy jutrzejszym samolotem. Faucett. Collazos i Victoria oczekują was w ministerstwie o szóstej po południu, będziecie spowiadać się ze swoich wyczynów. A jeśli nie straciliście resztek rozumu, to posłuchajcie mojej rady. Poproście o zwolnienie i poszukajcie sobie jakiejś pracy w cywilu.
– O tym nie ma mowy, panie generale, nigdy z własnej woli nie opuszczę szeregów Sił Lądowych – jeszcze nie może odzyskać głosu, wzroku, nie może dojść do siebie, jeszcze jest blady i zawstydzony kapitan Pantoja. – Już kiedyś mówiłem panu generałowi, że Siły Lądowe są dla mnie wszystkim.
– Jak chcecie – szybko i łaskawie podaje mu rękę, otwiera drzwi, zostaje w nich, by przypatrzyć się odchodzącemu, generał Scavino. – Przed wyjściem proszę sobie raz jeszcze wytrzeć nos i oczy. Cholera, nikt mi nie uwierzy, że widziałem, jak kapitan Sił Lądowych płacze, bo zamykają burdel. Możecie odmaszerować, Pantoja.
– Za pozwoleniem, panie kapitanie – wbiega do stanowiska dowodzenia, wywija młotkiem, śrubokrętem, staje na baczność, ma kombinezon poplamiony ziemią Sinforoso Caiguas. – Czy mam też zdjąć dużą mapę, tę od strzałek?
– Też, ale tej nie niszcz – otwiera biurko, wyciąga plik papierów, przerzuca je, drze, rzuca na podłogę, porządkuje kapitan Pantoja. – Oddamy ją do biura kartograficznego. Palomino, skończyłeś już z wykresami i schematami?
– Jezu, Boże miłosierny, padajcie na kolana, płaczcie, módlcie się – potrząsa włosami, pada krzyżem Sandra. – Umarł, zabili go, nie wiadomo. Naprawdę, naprawdę. Mówią, że Brat Francisco jest ukrzyżowany gdzieś w okolicy Indiana. Je-
zuuuu!
– Tak, panie kapitanie, już je zdjąłem – zeskakuje ze stołka, po‹dnosi wypełnioną skrzynkę, idzie do samochodu stojącego przy bramie, oddaje swój ładunek, wraca marszobiegiem, stuka w podłogę Palomino Rioalto. – Jeszcze została ta góra fiszek, notatników, teczek. Co z tym zrobić?
– Zniszczyć, zniszczyć – wyłącza prąd, aparaturę, chowa ją w pokrowce, oddaje Chińczykowi Porfirio kapitan Pantoja. – Albo lepiej zanieście te śmiecie na dwór i rozpalcie porządne ognisko. Ale szybko, no już, żywo, żywo. Co jest, Ciuciuma-mo? Znowu płacz?
– Nie, panie Pantoja, już przyrzekłam panu, że nigdy więcej – ma na głowie chustkę w kwiatki i biały fartuch, robi paczuszki, składa prześcieradła, gromadzi poduszki w kufrze Ciuciumama. – Ale nawet sobie pan nie wyobraża, ile mnie to kosztuje.
– W parę sekund obraca się w popiół tyle godzin pracy, panie Pantoja – wyłania się z chaosu parawanów, pudełek i walizek, pokazuje płomienie, dym na dworze Ciupelek. – Kiedy pomyślę, ile pan zarwał nocy robiąc te schematy, te kartoteki.
– Ja też czuję taki żal, że nawet pan sobie nie wyoblaża, panie Pantoja – zarzuca sobie na plecy krzesło, zwój hamaków i pakiet afiszów Chińczyk Porfirio. – Byłem baldzo przywiązany do tego wszystkiego, jakby to był mój dom, słowo honolu.
– Nie należy zrażać się przeciwnościami losu – wyłącza lampę, pakuje książki, rozmontowuje regał, bierze tablicę Pantaleon Pantoja. – Takie jest życie. Pospieszmy się, pomóżcie mi wyciągnąć to wszystko, wyrzucić, co niepotrzebne. Muszę zdać magazyn Intenden turze przed południem. No dalej, weźcie to biurko.
– Nie, to nie żołnierze, to sami „bracia” – płacze, ściska się z Iris, bierze za rękę Kurczaka, patrzy na Sandrę Kindziulka – ci sami, co go uratowali. On ich o to prosił, rozkazał im: nie-pozwólcie, by mnie znowu złapali, ukrzyżujcie, ukrzyżujcie.
– Coś panu powiem, panie Pantoja – pochyla się, liczy laz dwa i hop, dźwiga Chińczyk Porfirio. – Zęby pan wiedział, jak mi tu było dobrze. Nigdy nie wytrzymałem z żadnym szefem dłużej niż miesiąc. A ile już jestem z panem? Trzy lata. I jeśli o mnie chodzi, to płoszę baldzo, całe życie.
– Dziękuję, Chińczyk, już wiem – bierze kubeł, zalewa strugami gipsu hasła, przysłowia, zalecenia na ścianie pan Pantoja. – Tak, dobrze, ostrożnie na schodkach. Tak, zrównajcie krok. Ja też przyzwyczaiłem się do tego wszystkiego, do was.
– Mówię panu, przez dłuższy czas moja noga nie stanie tutaj, panie Pantoja, pobeczałabym się – wkłada irygatory, nocniki, ręczniki, szlafroki, pantofle, majtki do kufra Ciuciumama. – Co za idioci, to nieprawdopodobne, zamykać taki interes w największym rozkwicie. A takie piękne mieliśmy plany.
– Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi, Ciu-ciumamo, co mamy zrobić – odczepia zasłony, zwija dywaniki, liczy skrzynie i paczki w samochodzie, odpędza ciekawskich, którzy gromadzą się przy wejściu do centrum logistycznego. – No, Ciupelek, starczy ci sił, żeby wyciągnąć archiwum? – A wszystkiemu jest winien Teofilo Moley i jego kumple, gdyby nie oni, to zostawiono by nas w spokoju – próbuje domknąć kufer, nie może, każe Ciupelkowi usiąść na wieku, zabezpiecza klub-kę Chińczyk Porfirio. – Niech ich cholela weźmie, to oni nas tak zlujnowali, plawda, panie Pantoja? – Po części tak – przewiązuje kufer sznurkiem, robi supły, wzmacnia Pantaleon Pantoja. – Ale wcześniej czy później to i tak by się skończyło. Mieliśmy zbyt silnych przeciwników wewnątrz Sił Lądowych. Widzę, Ciupelek, że już zdjęto ci bandaże, ruszasz ręką jak gdyby nigdy nic.
– Złego diabli nie wezmą – widzi nabrzmiałe żyłami czoło Chińczyka Porfirio, pocącego się pana Pantoja Ciupelek. – No i kto to zrozumie. Dlaczego przeciwników? Byliśmy szczęściem tylu ludzi, żołnierzyki, jak nas widzieli, byli tacy szczęśliwi. Jak przyjeżdżałem do koszar, to czułem się jak król.
– On sam wybrał drzewo – składa dłonie, zamyka oczy, pije wywar, bije się w piersi Rita – powiedział weźcie o, to, zetnijcie je i zróbcie krzyż takiej wielkości. On sam wybrał miejsce, takie piękne, nad rzeką. Powiedział im postawcie go tutaj, to ma być tutaj, tak mi mówi niebo.
– Zazdrośnicy, których nigdy nie brakuje – przynosi i podaje coca-colę, widzi, jak Sinforoso i Palomino podsycają ogień następną partią papie-rzysk, Ciuciumama. – Nie mogli patrzeć spokojnie, jak to świetnie działa, panie Pantoja, i jakie robiliśmy postępy dzięki pana pomysłom.
– Pan jest geniuszem do takiej loboty – pije prosto z butelki, odbija mu się, spluwa Chińczyk Porfirio. – Wszystkie dziewczęta tak mówią: od pana Pantoja lepszy jest tylko Blat Flancisco.
– A te kartoteki, Sinforoso? – zdejmuje kombinezon i rzuca go w płomienie, zmywa sobie naftą farbę z rąk i ramion pan Pantoja. – A parawan z punktu sanitarnego, Palomino? Szybko, rzuć mi to na samochód. No już, chłopcy, szybko.
– Dlaczego nie chce pan przyjąć naszej propozycji, panie Pantoja? – chowa rolki papieru toaletowego, buteleczki spirytusu i rtęci, bandaże i watę Ciupelek. – Niech pan rzuci to całe wojsko, które tak odpłaca się panu za tyle wysiłków, i niech pan zostanie z nami.
– Te ławki też, Chińczyk – stwierdza, że w punkcie sanitarnym nic już nie zostało, wyrywa czerwony krzyż z apteczki pan Pantoja. – Nie, Ciupelek, już wain mówiłem, że nie. Rzucę Siły Lądowe tylko wtedy, gdy Siły Lądowe rzucą mnie albo gdy umrę. Obrazek też poproszę.
– Wzbogacimy się, panie Pantoja, niech pan nie traci takiej okazji – ciągnie miotły, miotełki z piór, wieszaki, kubły Ciuciumama. – Niech pan zostanie. Będzie pan naszym szefem, a nad panem nie będzie już żadnego szefa. Będziemy pana we wszystkim słuchać, będzie pan ustanawiał prowizje, pensje, co tylko pan zechce.
– No, zobaczymy, tym kozłem zajmiemy się razem, no, Chińczyk, do góry! – sapie, widzi, że ciekawscy wrócili, wzrusza ramionami Pantaleon Pantoja. – Już ci tłumaczyłem, Ciuciumama, zorganizowałem to z rozkazu dowództwa, ale jako przedsiębiorstwo handlowe nie interesuje mnie to. Zresztą ja muszę mieć szefów. Gdybym ich nie miał, nie wiedziałbym, co robić, świat by mi się zawalił.
– A tych, którzy płakali, pocieszał swym świętym głosem nie płaczcie, bracia, nie płaczcie, bracia – ociera łzy, nie widzi Cyculki ściskanej przez Monikę i Penelopę, całuje podłogę Stugębek. – Wszystko widziałem, byłem tam, wypiłem kroplę jego krwi i odeszło mi zmęczenie po tylu godzinach chodzenia po lesie. Już nigdy więcej nie tknę się ani mężczyzny, ani kobiety. Ach, znowu słyszę, że wzywa mnie, że wznoszę się, że ofiarowano moje ciało.
– Niech się pan nie odwlaca od szczęścia – widzi, że gapie zbliżają się, bierze kij, słyszy, jak pan Pantoja mówi zostaw ich, już nie ma co ukrywać, Chińczyk Porfirio. – Wożąc wizytantki żołnierzom i cywilom zalobimy klocie.
– Kupimyt ślizgacze, łodzie, a jak tylko się dorobimy, to i samolocik, panie Pantoja – wyje jak syrena, charczy jak śmigło, gwiżdże Most na rzece Kwai, maszeruje i salutuje Ciupelek. – Nie musi pan dawać żadnego wkładu. Ciuciumama i dziewczęta dają swoje oszczędności, a to, jak na początek, wystarczy.
– Jeśli będzie trzeba, zadłużymy się, wystaramy się o kredyt – zdejmuje fartuch, chustkę z głowy, ma włosy zjeżone wałkami Ciuciumama. – Wszystkie dziewczęta zgadzają się. Nie będzie pan musiał zdawać rachunków, będzie pan mógł robić, co się będzie panu żywnie podobało. Proszę zostać i pomóc nam, niech pan nie będzie taki niedobry.
– Z naszym kapitalikiem i pańską mózgownicą wzniesiemy impelium, panie Pantoja – myje w rzece ręce, twarz i nogi Chińczyk Porfirio. – No już, niech się pan zdecyduje.
– Już się zdecydowałem i nie – bacznie przypatruje się ogołoconym ścianom, pustej przestrzeni, składa ostatnie, niepotrzebne przedmioty przy drzwiach Pantaleon Pantoja. – No już, tylko mi się nie popłaczcie. Jeśli jesteście tak pełni entuzjazmu, to załóżcie ten interes sami, beze mnie, i oby wam się powiodło, życzę wam tego z całego serca. Ja wracam do swojej normalnej pracy.
– Wierzę w to z całego serca, panie Pantoja. i myślę, że sprawa dobrze pójdzie – unosi wiszący między piersiami medalik i całuje go Ciuciumama. – Złożyłam dziecku-męczennikowi przyrzeczenie, żeby nam pomogło. Ale jasne, to nigdy nie będzie szło tak dobrze jak z panem.
– I mówią, że w ogóle nie krzyknął, nie uronił ani jednej łzy ani nie czuł w ogóle bólu – zanosi do „arki” swego nowo narodzonego synka, prosi apostoła, by go ochrzcił, widzi, jak dziecko ssie rozlewane przez ojca chrzestnego kropelki krwi, Iris. – A tym, co go przybijali, mówił mocniej, bracia, nie bójcie się, bracia, dobro mi czynicie, bracia.
– Musimy jakoś popchnąć ten projekt, mamo – rzuca kamieniem w cynkowy dach i widzi trzepocącego i odlatującego sępa Ciupelek. – Co nam innego pozostaje? Znowu otworzyć burdel w Nanay? Rozłożylibyśmy się już na samym początku, nie ma co konkurować ze Smarkulem, za bardzo nas wyprzedził.
– Następny dom w Nanay? Wrócić do tej par-taniny? – puka w drewno, odżegnuje się, robi znak krzyża Ciuciumama. – Znowu zamknąć się w budzie, znowu nędza i nudna robota? Znowu sobie krzyż łamać tylko po to, żeby mendy ostatnią krew z nas spijali? Po moim trupie, Ciupas.
– Tu przyzwyczailiśmy się pracować na całego, jak nowocześni ludzie – ramionami zagarnia powietrze, niebo, miasto, puszczę Ciupelek. – Całkiem jawnie, z podniesionym czołem. Dla mnie największą frajdą było to, że zawsze zdawało mi się, że robię dobry uczynek, jakbym dawał jałmużnę, pocieszał faceta, którego spotkało nieszczęście, albo leczył chorego.
– I tylko prosił pospieszcie się, wbijajcie, wbijajcie, zanim przyjdą żołnierze, chcę być w górze, kiedy przyjdą – łapie klienta na Placu 29 Lipca, zajmuje się nim w Hotelu Reąuena, bierze od niego 200 solów, żegna go Penelopa. – A „siostrom”, które tarzały się płacząc, mówił radujcie się raczej, tam będę wam towarzyszyć, siostrzyczki.
– Dziewczyny zawsze to powtarzają, panie Pantoja – otwiera drzwiczki samochodu, wchodzi i siada Ciuciumama. – Czujemy się przy nim potrzebne, dumne z zawodu.
– Stanęły jak wlyte, gdy im pan powiedział, że pan odchodzi – wkłada koszulę, siada przy kierownicy, zapuszcza silnik Chińczyk Porfirio. – Oby nam się udało w nowym intelesie zaszczepić ten optymizm, tego ducha. To glunt, no nie?
– A gdzie jest załoga? Zniknęły – zamyka bramę od przystani, zabezpiecza sztabą, rzuca okiem po raz ostatni na centrum logistyczne Panłaleon Pantoja. – Chciałem je uścisnąć, podziękować za współpracę.
– Poszły do sklepu „Morii” kupić panu prezencik – szepce, wskazuje w stronę Iquitos, uśmiecha się, smutnieje Ciuciumama. – Srebrną bransoletkę z wyrytym złoconymi literami pańskim imieniem. Niech im tylko pan nie mówi, że powiedziałam panu o tym, niech pan udaje, że nic nie wie, chcą panu sprawić niespodziankę. Zaniosą to panu na lotnisko.
– Cholera, a niech to – kręci kluczami, zabezpiecza główną bramę, wsiada do samochodu Pantaleon Pantoja. – W końcu takimi pomysłami doprowadzą do tego, że będzie mi smutno. Sinforoso, Palomino! Wychodzicie czy imam was zostawić w środku, jedziemy. Żegnaj, Pantilandzie, do zobaczenia, Itayo. No, Chińczyk, jedziemy.
– I mówią, że w tej samej chwili, kiedy umarł, zgasło niebo, a była dopiero czwarta i zapadła zupełna ciemność, zaczęło padać, ludzie oślepli od błyskawic i ogłuchli od piorunów – zajmuje się barkiem w „Mao Mao”, jeździ w poszukiwaniu klientów do obozów drwali, zakochuje się w szlifierzu Coca. – Zwierzęta z lasu zaczęły ryczeć, wyć, a ryby wychodziły z wody, żeby pożegnać Brata Francisco, który wznosił się do nieba.
– Już mam wszystko spakowane, syneczku – wymija tłumoki, paczki, rozebrane łóżka, robi inwentarz, zdaje mieszkanie pani Leonor. – Zostawiłam na wierzchu tylko piżamę, twoje przybory do golenia i szczoteczkę do zębów.
– Bardzo dobrze, mamo – odnosi walizki do biura Faucett, oddaje je na bagaż Panta. – Udało ci się dodzwonić do Pochy?
– Ciężko było, ale w końcu udało mi się – zarezerwujcie pokoje, rodzina Pantoja, wysyła telegram do pensjonatu pani Leonor. – Słychać było fatalnie. Mam dobrą wiadomość: jedzie jutro do Limy z Gladys, żebyśmy zobaczyli małą.
– Pojadę, żeby Panta mógł ucałować maleńką, ale ostrzegam, że tego ostatniego świństwa nigdy pani synalkowi nie wybaczę, pani Leonor – słucha radia, czyta gazety, wysłuchuje plotek, czuje, że wytykają ją palcami na ulicy, wydaje się jej, że jest pośmiewiskiem Chiclayo, Pochita. – Wszystkie gazety ciągle piszą o tej hecy na cmentarzu i wie pani, co mówią? Sutener! Tak, tak, sutener! Nigdy się już z nim nie pogodzę, proszę pani. Nigdy, nigdy.
– Cieszę się, tak bardzo chciałbym zobaczyć maleńką – biega po sklepach na alei Lima, kupuje zabawki, lalkę, śliniaczki, sukieneczkę z or-gandyny z lazurową wstążeczką Panta. – Ale musiała się zmienić w ciągu roku, prawda, mamo?
– Mówi, że Gladys jest wspaniała, 'grubiutka, zdrowiutka. Słyszałam ją, jak bawiła się telefonem, oj, cudo moje – idzie do Arki Moronacocha, ściska „braci”, kupuje medaliki z dzieckiem-^mę-czennikiem, obrazki ze świętą Ignacją, krzyżyki z Bratem Francisco pani Leonor. – Pochita bardzo się ucieszyła, gdy dowiedziała się, że przenoszą cię z Iquitos, Panta.
– Ach tak? No tak, to logiczne – wchodzi do kwiaciarni „Loreto”, wybiera orchideę, zanosi na cmentarz, zawiesza w niszy Brazylijki Panta. -
Ale na pewno nie cieszyła się tak jak ty. Ubyło ci dwadzieścia lat, gdy ci to powiedziałem. Mało brakowało, a wybiegłabyś na ulicę i zatańczyła z radości.
– Za to wydaje się, że ty wcale się nie cieszysz – notuje przepisy potraw amazońskich, kupuje korale z ziaren, z łusek, z kłów, kwiaty z ptasich piór, łuki i strzały z wielobarwnych nici pani Leonor – a tego to już, synku, naprawdę nie rozumiem. Wydaje się, jakbyś żałował, że rzucasz tę brudną robotę i znowu będziesz prawdziwym wojskowym.
– I wtedy przyszli żołnierze i gdy zobaczyli go ukrzyżowanego, to tych bandytów trafiło jak grom z jasnego nieba – wykupuje losy, choruje na zapalenie płuc, pracuje jako służąca, błaga o jałmużnę w kościołach Kurczak. – Ci judasze, he-rodzi przeklęci. Co wy zrobiliście, szaleńcy, co zrobiliście, szaleńcy, tak w kółko gadał ten z Horcones, co teraz jest porucznikiem. A „bracia” nawet go nie słuchali: na kolanach, ze wzniesionymi rękami, modlili się i modlili.
– To nie dlatego, że żałuję – ostatnią noc w Iquitos włóczy się samotnie i ze spuszczoną głową po wymarłych ulicach Pantaleonek. – Mimo wszystko to są trzy lata mojego życia. Zlecili mi trudną misję i wypełniłem ją. Mimo trudności, niezrozumienia, zrobiłem dobrą robotę. Zbudowałem, coś, co żyło już własnym życiem, rosło, było potrzebne. A teraz jednym ruchem ręki rozwalają to i nawet mi nie podziękują.
– No i widzisz sam, że żałujesz. Przyzwyczaiłeś się żyć między tymi bandytkami i mętami – kłóci się o hamak z chambiry, decyduje się wziąć go ze sobą, razem z torbą podróżną i teczką, pani Leonor. – Zamiast cieszyć się, że stąd wyjeżdżamy, to jesteś markotny.
– Aż drugiej istrony, nie rób sobie złudzeń – umawia się z porucznikiem Bacacorzo, aby się z nim pożegnać, oddaje ślepcowi z rogu stare ubrania, zamawia taksówkę, by podjechała po nich w południe i zawiozła na lotnisko, Panta. – Bardzo wątpię, by wysłali nas w lepsze miejsce niż Iquitos.
– Wszędzie będę szczęśliwa, bylebyś nie musiał robić tych świństw co tutaj – liczy godziny, minuty, sekundy brakujące do odjazdu pani Leonor. – Choćby i na koniec świata, synku.
– Dobrze, mamo – kładzie się o świcie, ale nie może zmrużyć oka, bierze prysznic, myśli dziś będę w Limie, nie czuje radości Panta. – Wychodzę na chwileczkę, pożegnać się z przyjacielem. Chcesz coś?
– Widziałam, jak wyszedł, i przyszło mi na myśl, że to świetna okazja, pani Leonor – oddaje jej list dla Pochy i ten prezencik dla malutkiej, towarzyszy jej na lotnisko, całuje i ściska Alicja. – Czy pani chce, żebym zaprowadziła panią na cmentarz i pokazała, gdzie leży ta ka?
– Tak, Alicjo, wyrwijmy się na chwilę – pudruje sobie nos, wkłada nowy kapelusz, trzęsie się z wściekłości na lotnisku, wsiada do samolotu, przeraża się przy starcie pani Leonor. – A później pójdziesz ze mną do Świętego Augustyna, muszę się pożegnać z ojcem Jose Maria. On i ty jesteście jedynymi osobami w tym mieście, które będę mile wspominać.
– Głowa zwisała mu na piersi, oczy zamknięte, rysy mu się wyostrzyły i był bardzo blady – zostaje przyjęta przez Smarkula, pracuje siedem dni w tygodniu, łapie dwie rzeżączki w ciągu roku, trzy razy zmienia alfonsa Rita. – Deszcz zmył krew z krzyża, ale „bracia” zbierali tę świętą wodę w szmaty, kubły, talerze, pili ją i oczyszczali się z grzechów.
– Pośród radości jednych i łez innych, znienawidzony i kochany przez obywateli rozbitych na dwa obozy – deklamuje, używa warkotu samolotów jako tła dźwiękowego Waleczny – dziś w południe odleciała do Limy drogą lotniczą tak kontrowersyjna postać, kapitan Pantaleon Pan-toja. Towarzyszyły mu: jego matka i sprzeczne emocje obywateli departamentu Loreto. My ograniczymy się tylko, z przysłowiową loretańską galanterią, do życzeń: przyjemnej podróży i lepszych manier, kapitanie!
– Co za wstyd, co za wstyd – widzi zieloną płachtę puszczy, gęste chmury, ośnieżone szczyty Andów, piaski wybrzeża, morze, skały pani Leo-nor. – Wszystkie ka z Iquitos na lotnisku, wszystkie płakały, wszystkie cię ściskały. Nawet w ostatniej chwili to miasto musiało doprowadzić mnie do rozstroju nerwowego. Jeszcze mnie twarz pali. Mam nadzieję, że już nigdy w życiu nie spotkam nikogo z Iquitos. Słuchaj, patrz, już będziemy lądować.
– Przepraszam, że znów pani przeszkodzę – bierze taksówkę do pensjonatu, każe wyprasować swój mundur, stawia się w Dowództwie Administracji, Intendentury i Służb Różnych Sił Lądowych, siedzi w fotelu trzy godziny, nachyla się kapitan Pantoja. – Jest pani pewna, że powinienem jeszcze czekać? Kazano mi się stawić o szóstej, a już jest dziewiąta wieczór. Czy nie zaszła jakaś pomyłka?
– Żadna pomyłka, kapitanie – przestaje lakierować sobie paznokcie panienka. – Zebrali się i kazali panu czekać. Trochę cierpliwości, zaraz pana wezwą. Czy mam panu pożyczyć jeszcze jakąś foto-powieść Corin Tellado?
– Nie, bardzo dziękuję – przegląda wszystkie pisma, czyta wszystkie gazety, gorąco mu, zimno, chce mu się pić, jeść, patrzy tysiąc razy na zegarek kapitan Pantoja. – Prawdę mówiąc, nie mogę czytać, jestem trochę zdenerwowany.
– No tak, a jest czym – mruga oczkami panienka. – Bo za tymi drzwiami decyduje się pańska przyszłość. Oby tylko nie wymierzyli panu zbyt wielkiej kary, panie kapitanie.
– Ale to nie tylko to – czerwieni się, wspomina zabawę, na której poznał Pochitę, lata narzeczeń-stwa, szpaler z szabli, który zrobili towarzysze z promocji w dniu jego ślubu, kapitan Pantoja. – Myślę o mojej żonie i córeczce. Już chyba dawno przyjechały z Chiclayo. Nie widziałem ich już masę czasu.
– Rzeczywiście, panie pułkowniku – błądzi po puszczy, dochodzi do Indiana, niemieje, wzywa swych dowódców porucznik Santana. – Nie żyje już od kilku dni i rozkłada się jak galareta. Widok taki, że każdemu włosy mogą stanąć na głowie. Czy mam pozwolić, żeby fanatycy wzięli go ze sobą? Mam go pogrzebać tutaj? O przeniesieniu go w inne miejsce nie ma mowy, wisi tak już dwa albo trzy dni, a od zaduchu porzygać się można.
– Czy mógłby mi pan dać jeszcze jeden autograf? – wyciąga do niego pamiętnik w skórzanej oprawie, wieczne pióro, uśmiecha się z podziwem panienka. – O mało co nie zapomniałam o mojej kuzynce Charo, też zbiera sławnych ludzi.
– Z przyjemnością, jeśli już dałem trzy, to mogę dać i czwarty – pisze z najlepszymi życzeniami dla Charo i podpisuje kapitan Pantoja. – Ale zapewniam panią, że pani się myli, nie jestem sławnym człowiekiem. Tylko piosenkarze dają autografy.
– Po tym wszystkim, co pan zrobił, ha ha, jest pan sławniejszy od każdego artysty – wyjmuje szminkę, przeglądając się w szkle na biurku, maluje sobie usta panienka. – Kto by przypuszczał, pan, taki poważny.
– Czy mogę skorzystać na chwilę z pani telefonu? – patrzy raz jeszcze na zegarek, podchodzi do okna, widzi latarnie, domy zamazane mgłą, przeczuwa wilgoć na ulicy kapitan Pantoja. – Chciałbym zadzwonić do pensjonatu.
– Proszę podać numer, połączę pana – naciska guzik, wykręca tarczę panienka. – Z kim pan chce mówić? Pani Leonor?
– To ja, mamusiu – bierze słuchawkę, mówi bardzo cicho, patrzy spod oka na panienkę kapitan Pantoja. – Nie, jeszcze mnie nie przyjęli. A Po-cha i mała już przyjechały? Jak się czuje maleńka?
– Czy to prawda, że żołnierze musieli sobie torować drogę do krzyża waląc na lewo i prawo? – rozwija działalność w Belen, w Nanay, otwiera własny lokal przy drodze do San Juan, ma mnóstwo klientów, prosperuje, oszczędza Cyculka. – Że siekierą zwalili krzyż na ziemię? Że rzucili Brata Francisco z krzyżem i z wszystkim do wody, żeby zjadły go piranie? No gadaj, Stugębek, przestań się modlić, co widziałeś?
– Halo? Panta? – moduluje głos jak kabaretowa piosenkarka, patrzy na uśmiechającą się radośnie teściową, na Gladys otoczoną zabawkami Focha. – Kochanie, jak się czujesz. Ojej, pani Leonor, jestem tak roztrzęsiona, że nawet nie wiem, co mu powiedzieć. Gladys jest tutaj przy mnie. Jest pyszna, Panta, zresztą zobaczysz ją. Mówię ci, z każdym dniem jest coraz bardziej do ciebie podobna, Panta.
– Jak się czujesz, Pochita, kochanie – serce mu wali, kocham ją. to moja żona, nigdy już się nie rozstaniemy, myśli Panta. – Jeden całus dla małej, a drugi dla ciebie, bardzo mocny. Okropnie chcę was zobaczyć. Nie mogłem być na lotnisku, wybacz.
– Już wiem, jesteś w ministerstwie, twoja mama mi wytłumaczyła – śpiewa, popłakuje, uśmiecha się do pani Leonor uśmiechem wspólniczki Pochita. – Nic nie szkodzi, że nie byłeś, głuptasie. Co ci powiedzieli, kochanie, co ci zrobią?
– Nie wiem, zobaczymy, jeszcze czekam jak w poczekalni – widzi cienie za szybami, znów staje się niecierpliwy, znów czuje strach Panta. – Jak tylko wyjdę, to od razu lecę. Muszę już kończyć, Focha, bo drzwi się otwierają.
– Proszę wejść, kapitanie Pantoja – nie podaje mu ręki, nie pozdrawia, odwraca się do niego plecami, rozkazuje pułkownik López López.
– Dobry wieczór, panie pułkowniku – wchodzi, zagryza wargi, trzaska obcasami, salutuje kapitan Pantoja. – Dobry wieczór, panie generale, dobry wieczór, panie generale.
– Myśleliśmy, że muchy zabić nie umiecie, a okazaliście się skończonym łajdakiem, Pantoja – rusza głową za zasłoną dymu Tygrys Collazos. – Wiecie, dlaczego musieliście tyle czekać? Za chwilę wam wytłumaczymy. Wiecie, kto przed chwilą wyszedł tymi drzwiami? Proszę mu wytłumaczyć, pułkowniku.
– Minister Wojny i szef Sztabu Generalnego – rzuca błyskawice oczami pułkownik López López.
– Przewieźć zwłoki do Iquitos było niemożliwością, strasznie śmierdziały i Santana ze swoimi ludźmi mogli dostać takiego zakażenia, że nie daj Boże – podpisuje zatwierdzam na sprawozdaniu, jedzie do Iquitos motorówką, spotyka się z generałem Scavino, wracając do swego garnizonu kupuje prosiaka pułkownik Maximo Davila. – A oprócz tego ci szaleńcy chcieli iść za nim, pogrzeb mógłby być czymś niesamowitym. Myślę, że wrzucenie do rzeki było najrozsądniejszym wyjściem. Nie wiem, co pan generał o tym myśli?
– A teraz proszę zgadnąć, po co przyszli? – chrząka, rozpuszcza pastylkę w szklance wody, pije, wykrzywia się generał Victoria. – Przyszli nawrzucać Służbie za skandal w Iquitos.
– Zbesztać nas, jakbyśmy byli od kilku dni rekrutami, kapitanie, zmyć głowy nie licząc się z naszymi siwymi włosami – targa sobie wąsy, odpala papierosa od poprzedniego niedopałka Tygrys Collazos. – I to nie po raz pierwszy mamy zaszczyt przyjmować wizyty tych panów. Ile to już razy zjawili się tutaj, żeby wytargać nas za uszy, pułkowniku?
– Minister Wojny i szef Sztabu Generalnego po raz czwarty zaszczycili nas swoją wizytą – wyrzuca do kosza niedopałki z popielniczki pułkownik López López.
– I za każdym razem, gdy pojawiają się w tym pokoju, przynoszą nam w prezencie nowy plik gazet, kapitanie – dłubie w uszach, nosie niebieskawą chusteczką generał Victoria. – W których, a jakże, możemy wyczytać na swój temat same kwiatki, kapitanie.
– W tej chwili kapitan Pantoja jest jednym f z najpopularniejszych ludzi w Peru – bierze wy- i cinek, wskazuje nagłówek: Kapitan Sil Lądowych | Wychwala Prostytucję. Oddal Honory Wojskowe Loretańskiej Nierządnicy, Tygrys Collazos. – Jak myślicie, skąd pochodzi ten paszkwil? Z Tumbes, no i jak wam się widzi?
– To jest najpoczytniejsze przemówienie w całej historii tego kraju, nie ma wątpliwości – przewraca, przekłada, rozrzuca dzienniki na biurku generał Victoria. – Ludzie cytują całe ustępy z pamięci, dowcipkują na ten temat na ulicy. Nawet za granicą mówią o was.
– Nareszcie, nareszcie dwa koszmary Amazonii wykończone na amen – rozpina rozporek generał Scavino. – Pantoja przeniesiony, prorok zdechł, wizytantki starte w drobny pył, Arka w rozsypce. Będzie to znowu spokojna ziemia, jak za dobrych czasów. No a teraz, w nagrodę, nie żałuj pieszczot, Kindziulko.
– Żałuję bardzo, że tą inicjatywą przysporzyłem dowództwu tylu kłopotów – nie śmie się ruszyć, mrugnąć, odetchnąć, patrzy uparcie na portret Prezydenta Republiki Pantoja. – Nie miałem, broń Boże, takiego zamiaru. Źle oszacowałem wszystkie za i przeciw. Przyznają się do winy. Zaakceptuję każdą sankcję zastosowaną wobec mnie w wyniku tego poważnego błędu.
– Ba, tylko że tu tkwi wielki problem, bo nie ma kary odpowiedniej do kryminału, jakim raczyliście się popisać tam, w Iquitos – krzyżuje ręce na piersi Tygrys Collazos. – Tym skandalem wyrządziliście Siłom Lądowym tyle szkód, że nawet rozstrzeliwując was nie potrafilibyśmy się wam
odpłacić.
– Łamałem sobie nad tą sprawą głowę i łamałem, i jestem coraz głupszy, Pantoja – opiera twarz na dłoniach, patrzy na niego z zaskoczeniem, złośliwie, z zazdrością, podejrzliwie generał Victoria. – Bądźcie szczerzy, powiedzcie nam prawdę. Dlaczego popełniliście takie barbarzyństwo? Na mózg się wam rzuciło z żalu po śmierci waszej kochanki?
– Przysięgam, że moje uczucia wobec tej wizytantki w najmniejszym stopniu nie zaważyły na podjęciu owej decyzji, panie generale – stoi sztywno, nie rusza ustami, liczy sześć, osiem, dwanaście odznaczeń na fraku Pierwszego Mandata-riusza, kapitan Pantoja. – Wszystko, co napisałem w raporcie, jest całkowicie zgodne z prawdą: podejmując tę inicjatywę myślałem, że przysługuję się Siłom Lądowym.
– Oddając honory jakiejś kurwie, nazywając ją bohaterką, składając podziękowania i wyrażając wdzięczność za wyświadczone Siłom Zbrojnym ciupciania – bucha kłębami dymu, kaszle, patrzy na swojego papierosa z nienawiścią, wykończą mnie te papierosy, szepce Tygrys Collazos. – Lepiej nas nie broń, kochasiu. Jeszcze jedna taka przysługa i zniesławicie nas na amen.
– Za bardzo się pośpieszyłem, bo zamiast wycofać się, trzeba było przystąpić do ostatniej bitwy – opiera głowę o hamak, patrzy na niebo i wzdycha ojciec Beltran. – Prawdę mówiąc tęsknię za obozami, wartami, naramiennikami. W ostatnich miesiącach co dzień śni mi się trąbka pobudki, szpady. Spróbuję znowu włożyć mundur i zdaje się, że jest to do załatwienia. Nie zapomnij o jajeczkach, Kindziulka.
– Moje współpracownice były głęboko wstrząśnięte śmiercią tej wizytantki – przesuwa o milimetr wzrok, dostrzega mapę Peru, wielką, zieloną plamę puszczy, kapitan Pantoja. – Moim zamiarem było z myślą o przyszłości podnieść je na duchu, napełnić otuchą. Skąd mogłem przypuszczać, że Służba Wizytantek zostanie zlikwidowana.
1 to właśnie w momencie, gdy funkcjonowała znakomicie, jak nigdy dotąd.
– A nie pomyśleliście, że Służba ta mogła istnieć tylko w jak największej tajemnicy? – spaceruje po pokoju, ziewa, drapie się w głowę, słyszy uderzenia zegara, mówi ale późno, generał Victoria. – Ostrzegało się was aż do znudzenia, że pierwszym i bezwzględnym warunkiem waszej pracy jest absolutna konspiracja.
– Istnienie i działalność Służby Wizytantek znane były w Iquitos wszystkim na długo przed podjęciem przeze mnie tej decyzji – stopy trzyma złączone, ręce ściśle przylegające do ciała, nieruchomą głowę, próbuje zlokalizować Iquitos na mapie, to jest ten czarny punkcik, myśli kapitan Pantoja. – Ku mojemu wielkiemu ubolewaniu. Zapewniam pana generała, że przedsięwziąłem wszelkie środki ostrożności, aby temu zapobiec. Ale w tak małym mieście okazało się to niemożliwe, po upływie kilku miesięcy musiało się to roznieść.
– I to ma być przyczyną, że zamieniliście plotkę w apokaliptyczną prawdę? – otwiera drzwi, może pani wyjść, kiedy pani zechce, Anita, ja zamknę, oznajmia pułkownik López López. – Jeśli już was tak korciło, żeby sobie poprzemawiać, to dlaczego nie zrobiliście tego we własnym imieniu i po cywilnemu?
– A więc wszystkie tęsknią za nim? Ja też, byliśmy dobrymi przyjaciółmi, ten biedak pewno teraz trzęsie się z zimna – kładzie się na plecach porucznik Bacacorzo. – Ale z wojska przynajmniej go nie wyleli, umarłhy z rozpaczy. Tak, dzisiaj tak. Ręce na biodra, główka do tyłu i nawijaj, Coca.
– W wyniku błędnej oceny ewentualnych następstw, panie pułkowniku – nie odwraca głowy, nie patrzy kątem oka, jak to wszystko wydaje się dalekie, myśli kapitan Pantoja. – Byłem oszołomiony myślą, że Służba, po tym, co zaszło w Nauta, może pójść w rozsypkę. A rekrutować nowe wizytantki, przynajmniej te dobrej jakości, było coraz trudniej. Chciałem je zatrzymać, odzyskać ich zaufanie i przywiązanie do instytucji. Bardzo żałuję, że popełniłem taki błąd w ocenie.
– Wasza pomyłka kosztuje nas już tydzień piorunowania i cholerowania, i nieprzespanych nocy – zapała następnego papierosa, zaciąga się, wypuszcza dym ustami, nosem, ma rozwichrzone włosy, zaczerwienione i zmęczone oczy Tygrys Collazos. – Czy to prawda, że osobiście braliście na sztych wszystkie kandydatki do Służby Wizytantek?
– To była część egzaminu z prezencji, panie generale – czerwieni się, zmienia na twarzy, krztusi się, jąka, wbija sobie paznokcie, gryzie się w język kapitan Pantoja. – Celem sprawdzenia przydatności. Nie mogłem zbytnio ufać moim współpracownikom. Wykryłem przypadki kumoterstwa, łapówek.
– Że też gruźlicy nie złapaliście – powstrzymuje śmiech, śmieje się, poważnieje, znowu się śmieje, ma załzawione oczy Tygrys Collazos. – Wciąż nie mogę was rozgryźć i nie wiem, czy jesteście takim niewiniątkiem, czy cynikiem, któremu i święcona woda nie pomoże.
– Ze Służbą Wizytantek koniec, z Arką koniec, nie ma już kogo bronić, nikt mi grosza nie odpala – wali się po brzuchu, zwija się i kręci, cmoka językiem Waleczny. – Wszyscy się zmówili, żebym, umarł z głodu. I w tym, a nie w braku twoich wdzięków, leży przyczyna, że nie mogę cię zaspokoić, droga Penelopo.
– Skończmy już raz na zawsze z tą sprawą – uderza lekko w stół generał Victoria. – Czy to prawda, że odmawiacie złożenia prośby o zwolnienie?
– Stanowczo odmawiam, panie generale – odzyskuje energię kapitan Pantoja. – Moje miejsce jest wyłącznie w Siłach Lądowych.
– Dawaliśmy wam dogodne wyjście – otwiera teczkę, wyciąga do kapitana Pantoja pismo napisane na maszynie, czeka, aż ten przeczyta, chowa je generał Victoria. – Bo moglibyśmy oddać was do sądu dyscyplinarnego i wyroku możecie się domyślać: hańbiąca degradacja, wykluczenie.
– Zdecydowaliśmy się tego nie robić, bo dosyć już skandali, i ze względu na wasze poprzednie zasługi – dymi, kaszle, podchodzi do okna, otwiera je, spluwa na ulicę Tygrys Collazos. – Jeśli wolicie zostać w Siłach Lądowych, wasza sprawa. Jeszcze zrozumiecie, że z tym raportem, który dołączymy do waszej karty służby, nic wam przez dłuższy okres nie dojdzie do naramienników.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby całkowicie się” zrehabilitować, panie generale – głos drży, serce skacze, śmieją się oczy kapitanowi PaHtoja. – Nie ma większej kary od wyrzutów sumienia i od świadomości, że bezwiednie wyrządziłem Siłom Lądowym tyle szkody.
– Dobrze, dobrze, tylko proszę już nigdy nie wtykać w ten sposób palca miedzy drzwi – patrzy na zegarek, 'dziesiąta, ja idę, mówi generał Vic-toria. – Znaleźliśmy wam nowe zajęcie, i to dość daleko od Iquitos.
– Pojedziecie tam jutro i nie ruszajcie się stamtąd przynajmniej przez rok, nawet na dwadzieścia cztery godziny – nakłada bluzę, podciąga krawat, przygładza włosy Tygrys Collazos. – Jeśli chcecie pozostać w Siłach Lądowych, to wszyscy muszą bezwarunkowo zapomnieć o istnieniu słynnego kapitana Pantoja. Później, jak już nikt nie będzie pamiętał całej tej sprawy, zobaczymy.
– Rączki rozłożymy tak, nóżki tak, a główkę zwiesimy na ten cycuś – dyszy, wchodzi, wychodzi, ozdabia, przywiązuje, porównuje porucznik Santana. – A teraz zamkniemy oczka i udajemy nieżywą, Kurczak. O tak. Och, moja biedna wizy-tantka, tak mi smutno, moja mała ukrzyżowana bidulka, moja cudna „siostrunia” Arki.
– Garnizon w Pomata potrzebuje intendenta – zsuwa zasłony, przekręca klucze w szafkach, porządkuje biurka, bierze walizeczkę pułkownik López López. – Zamiast Amazonki będziecie mieli jezioro Titicaca.
– A zamiast upałów puszczy mróz puny – otwiera drzwi, przepuszcza pozostałych generał Victoria.
– A zamiast wlzytantek lamy i wigonie – nakłada kepi, gasi światło, wyciąga rękę Tygrys Collazos. – Nie przeczuwałem, że okażecie się w końcu takim cudakiem, Pantoja. Tak, możecie już odejść.
– Brr, ale ziąb, ale ziąb – wstrząsa się Po-chita. – Gdzie są zapałki, no gdzie ta przeklęta świeczka, to straszne tak żyć bez elektryczności, Panta, obudź się, już piąta. Nie rozumiem tej twojej manii, czy ty musisz naprawdę osobiście doglądać śniadań żołnierzy? Jest strasznie wcześnie, umieram z zimna. Ojej, idioto, znowu mnie podrapałeś tą bransoletką, czy nie możesz jej sobie zdejmować na noc? Już ci mówiłam, że jest piąta. Obudź się, Panta.