25 Przed kolejnym świtem

Jeśli chodziło o roznoszenie się istotnych wieści, wielkie miasto Silvanost przypominało maleńką wioskę.

Już następnego ranka wiadomość o wstępnym porozumieniu pomiędzy Mówcą a reprezentantami Ergothu i Thorbardinu dotarła do każdego zakątka stolicy. Zarówno miasto, jak i cały naród elfów zdawały się uwalniać długo wstrzymywany oddech. Lęk przed wojną paraliżował mieszkańców, podobnie jak strach przed tym, że do miasta zaczną napływać kolejne fale uchodźców, wygnanych z domów przez bandyckie ataki.

Wraz ze świtem, który nadszedł spowity niskimi chmurami i chłodną zapowiedzią deszczu, lud Silvanostu zachowywał się, jak gdyby nastał kolejny, pełen słońca poranek. Szlachta, kapłani i mistrzowie gildii zewsząd słyszeli radosne okrzyki, kiedy ich lektyki niesione były ulicami miasta.

Tego ranka Kith-Kanan i towarzyszący mu lord Dunbarth wyruszyli do miasta konno. Była to pierwsza okazja, kiedy książę mógł zobaczyć Silvanost od czasu swego powrotu. Jego apetyt zaostrzył się, gdy wraz z krasnoludem zjedli kolację w Gospodzie Pod Złotym Żołędziem. Tam właśnie, przy wybornym jedzeniu i piciu, przeplatanym dźwiękami bardowskiej liry, Kith-Kanan na powrót odkrył w sobie miłość do miasta, uśpioną przez długie miesiące życia w lesie.

Wraz z Dunbarthem jechali teraz zatłoczonymi ulicami dzielnicy mieszkalnej, gdzie żyła znaczna większość mieszkańców miasta. Domy były tu mniej wytworne od okazałych dworów mistrzów gildii czy też kapłańskich enklaw, choć wyraźnie naśladowały ich styl. Pięknie rzeźbione wieżyczki wznosiły się tu na zaledwie trzy, cztery piętra. Widoczne przed każdym domem maleńkie, zielone poletka kształtowane były za pomocą magii, która przemieniała je w olśniewające ogrody, pełne czerwonych, żółtych i fioletowych kwiatów, krzewów przypominających kształtem płynące rzeki, a także drzew, które chyliły się i wiły razem, niczym warkocze elfich panien. Niemalże każdy dom, niezależnie od swej wielkości, budowany był na podobieństwo otaczających główne atrium wielkich posesji, w których znajdowały się prywatne ogrody.

— Nie zdawałem sobie sprawy; jak bardzo tęskniłem za tym wszystkim — rzekł Kith-Kanan, mijając konno wózek pełen dojrzałych melonów.

— Tęskniłeś za czym, szlachetny książę? — spytał Dunbarth.

— Za miastem. Choć las stał się mym domem, jakaś część mnie ciągle tu żyje. To tak, jakbym widział Silvanost po raz pierwszy!

Obaj, elf i krasnolud, odziani byli skromnie, bez kunsztownych haftów, złotej biżuterii czy innych zewnętrznych oznak twej pozycji. Nawet ich konie osiodłane były w najprostsze z możliwych uprzęży. Kith-Kanan niczym rybak nałożył na głowę kapelusz z szerokim rondem, chcąc jak najlepiej ukryć swe królewskie pochodzenie. Obaj chcieli obejrzeć miasto, nie otoczyć się tłumami.

Jadąc razem, mężczyźni opuścili ulicę Feniksa i ruszyli w dół wąską alejką. Tutaj zapach rzeki zdawał się Kith-Kananowi jeszcze bardziej intensywny. Kiedy w końcu dotarli do starej części targowiska, zniszczonej przez zamieszki, a teraz w trakcie odbudowy, Kith-Kanan ściągnął wodze i z uwagą przyjrzał się okolicy. Całe targowisko, od miejsca, w którym zatrzymał się jego koń, aż do brzegów Thon-Thalasu, zostało dosłownie zrównane z ziemią. Wszędzie dookoła uwijały się grupy elfów Kagonesti, piłując drewniane bale, ciągnąc kamienne bloki i mieszając zaprawę. Tu i ówdzie, kierując pracą, stał kapłan E’li.

Przy znacznie większych projektach, takich jak wysoka wieża, potrzebna była magia, dzięki której kształtowano i wznoszono kamienne ściany, a potężne bloki łączyły się w całość bez użycia zaprawy, podczas gdy przy tworzeniu zwykłych targowych budowli były stosowane najprostsze techniki.

— Skąd pochodzą ci wszyscy robotnicy? — zastanawiał się głośno Kith-Kanan.

— Na moje oko, są to niewolnicy z położonych na północy i zachodzie majątków, należących do kapłanów E’li — odparł beznamiętnie Dunbarth. — Niewolnicy? Przecież Mówca nałożył surowe restrykcje co do liczby niewolników, jaką ktokolwiek może posiadać!

Dunbarth pogładził swą kręconą brodę.

— Wiem, że może to zszokować Waszą Wysokość jednak poza granicami Silvanostu prawa Mówcy nie zawsze są respektowane. Nagina się je tak, aby odpowiadały potrzebom bogatych i wpływowych.

— Jestem pewien, ze mój ojciec nic o tym nie wie — stwierdził stanowczo Kith-Kanan.

— Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość, jednak moim zdaniem wie — zauważył Dunbarth. — Wasza matka, lady Nirakina, wiele razy nadaremnie błagała Mówcę, aby uwolnił niewolników.

— Skąd o tym wiesz? Czyż nie są to poufne, pałacowe informacje?

Słysząc to, krasnolud uśmiechnął się dobrotliwie.

— Zadaniem dyplomaty nie tylko jest mówienie, ale także słuchanie. Pięć tygodni w Pałacu Quinari może wtajemniczyć przybysza w rozmaite plotki i innego rodzaju czcze gadanie. Wiem niemal wszystko o życiu uczuciowym pałacowej służby, a także o tym, kto spośród arystokracji pije zbyt dużo; nie mówiąc nawet o smutnej sytuacji niewolników w waszej pięknej stolicy. — Wraz z ostatnim słowem uśmiech Dunbartha zniknął.

— To niedopuszczalne! — Rumak Kith-Kanana wyczuł wzburzenie swego jeźdźca i tanecznym krokiem zatoczył szeroki łuk. — Natychmiast położę temu kres!

Mówiąc to, Kith-Kanan ściągnął wodze i odwrócił głowę swego wierzchowca. Zanim jednak zdołał zbliżyć się do któregoś z nadzorujących kapłanów, Dunbarth chwycił jego lejce i zatrzymał go w miejscu.

— Nie spiesz się zbytnio, mój książę. Kapłani są niezwykle wpływowi. Mają przyjaciół na dworze, którzy z całą pewnością opowiedzą się przeciwko tobie.

Kith-Kanan był wyraźnie oburzony słowami krasnoluda.

— Kogo masz na myśli? — spytał. Dunbarth spuścił wzrok.

— Mam na myśli twojego brata, szlachetnego Sithasa.

Pod szerokim rondem kapelusza Kith-Kanan zmrużył oczy.

— Mój brat nie jest poganiaczem niewolników. Dlaczego mi to mówisz, panie?

— Mówię tylko to, co jest prawdą, Wasza Wysokość. Znasz dwór i wiesz, jak tworzą się sojusze. Książę Sithas stał się obrońcą świątyń. W zamian za to otrzymał poparcie kapłanów.

— Przeciwko komu?

— Każdemu, kto mu się sprzeciwia. Na przykład kapłance Miritelisinie ze Świątyni Quenesti Pah. Próbowała ona bronić tych, którzy uciekli z rzezi na równinach. Wiesz przecież o zamieszkach? — Kith-Kanan znał wersję zdarzeń opowiedzianą mu przez Sithasa, poprosił więc Dunbartha, aby ten kontynuował. — Zamieszki rozpoczęły się, ponieważ książę Sithas, kapłani, a także mistrzowie gildii chcieli usunąć z miasta biednych farmerów. Miritelisina ostrzegła ich, jednak oni opacznie rozumiejąc jej słowa, uwierzyli, ze zostaną wysiani z powrotem na równiny, i wszczęli bunt. Za to kapłanka została osadzona w więzieniu. Mówca pozwolił jej opuścić mury lochów, jednak ona kontynuuje swe dzieło w imię biednych i bezdomnych.

Kith-Kanan nie przemówił nawet słowem, przyglądając się mijającej ich trójce Kagonesti, na ramionach których spoczywał gruby na dziesięć cali, drewniany bał. W każdym z nich widział Anayę — te same ciemne oczy i włosy, to samo umiłowanie wolności.

— Muszę się temu sprzeciwić — rzekł w końcu. — To potworne, że jeden z pierworodnych ludów zniewala inny.

— Nie będą cię słuchali, Wasza Wysokość — odparł szybko Dunbarth.

Kith-Kanan skierował swego wierzchowca w kierunku pałacu.

— Usłyszą mnie. Jeśli nie będą chcieli słuchać, będę krzyczał do nich tak długo, aż to zrobią.

Z powrotem jechali żwawym cwałem, omijając zatłoczone uliczki w centrum miasta i trzymając się nadbrzeżnych alejek. Z chwilą gdy dotarli do pałacowego placu, z nieba spadły pierwsze krople delikatnego deszczu. Mackeli stał na dziedzińcu, odziany w swe nowe szaty giermka — ćwiekowaną, skórzaną kamizelka i hełm. Kiedy Kith-Kanan zatrzymał rumaka, Mackeli pospieszył do niego i trzymając wodze, czekał, aż książę zsiądzie z konia.

— Wyglądasz doskonale — rzekł Kith-Kanan, mierząc wzrokiem strój chłopca.

— Jesteś pewien, że to właśnie noszą giermkowie? — spytał Mackeli. Po tych słowach wetknął palce za ciasny kołnierz i szarpnął sztywną skórę. — Czuję się, jak gdybym został połknięty przez wielkiego wołu.

Kith-Kanan roześmiał się, klepiąc Mackeliego po ramieniu.

— Poczekaj, aż założysz swą pierwszą, prawdziwą zbroję — rzekł żywiołowo. — Poczujesz się wówczas, jak gdybyś został połknięty przez jednego z naszych gigantycznych żółwi!

Cała trójka zostawiła konie służącym, którzy odprowadzili je do stajni, podczas gdy oni sami weszli do pałacu. Natychmiast u ich boku pojawiły się pokojówki, niosąc w dłoniach suche ręczniki. Kith-Kanan i Dunbarth pobieżnie wytarli twarze, po czym oddali ręczniki służącym. Tylko Mackeli wycierał się długo i ostrożnie, z nieskrywanym zainteresowaniem przyglądając się dziewczętom. Obie panny, z których każda była mniej więcej w wieku Mackeliego, zarumieniły się pod czujnym spojrzeniem młodzieńca.

— Ruszaj się — mruknął Kith-Kanan, ciągnąc Mackeliego za rękaw. Zniecierpliwiony Dunbarth wyciągnął ręcznik z rąk chłopca i oddał go jednej z pokojówek

— Jeszcze nie skończyłem — zaprotestował Mackeli. — Gdybyś wycierał się dłużej, starłbyś z siebie nie tylko skórę, ale także i włosy — zauważył krasnolud.

Patrzyłem na dziewczęta — przyznał szczerze Mackeli.

— Tak, niczym wilk patrzący na swój obiad — zauważył Kith-Kanan. — Jeśli chcesz zaimponować dziewczętom, lepiej naucz się być odrobinę bardziej dyskretnym.

— Co masz na myśli?

— Ma na myśli to, żebyś się nie gapił — poradził Dunbarth. — Uśmiechnij się do nich i powiedz coś miłego.

Mackeli był wyraźnie zakłopotany.

— Cóż miałbym im powiedzieć?

Kith-Kanan wsparł brodę na dłoni i zastanowił się.

— Powiedz im komplement. Na przykład: "Jakie piękne masz oczy" albo spytaj je o imię i powiedz: „Cóż za piękne imię"

— Czy mogę je dotknąć? — spytał niewinnie Mackeli.

— Nie! krasnolud i książę wykrzyknęli niemal jednogłośnie.

Chwilę później zauważyli na korytarzu Ulvissena, któremu towarzyszył jeden z żołnierzy. Seneszal Ergothu wręczał swemu towarzyszowi wielką, mosiężną tubę, którą ten ukradkiem wepchnął do wiszącej na swoim ramieniu skórzanej torby. Widząc Kith-Kanana, Ulvissen wyprostował się dumnie, podczas gdy żołnierz zasalutował i oddalił się.

— Jak sprawy, mistrzu Ulvissenie? — spytał beznamiętnie książę.

— Bardzo dobrze, Wasza Wysokość. Właśnie wysiałem Jego Cesarskiej Mości kopię wstępnego porozumienia.

— Tak od razu?

Ulvissen pokiwał głową. Skrywana pod brodą i siwiejącymi włosami twarz wyglądała na wymizerowaną — Sądząc po wyglądzie mężczyzny, Kith-Kanan przypuszczał, że z rozkazu lady Teralind mężczyzna siedział do późnej nocy, przygotowując depeszę.

— Czy wiesz może, gdzie znajdę mego ojca i księcia Sithasa?

— Ostatnio widziałem ich w sali przyjęć, gdzie przykładano pieczęcie do kopii dokumentów — odparł uprzejmie Ulvissen, po czym pokłonił się nisko.

— Dziękuję. — Kith-Kanan i towarzyszący mu Dunbarth ruszyli dalej. Mackeli także wyminął wysokiego, starszego mężczyznę, patrząc na niego z nieskrywaną ciekawością.

— Ile masz lat? — spytał bez namysłu. Ulvissen był najwyraźniej zaskoczony, jednak odpowiedział.

— Czterdzieści dziewięć.

— Ja mam sześćdziesiąt jeden — odparł chłopiec. — Jak więc jest to możliwe, że wyglądasz na dużo starszego ode mnie?

Kith-Kanan zawrócił, chwytając młodzieńca za łokieć.

— Wybacz mu. Ekscelencjo — rzekł. — Chłopiec całe swoje życie mieszkał w lesie i niewiele wie o panujących we dworze obyczajach.

— To nic — odparł Ulvissen. Z uwagą przyglądał się jednak, jak książę i krasnoludzki ambasador delikatnymi szturchnięciami poganiają Mackeliego.


Pałacowa sala przyjęć znajdowała się na parterze wieży głównej, zaledwie piętro niżej od Sali Balifa. Na korytarzu Dunbarth rozstał się z Kith-Kananem.

Moje stare kości potrzebują drzemki — przeprosił. Mackeli ruszył za księciem, ten jednak nakazał mu pozostać za drzwiami i pomimo protestów chłopca oznajmił

— Znajdź sobie inne pożyteczne zajęcie. Niebawem wrócę.

Po tych słowach Kith-Kanan wszedł do pełnego stołów i krzeseł pomieszczenia, w którym skrybowie pisali coś zapamiętale. Przepisywano tu w pełnym brzmieniu cały przebieg konferencji, której kolejne kopie powstawały tak szybko, jak tylko główny skryba zdołał zakończyć kolejną stronę.

Pośrodku lego zorganizowanego chaosu stali Sithel i Sithas, którzy najwyraźniej zatwierdzali następne zwoje pergaminu, zapisane gęsto ozdobnym pismem. Pomiędzy stołami uwijali się chłopcy, ponownie wypełniając kałamarze, ostrząc rylce i gromadząc świeże sterty niezapisanego papieru welinowego. Kiedy Sithel dostrzegł Kith-Kanana, odsunął na bok zwój pergaminu i skinieniem dłoni nakazał swym pomocnikom oddalić się.

— Ojcze, muszę z tobą porozmawiać. Z tobą także, bracie — rzekł Kith-Kanan, machając ręką w kierunku spokojniejszej części pomieszczenia. Kiedy wszyscy dotarli we wskazane miejsce, zapytał otwarcie: — Czy wiecie, że w mieście przy odbudowie targowiska pracują cale zastępy niewolników?

— To rzecz powszechnie znana — odparł szybko Sithas. Książęcy bliźniak wyglądał tego dnia szczególnie wytwornie, wyrzekając się swej codziennej szaty na rzecz dzielonego kiltu i sięgającej ud tuniki z pikowanego, złotego materiału. Zdobiąca jego głowę opaska także była złota.

— A co z prawem? — spytał Kith-Kanan, podnosząc głos — Żadna rodzina nie ma prawa posiadać więcej niż dwóch niewolników naraz, podczas gdy ja widziałem, jak przeszło dwie setki ludzi pracują pod okiem kapłanów ze Świątyni E’li.

— Prawo dotyczy jedynie tych, którzy mieszkają w Silvanoście — odparł Sithas, ponownie uprzedzając swego ojca. Sithel nie odezwał się ani słowem, pozwałając, by kłótnia toczyła się wyłącznie pomiędzy jego synami. Mówca był najwyraźniej ciekaw, który z nich zwycięży.

— Niewolnicy, których widziałeś, pochodzą z posiadłości świątyni nad rzeką Em-Bali, na północ od miasta — dodał pierworodny.

— To uchylanie się od prawa — odparł żywiołowo Kith-Kanan. — Nigdy nie słyszałem o prawie, które obowiązywałoby wyłącznie w Silvanoście, a nie dotyczyło całego narodu!

— Skąd ta cała troska o niewolników? — zażądał wyjaśnień Sithas.

— To nie w porządku! — Kith-Kanan zacisnął dłonie w pięści. — To elfy takie same jak my. Nie może być tak, że jedni z nas sprawują władze nad innymi.

— Oni nie są tacy jak my — warknął Sithas. — To Kagonesti.

— Czy to automatycznie skazuje ich na potępienie? W końcu Sithel zdecydował, że czas już na interwencję.

— Robotnicy, których widziałeś, zostali sprzedani w niewolę, ponieważ skazano ich za zbrodnie przeciwko narodowi Silvanesti — rzekł łagodnym tonem. — To, że są oni z plemienia Kagonesti, nie ma żadnego znaczenia. Twoja troska o nich jest niestosowna, Kith.

— Nie sądzę, ojcze — odparł żarliwie Kith-Kanan.

— Wszyscy jesteśmy dumni z naszej silvanestyjskiej krwi i nie ma w tym nic złego. Jednak duma nie powinna prowadzić nas do wykorzystywania naszych podwładnych.

— Zbyt długo żyłeś w lasach — odparł chłodno Sithas.

— Zapomniałeś już, jak wygląda życie w prawdziwym świecie.

— Zamilcz — przerwał raptownie Sithel. — Ty także Kith. — Mówca Gwiazd wyglądał na zatroskanego.

— Cieszy mnie myśl, że obaj moi synowie z tak wielką pasją podchodzą do tego, co dobre, a co złe. Dzięki temu widzę, że krew Silvanosa nie zmieniła się w wodę. Jednak wasza debata do niczego nie prowadzi. Jeśli niewolnicy na targowisku są dobrze traktowani i wykonują przydzieloną im pracę, nie widzę powodu do ingerencji.

— Ale, ojcze...

— Posłuchaj mnie, Kith. Wróciłeś do domu zaledwie cztery dni temu. Wiem, że w lesie przyzwyczaiłeś się do wolności, jednak miasto i naród nie mogą funkcjonować niczym rozbity w lesie obóz. Ktoś musi dowodzić, podczas gdy inni muszą słuchać. W ten oto sposób Mówca jest w stanie chronić słabych i sprawować sprawiedliwe rządy.

— Tak, ojcze. — Kiedy Sithel tłumaczył wszystko w ten sposób, jego słowa nabierały sensu. Mimo to Kith-Kanan wiedział, że żadna logika czy też zgodne z prawem argumenty nie przekonają go, ze niewolnictwo nie było niczym innym, jak tylko złem.

Sithas słuchał słów Sithela z założonymi dumnie rekami. „A więc Kith nie jest tak nieomylny; jak mogłoby się wydawać" — pomyślał pierworodny. Stawianie czoła jego sentymentalnej paplaninie sprawiało, że Sithas czuł się jak kolejny Mówca Gwiazd.

— Teraz jednak mam dla ciebie zadanie, synu — Sithel zwrócił się do Kith-Kanana. — Chcę, abyś przewodził nowej straży.

Zapadła cisza, w czasie której Kith-Kanan starał się przetrawić słowa ojca. Dopiero powrócił do domu, a już wysyłano go z nową misją. Spojrzał na Sithasa, który odwrócił wzrok, a następnie przeniósł spojrzenie na Mówcę.

— Ja, ojcze? — spytał oszołomiony.

— Z twoim doświadczeniem wojownika i łowcy, któż byłby lepszy? Rozmawiałem już nawet z lady Teralind i lordem Dunbarthem. Oboje wyrazili swą zgodę. Syn Mówcy, łowca, przyjaciel Kagonesti; jesteś najlepszym wyborem.

Kith-Kanan spojrzał na Sithasa.

— Czy to był twój pomysł, Sith?

W odpowiedzi bliźniak wzruszył ramionami.

— Jasne rozumowanie wskazywało na ciebie i na nikogo innego.

Kith-Kanan przeczesał dłonią zmierzwione włosy. Stary, przebiegły Dunbarth wiedział o wszystkim przez całą poranną przejażdżkę i nie pisnął nawet słowa. Czy specjalnie zaprowadził go na targowisko, tak aby Kith-Kanan zobaczył pracujących tam niewolników? Czy chciał przygotować księcia na tę chwilę?

— Możesz odmówić — podkreślił Mówca — jeśli chcesz. — Najwyraźniej nie oczekiwał jednak takiej reakcji ze strony swego oddanego syna.

Przez umysł Kith-Kanana przetoczyła się fala obrazów i myśli. Zobaczył kolejno zrujnowaną wioskę, którą odnaleźli wraz z Mackelim, grasującego i grabiącego ziemie Silvanostu Voltorna, śmiertelnie ranną Anayę, walczącą krzemiennym nożem przeciwko kuszom i mieczom, a także odartych z życia kagonestyjskich niewolników.

Usłyszał też swoje własne słowa:

— Gdyby ludzie posiadali choć kilka włóczni i wiedzieli, jak nimi walczyć, wszyscy mogliby ujść z życiem.

Wzrok Kith-Kanana przez długą chwilę zatrzymał się na Sithasie, a następnie skierował się ku Mówcy.


Z Mackelim u boku, Kith-Kanan spędził kilka kolejnych dni, przesłuchując członków królewskiej straży, którzy dobrowolnie zgłosili się do służby w jego oddziałach tak jak przewidywał, obietnica wolnej ziemi była potężną zachęta dla żołnierzy, którzy często nie posiadali niczego poza tym, co nosili na grzbiecie. Kith-Kanan mógł więc na swoich sierżantów wybierać najlepszych spośród żołnierzy.

Dla uczczenia nowego porozumienia z Ergothem i Thorbardinem, a także z okazji awansu Kith-Kanana na dowódcę nowej straży Domu Protektora, ogłoszono w Silvanoście wielkie publiczne święto. Z chwilą tą jednostka otrzymała już miano Dzikich Biegaczy; nazwy stworzonej na cześć uzbrojonych oddziałów Kagonesti, którzy walczyli w imię Silvanosa podczas wojen o zjednoczenie.


— Wciąż nie rozumiem, dlaczego po prostu stąd nie odlecimy? — spytał Mackeli, uginając się pod ciężarem prawdziwej zbroi i garnkowatego, żelaznego hełmu.

— Gryfy odgrywają rolę rumaków rodziny królewskiej — odparł Kith-Kanan. — Poza tym nie ma ich wystarczająco wiele dla całej kompanii. — Po tych słowach książę ścisnął liną ostami tobołek ze swymi osobistymi rzeczami. Jego kasztanowy rumak Kijo wyśmienicie znosił ciężar bagażu i ciężkiej zbroi i Kith-Kanana cieszyła myśl, że stary wierzchowiec jest równie żywiołowy co zawsze.

— Mackeli sceptycznie przyjrzał się zwierzęciu.

— Jesteś pewien, że te stworzenia są oswojone?

Kith-Kanan uśmiechnął się.

— Dosiadałeś Arcuballisa na wysokości tysiąca stóp, a teraz obawiasz się konnej przejażdżki?

— Znam Arcuballisa — odparł z niepokojem chłopiec. — Tych zwierząt nie znam w ogóle.

Będzie dobrze. — Kith-Kanan przeszedł wzdłuż rzędu koni i wojowników. Kiedy zawiązano ostatnie węzły, przyszedł czas na pożegnania.

Droga Paradna była pełna konnych. Dookoła kręciło się dwustu pięćdziesięciu wojowników i tyle samo rumaków. W przeciwieństwie do wcześniejszej, feralnej wyprawy Sithela drużyna Kith-Kananu miała być w pełni konna i samowystarczalna. Był to największy oddział zbrojnych, jaki opuszczał Silvanost od czasu wojen założycielskich.

Widowisko było wspaniale, stąd tez po obu stronach ulicy tłoczyli się liczni gapie. Wojownicy zrezygnowali z wykwintnych zbroi paradnych na rzecz bardziej praktycznego ekwipunku. Każdy z nich odziany był w kuty, żelazny napierśnik i prosty, otwarty hełm. Z każdego siodła zwisały brązowe tarcze w kształcie klepsydr, a każdy żołnierz miał przy sobie łuk, dwadzieścia strzał, miecz, nóż i ciężki oszczep, którym w razie potrzeby można było uderzyć lub cisnąć. Osiodłanie koni także ograniczono do minimum, jako że mobilność była tu ważniejsza od ochrony.

Pokonując schody do głównego wejścia Wieży Gwiazd. Kith-Kanan wepchnął pod pachę swe rękawice. Na szczycie czekali na niego ojciec i matka. Sithas wraz z Hermathyą, lady Teralind, siedzący na swym krześle pretor Ulwen, a także Ulvissen. Lord Dunbarth poprosił zwolnienie go z uroczystości pożegnalnych. Według słów jego wiernego sekretarza Drollo, krasnoludowi dokuczał ból kolkowy. Kith-Kanan wiedział jednak, że odkąd imperator Ergothu i król Thorbardinu zatwierdzili traktat, stary nicpoń używał życia w nadbrzeżnych gospodach i tawernach.

Książę równym krokiem wspiął się na schody, nie odrywając oczu od swego ojca. Głowę Sithela zdobiła formalna Korona Gwiazd — wspaniały, złoty diadem, którego główną ozdobą było osławione Oko Astarina, największy na Krynnie szmaragd. Klejnot pochwycił promienie porannego słońca, wysyłając wzdłuż ulicy i ogrodów błyski zielonkawego światła.

U boku Sithela stała lady Nirakina. Kobieta odziana była w szatę barwy najdelikatniejszego błękitu, a jej szyję oplatał filigranowy, srebrny naszyjnik. Włosy koloni miodu związała srebrną szarfą, W twarzy Nirakiny było coś smutnego i odległego; bez wątpienia świadomość, to oto po raz kolejny traci swego młodszego syna, kiedy zaledwie miesiąc wcześniej powrócił on do domu.

Kith-Kanan dotarł do podestu, na którym zgromadziła się królewska rodzina. Zdjął z głowy hełm i pokłonił się swemu ojcu.

— Szlachetny ojcze, łaskawa matko — rzekł z godnością.

— Stań u mego boku — rzekł ciepło Sithel. Słysząc te słowa, Kith-Kanan uczynił ostatni krok i stanął obok ojca.

— Twoja matka i ja chcemy ci coś ofiarować — szepnął Mówca. — Otwórz to, kiedy będziesz sam. Nirakina wręczyła mężowi czerwoną jedwabną chustkę, której końce związane były na supeł. Sithel bez słowa wcisnął zawiniątko do rąk Kith-Kanana. — Teraz jeśli chodzi o część oficjalną — rzekł Mówca z łagodnym uśmiechem. Chwilę później spojrzał ponad tłumem, uniósł dłoń i przemówił

— Ludu Silvanostu! Przedstawiam wam mego syna. Kith-Kanana, którego pieczy powierzam pokój i bezpieczeństwo całego królestwa. — Chwilę później spytał Kith-Kanana donośnym głosem: — Czy obiecujesz wiernie i z honorem wywiązywać się z obowiązków dowódcy we wszystkich częściach królestwa, a także na ziemiach, do których być może dotrzesz?

Odpowiedź Kith-Kanana była głośna i wyraźna.

— Na E’li, przysięgam, że tak właśnie będzie, — Słysząc to, tłum ryknął z aprobatą.

Nieopodal Sithela, po jego lewej stronie, stali Sithas i Hermathya. Delikatna twarzy Hermathyi wyrażała absolutny spokój, a sama elfka wyglądała olśniewająco pięknie w swej kremowobiałej szacie. Sithas uśmiechnął się do bliźniaka, kiedy ten podszedł bliżej, oczekując błogosławieństwa.

— Dobrych łowów. Kith — rzekł ciepło. — Pokaż ludziom, jaka siła charakteru drzemie w elfach!

— Tak też uczynię, Sith. — Bez ostrzeżenia Kith-Kanan uścisnął dłoń swego brata, który żarliwie odwzajemnił jego gest.

— Uważaj na siebie bracie — rzekł szeptem Sithas, po czym uwolnił się z objęć Kith-Kanana. Dopiero wówczas Kith-Kanan zwrócił się ku Hermathyi.

— Żegnaj, pani.

— Do zobaczenia — odparła chłodno.

Kith-Kanan zszedł ze schodów, kierując się ku Mackeliemu, który trzymał wodze Kijo. — Co powiedziała pani? — spytał chłopiec, spoglądając z nabożnym podziwem na Hermathyę. — Zauważyłeś ją, prawda?

— Cóż, tak! Jest niczym słonecznik w żywopłocie ostów...

Kith-Kanan wskoczył na siodło.

— Na Astarina! Zaczynasz mówić niczym bard! Dobrze, że zabieramy cię z miasta. Słysząc z twoich ust takie słowa, Anaya na pewno by cie nie poznała!

Wojownicy ruszyli w pięcioosobowych kolumnach za Kith-Kananem i Mackelim, zawracając z gracją, gdy książę prowadził ich krętą Drogą Paradną. Zgromadzeni silvanestyjczycy ryknęli z aprobatą, a ich wrzask szybko przerodził się w miarowe skandowanie:

— Kith-Kanan, Kith-Kanan, Kith-Kanan...

Monotonnie okrzyki trwały nieprzerwanie, podczas gdy oddział zmierzał w kierunku brzegu rzeki. Tam na wojowników czekały już dwie barki. Kith-Kanan i Dzicy Biegacze weszli na pokład i chwilę później ogromne żółwie odbiły od brzegu. Mieszkańcy Silvanostu, którzy zgromadzili się nad rzeką, wykrzykiwali imię Kith-Kanana aż do chwili, gdy obie barki zniknęły za ciemnym pasem zachodniego brzegu.

Загрузка...