14 Kiedy Mówca ucztował

Dziki las powoli odzyskiwał swój dawny charakter. Pojawiły się w nim zwierzęta, których nieobecność tak bardzo zastanawiała Kith-Kanana, kiedy przybył tu po raz pierwszy. Teraz codziennie na polanę przychodziły jelenie. Widać było hasające króliki i wiewiórki. Ptaki — jakie inne od wszechobecnych Corvae — wróciły do swych gniazd w konarach drzew. Nocą dały się słyszeć porykiwania niedźwiedzi, dzików i panter. Jak mówił Mackeli, wszystkie te zwierzęta zostały ostrzeżone o nadejściu ludzi; teraz więc, kiedy już odeszli, one także powróciły do domu.

Tego szczególnego dnia Mackeli delikatnie przygryzł język i skoncentrował się na przywiązywaniu grotu strzały do jej drzewców. Kith-Kanan uczył teraz chłopca łucznictwa , jednak nie było ono czymś, do czego Mackeli przystąpiłby z chęcią. Kiedy zawiązał koniec rzemienia, krzemienny grot zawisł bezładnie, kołysząc się w powietrzu.

— Nie związałeś go wystarczająco ciasno — ostrzegł Kith-Kanan, podając chłopcu swój sztylet — Zacznij od nowa i tym razem zwiąż go naprawdę mocno.

Żaden z nich nie widział Anayi już od tygodnia. Podczas gdy Mackeli w ogóle zdawał się tym nie przejmować, Kith-Kanan doszedł do wniosku, że brakuje mu towarzystwa przedziwnej Strażniczki Lasu. Zastanawiał się nawet, czy nic powinien jej poszukać. Jednak Mackeli mówił — a Kith-Kanan nie wątpił w jego słowa — że książę nigdy jej nie odnajdzie, jeśli ona sama nie będzie tego chciała.

— Co robisz, kiedy natychmiast jej potrzebujesz? — zapytał chłopca. — Załóżmy, że zostałeś ranny albo coś ci się stało. Jak wtedy ją przywołasz?

— Jeśli naprawdę potrzebuję Ny, ona o tym wie i powraca. — Mackeli niemalże skończył zawiązywać strzałę.

— Chodzi ci o to, że silą woli zmuszasz ją, aby przyszła — i ona przychodzi?

Chłopiec zawiązał mocną, jedwabną strunę na supeł.

— Najczęściej tak właśnie jest. — Z dumnym uśmiechem wręczył Kith-Kananowi świeżo związaną strzałę, na co książę potrząsnął nią by upewnić się, że grot i tym razem nie spadnie z drzewców. Nie spadł.

— Dobrze — oddając strzałę Mackeliemu. — Potrzebujesz jeszcze tylko dwudziestu, by wypełnić nimi kołczan.


Następnego dnia, późnym popołudniem, prastary las wypełnił się śmiechem i pluskiem wody, gdy Kith-Kanan wraz z Mackelim beztrosko pływali w jeziorze. Chłopiec radził sobie świetnie pod czujnym okiem Kith-Kanana, tak więc zdecydowali, że resztę dnia spędzą, pływając w kryształowych wodach.

Mackeli rozgarniał wodę rękami, rozglądając się dokoła w poszukiwaniu księcia. Chłopiec był zdecydowanie lepszym pływakiem niż jego siostra, jednak wciąż daleko mu było do Kith-Kanana.

— Gdzie się podziałeś, Kith? — rzekł, niepewnie obserwując powierzchnię wody. W tej samej chwili czyjaś ręka zamknęła się wokół jego lewej kostki i Mackeli wrzasnął przerażony. Poczuł, że coś podnosi go w górę i wyrzuca w powietrze. Śmiejąc się i krzycząc, przekoziołkował w powietrzu kilka stóp i z głośnym plaskiem wpadł do wody. Obaj — młodzieniec i chłopiec — wypłynęli na powierzchnię w tej samej chwili.

— To nie w porządku — rzekł Mackeli, odrzucając z twarzy kosmyki mokrych włosów. Jesteś ode mnie większy.

Kith-Kanan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Pewnego dnia dogonisz mnie, Keli. — odparł. Odwracając się z gracją, popłynął ku widocznej nad brzegiem granitowej półce. Kiedy już podźwignął się na rozgrzany kamień, Mackeli zawołał:

— Chcę nauczyć się pływać tak jak ty. Poruszasz się w wodzie niczym ryba.

— Kolejny dowód mojej zmarnowanej młodości. — Po tych słowach wyciągnął się leniwie na kamiennym brzegu i zamknął oczy.

Kilka minut później coś przesłoniło grzejące jego ciało słoneczne promienie. Nie otwierając oczu, Kith-Kanan rzekł:

— Wiem, że tam jesteś, Keli. Słyszałem, jak się skradasz. Lepiej nie... hej!

Wydając z siebie zduszony okrzyk, książę usiadł na kamieniu. Ktoś mierzył w jego nagi brzuch zadziwiająco ostrą włócznią. Mrużąc oczy w jaskrawym świetle, młodzieniec podniósł przerażony wzrok. Dookoła siebie dostrzegł kilka par odzianych w miękkie mokasyny stóp — cztery ciemnoskóre postaci pochylały się tuż nad nim.

— Mackeli, mój miecz! — zawołał książę, zrywając się na równe nogi.

Chłopiec, który nawet na chwilę nie przerwał kąpieli, spojrzał na przyjaciela i roześmiał się głośno.

— Uspokój się, Kith! To tylko White-Lock. Kith-Kanan wytężył wzrok. Przesłaniając oczy, zdał sobie sprawę, że otaczające go cztery postaci to w rzeczywistości mężczyźni z plemienia Kagonesti. Wszyscy oni byli opaleni, muskularni i odziani w spodnie z jeleniej skóry. Na umięśnionych plecach dostrzegł łuki, pełne strzał kołczany i uszyte ze skóry jeleni worki. Ich naga skóra ozdobiona była malowanymi czerwoną, żółtą i błękitną farbą spiralami i wzorami. Najwyższy spośród czwórki — wyższy od Kith-Kanana o kilka cali — ozdobił swe kruczoczarne włosy jaskrawym pasemkiem bieli. Zarówno on, jak i jego towarzysze przyglądali się silvanestyjskiemu księciu z ciekawością i rozbawieniem.

Nagi i wciąż mokry od pływania w jeziorze Kith-Kanan postanowił zachować resztki swej książęcej godności. W czasie gdy Mackeli wyszedł z wody i witał czterech nieznajomych elfów, zawstydzony książę pospiesznie się ubierał.

— Błogosławieństwa Astarina niech będą z tobą, White-Locku, z tobą i twoimi ludźmi — rzekł Mackeli. Przyłożył obie dłonie do serca, a następnie — wierzchem do dołu — wyciągnął je przed siebie.

Kagonesti zwany White-Lockiem powtórzył gest chłopca.

— Z tobą również, Mackeli — rzekł uroczystym, głębokim głosem, wciąż nie odrywając wzroku od Kith-Kanana. — Czy przyprowadzasz teraz do świętego lasu osiedleńców?

Kith-Kanan zdawał sobie sprawę, że termin „osiedleńcy" miał na celu znieważyć jego osobę. Kagonesti byli plemieniem koczowników, którzy nigdy nigdzie nic budowali swych domostw. Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, Mackeli rzekł:

— Kith jest mym przyjacielem i gościem, White-Locku. Czy zwyczaj okazywania grzeczności gościom zaginął już pośród Ludu?

Na twarzy White-Locka pojawił się delikatny uśmiech, po czym mężczyzna odparł:

— Błogosławieństwa Astarina niech będą z tobą, gościu Mackeliego.

— Czy ty i twoi myśliwi zaszczycicie mnie swą wizytą? — spytał Mackeli, naprędce zakładając ubrania.

White-Lock spojrzał na swych towarzyszy. Kith-Kanan nie zobaczył ani też nie usłyszał, aby pomiędzy mężczyznami doszło do jakiejkolwiek wymiany zdań, jednak chwilę później wysoki Kagonestyjczyk odparł:

— Ja i moi towarzysze nie chcielibyśmy przeszkadzać Strażniczce Lasu.

— Nie przeszkadzacie — odparł uprzejmie Mackeli.

Kith-Kanan był zaskoczony zmianą, jaka dokonała się w nieodpowiedzialnym chłopcu, który rozmawiał z mężczyznami w niezwykle spokojny i wyważony sposób. W zamian za to oni także zdawali się traktować go z wielkim szacunkiem. Po chwili Mackeli dodał:

— Na chwilę obecną Strażniczki nie ma w pobliżu. Jednak gdyby tu była, z pewnością zechciałaby was ugościć. Chodźcie więc, wymienimy opowieści. Od naszego ostatniego spotkania przydarzyła mi się niesamowita przygoda.

White-Lock jeszcze raz spojrzał na swych towarzyszy.

Po chwili wahania skinął jednak głową i wszyscy razem zaczęli kierować się ku polanie.

Zamykając pochód, Kith-Kanan z uwagą przyglądał się czterem mężczyznom. W czasie swych podróży dokoła zachodnich prowincji Silvanostu spotkał kilkoro Kagonesti, jednak ci porzucili koczowniczy tryb życia i prowadzili handel z żyjącymi na zachodzie ludźmi i Silvanesti. Wielu spośród nich nie malowało już swych ciał i nosiło cywilizowane ubrania. Ta czwórka z pewnością do nich nie należała

W miarę jak zbliżali się do polany, Mackeli przedstawił Kith-Kananowi pozostałych myśliwych. Byli nimi Sharp-Eye, brązowowłosy młodzieniec, zaledwie kilka cali niższy od White-Locka, Braveheart z włosami żółtymi niczym piasek i Otter. Ten ostatni był niższy od pozostałych, o głowę niższy od Kith-Kanana, a jego bladożółte oczy wyrażały ciągłe rozbawienie. Był jedynym spośród mężczyzn, który obdarzył elfiego księcia szczerym uśmiechem, który Kith-Kanan natychmiast odwzajemnił.

Kiedy w końcu dotarli na polanę, Mackeli zaprosił wszystkich, by usiedli pod ogromnym dębem. Sam zniknął we wnętrzu drzewa, by chwilę później powrócić z orzechami, jagodami i innymi owocami lasu. Podczas gdy White-Lock poczęstował się zaledwie garścią czerwonych jeżyn, jego towarzysze z entuzjazmem sięgnęli po łakocie.

— A więc, gościu Mackeliego, jak to się stało, że trafiłeś do lasu? — spytał White-Lock, wbijając wzrok w Kith-Kanana.

Książę zmarszczył brew.

— Jestem wędrowcem, White-Locku, i moje imię brzmi Kith. Używając go, zaszczyciłbyś mnie — odparł zjadliwie.

White-Lock skinął głową, wyglądając na zadowolonego. Kith-Kanan przypomniał sobie wówczas, że bardziej prymitywni spośród Kagonesti uważali za obrazę zwracanie się do osoby po imieniu, jeśli wcześniej im na to nie pozwolono. Teraz książę łamał sobie głowę, próbując sobie przypomnieć, co jeszcze wie na temat plemienia dzikich elfów.

— White-Locku! — zawołał zza pleców Kith-Kanana zdumiony głos. — Czym, w imię lasu, jest to stworzenie?

Jak jeden mąż wszyscy zgromadzeni odwrócili się w kierunku, z którego dobiegał krzyk. Na dalekim końcu polany młodzieniec zwany Otter z trwogą wpatrywał się w Arcuballisa. Gryf leżał skulony w cieniu potężnego drzewa. Chwilę później otworzył jedno oko i leniwie spojrzał na przerażonego elfa.

To Arcuballis odparł z dumą Kith-Kanan. Uśmiechnąwszy się w duchu, książę wydobył z siebie przeszywający gwizd. Słysząc to, Arcuballis poderwał się z ziemi, podczas gdy umykający przed gryfem Otter niemalże runął na ziemię. Kith-Kanan gwizdnął ponownie, z początku przenikliwie, później coraz ciszej. W odpowiedzi na jego wezwanie gryf rozwinął skrzydła i wrzasnął przeraźliwie, imitując gwizd księcia. Z kolejnym gwizdnięciem Arcuballis złożył skrzydła i Z gracją przemaszerował przez polanę, zatrzymując się zaledwie kilka stóp od zdumionych mężczyzn.

Kith-Kanan poczuł niewypowiedzianą radość, widząc że nawet White-Lock jest pod wrażeniem majestatu Arcuballisa. Chwilę później przywódca Kagonesti nakazał Otterowi dołączyć do grupy.

— Cóż to za bestia, Kith? — spytał z zainteresowaniem.

— Arcuballis jest gryfem; mym rumakiem i przyjacielem. — Kith-Kanan zagwizdał po raz kolejny i Arcuballis położył się z powrotom na ziemi. W przeciągu kilku sekund stworzenie zamknęło oczy i zapadło w sen.

— Jest piękny, Kith! — wykrzyknął z entuzjazmem Otter — Czy potrafi latać? — W raczy samej.

— Byłbym zaszczycony, gdybyś wziął mnie na przejażdżkę!

— Otter — wtrącił ze zdenerwowaniem White-Lock. Smutek zastąpił dotychczasową radość na twarzy młodzieńca i Otter przycupnął na ziemi.

Kith-Kanan uśmiechnął się przyjaźnie do żółtookiego Kagonesti, podczas gdy głos zabrał mężczyzna zwany Sharp-Eye.

— Mackeli, mówiłeś, że chcesz się podzielić z nami pewną opowieścią — rzekł. — Opowiedz nam zatem o swej wielkiej przygodzie.

Wszyscy Kagonesti usiedli wygodnie, by wysłuchać historii. Nawet Otter oderwał wzrok od Arcuballisa i całą swą uwagę skupił na chłopcu. Kith-Kanan wiedział, że dzikie elfy były doskonałymi gawędziarzami. Rzadko, jeśli w ogóle, cokolwiek spisywali. Ich historia i rozmaite wieści z pokolenia na pokolenie przekazywane były ustnie. Jeśli spodoba im się historia Mackeliego, poszczególne plemiona będą ją sobie przekazywać tak długo, aż usłyszy ją każdy Kagonesti na Krynnie.

Mackeli szeroko otworzył swe zielone oczy. Spojrzał po kolei na każdego z czterech mężczyzn, po czym rozpoczął opowieść.

— Zostałem uprowadzony przez złego czarownika, zwanego Voltorno — rzekł, ściszając głos.

Kith-Kanan potrząsnął z rezygnacją głową. W końcu Mackeli zdobył dla swej historii nową publiczność i nie zawiódł swych słuchaczy. Żaden z Kagonesti nie poruszył nawet palcem, gdy chłopiec raczył ich opowieścią o porwaniu, pościgu Kith-Kanana i Anayi, a także pojedynku księcia z Voltornem. Ciszę przerwał jedynie triumfalny okrzyk Ottera, który wyrwał się z jego piersi w chwili, gdy Mackeli opowiedział, jak wraz z Kith-Kananem uciekli ludziom Voltorna na grzbiecie Arcuballisa.

Kiedy historia dobiegła końca, mężczyźni spojrzeli na Kith-Kanana z nieukrywanym szacunkiem. Widząc to, książę wyprostował się z dumą.

— Dobrze wałczyłeś przeciwko ludziom, Kith — zakończył Sharp-Eye. Pozostali w milczeniu pokiwali głowami.

— Wielka szkoda, że nie możemy spotkać się ze Strażniczką Lasu, Mackeli — rzekł White-Lock. — Widzieć ją to prawdziwy zaszczyt i przyjemność. Wszak jest ona tą, która wędruje w towarzystwie bogów i przemawia Z wielką mądrością.

Słysząc te słowa, zaskoczony Kith-Kanan parsknął.

— Anaya? — wykrzyknął z niedowierzaniem i niemalże natychmiast pożałował swego zachowania. Kagonesti, łącznie z wesołym Otterem, spojrzeli nań z wyrzutem.

Nie okazujesz szacunku Strażniczce, Kith — rzekł White-Lock, patrząc gniewnie na księcia.

— Wybaczcie. Nie chciałem nikogo znieważyć — odparł przepraszająco Kith-Kanan. Jestem czegoś niezmiernie ciekaw, White-Locku. Już wcześniej spotykałem na swej drodze elfy Kagonesti, jednak te, z którymi miałem do czynienia, w niczym was nie przypominały. Był bardziej... hmm...

— Gdzie spotykałeś te elfy? — wtrącił White-Lock. — Na zachodzie — odparł Kith-Kanan. — W zachodnich prowincjach Silvanesti.

— Osiedleńcy — rzekł z odrazą Sharp-Eye. Braveheart potarł dłonie, jak gdyby chciał je umyć, a następnie odsunął je od siebie.

— Ci, których spotkałeś, przyjęli tryb życia, jaki prowadzą osiedleńcy — odparł ponurym głosem White-Lock. — Odwrócili się plecami od tego, co prawdziwe.

Kith-Kanana zaskoczyła malująca się na twarzach mężczyzn nienawiść. Podjąwszy decyzję, iż nie wypada drażnić gości Mackeliego, natychmiast zmienił temat. Braveheart, czym zasłużyłeś sobie na owo imię?

Mężczyzna zaczął gestykulować w kierunku White-Locka. Kith-Kanan zastanawiał się, czy i tym razem popełnił nietakt, pytając o jego imię, jednak White-Lock nie wydawał się zdenerwowany.

— Braveheart urodził się niemy, jednak niezwykłe umiejętności łowcy i wojownika zdobyły dla niego to zaszczytne imię. — W oczach myśliwego pojawiło się rozbawienie. — Czy wszyscy ludzie z twojego plemienia są równie dociekliwi jak ty, Kith?

Kith-Kanan wyglądał na rozgoryczonego.

— Nie. Moja ciekawość już wcześniej przysparzała mi wiele kłopotów.

Słysząc te słowa, wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem. Następnie Kagonesti podnieśli się z ziemi. White-Lock przyłożył dłonie do serca i wyciągnął je; najpierw ku Mackeliemu, a następnie w kierunku Kith-Kanana. Zarówno chłopiec, jak i książę odwzajemnili pozdrowienie.

— Błogosławieństwa Astarina niech będą z wami oboma — rzekł ciepło mężczyzna. — Przekażcie Strażniczce wyrazy naszego szacunku.

— Tak też uczynimy. Błogosławieństwa dla was wszystkich — odparł Mackeli.

— Żegnajcie — zawołał za nimi Kith-Kanan. Wraz z ostatnim, pożegnalnym gestem Ottera myśliwi zniknęli w leśnej głuszy.

Mackeli zebrał resztki jedzenia i zaniósł je z powrotem do wnętrza drzewa. Kith-Kanan stał bez ruchu, wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu zniknęli czterej elfowie.

— Są dziwni — zastanawiał się głośno. — Iz całą pewnością nie dbają o swych „bardziej udomowionych" braci. Myślałem, że ci, których spotkałem, byli dużo mniej prymitywni. — Zachichotał. — No i sposób, w jaki mówili o Anayi. Jak gdyby była jakąś boginią!

— To dobre elfy — rzekł Mackeli, wychodząc z drzewa. — Jedyne, czego chcą, to żyć w harmonii z lasem, jak czynią już od wieków. Większość ludzi traktuje ich jednak jak dzikusów. — Spoglądające na Kith-Kanana zielone oczy były pełne wyrzutu. — Z tego, co opowiadałeś mi o swych pobratymcach, śmiem twierdzić, że Silvanesti czynią dokładnie to samo.


Minęło kilka kolejnych tygodni. Zajście z elfami Kagonesti głęboko utkwiło w pamięci Kith-Kananowi, który nie przestawał rozmyślać o słowach Mackeliego. Wciąż jednak coraz bardziej niepokoił się o Anayę. Starał się wypytywać o nią chłopca, jednak ten wciąż pozostawał obojętny. Mimo iż wiedział, ze elfka potrafiła o siebie zadbać, Kith-Kanan coraz bardziej przejmował się jej nieobecnością. Nocami zaczął śnić, że kobieta przyzywa go z głębi lasu, bezustannie powtarzając jego imię. Podążając za jej głosem, młodzieniec wchodził do mrocznych trzewi lasu i kiedy zdawało mu się, że ją znalazł, budził się. Sen ten stał się niezwykle frustrujący.

Wraz z upływem czasu Anaya zaczęła także okupować jego myśli na jawie. Książę ogłosił się jej przyjacielem. Czy w istocie chodziło tu o coś więcej? To, co czuł względem tej kobiety, zdecydowanie różniło się od tego, co zawiązało się pomiędzy nim a Mackelim. Czy to możliwe, aby pokochał Anayę? Przecież dopiero zaczęli się poznawać, zanim kobieta zniknęła. Wciąż jednak Kith-Kanan martwa się o nią, śnił o niej i tęsknił za nią.

Pewnej przyjemnej nocy obaj z Mackelim zasnęli na zewnątrz drzewa. Książę pogrążony był w głębokim i — choć raz — pozbawionym marzeń śnie, kiedy coś niewidzialnego szarpnęło jego umysłem. Młodzieniec otworzył oczy i usiadł wyprostowany na ziemi, obracając głowę to w jedną, to w drugą stronę. Czuł się dokładnie tak, jak gdyby wyrwał go ze snu nagły ryk burzy. Jednak skulony obok Mackeli spał dalej niewzruszony, zaś stworzenia nocy nadal świergotały i porykiwały.

Śpiący w ubraniu Kith-Kanan wyprostował swą tunikę i z powrotem położył się na ziemi. Był kompletnie rozbudzony, kiedy jakaś nienazwana rzecz po raz kolejny przywołała go z oddali. Przyciągany przez coś, czego nie był nawet w stanie zobaczyć, książę wstał i opuścił polanę. Wędrówka nie była łatwa, jako że srebrny księżyc zaszedł już, a czerwony — idąc w jego ślady — wisiał tuż nad ziemią. Przypominał teraz upiorną, szkarłatną kulę, ledwie widoczną pośród drzew, Kith-Kanan szedł ścieżką prowadzącą do jeziora. Cokolwiek go wzywało, przyciągało go właśnie do tego miejsca. Kiedy jednak dotarł do celu, nie zauważył nikogo ani niczego. Chwilę później zanurzył dłoń w zimnej wodzie i ochlapał nią twarz.

Podczas gdy książę przyglądał się swemu odbiciu, tuż obok w tarli jeziora pojawiła się druga postać. Przerażony Kith-Kanan cofnął się i odwrócił, chwytając dłonią rękojeść sztyletu. Dopiero wówczas zauważył stojącą zaledwie kilka stóp od niego Anayę.

— Anaya! — jęknął z ulgą. — Nic ci nie jest. Gdzie się podziewałaś?

— Wezwałeś mnie — odparła obojętnie. Jej oczy zdawały się emanować przedziwnym, wewnętrznym blaskiem. — Twoje wezwanie było niezwykle silne. Jakkolwiek bym się starała, nie mogłam się mu oprzeć. Kith-Kanan potrząsnął głową.

— Nie rozumiem — przyznał szczerze.

Kagonesti podeszła bliżej i spojrzała mu w oczy. Jej niepomalowana twarz zdawała się piękna w czerwonym świetle księżyca.

— Twoje serce przemówiło do mojego, Kith, i nie mogłam nie odpowiedzieć na jego wezwanie. Oboje zostaliśmy tu przyciągnięci.

Dopiero teraz Kith-Kananowi zdało się, że wszystko rozumie. Opowieść o tym, że serca potrafią ze sobą rozmawiać, była czymś, o czym Kith-Kanan słyszał w przeszłości. Mówiło się, że Silvanesti potrafią czynić tajemnicze wezwania znane jako „Przywołanie". Podobno działało ono na wielkie odległości i nie można było mu się oprzeć. Jednak Kith-Kanan nie poznał do tej pory nikogo, kto faktycznie uczynił coś podobnego.

Chwilę później podszedł do Anayi i położył dłoń na jej policzku. Kagonesti drżała

— Boisz się? — spytał cicho.

— Nigdy wcześniej tak się nie czułam — szepnęła.

— Jak się czujesz?

— Chcę biec. — odparła na głos, jednak nawet nie drgnęła.

— Wiesz o tym, że ty także mnie wzywałaś? Właśnie spałem na polanie, kiedy coś mnie obudziło; coś ściągnęło mnie do źródła. Nie mogłem się temu oprzeć. — Pomimo chłodu nocy policzek Anayi był ciepły. Kith-Kanan ujął w dłonie jej twarz. — Anayo, tak bardzo martwiłem się o ciebie. Kiedy nie wróciłaś, myślałem, że mogło ci się coś przydarzyć.

— Coś się wydarzyło — odparła słabym głosem. — Cały ten czas, kilka tygodni, medytowałam i myślałam o tobie. Tak wiele uczuć kłębiło się w mym sercu. — Ja również byłem niespokojny — wyznał książę. — Nocami leżałem rozbudzony, starając się uporządkować swe własne uczucia. — Uśmiechnął się do niej. — Wkradałaś się nawet do mych snów. Anayo.

Jej twarz wykręcił grymas bólu.

— To nie w porządku.

— Dlaczego? Czy aż do tego stopnia jestem ci niemiły?

— Jestem zrodzona z lasu! Żyję w tym lesie dziesięć razy dłużej, niż ty liczysz sobie lat; sama, zupełnie sama. Dopiero niedawno zabrałam Mackeliego...

— Zabrałaś Mackeliego? A więc nie jest on twoim bratem, prawda?

Anaya z rozpaczą spojrzała w oczy księcia.

— Nie. Zabrałam go z domu rolnika. Byłam samotna. Potrzebowałam kogoś, z kim mogłabym porozmawiać...

Pustka w jej oczach i wypełniający każde jej słowo ból mocno poruszyły Kith-Kanana. Młodzieniec obiema rekami chwycił jej ramiona. W odpowiedzi Anaya oplotła ręce wokół jego talii i żarliwie przywarła do jego ciała. Chwilę później wyśliznęła się z jego objęć i rzekła;

— Chcę ci coś pokazać. — Po tych słowach weszła do jeziora.

— Dokąd zmierzamy? — spytał Kith-Kanan, zanurzając się w zimnej wodzie.

— Do mojej kryjówki. — Anaya chwyciła go za rękę i ostrzegła: — Nie puszczaj jej.

Wśliznęli się pod powierzchnię wody. Jezioro było równie chłodne i czarne jak serce Takhisis, jednak Anaya bez ustanku płynęła w dół, rozgarniając wodę smukłymi nogami. Coś twardego otarło się o ramię Kith-Kanana i kiedy książę wyciągną! dłoń, poczuł pod palcami gładką skałę. Byli w tunelu. Chwilę później Anaya zatrzymała się na dnie jeziora i z całej siły odepchnęła się ku górę. Kith-Kanan posłusznie pozwolił, aby Kagonesti pociągnęła go za sobą i niemal natychmiast oboje wynurzyli się ponad powierzchnią wody.

Rozgarniając wodę rękoma, Kith-Kanan ze zdziwieniem rozejrzał się dookoła. Wznoszące się około piętnastu stóp nad ich głowami białe sklepienie zalane było delikatnym, białym światłem. Sufit był gładki i mlecznobiały, podczas gdy ściany podwodnej jaskini zdobiły najpiękniejsze ścienne malowidła, jakie Kith-Kanan kiedykolwiek widział. Przedstawiały one rozmaite sceny z życia lasu: mgliste wąwozy, ryczące wodospady i głębokie, ponure gaje.

— Chodź — rzekła Anaya, ciągnąc Kith-Kanana za rękę. Młodzieniec popłynął za nią aż do chwili, gdy poczuł pod stopami twardą skałę. Nie było to jednak spadziste dno naturalnej sadzawki. Chwilę później natrafił na wycięte w kamieniu gładkie schody i wraz z Anayą wyszedł z wody.

Zarówno schody, jak i podłogę jaskini wykonano z tego samego kamienia co sufit — gładkiej, białej skały, której Kith-Kanan w żaden sposób nie był w stanie rozpoznać.

Samą jaskinie dzielił pośrodku rząd smukłych, kanelowanych zwartych kolumn, które zwężały się ku górze. Zdawało się, że wszystkie one są solidnie połączone ze stropem i podłogą groty.

Anaya zwolniła uścisk nu dłoni Kith-Kanana i pozwolił, by książę sam przyjrzał się z bliska jej podwodnej kryjówce. Młodzieniec bez słowa podszedł do źródła delikatnego, mlecznobiałego światła — trzeciej, wznoszącej się nad wodą kolumny. Emanował z niej zarówno delikatny blask, jak i przyjemne ciepło. Wahając się przez chwile. Kith-Kanan wyciągnął dłoń i dotknął przezroczystego kamienia

— Wydaje się żywa. — Z uśmiechem odwrócił się ku swej towarzyszce.

— Bo taka właśnie jest. — rozpromieniła się Anaya.

Ściany po prawej stronie kolumnady ozdobione były niezwykłej urody płaskorzeźbami, wypukłymi rytami, przedstawiającymi elfki Kith-Kanan dopatrzył się czterech kobiet, wszystkie przedstawiono w rzeczywistych rozmiarach i oddzielono od siebie innym gatunkiem rzeźbionego drzewa.

Anaya stanęła u boku księcia, a on w odpowiedzi czule objął ją ramieniem.

— Co one oznaczają? — spytał, wskazując dłonią płaskorzeźby.

— To Strażniczki Lasu — odparła z dumą. — Te, które były tu przede mną. Żyły tak, jak żyję ja, strzegąc lasu przed grożącymi mu niebezpieczeństwami. — Podeszła do płaskorzeźby najbardziej oddalonej od sadzawki. — To Camirene. Była Strażniczką Lasu tuż przede mną. — Po tych słowach przesunęła się na prawo, stając przed postacią kolejnej kobiety. — Oto Ulyante. — Podeszła do trzeciej płaskorzeźby. — To Delarin. Zginęła, przepędzając z lasu smoka. — Anaya dotknęła opuszkami palców płaskorzeźb emanujących ciepłem, podczas gdy Kith-Kanan przyglądał się im z niemą fascynacją. — A to — rzekła Kagonesti, stając przed postacią ostatniej z kobiet — to Ziatia, pierwsza Strażniczka Lasu. — Po tych słowach splotła dłonie i złożyła kobiecie głęboki pokłon. Kith-Kanan jak urzeczony wodził oczami od jednej płaskorzeźby do drugiej.

— To piękne miejsce — rzekł z szacunkiem.

— Kiedy coś innie martwi, przychodzę tu, by odpocząć i zebrać myśli — odparła Anaya, wskazując dłonią podwodną grotę.

— Czy to tu byłaś właśnie przez wszystkie te tygodnie? — spytał.

— Tak. Tu i w lesie. Ja... ja wielokrotnie obserwowałam cię w czasie snu. — Spojrzała głęboko w oczy księcia.

Kith-Kanan z trudem ogarniał wszystko dookoła. Piękna jaskinia zdawała się dawać tyle samo odpowiedzi, ile skrywała tajemnic. Była niczym stojąca przed nim niezwykłej urody elfka. Tej nocy odpowiedziała na wiele jego pytań, jednak w jej głębokich oczach znajdował jeszcze więcej tajemnic i pytań, na które nie było odpowiedzi. Tymczasem jednak postanowił poddać się radości, jaką czuł w sercu; radości z tego, że odnalazł kogoś, komu na nim zależało i na kim zależało jemu samemu. A naprawdę zależało mu na Anayi.

— Wydaje mi się, że cię kocham. Anayo — rzekł czule, pieszcząc jej policzek.

Kobieta oparła głowę o jego pierś.

— Błagałam Panią Lasu, aby cię odesłała, jednak nie chciała tego uczynić. „To ty musisz podjąć decyzje", powiedziała. — Po tych słowach przywarła do Kith-Kanana z przerażającą siłą.

Młodzieniec delikatnie uniósł jej brodę i schylił się, by złożyć na jej ustach pierwszy pocałunek. Anaya nie była delikatną, płochliwą elfią panną. Ciężkie życie w leśnej głuszy sprawiło, że stała się twarda i silna, jednak całując ją, Kith-Kanan mógł wyczuć wstrząsające jej ciałem dreszcze.

Chwilę później Kagonesti uciekła jego ustom.

— Nie będzie to zwyczajna miłość — rzekła, wbijając wzrok w księcia. Jeśli mamy być razem, musisz przysiąc, że będziesz mój na wieki.

Kith-Kanan pamiętał, jak szukał Anayi w swoich snach; jak przerażony i samotny czuł się, kiedy nie mógł jej odnaleźć.

— Tak. Anayo. Na wieki. Chciałbym móc ci ofiarować klejnot gwiazd, jednak Voltorno zabrał go wraz z innymi moimi rzeczami. — Widząc, że kobieta nie rozumie jego słów, wytłumaczył jej znaczenie kamienia. Chwilę później Anaya skinęła głową. — Tu w lesie nie dajemy sobie klejnotów. Nasze najświętsze obietnice pieczętujemy krwią. — Po tych słowach wzięła dłoń Kith-Kanana i klękając nad brzegiem sadzawki, delikatnym szarpnięciem ręki nakazała mu uczynić to samo. Położywszy swoją dłoń na krawędzi ostrej skały, przycisnęła ją do kamienia. Kiedy oderwała dłoń, jej wnętrze było wilgotne od krwi. Kith-Kanan zawahał się przez moment, po czym sam skaleczył swą rękę o krawędź przezroczystej skały. Teraz ponownie spletli dłonie, wzajemnie dotykając widocznych w nich ran. Krew Królewskiego Rodu Silvanesti połączyła się z krwią zrodzonych w głębi lasów dzikich elfów Kagonesti.

Anaya zanurzyła ich splecione dłonie w krystalicznie czystej wodzie.

— Na krew, i wodę, ziemię i niebo, na liść i konar, przysięgam cię kochać i opiekować się tobą, tak długo, jak chodziła będę po ziemi, tak długo, jak oddychała będę powietrzem.

— Na Astarina i E’li, przysięgam cię kochać i opiekować się tobą do końca moich dni. — Kith-Kanan poczuł nagle zawroty głowy, jak gdyby zdjęto z jego ramion potworne brzemię. Być może było to brzemię jego gniewu, który spoczął na nim, gdy w złości opuszczał Silvanost.

Anaya wyciągnęła z wody ich splecione dłonie i widoczne na nich rany zagoiły się.

— Chodź — rzekła, podczas gdy Kith-Kanan przyglądał, się temu ze zdziwieniem.

Chwile później wspólnie udali się na tyły jaskini, z dala od sadzawki. Tam jak zauważył książę — kończyła się przezroczysta, mlecznobiała skała. Zastępowała ją gruba ściana poskręcanych korzeni drzew i wpuszczone w podłogę owalne loże, wyściełane miękkimi skórami zwierząt.

Wolno, niezwykle wolno, Anaya położyła się na skórach, patrząc na Kith-Kanana oczami pełnymi miłości. Siadając obok i biorąc w dłonie smukłe palce Kagonesti, młodzieniec poczuł nagle przyspieszone bicie własnego serca. Podnosząc jej dłonie do ust, szepnął:

— Nie wiedziałem.

— Czego?

— Nie wiedziałem, że tak wygląda prawdziwa miłość. — Uśmiechnął się, pochylając się nad Anayą. Jej oddech rozlewał się ciepłem po jego twarzy. — I — dodał miękko — nie wiedziałem, że jesteś kimkolwiek poza dziką panną, która tak bardzo miłuje życie w leśnych ostępach.

— Oto właśnie, kim jestem — odparła Anaya.


Tej nocy rozmawiali o wielu rzeczach, podczas gdy cały kolejny dzień spędzili w sekretnej jaskini. Kith-Kanan opowiedział Anayi o Hermathyi i Sithasie, czując, jak wraz z owym wyznaniem jego serce staje się dużo lżejsze. Obecne w nim złość i frustracja zniknęły, jak gdyby nigdy ich tam nie było. Młodzieńcza namiętność, jaką czuł do Hermathyi, w niczym nie przypominała głębokiej miłości, którą darzył Anayę. Wiedział, że w Silvanoście znajdą się tacy, którzy nie zrozumieją jego uczucia do Kagonesti. Nawet jego własna rodzina byłaby zszokowana; tego był pewien. Tym jednak się nie przejmował, wypełniając swój umysł tylko dobrymi, szczęśliwymi myślami.

Jedyną rzeczą, przy której uparcie obstawał i na którą Anaya w końcu przystała, było to, aby powiedzieć Mackeliemu prawdę o pochodzeniu chłopca. Kiedy opuścili jaskinię i powrócili do pradawnego dębu, znaleźli go siedzącego na jednej z niskich gałęzi, jedzącego wieczorny posiłek.

Kiedy Mackeli zauważył nadchodzącą parę, płynnym ruchem zeskoczył z drzewa, lądując tuż przed nimi. Natychmiast dostrzegł malującą się na ich twarzach radość i widząc, że idą, trzymając się za ręce, zażądał wyjaśnień.

— Czy wy dwoje w końcu staliście się przyjaciółmi? Anaya i Kith-Kanan spojrzeli na siebie j stała się przedziwna rzecz; na twarzy kobiety zakwitł promienny uśmiech.

— Jesteśmy czymś więcej niż tylko przyjaciółmi — rzekła słodkim głosem.

Chwilę później cala trójka usiadła na ziemi, opierając się plecami o potężny pień starego dębu. Kiedy Anaya opowiedziała Mackeliemu prawdę o jego przeszłości za chmur wychynęło słońce i na polane posypały się czerwone, jesienne liście.

— Nie jestem twoim brałem? — spytał Mackeli, kiedy Anaya skończyła opowieść.

— Jesteś nim — odparła z uporem — choć nie pochodzimy z tej samej krwi.

— Skoro więc zostałem odebrany swoim rodzicom — ciągnął chłopiec — komu ty zostałaś odebrana, Ny? — Tego nie wiem i nigdy się nie dowiem. Camirene wykradła mnie rodzicom, tak samo jak ja wykradłam cię twoim. — Zawstydzona spuściła wzrok, patrząc na ziemię.

— Potrzebowałam dziewczynki, aby stała się po mnie kolejną Strażniczką Lasu. Tak bardzo się spieszyłam, że nawet nie zauważyłam, że jesteś chłopcem.

Kith-Kanan położył dłoń na ramieniu Mackeliego.

— Nie będziesz się zbytnio złościł?

Mackeli podniósł się z ziemi i wolnym krokiem oddalił się od swych towarzyszy. Kaptur ześliznął się z jego głowy, odsłaniając białe włosy Silvanesti.

— Wszystko jest takie dziwne — rzekł zmieszany. — Nigdy nie znałem innego życia niż to, które prowadziłem w lesie. Spojrzał na Anayę. — Chyba nie jestem zły. Jestem... oszołomiony. Zastanawiam się, kim bym się stał, gdybym ja... gdyby Anaya..

— Rolnikiem — odparła Kagonesti. — Twoi rodzice byli rolnikami. Sadzili warzywa.

Po tych słowach zaczęła opowiadać, jak z chwilą, gdy uświadomiła sobie, że zamiast dziewczynki zabrała chłopca, próbowała oddać Mackeliego rodzicom, jednak zastała ich dom opuszczony. Tak więc wychowywała Mackeliego jak swojego brata.

Chłopiec wciąż wydawał się wstrząśnięty historią porwania. W końcu z widocznym trudem i wahaniem spytał:

— Czy będziesz musiała znaleźć dziewczynkę, aby ją wychować i uczynić swoją następczynią?

Anaya spojrzała ponad jego ramieniem na Kith-Kanana. — Nie. Tym razem Strażniczka Lasu sama urodzi swoją następczynię. — Kith-Kanan wyciągnął ku niej smukłą dłoń. Kiedy ją przyjęła, Mackeli połączył ich splecione dłonie uściskiem własnych rąk.

Загрузка...