10 Czwarty dzień w drodze

Kith-Kanan i Anaya zatrzymali się w swym pościgu za bandą Voltorna. Grupa zmierzała niemal dokładnie na południe, prosto ku wybrzeżu. Kith-Kanan był zaskoczony, kiedy Anaya ogłosiła tymczasowy postój. Młodzieniec był gotów na wszystko, począwszy od ukradkowego ataku, do szaleńczej walki pozycyjnej. W rzeczywistości jednak bolały go nogi i pokryte licznymi ranami dłonie, choć świadomość, że Voltorno uwięził nie tylko Mackeliego, ale także jego gryfa, pchała księcia do przodu.

Kiedy spytał, czy wyczuwa bliską obecność Mackeliego, Anaya odparła:

— Nie. W pobliżu czuję zwierzęta, Czas zapolować. Ty zostań tu i nigdzie się nie ruszaj. Niebawem wrócę.

Kith-Kanan posłusznie usiadł pod drzewem i oparłszy się o pień, niebawem zasnął. Następną rzeczą, którą poczuł, była para martwych królików, które Anaya cisnęła mu na kolana.

— Chrapiesz! — powiedziała poirytowana. — Mogłam zdobyć dla nas coś porządnego do jedzenia, ale twój ryk przepłoszył jelenia. Wszystko, co udało mi się upolować, to te króliki. — Spojrzała ponuro na małe, wychudłe zwierzęta. — One z pewnością musiały być głuche.

Kagonesti szybko wypatroszyła i oskórowała króliki, a następnie umieściła je nad skleconym z gałązek ogniskiem. Kith-Kanan był pod wrażeniem — jej zwinność była zadziwiająca. Anaya oporządziła każdego królika zaledwie dwoma cięciami noża i rozpaliła ogień jednym potarciem krzemienia o błękitne krzesiwo. Kith-Kanan wątpił, czy potrafiłby wykrzesać choć jedną iskrę z tak pospolitego, kruchego kamienia.

Dziewczyna pochyliła się nad ogniskiem. Kith-Kanan przez chwilę obserwował jej plecy, zanim w końcu odłożył na bok upieczonego już królika. Po cichu rozpiął przytrzymujące miecz rapcie, pozwalając, aby bezszelestnie opadły na ziemię. Następnie położył na nich swój sztylet. Dopiero wówczas, wykorzystując kroki, których nauczył go Mackeli, podkradł się w kierunku Anayi.

Wciąż odwrócona do niego plecami dziewczyna wyprostowała się. Zaledwie dwie stopy dzieliły Kith-Kanana od jej smukłego ciała, kiedy Anaya odwróciła się, celując w kierunku jego twarzy ostrzem krzemiennego noża.

— Bez metalu pachniesz lepiej, ale wciąż zbyt głośno oddychasz — rzekła.

Młodzieniec odepchnął na bok wymierzony w niego nóż i czyniąc kolejny krok, stanął z nią twarzą w twarz.

— Być może to nie mój oddech słyszysz, a moje serce. Ja również słyszę twoje — odparł żartobliwie.

Anaya zmarszczyła brwi.

— Kłamca.

Kith-Kanan przyłożył palec do jej policzka i zaczął nim łagodnie i miarowo stukać.

— Czy to jest właśnie ten rytm? — spytał, a kiedy okazało się, że ma rację, wyraz zakłopotania, jaki pojawił się na twarzy Anayi, był dla niego prawdziwą rozkoszą. Widząc to, dziewczyna odepchnęła go od siebie.

— Nie mamy czasu na gierki — rzekła. — Pozbieraj swój metal. Możemy iść i jeść jednocześnie.

Kagonesti ruszyła pomiędzy drzewa. Kith-Kanan przyglądał się jej, w milczeniu zapinając pas. Anaya wyglądała zabawnie z pomalowaną twarzą i włosami ściętymi w większości krócej od niego. Książę zdał sobie sprawę, że czerpie przyjemność z obserwowania lekkości, z jaką dziewczyna przedziera się przez swój leśny dom. Było w niej coś szlachetnego.


Corvae bezustannie krążyły nad ich głowami, przynosząc Anayi wieści o ludziach. Kith-Kanan i Anaya ścigali ich zawzięcie przez cały dzień, podczas gdy ludzie zdawali się poruszać bez wyraźnego pośpiechu. Książę był wykończony, jednak póki Kagonesti pozostawała zwinna i szybka, nie chciał okazywać własnych słabości. Problem leżał w tym, że dziewczyna nie okazywała żadnych oznak zmęczenia.

Było już dobrze po południu, kiedy Anaya po raz czwarty podniosła dłoń, nakazując Kith-Kananowi zachować spokój, podczas gdy sama ruszyła na zwiady. Wzdychając, młodzieniec usiadł na porośniętym mchem kamieniu. Anaya zniknęła w gąszczu bladozielonych drzewek, a książę wyjął swój sztylet i beznamiętnie zaczął czyścić ostrzem brudne paznokcie.

Sekundy zmieniły się w minuty i Kith-Kanan zaczął obawiać się, że Anayi nie ma już zbyt długo. Jej wypady nie trwały zwykle dłużej niż minutę czy dwie, czasami zajmując zaledwie kilka sekund. Zaniepokojony, wetknął sztylet za pasek nogawic i w milczeniu wsłuchał się w otoczenie. Wokół panowała cisza.

Nagle u jego stóp wylądował kruk. Kith-Kanan spojrzał na czarnego ptaka, który w milczeniu mierzył go wzrokiem. Jego paciorkowate oczy zdawały się Kith-Kananowi niezwykle inteligentne. Kiedy książę wstał, ptak poderwał się z ziemi, zatoczył ciasne koło i usiadł na jego ramieniu. Młodzieniec rzucił ukradkowe spojrzenie na ostry, spiczasty dziób, który znajdował się teraz niebezpiecznie blisko jego twarzy.

— Chcesz mi coś pokazać? — szepnął. Kruk przechylił swą kształtną głowę najpierw w lewo, potem w prawo. — Anaya? Mackeli?

Ptak energicznie kiwnął głową.

Kith-Kanan ruszył w kierunku, w którym ledwie kilka minut temu udała się Anaya. Kruk bezustannie prowadził go delikatnymi szturchnięciami ostrego dzioba. Sto kroków od potężnego kamienia do uszu Kith-Kanana dobiegł dźwięk metalu uderzającego o metal. Po kolejnych dziesięciu krokach księże poczuł delikatny zapach dymu. Siedzący na jego ramieniu kruk szarpnął go za ucho. Dziobnięcie było bolesne i książę z ledwością powstrzymał się, aby nie odpędzić ptaka. Wówczas jednak zobaczył to, przed czym ostrzegało go stworzenie.

Tuż przed nim, na ziemi, leżała rozwinięta sieć przykryta liśćmi. Kith-Kanan znał jej przeznaczenie — sam często zastawiał takie pułapki na dziki. Książę przykucnął tuż przy brzegu sieci, szukając zdradzieckich lin i zastawionych pętli. Niczego jednak nie zauważył. Zataczając luk w lewo, zaczął obchodzić pułapkę, aż do chwili, gdy grunt obniżył się gwałtownie, przechodząc w suchy wąwóz. W tym miejscu zapach dymu był jeszcze silniejszy. Kith-Kanan ześlizgnął się kilka stóp w dół jaru i trzymając głowę tuż nad ziemią, podczołgał się bliżej. Co jakiś czas wychylał się nieznacznie, rozglądając się wokoło. Za trzecim razem to, co zobaczył, kompletnie go zszokowało. Kiedy podniósł głowę, zdał sobie sprawę, ma przed sobą człowieka — martwego człowieka, który leży na plecach z szeroko otwartymi oczami. Gardło mężczyzny było podcięte ząbkowanym nożem.

Człowiek miał na sobie ubranie z szorstkiej wełny, którego szwy były białe od wyschniętej soli. Kolejny żeglarz. Na dłoni martwego mężczyzny widniał przedstawiający konika morskiego tatuaż.

Wśród drzew rozległ się szorstki śmiech. Kiedy Kith-Kanan wyszedł z wąwozu, zmierzając w kierunku dźwięku , siedzący na jego ramieniu kruk rozwinął skrzydła i odleciał.

Po chwili dał się słyszeć kolejny odrażający śmiech. Kith-Kanan czmychnął na prawo, kryjąc się za oddzielającym go od źródła śmiechu grubym sosnowym pniem. Następnie przywarł do ziemi i wyjrzał zza drzewa.

Ujrzał sześciu mężczyzn stojących na polanie. Na prawo od nich płonęło niewielkie, dymiące ognisko. Na lewo, spętana zwojami ciężkiej sieci, leżała Anaya. Na jej twarzy malowała się hardość i wyglądało na to, że dziewczynie nic się nie stało.

— Jesteś pewien, że to kobieta? — dociekał jeden z mężczyzn, trzymając w dłoniach kuszę.

— Tak mi się wydaje. No dalej, powiedz nam, czym jesteś! — odrzekł inny i szturchnął Anayę końcem szabli. Elfka skuliła się, czując dotyk metalu na skórze.

— Co z nią zrobimy, Parch? — spytał trzeci z mężczyzn. — spytał trzeci z mężczyzn.

— Sprzedamy, jak innych. Jest zbyt brzydka, by nadawać się na coś więcej poza byciem niewolnicą! — zauważył mężczyzna z kuszą.

Słysząc to, cała grupa wybuchła gromkim śmiechem.

Widoczne przez oka sieci oczy Anayi płonęły nienawiścią Kobieta spojrzała ponad swymi dręczycielami i ujrzała wychylającego się zza drzewa Kith-Kanana. Książę przyłożył do ust smukły palec. Cicho, nakazał. Bądź cicho.

— Trochę cuchnie, prawda? — szydził kusznik zwany przez swych towarzyszy Parchem — chudy typ z długimi, sumiastymi wąsami. Mężczyzna położył broń na ziemi i podniósł ciężkie, drewniane wiadro pełne wody, którą chlusnął następnie na Anayę.

Kith-Kanan starał się naprędce zebrać myśli. Zdawało się, że nie było tu przywódcy ludzi — Voltorna. Ci mężczyźni zachowywali się okrutnie i hałaśliwie jak to zwykle czynili żołnierze, kiedy w pobliżu nie było dowódcy. Książę cofnął się kilka jardów i zaczął okrążać polanę. Nie uszedł nawet kilku kroków, kiedy jego stopa zahaczyła o linę — pułapkę. Kith-Kanan uchylił się przed zaostrzona gałęzią, którą uwolniła szarpnięta lina, ale hałas zaalarmował ludzi. Mężczyźni obnażyli broń i ruszyli w głąb lasu, pozostawiając jednego ze swych towarzyszy, aby pilnował Anayi.

Opierając się plecami o lepki pień sosny, Kith-Kanan wyciągnął swój miecz. Tuż obok, depcząc hałaśliwie opadłe liście, nadszedł jeden z mężczyzn. Poprzedzał go słonawo — rybny zapach żeglarskiego swetra. Kith-Kanan liczył kroki człowieka i kiedy ten znalazł się już wystarczająco blisko, wyskoczył zza drzewa.

— Na brodę smoka! ryknął mężczyzna, ociężale wznosząc szablę. Kith-Kanan zaatakował bez zbędnych wstępów. Ostra obu mężczyzn spotkały się w powietrzu z głośnym brzękiem, a żeglarz wrzasnął do swych towarzyszy: — Tutaj, jest tutaj! — Już po chwili w lesie rozległy się kolejne pokrzykiwania i książę wiedział, że niebawem jego szanse zmaleją do zera.

Szabla człowieka miała niewielkie pole manewru, tak więc Kith-Kanan pchnął swym mieczem prosto w przeciwnika, który niezdarnie umknął przed ciosem. Mężczyzna był żeglarzem, nie wojownikiem, i kiedy cofając się, potknął się o kamień. Kith-Kanan przeszył go na wylot. Była to pierwsza osoba, jaką Kith-Kanan zabił w swoim życiu, nie było jednak czasu na refleksje. Tak cicho, jak tylko mógł, książę pobiegł w kierunku polany. Inni ludzie gromadzili się już wokół ciała poległego towarzysza, a to oznaczało, że tylko jeden mężczyzna stał pomiędzy nim a Anayą.

Kith-Kanan wpadł na polane, podnosząc do góry obnażony miecz. Strażnik, mężczyzna nazywany Parchem, przerażony wydał z siebie ryk i sięgnął po swą kuszę, jednak książę znalazł się przy nim w ułamku sekundy. Jednym ciosem młodzieniec wytrącił kuszę z rąk Parcha. Mężczyzna cofnął się chwiejnym krokiem, chwytając przytroczony do pasa sztylet. Kiedy rozjuszony książę ruszył w jego kierunku, człowiek wyciągnął niewielkie ostrze. Kith-Kanan z łatwością pozbawił człowieka sztyletu, pozostawiając krwawiącego Parcha na ziemi.

— Nic ci nie jest? — zapytał Anayę, rozrywając mieczem krępującą ją sieć. Chwilę później więzy puściły i Anaya zwinnie niczym kot wydostała się z pułapki.

— Przeklęci ludzie! Chcę ich zabić! — warknęła.

— Jest ich zbyt wielu. Lepiej się ukryjmy się zawołał Kith-Kanan.

Kagonesti zignorowała jego słowa i podeszła do ogniska, obok którego leżał jej krzemienny nóż. Zanim Kith-Kanan zdążył zaprotestować, przeciągnęła ostrym kamieniem wzdłuż swego ramienia, rozlewając szkarłatną krew.

— Zabiję ich! — oznajmiła i natychmiast mszyła pędem w głąb lasu.

Anayo, poczekaj! — krzyknął Kith-Kanan, biegnąc za nią jak szalony.

Gdzieś na lewo od niego dał się słyszeć schrypnięty krzyk. Czyjeś biegnące stopy rozgarniały suche liście. W kierunku księcia pędził człowiek, którego brodata twarz zmieniła się w przerażającą maskę grozy. Kith-Kanan stanął mężczyźnie na drodze, ale człowiek wymienił z nim zaledwie kilka szybkich cięć i odrzuciwszy na bok swój miecz, zbiegł do lasu. Zdezorientowany Silvanestyjczyk pognał w kierunku, z którego przybiegł brodaty człowiek, by chwilę później potknąć się o ciało mężczyzny, który szturchał Anaye ostrzem swej szpady. Nic dziwnego, że brodacz był przerażony. Gardło jego towarzysza zostało poderżnięte od ucha do ucha. Widząc to. Kith-Kanan zagryzł usta i ruszył przed siebie. Niebawem natknął się na ciało kolejnego człowieka zabitego w ten sam sposób.

W lesie zapadła głucha cisza i książę przystanął, obawiając się zasadzki. To, co ujrzał teraz, sprawiło, że serce na chwilę przestało mu bić. Anaya schwytała trzeciego człowieka i zabiła go, ale wcześniej mężczyzna ranił ją w bok jednym z bełtów. Kagonesti zdołała odczołgać się kilka jardów od swego przeciwnika i odpoczywała teraz, oplatając ramionami młodziutki dąb.

Kith-Kanan schował swój miecz i podszedł do rannej. Odsunął z rany przesiąkniętą krwią jelenią skórę. Dzięki E’li, grot bełtu ominął kość biodrową i utknął pomiędzy biodrem a żebrami. Rana wyglądała okropnie, ale na szczęście nie była śmiertelna.

— Muszę wyjąć bełt, ale nie mogę wyciągnąć go w ten sam sposób, w który został wbity — wytłumaczył. — Będę musiał go wypchnąć.

— Rób, co należy — wydyszała Kagonesti, zaciskając powieki.

Dłonie Kith-Kanana zaczęły drżeć. Już wcześniej miał do czynienia z rannymi łowcami i żołnierzami, ale jeszcze nigdy nie musiał osobiście opatrywać ich ran. Oderwał od bełtu lotki i położył na nim swoje ręce. Mocno nacisnął na tępy koniec pocisku. Anaya zesztywniała, desperacko chwytając powietrze przez zaciśnięte zęby. Kith-Kanan naciskał tak długo, aż poczuł spadający na drugą dłoń ciężar metalu.

Kagonesti nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Kith-Kanan z podziwem pomyślał o jej odwadze. Młodzieniec z obrzydzeniem odrzucił bełt na bok. Następnie odkorkował bukłak i delikatnie przemył ranę. Teraz potrzebował czegoś, czym mógłby ją przewiązać. Pod zieloną skórzaną tuniką, którą uszył dla niego Mackeli, wciąż nosił swoją starą, lnianą koszulę. Nie zastanawiając się, zdjął tunikę i rozerwał najprzedniejsze silvanestyjskie płótno na wąskie pasy.

Związał najdłuższe kawałki materiału, tworząc bandaż, który owinął wokół talii rannej elfki. Rozerwawszy i związawszy końce płótna, Kith-Kanan delikatnie wziął Anaye na ręce. Była tak lekka, że bez trudu zaniósł ją z powrotem na polanę. Umościł towarzyszce miękkie posłanie z liści paproci i zaciągnął ciała martwych ludzi do lasu.

Kiedy Anaya poprosiła o wodę, młodzieniec przyłożył do jej ust skórzany bukłak i pozwolił, aby ugasiła pragnienie. Po kilku łykach Kagonesti rzekła słabym głosem:

— Słyszałam, jak mówili, że Mackeli i twoja latająca bestia zostali zabrani na statek. Wiedzieli, że ich śledzimy. Ich pan — Voltorno — jest półczlowiekiem i dzięki magii. Wiedział, że idziemy ich śladem.

— Półczłowiekiem? — spytał Kith-Kanan. Już wcześniej słyszał pogłoski o podobnych mieszańcach, jednak nigdy nie widział żadnego z nich na własne oczy.

— Voltorno nakazał swym ludziom zostać z tyłu i schwytać nas. — Kith-Kanan po raz kolejny przyłożył bukłak do ust Anayi. Kiedy skończyła pić, dodała: — Musisz mnie zostawić i ruszyć śladem Mackeliego.

Wiedział, że miała rację.

— Na pewno dasz sobie radę sama?

— Las mnie nie skrzywdzi. Tylko intruzi mogliby to zrobić, ale oni nas wyprzedzają, prowadząc ze sobą Mackeliego. Musisz się pospieszyć.

Nie ociągając się. Kith-Kanan zostawił Kagonesti bukłak z wodą i okrył elfkę porzuconą przez ludzi peleryną.

— Wkrótce wrócę — obiecał. — Z Mackelim i Arcuballisem. Słońce nieubłaganie chyliło się ku zachodowi i młodzieniec puścił się pędem w głąb lasu. Biegł tak szybko, że w ciągu zaledwie kilku minut pokonał przeszło milę. W powietrzu unosił się zapach soli. Morze było już blisko.

Gdzieś z przodu zalśniło odbite od metalu światło księżyca. Biegnąc, Kith-Kanan dostrzegł plecy dwóch mężczyzn, którzy wlekli przez las kogoś znacznie mniejszego od nich. Mackeli! Szyję chłopca oplatała pętla, podczas gdy on sam, potykając się, szedł za swymi porywaczami. Książę przygotował kuszę i posłał bełt prosto w plecy człowieka, który prowadził chłopca. Gdy drugi mężczyzna zobaczył, jak jego towarzysz pada na ziemię, natychmiast chwycił powróz i zaczął uciekać, ciągnąc Mackeliego za sobą.

Kith-Kanan ruszył za nim. Przeskoczywszy ponad ciałem zabitego, wydał z siebie zawodzący okrzyk, jakiego używali ścigający swą zwierzynę elfi łowcy. Upiorny wrzask okazał się ponad siły uciekającego człowieka. Wypuścił linę i rzucił się do ucieczki. Kith-Kanan posłał za nim kolejny bełt, jednak mężczyzna umknął pomiędzy drzewa i pocisk chybił.

Już po chwili książę był przy Mackelim, tnąc krępujący jego szyję sznur.

— Kith! — zawołał chłopiec. — Czy jest z tobą Ny?

— Tak, niedaleko stąd — odparł Kith-Kanan. — Gdzie mój gryf?

— Ma go Voltorno. Zaczarował twoją bestię, aby była mu posłuszna.

Kith-Kanan wręczył Mackeliemu swój sztylet.

— Zaczekaj tu. Wrócę po ciebie.

— Pozwól mi iść z tobą! Mogę się przydać! — zaprotestował chłopiec.

— Nie! — Mackeli nie chciał ustąpić, więc Kith-Kanan dodał: — Chce, abyś tu został, na wypadek gdyby Voltorno minął mnie i wracał tą drogą. — Wojownicza mina Mackeliego zniknęła natychmiast i chłopiec pokiwał głową. Gdy tylko Kith-Kanan się oddalił, Mackeli stanął na straży ze sztyletem w ręku.

Potężny huk fal zagłuszał wycie wiatru. Las skończył się gwałtownie na szczycie wysokiego klifu i Kith-Kanan musiał wbić pięty w ziemię, aby nie spaść z urwiska. Noc była jasna. Solinari i Lunitari wisiały wysoko na niebie. Światło księżyców i gwiazd zalewało srebrzystym blaskiem widok, jaki rozpościerał się w dole, przed oczami elfiego księcia. Kith-Kanan zdołał dostrzec potężny trójmasztowiec, kołyszący się leniwie na nadbrzeżnych falach. Jego żagle były zwinięte wokół rei.

Na widoczną w dole plażę prowadziła z klifu wąska ścieżka. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał Kith-Kanan, był kroczący nią Arcuballis. Bijący od ciała gryfa blask wyróżniał go na tle słabiej zarysowanych sylwetek porywaczy. Odziana w czerwoną pelerynę postać — prawdopodobnie półczłowiek zwany Voltornem — prowadziła gryfa za uzdę. Tuż za stworzeniem dreptał nerwowo kolejny człowiek. Kith-Kanan wyprostował się, stając się widoczny na tle rozgwieżdżonego nieba, i strzelił do niego z kuszy. Mężczyzna poczuł, jak pocisk przeszywa rękaw jego tuniki i wrzasnął z bólu. Natychmiast na plaży pojawili się kolejni ludzie, którzy wybiegłszy ze swej kryjówki u podnóża klifu, zaczęli zasypywać Kith-Kanana gradem strzał.

— Hej! — zawołał z dołu pojedynczy głos. Kith-Kanan ostrożnie podniósł głowę. Postać w czerwonej pelerynie odsunęła się od schwytanego gryfa i doskonale widoczna, stała teraz na plaży.

— Hej. Ty, tam na górze! Słyszysz mnie?

— Słyszę — odkrzyknął Kith-Kanan. — Oddaj mojego gryfa!

— Nie mogę go oddać. To stworzenie to jedyna zdobycz, jaka trafiła mi się w czasie tej podróży. Ty odzyskałeś chłopca. Zostaw zwierzę i wynoś się stąd.

— Nie! Oddaj Arcuballisa! Mam cię na celu — ostrzegł Kith-Kanan.

— Nie wątpię w to, ale jeśli mnie zastrzelisz, moi ludzie zabiją gryfa. Ja jednak nie chcę umierać i jestem pewien, że ty także nie chcesz, aby to samo spotkało twoje zwierzę. Co byś powiedział na uczciwy pojedynek na miecze, w którym gryf przypadnie zwycięzcy?

— Skąd mam wiedzieć, że nie użyjesz jakieś podstępu?

Półczłowiek zrzucił swoją pelerynę.

— Wątpię, aby to było konieczne.

Kith-Kanan nie ufał jego słowom, jednak zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, Voltorno zabrał jednemu ze swych ludzi latarnię i prowadząc ze sobą Arcuballisa, ruszył stromą ścieżką na szczyt klifu. Zwykle ożywiony Arcuballis szedł teraz ze zwieszoną smętnie głową. Jego potężne skrzydła były spętane skórzanymi pasami, a zakrzywiony dziób krępował prymitywny kaganiec zrobiony z kolczugi.

— Zaczarowałeś moje zwierzę — rzekł z wściekłością Kith-Kanan.

Voltorno przywiązał uzdę do pobliskiego drzewa, stawiając latarnię na sięgającym jego pasa głazie.

— To było konieczne. — Kiedy półczłowiek stanął w końcu twarzą w twarz z Kith-Kananem, elf przyjrzał mu się uważnie. Mężczyzna był dość wysoki, a w świetle latarni jego włosy lśniły jak złoto. Policzki i brodę pokryte miał delikatnym zarostem, który zdradzał jego ludzkie pochodzenie, podczas gdy łagodnie spiczaste uszy wskazywały, że w jego żyłach płynęła też elfia krew. Zarówno ubiór, jak i zachowanie były dużo bardziej wytworne od towarzyszących mu ludzi.

— Jesteś pewien, że masz wystarczająco dużo światła, by dobrze widzieć? — spytał z sarkazmem Kith-Kanan, wskazując dłonią latarnie.

W odpowiedzi Voltorno obdarzył go urzekającym uśmiechem.

— Ależ to nie dla mnie. To dla moich ludzi. Nie darowaliby sobie, gdyby przyszło im ominąć taki spektakl.

Kiedy Kith-Kanan wyciągnął swój miecz, półczłowiek pogratulował mu tak niezwykłej w jego mniemaniu broni.

— Wzór jest odrobinę przestarzały, jednak urzekająco piękny. Będzie mi dobrze służył, kiedy ty już zginiesz — uśmiechnął się znacząco.

Żądni obejrzenia pojedynku żeglarze zajęli swe miejsca na leżącej w dole plaży. Wiwatowali na cześć Voltorna i szydzili z Kith-Kanana, podczas gdy obaj mężczyźni okrążali się nieufnie. W pewnej chwili ostrze półczłowieka wystrzeliło do przodu, niemal sięgając serca Kith-Kanana. Silvanestyjski książę sparował jednak cios, odepchnął w bok smukłe, ergothiańskie ostrze i pchnął swym potężniejszym, elfim mieczem.

Voltorno roześmiał się i zbił cios ku ziemi. Chwilę później spróbował przydepnąć ostrze Kith-Kanana i złamać sztywne żelazo, jednak młodzieniec cofnął się, unikając ciężkich butów żeglarza.

Dobrze walczysz — stwierdził Voltorno. — Kim jesteś? Mimo tych podartych szmat, które masz na grzbiecie, nie jesteś dzikim elfem.

— Jestem Silvanestyjczykiem. To wszystko, co powinieneś wiedzieć — odparł zwięźle Kith-Kanan. Voltorno uśmiechnął się miło.

— Tak wiele dumy. Pewnie masz mnie za zdrajcę.

— Nietrudno stwierdzić, której rasie zdecydowałeś się służyć — odparł Kith-Kanan.

— Ludzie, mimo całego swego grubiaństwa, mają uznanie dla talentu. W twoim narodzie byłbym wyrzutkiem, najniższym z najniższych. Pośród ludzi jestem niezwykle użytecznym kompanem. Mógłbym znaleźć ci miejsce w mojej drużynie. Mógłbyś awansować, podobnie jak ja. Razem zaszlibyśmy daleko, elfie.

Voltorno przemawiał w niezwykle melodyjny sposób. Jego słowa unosiły się i opadały ze szczególną dla uszu Kith-Kanana intonacją. Półczłowiek był teraz zaledwie kilka stóp od swego przeciwnika i książę zauważył, że Voltorno wykonuje wolną ręką delikatne, powolne ruchy.

— Jestem winien swe posłuszeństwo gdzieś indziej — stwierdził Kith-Kanan.

Nagle miecz zaczął ciążyć mu w dłoni.

— Szkoda.

Voltorno zaatakował i nowym zapasem sił. Kith-Kanan niezdarnie odparł atak. Otaczające go powietrze zaczęło wydawać się ciężkie; zupełnie jak gdyby chciało spowolnić jego ruchy. Kiedy ich miecze spotkały się po raz kolejny, Kith-Kanan stracił swój plan obrony i mijające rękojeść jego miecza ostrze Voltorna przeszyło górną część jego ramienia. Półczłowiek odsunął się do tylu, uśmiechając się niczym wielkoduszny kapłan.

Broń wypadła z odrętwiałej dłoni Kith-Kanana, który patrzył na nią z rosnącym przerażeniem. Jego palce nie miały w sobie więcej czucia niż drewno czy wosk. Próbował coś powiedzieć, jednak jego język zdawał się napuchnięty. Ogarniał go kompletny bezwład. Choć w swym umyśle wciąż krzyczał i walczył, jego głos i ciało nie były mu już posłuszne. Magia... to była magia. Voltorno zaczarował Arcuballisa, a teraz także jego.

Półczłowiek schował miecz i podniósł z ziemi broń Kith-Kanana.

— Jakże wybornie ironiczne będzie pozbawienie cię życia twym własnym mieczem — zauważył. Po tych słowach uniósł broń i,..

Miecz Kith-Kanana wypadł z jego dłoni!

Voltorno spojrzał w dół na swą pierś i sterczący z mej bełt, który nagle pojawił się tam dosłownie znikąd. Kolana ugięły się pod nim i półczłowiek runął na ziemię.

Spomiędzy ciemnego kręgu drzew wyszedł uzbrojony w kuszę Mackeli, Kith-Kanan chwiejnym krokiem odsunął się od swego przeciwnika. Siły zaczęły ma wracać, dawała o sobie znać rana, która wypełniała bólem ramię. Niczym uwolniona zza zapory rzeka, do ciała młodzieńca wracało też czucie. Kith-Kanan podniósł swój miecz i wsłuchał się w dobiegające z plaży okrzyki. Z pomocą swemu pokonanemu dowódcy nadciągali jego ludzcy towarzysze.

— A wiec — półczłowiek poruszył zakrwawionymi ustami — w końcu to jednak ty triumfujesz. — Wykrzywił twarz, dotykając palcami sterczącego z piersi beta. — No dalej, zakończ to.

Ludzie biegli teraz ku nim wąską ścieżką. — Nie mam czasu, aby tracić go dla ciebie — warknął pogardliwie Kith-Kanan. Chciał, aby jego głos brzmiał donośnie, jednak myśl o tym, że jeszcze chwilę temu mógł zginąć, sprawiła, że wciąż był roztrzęsiony.

Chwyciwszy Mackeliego za ramię, bez namysłu pognał w kierunku Arcuballisa. Chłopiec zawahał się, kiedy Kith-Kanan ściągnął kaganiec z dzioba gryfa i przeciął skórzane pasy krępujące jego skrzydła. Do oczu skrzydlatego wierzchowca powracał już dawny ogień i stworzenie ryło ziemię swymi potężnymi szponami.

Kith-Kanan dotknął czołem upierzonej głowy Arcuballisa i przemówił do niego:

— Dobrze widzieć cię znowu, stary druhu.

Elf usłyszał wrzask wdzierających się na szczyt klifu łudzi — Wdrapał się na grzbiet gryfa, przesunął się w siodle i krzyknął:

— Mackeli, wskakuj!

Chłopiec wyglądał jednak na niezdecydowanego.

— Pospiesz się! Czar został złamany, ale nadchodzą ludzie Voltorna!

Po kolejnej chwili wahania Mackeli chwycił dłoń przyjaciela i wskoczył na siodło tuż za nim. Na klifie pojawili się uzbrojeni marynarze, którzy natychmiast pospieszyli w stronę leżącego na ziemi Voltorna. Za nimi pojawił się wysoki człowiek z gęstą, rudobrązową brodą. Widząc, co się dzieje, wyciągnął rękę w kierunku uciekinierów.

— Zatrzymać ich! — wrzasnął donośnym głosem.

— Trzymaj się! — krzyknął Kith-Kanan. Szarpnął wodze i gryf ruszył wprost na zgromadzonych ludzi. Widząc to, przerażeni mężczyźni rozpierzchli się, niczym targane wiatrem liście. Wraz z kolejnym susem Arcuballis rzucił się w kierunku urwiska. Z piersi Mackeliego wydarł się krótki, urwany okrzyk przerażenia, na co Kith-Kanan odpowiedział pełnym radości okrzykiem. Niektórzy spośród ludzi zerwali się na nogi, posyłając za uciekinierami grad strzał, jednak dzieląca ich odległość była już zbyt duża. Kith-Kanan skierował Arcuballisa w stronę spienionych fal, zawrócił i wzbił się w powietrze. Mijając miejsce pojedynku, książę zauważył, jak brodaty mężczyzna ostrożnie stawia Voltorna na nogi. Pewne było, że półczłowiek nie zamierzał tak łatwo się poddać.

— Dobrze cię widzieć! — krzyknął przez ramię Kith-Kanan, — Ocaliłeś mi życie, wiesz?

Mackeli nie odezwał się ani słowem, wiec Kith-Kanan spytał z troską:

— Dobrze się czujesz?

— Na ziemi czułem się znacznie lepiej — odparł chłopiec nerwowym głosem. Wzmocnił uścisk na talii Kith-Kanana i spytał. — Dokąd lecimy?

— Zabrać Anayę. Trzymaj się!

Arcuballis wydał z siebie triumfalny wrzask. Jego śpiewny ryk rozniósł się echem ponad milczącym lasem, ogłaszając ich powrót do czekającej Anayi.

Загрузка...