– Obudź się, Panta – mówi Pochita. – Już ósma. Panta, Pantaleonku.
– Ósma? Już? Niech to, ale mi się chce spać – ziewa Pantaleonek. – Przyszyłaś mi galon?
– Tak jest, panie poruczniku – staje na baczność Pochita. – O, przepraszam, panie kapitanie. Póki się nie przyzwyczaję, będziesz dla mnie, kochanie, porucznikiem. Już przyszyte, wyglądają cudownie. Ale wstawaj, wstawaj, masz się stawić o?
– Tak, tak, o dziewiątej – namydla się Pantaleonek. – Gdzie nas wyślą, Pocha? Podaj mi, proszę, ręcznik. Gdzie sobie kotek życzy?
– Tu, do Limy – patrzy na szare niebo, dachy, samochody, przechodniów Pochita – Ojej, w głowie mi się kręci: Lima, Lima, Lima.
– O Limie nie ma co nawet marzyć, też pomysł – przegląda się w lustrze, wiąże krawat Panta – Mógłbym mówić o szczęściu, gdyby to było przynajmniej takie miasto jak Trujillo albo Tacna.
– Ale śmieszna wiadomość w „El Comercio” – stroi grymasy Pochita. – W Leticia jakiś facet ukrzyżował się, żeby ogłosić koniec świata. Wsadzono go do czubków, ale ludzie wyciągnęli go stamtąd siłą, bo myślą, że to święty. Leticia to w Amazonii kolumbijskiej, tak?
– Do twarzy ci w mundurze kapitana, synku – stawia na stole marmoladę, pieczywo i mleko pani Leonor.
– Teraz kolumbijska, przedtem była peruwiańska, zabrali ją nam – smaruje grzankę masłem Panta. – Dolej mi jeszcze trochę kawy, mamo.
– A gdyby nas tak posłali z powrotem do Chiclayo – zbiera okruchy na talerz i ściąga obrus pani Leonor. – Mimo wszystko tam czuliśmy się tak dobrze, nieprawdaż? Dla mnie najważniejsze jest to, żeby nie wysłali nas zbyt daleko od wybrzeża. No idź, synku, powodzenia, przyjmij moje błogosławieństwo.
– W imię Ojca i Ducha Świętego, i Syna, Który Umarł Na Krzyżu – wznosi wzrok ku nocy, opuszcza oczy ku pochodniom Brat Francisco. – Moje ręce są związane, drewno jest ofiarą, przeżegnajcie się za mnie!
– Pułkownik López López czeka na mnie, proszę pani – mówi kapitan Pantaleon Pantoja.
– I do tego dwóch generałów – mruga panienka. – Proszę wejść, kapitanie. Tak, tak, te kawowe drzwi.
– A oto i on we własnej osobie – wstaje pułkownik López López. – Proszę bliżej, Pantoja, gratulacje z okazji następnej gwiazdki.
– Końcowy egzamin celująco, i to przy jednomyślności całej komisji – ściska mu dłoń, klepie go po ramieniu generał Victoria. – Brawo, kapitanie, oto jak należy służyć mundurowi i ojczyźnie.
– Proszę siadać, Pantoja – wskazuje kanapę generał Collazos. – Usiądźcie wygodnie i trzymajcie się mocno, zanim usłyszycie, co mamy wam do powiedzenia.
– Nie strasz go, Tygrys – macha rękami generał Victoria. – Jeszcze pomyśli, że wysyłamy go na rzeź.
– Sam fakt, że aby poinformować was o nowych zadaniach, stawia się tu osobiście dowództwo Intendentury, wskazuje, że jest to problem niemałej wagi – przybiera poważny wyraz twarzy pułkownik López López. – Tak, Pantoja, chodzi o sprawę dość delikatną.
– Obecność dowództwa zaszczyca mnie – stuka obcasami kapitan Pantoja. – Ale doprawdy, pan pułkownik mnie zaciekawia.
– Zapalicie? – wyciąga papierośnicę, zapalniczkę Tygrys Collazos. – Ale proszę tak nie stać, proszę siadać. Jak to? Nie palicie?
– Jak widać, nasz wywiad trafił przynajmniej raz w dziesiątkę – głaszcze fotokopię pułkownik López López. – Czarno na białym: nie pije, nie pali i nie ugania się za spódniczkami.
– Oficer bez nałogów – dziwi się generał Victoria. – No to mamy swojego człowieka, który obok świętej Róży i świętego Marcina z Porres może w raju reprezentować wojsko.
– Bez przesady – czerwieni się kapitan Pantoja. – Jakieś wady, o których nikt nie wie, na pewno mam.
– Wiemy o was więcej niż wy o sobie samym – podnosi i z powrotem odkłada na biurko teczkę Collazos. – Oczy by wam z orbit wyszły, gdybyście się dowiedzieli, ile to godzin poświęciliśmy studiowaniu waszego życiorysu. Wiemy, co robiliście, czego nie robiliście i co robić będziecie, kapitanie.
– Waszą kartę służby możemy wyrecytować z pamięci – otwiera teczkę, przewraca kartki i formularze generał Victoria. – W randze oficera ani jednej kary, a w randze kadeta zaledwie kilka błahych upomnień. I dlatego zostaliście wybrani, Pantoja.
– Ni mniej, ni więcej, tylko spośród około osiemdziesięciu oficerów Intendentury – unosi brew pułkownik López López. – No, teraz możecie pysznić się jak paw.
– Za opinię, jaką panowie o mnie mają, mogę być jedynie wdzięczny – spuszcza oczy kapitan Pantoja. – Uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby nie zawieść tego zaufania, panie pułkowniku.
– Kapitan Pantaleon Pantoja? – potrząsa słuchawką generał Scavino. – Ledwo cię słyszę, Tygrys. Że przysyłasz go po co?
– W Chiclayo zostawiliście po sobie wspaniałe wspomnienia – kartkuje jakieś sprawozdanie generał Victoria. – Pułkownik Montes chciał was zatrzymać za wszelką cenę. Zdaje się, że dzięki wam w koszarach wszystko chodziło jak w zegarku.
– „Urodzony organizator, matematyczne poczucie porządku, talent wykonawczy – czyta Tygrys Collazos. – Administrację pułku prowadził nadzwyczaj skutecznie i z prawdziwym natchnieniem”. Psiakrew, Montes się w was zakochał, kapitanie,
– Tyle pochwał zawstydza mnie – spuszcza głowę kapitan Pantoja. – Zawsze wykonywałem jedynie to, co należało do moich obowiązków.
– Służba czego? – ryczy ze śmiechu generał Scavino. – Co jak co, ale ani Victoria, ani ty, Tygrys, nie weźmiecie mnie pod włos, zapomnieliście, że jestem łysy?
– No a teraz byka za rogi – przyciska palcem usta generał Victoria. – Sprawa wymaga jak największej dyskrecji. Mówię o misji, która zostanie wam powierzona, kapitanie. Tygrys, wyjaw mu ten sekret.
– Ogólnie rzecz biorąc, jednostki rozmieszczone na obszarze puszczy przejeżdżają się po tamtejszych kobietach – bierze oddech, mruga i kaszle Tygrys Collazos. – Gwałtów jest od cholery, a trybunały nie mogą nadążyć z osądzeniem tylu skurczysynów. W całej Amazonii panuje wzburzenie.
– Jesteśmy codziennie bombardowani raportami i zażaleniami – szczypie się w podbródek generał Victoria. – Przyjeżdżają nawet specjalne delegacje protestacyjne z najdalszych wiosek.
– Pańscy żołnierze używają sobie na naszych kobietach – gniecie kapelusz, bełkoce burmistrz Paiva Runhui. – Parę miesięcy temu skrzywdzili moją szwagierkę, a w zeszłym tygodniu o mało co nie skrzywdzili mojej własnej żony.
– Nie moi żołnierze, ale żołnierze narodu – gestykuluje uspokajająco generał Victoria. – Spokojnie, spokojnie, panie burmistrzu. Siły Lądowe składają wyrazy ubolewania w związku z nieszczęściem pańskiej szwagierki i zrobią, co tylko w ich mocy, aby powetować straty.
– Teraz gwałt nazywa się nieszczęściem? – oburza się ojciec Beltran. – Bo to nic innego nie było.
– Florcitę, jak wracała z pola, złapało dwóch żołdaków i przejechali po niej na samym środku drogi – gryzie paznokcie i podryguje burmistrz Teofilo Morey. – I tak dobrze nacelowali, że teraz jest w ciąży, generale.
– Panienka Dorotea zidentyfikuje mi tych bandziorów – warczy pułkownik Peter Casahuanqui. – Tylko proszę nie płakać, proszę nie płakać, już panienka zobaczy, jak ja to załatwię.
– I pan myśli, że ja tam wyjdę? – popłakuje Dorotea. – Ja samiuteńka przed tyloma żołnierzami?
– Przemaszerują tutaj, przed posterunkiem żandarmerii – chowa się za metalową siateczką pułkownik Maximo Davila. – Panienka Jesiis będzie ich podglądać przez okno i gdy tylko panienka pozna tych krzywdzicieli panienki, to proszę mi ich natychmiast pokazać!
– Krzywdziciele? – spluwa ojciec Beltran. – Już raczej rozpustnicy, kanalie, nędznicy. Tak zbezcześcić Donem Asuntę! Tak kompromitować mundur!
– Luisę Canepa, moją służącą, zgwałcił jakiś sierżant, później kapral, a później szeregowiec – czyści okulary porucznik Bacacorzo. – Spodobało się jej czy co, panie komendancie, w każdym razie kurwi się teraz pod przezwiskiem Cyculka i ma alfonsa pedała, którego przezywają Stugębek.
– A teraz, panienko Dolores, proszę mi łaskawie wskazać, za którego z tych tu kawalerów chce pani wyjść za mąż – spaceruje przed trzema rekrutami pułkownik Augusto Yaldes. – A kapelan natychmiast udzieli wam ślubu. Proszę wybierać, proszę wybierać, no i kogo panienka woli na tatusia dla swego przyszłego dzidziusia?
– Moją żonę przyłapali w samym kościele – siedzi sztywno na brzegu krzesła stolarz Adriano Lharąue. – Nie w katedrze, tylko w tym Pana Naszego z Bagazan, proszę pana.
– Właśnie tak, szanowni radiosłuchacze – ryczy Waleczny. – Tych rozpustnych świętokradców nie powstrzymała ani bojaźń przed Bogiem, ani szacunek dla Jego świętego przybytku, ani szlachetna siwizna owej zacnej matrony, która dała początek już dwóm loretańskim pokoleniom.
– I zaczęli mnie szarpać, o Jezu, i chcieli mnie rzucić na ziemię – płacze pani Cristina. – I zataczali się, tak byli pijani, i jakie wulgarne rzeczy mówili. Tak, tak, przy samym ołtarzu, przysięgam.
– Najbardziej miłosierną duszę w całym Loreto, panie generale – grzmi ojciec Beltran. – Znieważyli ją pięć razy!
– I córeczkę też, i kuzyneczkę, i chrześniaczkę, już wiem, Scavino – zdmuchuje łupież ze swych epoletów Tygrys Collazos. – Ale ten księżulek Beltran jest z nami czy z tamtymi? Jest czy nie jest kapelanem wojskowym?
– Protestuję i jako duchowny, i jako żołnierz, panie generale – wciąga brzuch, wypina pierś major Beltran. – Ponieważ ci krzywdziciele szkodzą tak instytucji, jak i ofiarom.
– Oczywiście to, co rekruci chcieli zrobić z damą, jest godne potępienia – uspokaja, uśmiecha się, gestykuluje przepraszająco generał Victoria. – Ale -j jej krewni o mało nie pozabijali ich kijami, proszę]
O tym nie zapominać. Tu mam orzeczenie lekarskie: połamane żebra, hematopsje, rozdarcie ucha. W tym wypadku, doktorku, mamy remis.
– Do Iquitos? – przestaje spryskiwać koszule
1 unosi żelazko Pochita. – Ojej, ale wysyłają nas daleko, Panta.
– Z drewna rozpalasz ogień, który ogrzewa twoje pożywienie, z drewna budujesz dom, w którym mieszkasz, łóżko, w którym śpisz, i tratwę, którą przepływasz rzekę – wisi nad lasem nieruchomych głów, spragnionych twarzy i rozwartych ramion Brat Francisco. – Z drewna strugasz harpun, który łowi paiche, dmuchawę, która powala kapibarę, i trumnę, w której grzebiesz zmarłego. Siostry! Bracia! Klęknijcie za mnie!
– To bardzo poważny problem, Pantoja – potakuje pułkownik López López. – W Contamana burmistrz wydał rozporządzenie prosząc mieszkańców, aby w dniach, kiedy żołnierze są na przepustce, zamykali kobiety w domu.
– A przede wszystkim jak to daleko od morza – puszcza igłę, robi supełek i przegryza nitkę pani Leonor. – W puszczy jest dużo komarów? To moje utrapienie, wiesz o tym.
– Proszę spojrzeć na tę listę – drapie się w czoło Tygrys Collazos. – W niecały rok czterdzieści trzy kobiety w ciąży. Kapelani księdza Beltrana udzielili ślubu około dwudziestu, ale oczywiście zło wymaga środków ostrzejszych niż małżeństwa na siłę. Jak dotąd ani areszty, ani kary nie zmieniły stanu rzeczy: żołnierz, który przyjeżdża na służbę do puszczy, staje się z miejsca szalejącym jebusem.
– Ale to ty, kochanie, wydajesz się najbardziej przygnębiony tym miejscem – otwiera i odkurza walizki Pochita. – Dlaczego, Panta?
– To chyba upał, klimat, prawda? – ożywia się Tygrys Collazos.
– Bardzo możliwe, panie generale – jąka się kapitan Pantoja.
– Ciepła wilgoć w powietrzu, bujna natura – oblizuje wargi Tygrys Collazos. – Mnie się to ciągle przytrafia: przyjeżdżam do puszczy i zaczynam oddychać ogniem, i czuję, że krew zaczyna bulgotać.
– No, gdyby teraz generałowa cię słyszała – śmieje się generał Victoria. – Nie chciałbym być w twojej skórze, Tygrys.
– Z początku myśleliśmy, że to sprawa wyżywienia – poklepuje się po brzuchu generał Collazos. – Że w garnizonach używa się za dużo przypraw, czegoś, co wzmaga seksualny głód mężczyzn.
– Odwołaliśmy się do specjalistów, nawet sprowadziliśmy jakiegoś Szwajcara, który kosztował nas masę pieniędzy – pociera dwa palce pułkownik López López. – Dietetyk z całą kupą dyplomów.
– Pas d'inconvenient – zapisuje w notatniku profesor Bernard Lahos. – Przygotujemy dietę, która nie redukując potrzebnych protein osłabi libido żołnierzy o około 85 procent.
– Tylko proszę nie przesolić – szepce Tygrys Collazos. – Na armii eunuchów również nam nie zależy, doktorze.
– Horcones wzywa Iguitos, Horcones wzywa Iquitos – niecierpliwi się chorąży Santana. – Tak, bardzo ważne, pilne. W związku z operacją Szwajcarska Strawa nie uzyskaliśmy pożądanych efektów. Moi ludzie umierają z głodu, zapadają na gruźlicę. Dziś na apelu znowu dwóch zemdlało, panie komendancie.
– To żaden dowcip, Scavino – ściskając słuchawkę między uchem a ramieniem zapala papierosa Tygrys Collazos. – Rozważyliśmy wszystkie za i przeciw i to jest jedyne rozwiązanie. Posyłam ci naszego Pantaleonka z matką i żoną. Powodzenia.
– Pochita i ja już się przyzwyczaiłyśmy do tej myśli i jesteśmy szczęśliwe, że jedziemy do Iquitos – składa chusteczki, porządkuje spódnice, pakuje obuwie pani Leonor. – A ty ciągle z nosem zwieszonym na kwintę. Dlaczego, synku?
– I wy, Pantoja, jesteście tym człowiekiem, którego potrzebujemy – wstaje i obejmuje go za ramiona pułkownik López López. – Wy skończycie z tym urwaniem głowy.
– Mimo wszystko, Panta, to jest miasto i chyba nawet ładne miasto – wyrzuca szmaty do śmieci, zawiązuje supełki, zamyka teczki Pochita. – No, nie rób takiej miny, góry byłyby gorsze, nie?
– Prawdę mówiąc, panie pułkowniku, nie bardzo wyobrażam sobie jak – przełyka ślinę kapitan Pantoja. – Ale zrobię to, co mi rozkażą, oczywiście.
– Przede wszystkim pojechać do Amazonii – bierze pałeczkę i wskazuje jakiś punkt pułkownik López López. – Waszym ośrodkiem operacyjnym będzie Iquitos.
– Sięgniemy do jądra problemu i wyrwiemy go z korzeniami – uderza pięścią w swą otwartą dłoń pułkownik Victoria. – Bo problemem są, jak się domyślacie, Pantoja, nie tylko zgwałcone kobiety.
– Problemem jest też sprawa rekrutów, którzy muszą w tym nieprzyzwoitym upale żyć jak cnotliwe panienki – strzela językiem Tygrys Collazos. – Odbywać służbę w puszczy to odwaga, Pantoja, nie lada odwaga.
– W amazońskich osadach wszystkie spódniczki mają swego właściciela – gestykuluje pułkownik López López. – Nie ma żadnych burdelików, dziwek, niczego w tym guście.
– Cały tydzień mija w odosobnieniu, na wypełnianiu w lesie różnych zadań, a jedynym ich marzeniem jest przepustka – snuje generał Victoria. – Muszą całymi kilometrami iść do najbliższej osady. A co się dzieje, kiedy tam docierają?
– Nic a nic, z powodu cholernego braku bab – wzrusza ramionami Tygrys Collazos. – Wtedy ci, co sobie wcześniej nie przygadali jakiejś, tracą rozum i po byle kieliszku anyżówki rzucają się jak pumy na wszystko, co staje im na drodze.
– Zaistniały przypadki pederastii, nawet zoo-filii – dodaje pułkownik López López. – Proszę sobie wyobrazić, że pewien kapral z Horcones został przyłapany w trakcie współżycia z małpą.
– Małpa nosi absurdalne przezwisko Mamki Bloku Piątego – powstrzymuje śmiech chorąży Santana. – To znaczy nosiła, bo natychmiast posłałem jej kulę w łeb. Degenerat siedzi w areszcie, panie pułkowniku.
– Podsumowując: wstrzemięźliwość powoduje zepsucie, jakiego świat nie widział – mówi generał Victoria. – I demoralizację, stany nerwicowe, apatię.
– Tych głodomorów trzeba nakarmić, Pantoja – patrzy mu uroczyście w oczy Tygrys Collazos. – I tu na was kolej, tu użyjecie swojego talentu organizatorskiego.
– Panta, dlaczego jesteś taki ogłupiały i osowiały – chowa swój bilet do torebki i pyta, gdzie jest wyjście do samolotu, Pochita. – Będziemy mieli wielką rzekę, będziemy mogli się kąpać, robić wycieczki do indiańskich osad. No już, uśmiechnij się, głuptasku.
– Co ci jest, dlaczego jesteś taki dziwny, synku? – obserwuje chmury, śmigła, drzewa pani Leonor. – Przez całą podróż nie powiedziałeś ani słowa. Co cię tak dręczy?
– Nic, nic, mamusiu, nic, Pochita – zapina pas bezpieczeństwa Panta. – Czuję się dobrze, nic mi nie jest. Patrzcie, już dolatujemy. To chyba Amazonka, nie?
– Przez te ostatnie dni zachowywałeś się jak idiota – nakłada okulary przeciwsłoneczne, zdejmuje płaszcz Pochita. – Nic się nie odzywałeś, chodziłeś jak śnięty. Uff, ale piekło. Nigdy nie byłeś taki dziwny, Panta.
– Trochę się niepokoiłem moim nowym zadaniem ale już przeszło – wyjmuje portfel, wyciąga banknoty do taksówkarza Panta. – Tak, tak, szefie, numer 549, Hotel Lima. Poczekaj, mamo, pomogę ci wysiąść.
– Jesteś wojskowym, tak? – rzuca na krzesło swój neseser, zdejmuje pantofle Pochita. – Wiedziałeś że mogą cię posłać wszędzie. Iquitos nie jest takie najgorsze, Panta, no popatrz, prawda, ze wydaje się sympatyczne?
– Masz rację, zachowywałem się jak idiota – otwiera szafę, wiesza mundur, garnitur Panta. – Może za bardzo przyzwyczaiłem się do Chiclayo; przysięgam, że już mi przeszło. No to teraz bierzemy się do rozpakowywania. Ale upał, co, maleńka?
– Jeśli o mnie chodzi, to mogłabym całe życie mieszkać w hotelu – kładzie się na łóżku, przeciąga się Pochita. – Wszystko robią za ciebie, o mc nie trzeba się martwić.
– A pasowałoby ci złożyć zamówienie na kadecika Pantoję w hoteliku? – zdejmuje krawat, koszulę Panta.
– Na kadecika Pantoję? – wybałusza oczy, rozpina bluzkę, opiera się łokciem o poduszkę Pochita. – Naprawdę? Już możemy go zamówić, Pantaleonku?
– Przyrzekłem ci przecież: przy trzeciej gwiazdce – ściąga spodnie, składa je i wiesza Panta. – Będzie loretańczykiem, jak ci się widzi?
– Cudownie, Panta – śmieje się, klaszcze, skacze na materacu Pochita. – Ojej, jak fajnie, kadecik Pantaleonek junior.
– Trzeba go zamówić jak najszybciej – rozkłada i wyciąga ręce Panta. – Żeby nadszedł szybciuteńko. Chodź, maleńka, no gdzie uciekasz?
– No, no, co ci jest? – wyskakuje z łóżka, biegnie do łazienki Pochita. – Zwariowałeś?
– Chodź, chodź, kadecik – potyka się o walizkę, przewraca krzesło Panta. – Zamówimy go teraz. No chodź, Pochita.
– Ale przecież jest jedenasta rano, dopiero przyjechaliśmy – wali rękami, odpycha, odskakuje, złości się Pochita. – Puść, twoja mama nas usłyszy, Panta.
– Spróbujemy, jak to nam idzie w Iquitos, na pierwszy raz, w hoteliku – dyszy, walczy, obejmuje, potyka się Pantaleonek. – Chodź, kochanie.
– Proszę spojrzeć, co uzyskaliście tymi oskarżeniami i raportami – wymachuje wytatuowanym pieczątkami i podpisami rozkazem generał Scavino. – Wy też, majorze Beltran, jesteście temu winni: proszę popatrzeć, co ten typ będzie tu organizował.
– Podrzesz mi spódnicę – chowa się za szafę, rzuca poduszkę, prosi o spokój Pochita. – Nie poznaję cię, Panta, ty, zawsze taki grzeczniutki, co ci jest, zostaw, sama zdejmę.
– Chciałem zło wyplenić, a nie stać się jego siewcą – czyta raz i drugi zawstydzona twarz majora Beltrana. – Skąd mogłem przypuszczać, że lekarstwo będzie gorsze od choroby, panie generale. Niepojęte, niewiarygodne. I pan, panie generale, pozwoli na coś tak okropnego?
– Stanik, pończoszki – poci się, rzuca, kuli, przeciąga Pantaleonek. – Tygrys miał rację: ciepła wilgoć, oddycha się ogniem, krew kipi. No chodź, uszczypnij mnie, gdzie lubię. Uszko, Pochita.
– Tak w dzień to ja się wstydzę, Panta – uskarża się, przykrywa kołdrą, wzdycha Pochita. – Później zaśniesz, a zdaje się, że o trzeciej masz być w komendanturze, zawsze zasypiasz.
– Wezmę prysznic – klęka, schyla się, wyprostowuje Pantaleonek. – Nie mów nic, nie rozpraszaj mnie. Uszczypnij w uszko. O tak, tak. Oj, maleńka, umieram, nie wiem, kim jestem.
– Wiem, bardzo dobrze wiem, kim jesteście i w jakim celu przyjechaliście do Iquitos – mamrocze generał Roger Scavino. – I powiem wam prosto z mostu, że wasza obecność w tym mieście absolutnie mnie nie cieszy. Sprawę trzeba postawić od razu jasno, kapitanie.
– Przepraszam, panie generale – jąka się kapitan Pantoja. – Wydaje mi się, że zaszło jakieś nieporozumienie.
– Jestem przeciwny służbie, którą macie tutaj organizować – przybliża łysinę do wentylatora, przymyka na chwilę oczy generał Scavino. – Oponowałem od początku i nadal twierdzę, że to obrzydliwość.
– A przede wszystkim niepojęta już amoralność – wachluje się z wściekłością ojciec Beltran.
– Komendant i ja nic już nie mówiliśmy, bo od rozkazywania jest dowództwo – rozkłada chusteczkę i wyciera pot z czoła, skroni, szyi generał Scavino. – Ale nie przekonali nas, kapitanie.
– Ja z tym projektem nie mam nic wspólnego, panie generale – poci się nie ruszając się z miejsca kapitan Pantoja. – Sam byłem zaskoczony, kiedy przekazano mi ›tę wiadomość, proszę księdza.
– Księże majorze – poprawia ojciec Beltran. – Nie umiecie patrzeć na szlify.
– Przepraszam, księże majorze – stuka delikatnie obcasami kapitan Pantoja. – W ogóle nie przyłożyłem ręki do tego, zapewniam.
– Nie jesteście jednym z tych mózgów Intendentury, które wymyśliły to świństwo? – bierze wentylator, przystawia do twarzy, czaszki i chrypi generał Scavino. – W każdym razie są pewne sprawy, które należy z miejsca wyjaśnić. Nie mogę zapobiec, by ta okropność zaczęła prosperować, ale postaram się, by rzuciło to jak najmniej cienia na Siły Zbrojne. Nikt nie zhańbi tego wyobrażenia o Siłach Lądowych, jakie sobie zdobyły w Loreto, od czasów, gdy stanąłem na czele Piątego Okręgu.
– Jest to również moim najgorętszym pragnieniem – patrzy przez ramię generała na błotnistą wodę rzeki, łódź załadowaną bananami, niebieskie niebo, ogniste słońce kapitan Pantoja. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
– Bo, gdyby wiadomość rozeszła się, to skandal jak sto diabłów gotowy – podnosi głos, opiera ręce o framugę okna generał Scavino. – Panowie stratedzy z Limy mogą sobie najspokojniej przy biurku planować świństwa, bo jak się rozpęta burza, to wszystko spadnie na generała Scavino.
– Całkowicie się z panem zgadzam – poci się, dostrzega na rękawach munduru rozrastającą się plamę potu, zapewnia solennie kapitan Pantoja. – Nigdy w życiu nie poprosiłbym o powierzenie mi tej misji. To coś tak dalekiego od mojej normalnej pracy, że nawet nie wiem, czy będę ją w stanie wypełnić.
– Na drewnie twój ojciec i twoja matka złączyli się, aby cię spłodzić, i na drewnie położyła się i rozwarła nogi, by cię zrodzić, ta, która cię zrodziła – krzyczy, grzmi tam w górze, w ciemnościach, Brat Francisco. – Drewno poczuło Jego ciało, stało się czerwone od Jego krwi, wchłonęło Jego łzy, przesiąkło Jego potem. Drewno jest święte, drewno niesie zdrowie. Siostry! Bracia! Rozkrzyżujcie za mnie ramiona.
– Tymi drzwiami przewalą się setki osób, to biuro zostanie zawalone protestami, apelami z tysiącem podpisów, anonimowymi listami – gestykuluje, krąży nerwowo, składa i rozkłada wachlarz ojciec Beltran. – Cała Amazonia podniesie krzyk pod niebiosa i pomyśli, że projektodawcą tego skandalu jest generał Scavino.
– Już słyszę tego demagoga Walecznego, jak pluje w mikrofon kalumniami przeciw mojej osobie – irytuje się, krzywi generał Scavino.
– Mam polecenie, by Służba działała w jak największej tajemnicy – odważa się zdjąć kepi, wytrzeć chusteczką czoło, oczy kapitan Pantoja. – Tę wskazówkę będę miał cały czas na uwadze, panie generale.
– A co, do diabła, wymyślicie, żeby ludzi uspokoić? – krzyczy, krąży wokół biurka generał Scavino. – Czy w Limie pomyśleli o roli, jaką przyjdzie mi tu odegrać?
– Jeśli pan generał tego sobie życzy, dziś jeszcze mogę złożyć podanie o przeniesienie – blednie kapitan Pantoja. – Aby udowodnić, że w zorganizowaniu Służby Wizytantek nie kierują mną żadne osobiste interesy.
– Geniusze, też wymyślili eufemizm – odwrócony tyłem, stuka obcasami, patrzy na iskrzącą się rzekę, chaty, ścianę drzew ojciec Beltran. – Wizytantki, wizytantki.
– Żadnych przeniesień. W ciągu tygodnia przysłaliby następnego intendenta – siada z powrotem, chłodzi się wentylatorem, wyciera łysinę generał Scavino. – Od was zależy, aby cała ta sprawa nie splamiła honoru Sił Lądowych. Bierzecie na swoje barki, Pantoja, odpowiedzialność o rozmiarach wulkanu.
– Pan generał może spokojnie spać – prostuje się, odrzuca ramiona do tyłu, patrzy przed siebie kapitan Pantoja. – Siły Lądowe są tym, co najbardziej w moim życiu szanuję i kocham.
– Najlepiej się im przysłużycie, jeśli będziecie trzymać się jak najdalej od wojska – łagodzi ton, przybiera miły wyraz twarzy generał Scavino. – Przynajmniej w okresie, gdy będziecie dowodzić tą Służbą.
– Przepraszam? – mruga kapitan Pantoja. – Jak pan generał powiedział?
– Że nie życzę sobie, by wasza noga kiedykolwiek stanęła w komendanturze czy w koszarach Iguitos – przybliża do bzykających i niewidzialnych skrzydeł to jedną, to drugą stronę dłoni generał Scavino. – Zostajecie pozbawieni prawa uczestnictwa w jakichkolwiek oficjalnych uroczystościach, defiladach, mszach. Jak również noszenia munduru. Będziecie ubierać się wyłącznie w odzież cywilną.
– Czy nawet do pracy mam przychodzić po cywilnemu? – wciąż mruga kapitan Pantoja,
– Wasze miejsce pracy usytuowane będzie jak najdalej t»d komendantury – patrzy podejrzliwie, z zakłopotaniem, z litością generał Scavino. – Człowieku, czy jesteście aż tak naiwni? Wyobrażacie sobie, że dla zadania, które macie tu wykonać, będę wam otwierał biuro w jednostce? Przydzieliłem wam magazyn w okolicach Iquitos, na brzegu rzeki. Proszę być zawsze ubranym po cywilnemu. Nikt nie powinien dowiedzieć się, że to miejsce ma jakikolwiek związek z wojskiem. Zrozumiano?
– Tak jest, panie generale – potakuje ogłupiały kapitan Pantoja. – Tylko że ja nie oczekiwałem takiego obrotu sprawy. To będzie, no nie wiem, tak jakbym musiał zmienić skórę.
– Proszę udawać, że odkomenderowano was do Służby Wywiadowczej – odchodzi od okna, zbliża się do niego, obdziela go życzliwym uśmiechem major Beltran – bowiem od waszych umiejętności maskowania się zależy wasze życie.
– Spróbuję się przystosować, panie generale – bełkoce kapitan Pantoja.
– Nie wypada również, byście zamieszkali w Kolonii Wojskowej, tak więc proszę sobie poszukać mieszkania na mieście – ociera chusteczką brwi, uszy, wargi i nos generał Scavino. – I proszę nie utrzymywać żadnych stosunków z kadrą oficerską.
– Pan generał chce powiedzieć: stosunków przyjacielskich? – plącze się kapitan Pantoja.
– No chyba, że nie miłosnych – śmieje się albo kaszle, albo chrząka ojciec Beltran.
– Wiem, że przyjdzie to wam bardzo ciężko – przyjacielsko potakuje generał Scavino. – Ale nie ma innego wyjścia, Pantoja. Charakter waszej misji wymagać będzie kontaktowania się z szumowinami całej Amazonii. Tylko wasze osobiste po święcenie może zapobiec splamieniu naszej instytucji.
– Krótko mówiąc, mam zataić pozycję i stanowisko oficera – dostrzega w dali gołe dziecko wspinające się na drzewo, różową i kulawą czaplę, horyzont płonących zarośli kapitan Pantoja. – Ubierać się w odzież cywilną, żyć między cywilami, pracować jak cywil.
– Ale zawsze myśleć jak wojskowy – uderza lekko o stół generał Scavino. – Wyznaczyłem pewnego porucznika, by spełniał funkcję łącznika między nami. Będziecie spotykać się raz na tydzień i poprzez niego będziecie mi składać raporty ze swojej pracy.
– Proszę się o nic nie martwić: będę jak grób – chwyta za szklankę i mówi na zdrowie porucznik Bacacorzo. – O wszystkim jestem poinformowany, panie kapitanie. Czy możemy spotykać się we wtorki? Pomyślałem sobie, że najlepszymi miejscami spotkań będą zawsze knajpki, burdeliki. Teraz będzie pan musiał dosyć często odwiedzać takie miejsca, nie?
– Doprowadził do tego, żebym poczuł się jak przestępca, coś jakby przestępca – przygląda się wypchanym małpom, papugom i ptakom, ludziom, którzy na stojąco piją przy barku, kapitan Pantoja. – Jak, do diabła, mam rozpoczynać pracę, jeśli nawet generał Scavino mnie sabotuje. Jeśli nawet zwierzchnicy zaczynają mnie zniechęcać rozkazując, żebym się przebrał, żebym się nie pokazywał.
– Taki zadowolony poszedłeś do komendantury, a wracasz taki ogłupiały – staje na palcach, całuje! go w policzki Pochita. – Co się stało, Panta? Spóźniłeś się i generał Scavino zmył ci głowę?
– Pomogę panu, panie kapitanie, w czym tylko będę mógł – częstuje go pasemkami smażonej) chonty porucznik Bacacorzo. – Nie jestem specjalistą, ale zrobię wszystko, co tylko możliwe. Proszę nie narzekać, wielu oficerów dałoby nie wiem co, żeby tylko znaleźć się na pana miejscu. Proszę tylko pomyśleć, jaką będzie miał pan swobodę: pan kapitan sam będzie decydować o swoich godzinach pracy. Nie mówiąc już o innych przyjemnościach, panie kapitanie.
– I tutaj mamy mieszkać, w takim brzydkim miejscu? – patrzy na obdrapane ściany, brudną podłogę, pajęczyny na suficie pani Leonor. – Dlaczego nie dali ci mieszkania w Kolonii Wojskowej? Jest taka ładna. Znowu zabrakło ci charakteru, Panta.
– Proszę nie myśleć, Bacacorzo, że zaczynam wszystko widzieć w czarnych kolorach, ale ostatnio chodzę jak pijany, tak mnie zbili z tropu – próbuje, żuje, przełyka, mruczy pyszność kapitan Pantoja. – Administratorem jestem dobrym, to tak Ale wyrwali mnie z żywiołu, gdzie czułem się jak ryba w wodzie, a o tym, co mam teraz robić, nie mam zupełnie pojęcia.
– Pan kapitan rzucił już okiem na swój ośrodek operacyjny? – ponownie napełnia szklanki porucznik Bacacorzo. – Generał Scavino wydał rozporządzenie: żaden oficer z Iquitos nie może zbliżać się do tego magazynu nad Itayą pod groźbą kary trzydziestu dni ścisłego.
– Jeszcze nie, pójdę jutro rano – pije, wyciera usta, powstrzymuje się od czknięcia kapitan Pantoja. – Bo, szczerze mówiąc, żeby wypełnić tę misję, jak należy, trzeba by mieć w tym przedmiocie doświadczenie. Znać świat marginesu, chociaż trochę być hulaką.
– To ty tak ubrany masz zamiar iść do komendantury, Panta? – zbliża się, dotyka koszuli bez rękawów, przygląda się podejrzliwie niebieskim spodniom, dżokejce Pochita. – A twój mundur?
– Ale niestety tak nie jest w moim przypadku – zasmuca się, robi nieokreślony, zawstydzony gest kapitan Pantoja. – Nigdy nie byłem hulaką. Nawet jako chłopak.
– Że nie możemy spotykać się z rodzinami oficerów? – chwyta za miotełkę z piór, szczotkę, kubeł, trzepie, odkurza, dziwi się pani Leonor. – Że musimy żyć tak, jakbyśmy byli cywilami?
– Proszę sobie wyobrazić, że jako kadet, gdy dostawaliśmy przepustki, wolałem zostać w szkole i pouczyć się – wspomina z nostalgią' kapitan Pantoja. – Wkuwałem matematykę, przede wszystkim, najbardziej ją lubię. Nigdy nie chodziłem na zabawy. I chociaż może się to wydawać śmieszne, to nauczyłem się tylko najłatwiejszych tańców: bolera ł walca.
– I nawet sąsiedzi nie powinni wiedzieć, że jesteś kapitanem? – przeciera szyby, szoruje podłogi, maluje ściany, przeraża się Pochita.
– To, co mnie spotyka, jest więc przerażające – ogląda się wokół z lękiem, mówi na ucho porucznikowi kapitan Pantoja. – Jak ktoś, kto nigdy nie miał w swoim życiu do czynienia z wizytantkami, może stworzyć Służbę Wizytantek, Bacacorzo?
– Misja specjalna? – wyciera drzwi, wykłada szafy papierem, wiesza obrazy Pochita. – Będziesz współpracował ze służbą wywiadowczą? Aha, rozumiem, to dlatego tyle sekretów, Panta?
– Już sobie wyobrażam tysiące oczekujących, ufających mi żołnierzy – przygląda się badawczo butelkom, wzrusza się, marzy kapitan Pantoja – którzy tylko liczą dni i myślą już jadą, już są niedaleko, i włosy mi stają dęba, Bacacorzo.
– A co mnie obchodzi jakiś tam sekret wojskowy – porządkuje w szafach, szyje zasłony, odkurza abażury, zapala lampy pani Leonor. – Sekreciki wobec własnej mamusi? No, opowiadaj, opowiadaj.
– Nie chcę zawieść ich zaufania – dręczy się kapitan Pantoja. – Ale od czego, psiakrew, mam zacząć?
– Pożałujesz, jak mi nie powiesz – ściele łóżka, rozkłada dywaniki, poleruje meble, ustawia szklanki, talerze, układa sztućce w kredensie Pochita. – Już nigdy więcej uszczypnięć, tam gdzie lubisz, żadnego gryzienia w uszko. Jak wolisz, kochanie.
– Za dobry start, panie kapitanie – próbuj* ożywić go uśmiechając się i wznosząc toast porucznik Bacacorzo. – Jeśli wizytantki nie przychodzą do kapitana Pantoja, kapitan Pantoja musi pójść do wizytantek. To chyba najprostsze wyjście, tak mi się zdaje.
– Szpieg, Panta? – zaciera ręce, rozgląda się po pokoju, ale żeśmy z tej obory zrobiły cudo, prawda, pani Leonor, szepce Pochita. – Jak w filmach? Ojej, jakie to emocjonujące, kochanie.
– Proszę przejść się tej nocy po wszystkich kurwiarniach w Iquitos – zapisuje adresy na serwetce porucznik Bacacorzo. „Mac Mao”, „007”, „Jednooki kot”, „Świętoszek”. Żeby wczuć się w atmosferę. Bardzo chętnie bym towarzyszył panu kapitanowi, ale pan wie, instrukcje Scavina są jednoznaczne.
– A dokąd to tak elegancko, synku? – pani Leonor mówi a jakże, nie do poznania, Pochita, należy nam się nagroda. – No, no, ale się wystroiłeś, nawet krawat. Zgrzejesz się. Zebranie na wysokim szczeblu? W nocy? Ty w roli tajnego agenta, Panta, a to zabawne. Tak, tak, pst, pst, już milczę.
– Proszę w jakimkolwiek z tych miejsc zapytać o Chińczyka Porfirio – składa i chowa mu do kieszeni serwetkę porucznik Bacacorzo. – To facet, który może pomóc panu kapitanowi. Sprowadza „praczki” do domu. Pan kapitan wie, co to jest „praczka”?
– Dlatego ani Go nie utopiono, ani nie spalono, ani nie powieszono, ani nie ukamienowano, ani nie odarto ze skóry – jęczy i płacze nad trzaskaniem pochodni i szmerem modlitw Brat Francisco. – Dlatego został przybity gwoździami do drewna, dlatego wolał krzyż. Niech słucha ten, który chce słuchać, niech rozumie ten, który chce rozumieć. Siostry! Bracia! Trzy razy w piersi uderzcie się za mnie.
– Dobry wieczór, tak, hm, psik – wyciera sobie nos, siada na ławce, opiera się o kontuar Pantaleon Pantoja. – Tak, tak, piwo proszę. Niedawno przyjechałem do Iquitos i dopiero zaczynam poznawać miasto. Lokal nazywa się „Mao Mao”, tak? Aha, i dlatego te strzały, totemy, rozumiem.
– Oto piwko, zimniutkie – podaje, wyciera szklankę, wskazuje salon barman. – Tak, „Mao Mao”. Prawie nikogo nie ma, bo dziś jest poniedziałek.
– Chciałbym się czegoś dowiedzieć, ehem, hm,' hm – odchrząkuje Pantaleon Pantoja – gdyby to było możliwe, oczywiście. Tak po prostu, dla ciekawości.
– Gdzie można ciemki przygadać? – robi kółeczko z kciuka i wskazującego palca barman. – Właśnie tu, ale dziś wszystkie poszły zobaczyć Brata Francisco, tego świętego od krzyża. Ale o, proszę popatrzeć, kto przyszedł. Porfirio, chodź tu. Przedstawiam ci pana, zainteresowany jest w informacji turystycznej.
– Buldeliki i dziewczynki? – puszcza oko, kłania się, podaje mu rękę Chińczyk Porfirio. – Oczywiście, płoszę pana. Cała przyjemność po mojej stlonie, w dwie minuty poinfolmuję pana o wszystkim. Będzie to pana kosztować tylko jeden blowalek, taniocha, plawda?
– Bardzo mi miło – zaprasza go, by się przysiadł, Pantaleon Pantoja. – Tak, oczywiście, piwo. Proszę tylko nie myśleć, że mam w tym jakiś osobisty interes, chodzi raczej o sprawy techniczne.
– Techniczne? – robi grymas wstrętu barman. – Chyba nie jest pan tajniakiem?
– Buldelików jest mało – unosi trzy palce Chińczyk Porfirio. – Pańskie zdlowie. Dwa porządne, jeden stlaszna dziula, dla żeblaków. Są też dziewczynki, któle chodzą od domu do domu, na własną lękę. „Płaczki”. Słyszał pan?
– Ach tak? To interesujące – zachęca go u-śmiechami Pantaleon Pantoja. – Ja tylko tak, z ciekawości, osobiście nie odwiedzam takich lokali. Ma pan kontakty? To znaczy, znajomości, przyjaciół w tych miejscach?
– Gdzie tylko są kurwy, tam Chińczyk czuje się jak ryba w wodzie – śmieje się barman. – Nazywają go Fumanchu z Belen, prawda, chrzestny? Belen to ta dzielnica pływających domów, Wenecja Amazonii, był już pan tam?
– Wszystkiego w życiu plóbowałem i nie ma czego żałować, płoszę pana – zdmuchuje pianę i popija Chińczyk Porfirio. – Folsy nie żłobiłem, ale zdobyłem doświadczenie. Biletel w kinie, motolowy łodzi, łowca wężów na ekspolt.
– I ze wszystkich tych miejsc wywalili cię na zbity pysk za kurewstwo, chrzestny – przypala mu papierosa barman. – Zaśpiewaj panu to, co ci mamuśka przepowiedziała.
– Chińczyk, co się ulodzi między żeblakami, zdechnie alfonsem albo za klatkami!
Śpiewa i wybucha śmiechem Chińczyk Porfirio. – Ach, moja ulocza mamuśka, któla telaz jest w niebie. Laz się żyje, więc trzeba to dobrze przeżyć, nie? Łykniemy sobie długi blowalek, płoszę pana?
– Chętnie, ale hm, hm – czerwieni się Pantaleon Pantoja – mam lepszy pomysł. A gdybyśmy tak, przyjacielu, zmienili otoczenie.
– Pan Pantoja? – płynie miód z ust pani Ciuciumamy. – Proszę, proszę czuć się jak u siebie w domu. Tutaj wszyscy są mile widziani oprócz mundurowych, bo oni ciągle proszą o rabat. Cześć, Chińczyku, bandziorze.
– Pan Pantoja przyjechał plosto z Limy i jest przyjacielem – całuje w policzki, szczypie w zadki Chińczyk Porfirio. – Chce tutaj założyć jakiś intełesik. Domyślasz się, usługi plima solt, Ciuciumamo. Ten liliput nazywa się Ciupelek i jest maskotką lokalu, płoszę pana.
– Raczej, taka twoja mać, powiedz kierownikiem, barmanem i wykidajłem – sięga po butelki, zbiera szklanki, sprawdza rachunki, włącza adapter, pogania kobiety do tańca Ciupelek. – A więc po raz pierwszy przychodzi pan do Domu Ciuciumamy? – Ale nie ostatni, sam pan się przekona. Dziewcząt jest niewiele, bo prawie wszystkie poszły zobaczyć Brata Francisco, tego, który wzniósł ten olbrzymi krzyż przy jeziorze Morona.
– Ja też tam byłem, ludzi było od gloma, łaj dla kieszonkowców – wita się na lewo i prawo Chińczyk Porfirio. – Fantastyczny kaznodzieja ten Blat. Mało go było słychać, ale ludzie się podniecali.
– Wszystko, co przybijesz do drewna, jest ofiarą, wszystko, co kończy się w drewnie, unosi się i przyjmuje go Ten, Który Umarł Na Krzyżu – zawodzi Brat Francisco. – Barwny motyl, który rozwesela poranek, róża, która rozsiewa swój zapach w powietrzu, nietoperz, którego oczka błyszczą w nocy, i nawet kleszcz, który wbija się pod paznokcie. Siostry! Bracia! Stawiajcie krzyże za mnie!
– Co za mina poważna, aż strach, chociaż jeśli pan chodzi z tym Chińczykiem, to chyba nie jest pan taki poważny – wyciera ręką stół, przystawia krzesła, uśmiecha się słodko Ciuciumama. – No, Ciupelku, piwo i trzy szklanki. Pierwsze spotkanie na koszt firmy.
– Pan wie, od czego ta Ciuciumama? – gwiżdże, pokazuje czubek języka Chińczyk Porfirio. – Od najbaldziej jadowitej żmii w całej Amazonii: ciuciupe. Może pan sobie wyoblażać, co ta pani musi gadać ludziom, żeby zasłużyć na takie niesympatyczne przezwisko.
– Zamknij się, gałganie – zatyka mu usta, podaje szklanki, uśmiecha się Ciuciumama. – Pańskie zdrowie, witamy w Iquitos.
– Jaszczulczy język – wskazuje wiszące na ścianach golizny, pęknięte lustro, czerwone abażury, dyndające przy wielobarwnym fotelu frędzle Chińczyk Porfirio. – Ale to dobla kobita, a ten lokal, mimo że ma swoje lata, jest najlepszy w Iquitos.
– Wystarczy rzucić okiem aa te, które zostały – pokazuje Ciupelek: – Mulatki, białe, Japonki, nawet Murzynka. Dobre oko ma Ciuciumama, umie dobierać sobie ludzi, proszę pana.
– Świetna muzyka, nogi same lwa się do tańca – wstaje, bierze za rękę jedną z kobiet, ciągnie na parkiet, tańczy Chińczyk Porfirio. – Ja tylko na chwileczkę, przeplaszam, to tak żeby klęgosłup lozluszać. Ty, pupiasta, chodź tu.
– Czy mogę pani postawić piwo, Ciuciumamo – przypochlebia się niewprawnym uśmiechem, szepce Pantaleon Pantoja. – Chciałbym poprosić panią o pewne informacje, jeśli oczywiście nie sprawi to pani kłopotu.
– Co za sympatyczny łajdak z tego Chińczyka, nigdy nie ma forsy, ale za to potrafi rozruszać każdą zabawę – zgniata papierek w kulkę, rzuca w głowę Porfiria, trafia Ciuciumama. – Nie wiem, co one w nim widzą, ale szaleją za nim. Niech pan popatrzy, jak on się rusza.
– O sprawy związane z pani, ehem, hmm, interesem – napiera Pantaleon Pantoja.
– Ależ tak, oczywiście, proszę pana – poważnieje, przytakuje, świdruje go wzrokiem Ciuciumama – ale przypuszczałam, że przyszedł pan w innych celach, a nie żeby rozmawiać o interesach.
– O Jezu, głowa mi pęka – kuli się, przykrywa prześcieradłem Pantaleonek. – Trzęsie mną, mam rozwolnienie, o Jezuniu.
– A jasne, że ci pęka, jasne, że masz, a poza tym bardzo się cieszę – tupie Pochita. – Położyłeś się około czwartej, a wróciłeś na czworakach, idioto.
– Trzy razy wymiotowałeś – kręci się między garnkami, umywalką i ręcznikami pani Leonor – cały pokój śmierdzi, synku.
– Ty mi, Panta, jeszcze wytłumaczysz, co to wszystko ma znaczyć – zbliża się do łóżka, piorunuje go wzrokiem Pochita.
– Już ci mówiłem, kochanie, że to związane z moją pracą – jęczy między poduszkami Pantaleonek. – Wiesz dobrze, że nie lubię pić i włóczyć się po nocach. Takie rzeczy to dla mnie tortura, maleńka.
– Czy to ma znaczyć, że będziesz to robić częściej? – gestykuluje, krzywi się Pochita. – Upijać się, wracać o świcie? No więc co to, to nie. Panta, przysięgam, że nie.
– Tylko się nie kłóćcie – utrzymuje w równowadze szklankę, dzbanek i tacę pani Leonor. – Masz, synku, zrób sobie okłady z tych mokrych chusteczek i wypij alkaseltzer. Szybko, z bąbelkami.
– To moja praca, moja misja, którą kazano mi wypełnić – rozpacza, cichnie, milknie głos Pantaleonka. – Ja tego nienawidzę, wierz mi. Nie mogę powiedzieć ci nic więcej, nie zmuszaj mnie do mówienia, to byłoby bardzo niebezpieczne dla mojej dalszej kariery w wojsku. Ufaj mi, Pocha.
– Byłeś z kobietami – wybucha płaczem Pochita. – Mężczyźni nie piją aż do samego rana tylko w swoim towarzystwie, bez kobiet. Jestem pewna, że byłeś, Panta.
– Pocha, Pochita, głowa mi pęka, plecy mnie bolą – trzyma na czole okład, macha ręką pod łóżkiem, przysuwa nocnik, pluje śliną i żółcią Pantaleonek. – Nie płacz, robisz ze mnie bandziora, a nie jestem nim, przysięgam ci, że nie jestem.
– Otwórz buzię, zamknij oczy – przybliża dymiącą filiżankę, ściska usta w ciup pani Leonor. – A gorąca kawusia syneczkowi do dziobka wskoczy.